Sypialnia Virginii
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia Virginii
To przestronny pokój, choć przez ilość i różnorodność wzorów na ścianach, dywanie i suficie wydaje się mniejszy optycznie. W pierwszej chwili zwraca na siebie uwagę wielkie, drewniane łóżko z błękitną kotarą, ale największym atutem sypialni, zdaniem samej Virginii, są duże okna wychodzące na pobliskie moczary. Przy jednym z tych okien, niemal zawsze otwartym, w rogu ustawione jest stare biurko, a obok żerdź dla Samsona Puchalskiego - jej puszczyka uralskiego. Sowa ta nie lubi obcych i ma tendencję do agresywnego przepędzania z sypialni Gin intruzów.
Malunki na ścianach przedstawiające roślinność i ptactwo są zaczarowane i czasami zdarza im się poruszać. Bardzo rzadko można też dostrzec znikacza wśród zielonych gałązek.
Znajduje się tam również przejście do sąsiedniego pomieszczenia, które niegdyś mogło być dużą garderobą bądź salonikiem, obecnie jednak stanowi prywatne studio Virginii. Jest niemal puste by żadne zbędne sprzęty nie przeszkadzały w tańcu lub ćwiczeniach. Jedną ścianę w całości zasłaniają lustra, na przeciwko zaś znajdują się okna.
Malunki na ścianach przedstawiające roślinność i ptactwo są zaczarowane i czasami zdarza im się poruszać. Bardzo rzadko można też dostrzec znikacza wśród zielonych gałązek.
Znajduje się tam również przejście do sąsiedniego pomieszczenia, które niegdyś mogło być dużą garderobą bądź salonikiem, obecnie jednak stanowi prywatne studio Virginii. Jest niemal puste by żadne zbędne sprzęty nie przeszkadzały w tańcu lub ćwiczeniach. Jedną ścianę w całości zasłaniają lustra, na przeciwko zaś znajdują się okna.
12.04.
Virginia właśnie rozciągała się w sąsiednim pokoju ze zgrozą patrząc na ciemniejące za oknem niebo. Wyraźnie zbliżała się burza. Jej deszcz w żadnym razie nie przeszkadzał w bieganiu po wrzosowiskach, ale matka ostrzegła ją z samego rana, że ma dziś pozostać w dworku, bo spodziewają się gości, a ona nie ma zamiaru się wstydzić za "przemoczoną, umorusaną błotem córkę". Pf, tak jakby kiedyś musiała! Znaczy: może kiedyś jej się zdarzyło, ale raz, może dwa... nie więcej! A teraz jak tylko zapowiada się na byle mżawkę, to...
Głośny grzmot przerwał ciszę panującą wokół, a zaraz za nim okiennice z hukiem uderzyły o siebie pod wpływem silniejszego podmuchu wiatru. No tak, przecież zawsze zostawiała w sypialni otwarte okno dla Samsona. Zerknęła jeszcze za szybę, jakby w nadziei, że to tylko jedna chmura i zaraz przeleci... ale nagle na zewnątrz zrobiło się ciemno prawie jak w nocy. To nie była jedna chmura.
Gin westchnęła cicho, po czym wstała i w podskokach przeszła do sypialni. Sam Puch siedział jeszcze bardziej napuszony niż zwykle na swojej żerdzi i z wyraźnym niesmakiem łypał jednym okiem na fruwającą obok firankę i poruszające się raz po raz okiennice.
- Oj, nie dąsaj się tak, to tylko wiatr, Samsonie - wyjaśniła pouczającym głosem, ale czym prędzej podbiegła do okna i spróbowała je zamknąć przy jednoczesnym niepotarganiu firanki i nie wypuszczaniu jej na zewnątrz. Szamotała się z nią chwilę i już jak prawie, prawie się udało... kiedy na tle ciemnych chmur dostrzegła jakiś ciemny kształt zbliżający się w jej stronę. Przypominał ptaka, ale cóż by robił ptak podczas takiej...
- Ojej! - wymsknęło jej się, kiedy zorientowała się, że stworzenie leci wprost do jej okna. I chyba nawet niosło coś ze sobą, jakby... list? Tylko dlaczego nie było sową? Nie zastanawiając się wiele ponownie otworzyła okiennice, wpuszczając do środka kolejny silny podmuch wiatru. Pachniał solą i wcale nie był tak przeszywająco lodowaty... ach, ależ by teraz pognała na wrzosowiska...!
Nieznajomy ptak wylądował zgrabnie, nawet mimo tego wichru, na parapecie i Gin dopiero teraz zorientowała się, że to jednak była sowa. Obca i nietypowa, ale sowa.
Sam Puch odkręcił głowę, by spojrzeć na intruza, ale szybko stracił nim zainteresowanie. Ginger zaś wręcz przeciwnie.
