Fortinbras Willhelm Yaxley
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Fenland
Czystość krwi: czysta, szlachetna
Zawód: przedsiębiorca; właściciel hodowli trolli rzecznych, treser
Wzrost: 191cm
Waga: 89kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: dwie blizny na plecach pozostałe po niewprawionym użyciu bata
11 cali, jakaranda, włos trolla
Slytherin
Łabędź
jakkolwiek dziwnie to zabrzmi: wybuchająca ropucha
zapach błota, moczarów i róż
Elise, patrząca na niego z miłością w oczach
czarna magia, trolle
Jastrzębie z Falmouth
tresura magicznych zwierząt, polowania, hazard
klasyka, jazz
Travis Fimmel
Bagna były ciche – niezbadane, niekończące się, jak mu się wtedy wydawało, nawiedzane jedynie przez upiory z dziecięcych snów; ciszę przecinał jedynie nocny śpiew żab, pomrukiwanie trolli przypominające grzmienie przed burzą oraz ckliwe cykanie owadów. Ojciec nie odzywał się wcale, był surowy, odległy – pracując jako szef Departamentu Nad Magicznymi Stworzeniami nie miał zbyt wiele czasu dla nikogo. Matka, kiedy Fortinbras przyszedł na świat, zatraciła już cały szyk Parkinsonów i próbowała nie odejść od zmysłów, zajmując się pięciorgiem dzieci. Prawdopodobnie kiedyś miała w sobie dużo ciepła, ale Fortinbras pamięta ją jako mało empatyczną, wyniosłą i chorobliwie bladą damę - zdawało się, że nabrała ciepła dopiero wówczas, gdy na świecie pojawiły się jej wnuki.
Dom też był cichy. Skrzeczała drewniana podłoga, drewniane schody i stara szafa w gabinecie ojca. Dzieci mało się odzywały, miały zachowywać się godnie – cokolwiek miało to wtedy znaczyć.
Dzieciństwo spędził na pobliskich groblach, niskich gałęziach uschniętych drzew, z daleka obserwując stado trolli, tych wolno żyjących. Lubił to – fascynowały go ich zwyczaje. Podczas takiej zabawy po raz pierwszy ujawniły się jego magiczne zdolności, kiedy niechcący rozsadził skrzeczącą w pobliżu ropuchę – nikt nie rozumiał, dlaczego całe późniejsze dzieciństwo mały Fortinbras tak paniczne bał się żab.
List z Hogwartu był oczekiwany. Oczywistym było, że Fortinbras zasili szeregi Slytherinu i tak też się stało – dom, który za jedną ze swych naczelnych wartości brał czystość krwi powitał go z otwartymi ramionami. Zasiadł przy stole arystokratów, angielskich arystokratów. Ojciec zawsze zwracał uwagę na podziały. Mniej więcej w tym okresie zmarła najstarsza z jego sióstr, Forticia, u której nie wykryto wcześniej klątwy Ondyny, wywołując w rodzinie Yaxleyów żałobę na długie miesiące.
Uczył się dobrze. Przykładał się do lekcji, ambitnie podchodząc do stawianych przed nim wymagań; był nawet prymusem. Pojawiał się na spotkaniach klubu pojedynków, ćwicząc w praktyce nabytą wiedzę – szło mu bardzo dobrze. Nigdy nie grał w Quidditcha, nie potrafiłby współpracować. Chowany na odludziu, nienauczony w dzieciństwie obycia wśród ludzi, mimo chęci nie był w stanie nawiązać w szkole żadnej przyjaźni. Trzymał się głównie z braćmi oraz tymi arystokratami, którymi nie nauczono go gardzić.
Siedem lat minęło szybko, jak siedem mrugnięć okiem. Ukończył szkołę z wyróżnieniem, ale niechętnie wraca wspomnieniami do tego okresu.
Pracę w Ministerstwie dostali jego dwaj starsi bracia, dla Fortinbrasa zabrakło już wakatu. Otrzymał za to na współwłasność hodowlę ojca, na którą ten i tak nie miał już czasu; trolle rzeczne miały na bagnach doskonałe warunki rozwoju. Sam Fortinbras na owych stworzeniach nieszczególnie się znał, ale za to miał coś, czego brakowało zarówno jego braciom, jak i większości jego kuzynom i arystokratom ogółem: ręce, które nie bały się pracy, a także charakter, który łatwo się nie zniechęcał.
W hodowlę z niecodziennym zapałem zaangażował się czynnie. Zatrudnił tłumaczkę, która pracowała z nim wieczór za wieczorem, wykładając mu mowę trolli. Doglądał stworów osobiście, rozmawiał z treserami, osobami odpowiedzialnymi za ich rozwój i urodzenia. Aż, w końcu, sprawił sobie bat z pozłacaną inkrustowaną rączką i dołączył do treserów, których zatrudniał, ucząc się od nich trudnej sztuki oswajania bestii. Będąc blisko swoich ludzi łatwo mógł odnaleźć słabe punkty w chowie i je wyeliminować – albo chociaż usprawnić – w przeciągu zaledwie kilku lat przeobrażając przydomową hodowlę w prężnie rozwijające się przedsiębiorstwo i jedną z największych hodowli trolli rzecznych w Wielkiej Brytanii. Choć złośliwi wypominali, że zaczął przy tym upodabniać się do podopiecznych, on sam się tym nie przejmował – wiedział, że i tak od zawsze był do nich podobny. Mrukliwy, małomówny, często opryskliwy i zamknięty w sobie, a przy tym wysoki i barczysty.
Z czasem tresura stała się jego hobby, zaglądał do swych podopiecznych nawet wówczas, gdy nie było potrzeby. Batem posługiwał się już wtedy całkiem sprawnie, a trolla psychika – cóż, niezbyt skomplikowana – nie miała już wtedy przed nim żadnych tajemnic.
Ojciec wydawał się dumny – do tego stopnia, że pozwolił mu samemu wybrać sobie przyszłą brankę.
Jego wybór nie podobał się ojcu, ale był zrozumiały; Elise Rosier miała w sobie wilą krew, była piękna czarownicą, a przy tym niezwykle utalentowaną, jak na dziewczę od Rosierów przystało. Miała głęboki głos, doskonale śpiewała i wydawała się być chodzącą gracją. Ożenek sporo ich kosztował, nie dostali posagu, ale zapłacili niebotyczną sumę Rosierom, wbrew woli dziewczyny. Fortinbras adorował ją całym sercem, obsypywał kwiatami, nie szczędził komplementów, brał ją na eleganckie koncerty, do opery i teatru – lecz Elise pozostała na te zaloty obojętna. Odwdzięczała się jedynie wyniosłym milczeniem i lodowatym jak powiew śnieżnej zamieci spojrzeniem.
Zabranie róży Rosierów na bagna musiało zakończyć się jej uschnięciem; Fenland nie było odpowiednim miejscem dla francuskiej damy. Zazdrosny Fortinbras odciął ją od dawnych przyjaciół, zamykając w domu – i choć kochał ją całym sercem, ona nigdy tej miłości nie odwzajemniła.
Brat Elise miał czwórkę dzieci, Fortinbras został ojcem chrzestnym najstarszego z nich, Tristana. Choć pozostała w nim niechęć wobec rodów obcych, a zwłaszcza francuskich, miłość do pięknej żony przełamała tę granicę i zdarzało mu się myśleć o tych dzieciach, jak o swoich własnych. Rozpieszczał dziewczęta, kiedy tylko miał okazję – na tyle, na ile potrafił, bo trzeba przyznać, że nigdy nie miał dobrego podejścia do dzieci – a chrześniaka miał zwyczaj traktować ostro i nazywać francuskim pudlem, naiwnie wierząc, że to pomoże ukształtować jego charakter w lepszym kierunku. Przyjął go po wymuskanym Beuxbatons na praktykę do swojej hodowli. Wiedział, że chłopak chciał pracować ze smokami, trolle były mniej niebezpieczne, ale pod wymagającym okiem wuja zyskał doskonałą przymiarkę.