- Witaj, Nietypowa Sowo. To dla mnie? - Gin uśmiechnęła się i ostrożnie wyciągnęła dłoń w stronę ptaka. Nie była pewna czy ten jej nie udziobie, ale okazał się dobrze wychowanym stworzeniem. Bez problemu oddał jej list, po czym odwrócił się i odleciał, a Ginger wreszcie skutecznie zamknęła okiennicę.
Rozwinęła pergamin i spojrzała najpierw na pierwsze słowo, a potem na podpis. Constantine. Constantine Ollivander, oczywiście! Pamiętała go z Hogwartu, był miłym chłopcem, choć raczej cichym i spokojnym. Wprawdzie kumplował się w Hogwarcie z Rorym, ale chyba i tak większość czasu gdzieś się zaszywał. Malował! No jasne, ktoś mówił, że malował!
Uśmiechnęła się do szkolnych wspomnień. Wtedy świat wyglądał zupełnie inaczej... lepiej.
Tylko czemu właściwie Constantine do niej napisał? Przypomniała sobie o wciąż trzymanym w dłoni liście i szybko przebiegła wzrokiem po literach. Raz, a później drugi.
Tony. Owszem, prosiła go, żeby jakoś odciągnął matkę od umawiania jej z każdym możliwym lordem, ale... on chyba nie... Nie o to chodziło, prawda? Nie o takie spotkanie? Wtedy przecież ktoś raczyłby ją o tym poinformować. Może Tony faktycznie miał jakąś sprawę do Constantina? Namalowanie obrazu...? Tja, jasne...
- Tony... - mruknęła pod nosem. Akurat! On i obraz! To na pewno był jakiś uknuty za jej plecami plan!
- TONY!!! - tym razem jej krzyk wstrząsnął całym dworkiem, kiedy gwałtownie wybiegła z pokoju w poszukiwaniu kuzyna. Oj, musieli sobie poważnie porozmawiać.
Jak zacząć? Lordzie Ollivander? Strasznie oficjalnie i jakby pisała do jego brata, a nie do niego. On zwrócił się do niej po imieniu, więc najlepiej zrobić tak samo.
"Constantine," - napisała koślawie, po czym pióro zastygło nad pergaminem w bezruchu.
I co dalej? Przecież wcale nie chciała, żeby... A jeśli... Musi wziąć pod uwagę taką opcję, że to chodzi właśnie o to. I że przykładowo, zupełnie hipotetycznie i niedorzecznie... że obie rodziny faktycznie będą chciały ich ze sobą zeswatać...? Ale nie, Tony mówił o jakimś prezencie, a przecież by jej nie okłamał. No i gdyby rozchodziło się o takie spotkanie, to na pewno by ją o tym poinformowano. Constantine'a również, a przecież w liście nic takiego nie pisał. Przybywa do Tony'ego załatwiać sprawę, a z nią chciał się spotkać przy okazji - koniec kropka.
Zawsze wydawał jej się sympatyczny, więc chętnie zobaczyłaby się z nim tak... po koleżeńsku po tych wszystkich latach. Oprowadziła po ogrodach, w końcu ona jak nikt je znała, każdy kąt! Mogłaby mu pokazać to gniazdko kosów, które ostatnio odkryła!
Gdyby przez kilka dni nie padało, to mogłaby go też zabrać na moczary. Tam było dużo ciekawszych rzeczy do oglądania. I tyle zabawy! Doskonale wiedziała gdzie należy stawiać stopy, żeby nie zatopić się w błocie, to całkiem ekscytujące...! Hm, tylko pewnie jego by to wcale nie bawiło...
Kropla kałamarzu zwisająca od dłuższej już chwili z końca pióra, w końcu spadła rozpryskując się na papierze w postaci pięknego kleksa. Westchnęła cicho i zmięła pergamin, po czym wyrzuciła do wygaszonego kominka.
"Constantine," - zaczęła ponownie na nowej kartce. - "Swoim listem przypomniałeś mi hogwarckie czasy, kiedy wszystko było możliwe i beztroskie... Mam nadzieję, że chociaż Twoje życie wciąż takim jest"... Nie, nie, co to za łzawe wyznanie? Gin, weź się w garść, jesteś Macmillanówną! Odważną, silną i niewzruszoną... no dobra, z tym ostatnim, to bez przesady, ale masz swoją dumę, nie ma jojczenia w liście! To nie twoja koleżanka, tylko Constantine!
"Z miłą chęcią oprowadzę Cię, panie Ollivander" Panie Ollivander? Uch! Nie może tak być! Skreśliła dwa ostatnie słowa i kontynuowała: "po naszych ogrodach". Ech, to brzmiało, jakby były zachwycające i pełne niezwykłych okazów z wijącymi się jak labirynt żywopłotami, a w rzeczywistości najwięcej miejsca zajmowała po prostu... trawa. Pusta, otwarta przestrzeń, żeby można było grać w quidditcha i uprawiać wszelakie inne sporty. Westchnęła. Moczary albo wrzosowiska były o niebo ciekawsze, ale tam, to chyba i tak nie puszczono by ich samych. Durne zasady.