Dobra sława jego hodowli rozprzestrzeniła się w przeciągu kilku lat na szeroką skalę – było o niej głośno nawet za granicą. Po krótkim czasie zaczął nie tylko sprzedawać trolle czarodziejom, ale i wynajmować je do ochrony przemytniczych konwojów; tym sposobem wchłonął w nielegalny półświatek. Konwoje transportowały głównie Widły, ale również – czarnomagiczne księgi i przedmioty. Fortinbras nigdy nie angażował się w ten interes mocniej w obawie przed utratą reputacji, zarówno swojej, jak i swoich trolli. Niejednokrotnie przyjmował zapłatę w tajemnych księgach zamiast złota. Czarnomagiczne woluminy trzyma we własnej sypialni, z dala od oczu córek. Spodobała mu się magia, która potrafiła więcej niż magia, jakiej uczyli go w szkole.
Trolle podczas wypraw znajdowały się pod opieką pracowników jego hodowli, a w wyjątkowych przypadkach: pod opieką jego samego. Podczas jednej z takich przygód oberwał silnym czarnomagicznym zaklęciem - spędził wówczas tydzień w podejrzanej lecznicy na Nokturnie, pod opieką pięknej i tajemniczej uzdrowicielki, Cassandry - którą w podzięce obdarował egzemplarzem ze swojej hodowli. Cassandra była wieszczką, prawdopodobnie zupełnie nieświadoma przepowiedziała mu, że serce bliskiej mu kobiety zostanie pożarte.
Elise wydała na świat dwójkę dzieci. Fortinbrasowi zdawało się, że zaczęło się między nimi lepiej układać, gdy na świecie pojawiła się ich pierwsza córka. Była spoiwem, które połączyło to, co wydawało się do połączenia niemożliwe, Elise nie wypuszczała małej z rąk przez kilka pierwszych miesięcy. Przełomowe okazały się jednakże narodziny drugiego dziecka – kilka dni po domowym porodzie, zapewne w kobiecym szaleństwie, powiesiła się na gałęzi rozłożystej wierzby w pobliżu rodzinnego dworku.
Sam ściągał ją z tego drzewa i złożył ją do grobu nieopodal posiadłości i sam okłamał cały świat, jakoby kobieta zmarła podczas porodu – co dobrze opłacona służba potwierdziła, a czego zbyt młode wówczas dzieci nie mogą pamiętać. Pozostał po niej tylko portret wiszący nad kominkiem, nieruchomy obraz złotowłosej kobiety o łabędziej szyi i głębokich, niebieskich oczach, smukłej, zgrabnej, o porcelanowej twarzy, odzianej w zdobną suknię. Z subtelnym uśmiechem i smutkiem tak doskonale odwzorowanym w dumnym spojrzeniu. I kryształowy wazon pod portretem, który zawsze już od jej śmierci miała ozdabiać czerwona róża Rosierów, i stary gramofon, smętnie nucący Fur Elise.
I dwie dziewczynki, tak mocno ją przypominające.
Lubił opowiadać im o matce, lecz nigdy nie wspominał o bijącym od niej chłodzie. Mówił jedynie o niej, o tym, jaka była, co kochała, i czym się wyróżniała. O tym, jak kochała tańczyć, o tym, jak pięknie śpiewała i o tym, jak uwielbiała teatr i wystawną sztukę. Mówił z uwielbieniem, miłością, która nie wygasła nawet po kilkudziesięciu latach od jej tragicznej śmierci.
Długo opłakiwał jej śmierć, lecz nie zaniedbał przy tym swoich obowiązków, przeciwnie – próbował w nie uciec. Sztab służby pod kierownictwem sędziwej babki Parkinson zajmował się dwójką jego dzieci, podczas gdy on rozwijał hodowlę, utrzymując ją na szczycie. Pracował ciężko, był perfekcjonistą – i tylko dzięki sobie osiągnął sukces. Rozdał córkom matczyną biżuterię, wśród której znalazły się dwa bliźniacze medaliony z kwiatem wodnej lilii ułożonym z biało-różowych spineli.
Dopiero po latach zrozumiał, że tak naprawdę nigdy nie potrafił jej kochać.
W domu zawsze dbał o swój autorytet i nie pozwalał sobie na nieposłuszeństwo. Od niemowlęcego okresu wpajał im do głów, że krew czysta góruje nad mugolską, a krew szlachetna nad każdą inną. Zadbał zarówno o ich dobre wychowanie, jak i wykształcenie, srogo karząc za uchylanie się od nauk guwernantek. Mógł wydawać się czasem zdystansowany – nie dlatego, że rzeczywiście chciał dystans utrzymywać, raczej dlatego, że nie potrafił zachowywać się inaczej.
Córki przypominały mu ich matkę – bał się o nie. Bał się, że nie będzie potrafił ich kochać, tak, jak nie potrafił kochać swojej słodkiej Elise. Rozpuścił je, były jego królewnami, księżniczkami zamkniętymi w omszonej wieży na rozległych i mrocznych bagnach Fenlandu. Rzekły jedno słowo – i miały, czego chciały. Zwierzęta, najdroższe suknie, zaproszenia na największe bale, cokolwiek, co mogły sobie wymarzyć dorastające panny. Fortinbras uważnie obserwował każdy ich krok, wiedział, że ich wile dziedzictwo będzie kusiło wielu ludzi, również złych ludzi, niemniej w wyrażaniu swoich uwag zawsze był powściągliwy – nie chciał im odbierać lekkości ducha. Odprawiał bez słowa adoratorów starających się o ich ręki, gdy dziewczynki były jeszcze zbyt młode, by zrozumieć, czym jest małżeństwo. Klątwa Ondyny wykryta u Rosalie okazała się potężnym ciosem, ale Fortinbras był dość silny, by ten cios znieść. Do dziś czasem, gdy przechodzi nocą koło jej komnaty, zerka, czy dziewczyna na pewno ma otwarte okno i odpowiedni dopływ powietrza.
W 1940, kiedy zaczęła się wojna, jego dzieci były jeszcze małe. Fortinbras chciałby wierzyć, że były zbyt małe, by pamiętać – ale wie, że to nieprawda. Ich bagna wydawały się bezpieczne, przez gęste zarośla niewiele było widać, lecz napięta atmosfera w domu mogła zdradzać prawdę. Nie siedział wtedy z założonymi rękami, czekając, aż mugolski konflikt zniszczy jego pradawne dworzyszcze i pod osłoną nocy wypuścił w kierunku wybrzeża pięć największych trolli ze swojej hodowli, uprzednio głodząc je trzy dni. Z oddali przyglądał się ich szalonej szarży, ostatniej szarży, jakiej dokonały w życiu.
Nazajutrz odnalazł ciała czterech z nich, piąty się zagubił, ale od tamtej pory Fenland był już bezpiecznym miejscem – trolle zabiły wszystkich mugoli w okolicy, zarówno Anglików, jak i najeźdźców. Powołany przed Wizengamot za drastyczne złamanie kodeksu tajności zeznał, że trolle uciekły same, a ich ogrodzenie zostało przerwane mugolskim pociskiem. O więcej nie pytano – był w końcu Yaxleyem, co piętnaście lat temu znaczyło jeszcze więcej, niż dziś.
Po kilku latach prężnego rozwoju hodowli otrzymał ofertę z Ministerstwa Magii i został przewodniczącym Wydziału Zwierząt – nie miał odbytego stażu, nie awansował w hierarchii, lecz był praktykiem z wieloletnim doświadczeniem, obytym w świecie magicznych stworzeń, a na dodatek – ze szlacheckimi znajomościami. Pełnił tę funkcję przez siedem lat, rezygnację złożył zaledwie półtorej roku temu, po wyjątkowo silnym ataku smoczej ospy. Fortinbras nie był już młody, choroba mocno go osłabiła, chciał więc odpocząć od polityki – na swoich bagnach i przy swoich trollach, gdzie wciąż czuł się najlepiej. Dziś nabrał już sił, i nie jest tajemnicą, że ma chrapkę na stanowisko szefa całego Departamentu – niektórzy mówią, że jest całkiem poważnym kandydatem.
Nigdy nie lubił rozrywek typowo kulturalnych, do opery, teatru, na bale szlacheckie, raczej nie uczęszczał, wysyłając tam jedynie dzieci w towarzystwie opiekunów, guwernantek lub przyzwoitek. Nie przepada za salonami – zjawia się na nich naprawdę rzadko i tylko wtedy, gdy musi, by nie urazić gospodarzy zbyt częstą absencją. Lubuje się za to w polowaniach i jest częstym gościem kasyna.
6 | |
5 | |
0 | |
0 | |
0 | |
15 | |
6 |
różdżka, sowa, 11 punktów