"To prawda, nie widzieliśmy się od bardzo dawna, całe wieki nawet... Dwadzieścia siedem herbatek z młodymi lordami dokładnie licząc. Ty zapewne w tym czasie nie próżnowałeś i namalowałeś z milion dzieł sztuki, mnie zamknięto tutaj w dworku na cztery spusty i zabroniono wyściubiać nos na zewnątrz. Może ty wiesz, gdzie podziała się sprawiedliwość na tym świecie?" Ech... Nie tak.
"Szmat czasu". Czy powinna pisać "szmat"? Czy to zbyt pospolite słowo? A czy powinna się tym aż tak przejmować? Och, słodka Helguniu! Każde inne dziewczę miałoby już odpowiedź napisaną!
Hm, w sumie widzieli się podczas ślubu jego brata, a przynajmniej ona go widziała, mignął jej kilka razy w tłumie, ale za każdym razem znikał. Pisać o tym? Nie, chyba lepiej nie wspominać tego ślubu. Zapewne wciąż budził dużo emocji, lepiej więc to zupełnie przemilczeć. Udać, że o nim zapomniała.
"Żywię nadzieję, że spędziłeś go najlepiej jak mogłeś, ja"... - pospiesznie skreśliła "ja".
"Dziękuję również za troskę, z moim zdrowiem nigdy nie było lepiej, a Puddlemere znajduje się na tyle daleko od wszelkich konfliktów"... No, na pewno nie od tych z jej matką. Ale fakt, tutaj była bezpieczna jak w żadnym innym więzieniu...
Po około dwudziestu dwóch zmarnowanych kartkach układających się teraz w koślawy stosik papierowych kulek w kominku chyba miała ostateczną wersję listu. Przeczytała go jeszcze ze trzy razy nim uznała, że może taki pozostać. Nie była z niego w pełni zadowolona, ale lepiej nie będzie. Pozostało się jeszcze tylko podpisać. Któryś raz z kolei przełożyła pióro z jednej dłoni do drugiej - obie już bolały odzwyczajone od takiej ilości pisania.
"Virginia" - wykaligrafowała jak najładniej umiała, ale i tak krytycznie przyjrzała się swojemu imieniu. Ech, tak mówiła do niej matka jak była o coś zła. Jednym pociągnięciem pióra skreśliła podpis, po czym obok wcisnęła: "Gin". No, teraz było dobrze. A że z tym skreśleniem? Trudno, Constantine musiał jej wybaczyć, ale dwudziesty trzeci raz nie miała zamiaru tego przepisywać.
Ładnie złożyła pergamin, po czym przyczepiła Samsonowi do nóżki. Ulewa już dawno przeszła, wiatr również zmalał, więc nie musiała się obawiać o swojego puszczyka. Ten również się nie uskarżał - rozprostował skrzydła i wyleciał przez otwarte okno.
[zt]
Virginia właśnie rozciągała się w sąsiednim pokoju ze zgrozą patrząc na ciemniejące za oknem niebo. Wyraźnie zbliżała się burza. Jej deszcz w żadnym razie nie przeszkadzał w bieganiu po wrzosowiskach, ale matka ostrzegła ją z samego rana, że ma dziś pozostać w dworku, bo spodziewają się gości, a ona nie ma zamiaru się wstydzić za "przemoczoną, umorusaną błotem córkę". Pf, tak jakby kiedyś musiała! Znaczy: może kiedyś jej się zdarzyło, ale raz, może dwa... nie więcej! A teraz jak tylko zapowiada się na byle mżawkę, to...
Głośny grzmot przerwał ciszę panującą wokół, a zaraz za nim okiennice z hukiem uderzyły o siebie pod wpływem silniejszego podmuchu wiatru. No tak, przecież zawsze zostawiała w sypialni otwarte okno dla Samsona. Zerknęła jeszcze za szybę, jakby w nadziei, że to tylko jedna chmura i zaraz przeleci... ale nagle na zewnątrz zrobiło się ciemno prawie jak w nocy. To nie była jedna chmura.
Gin westchnęła cicho, po czym wstała i w podskokach przeszła do sypialni. Sam Puch siedział jeszcze bardziej napuszony niż zwykle na swojej żerdzi i z wyraźnym niesmakiem łypał jednym okiem na fruwającą obok firankę i poruszające się raz po raz okiennice.
- Oj, nie dąsaj się tak, to tylko wiatr, Samsonie - wyjaśniła pouczającym głosem, ale czym prędzej podbiegła do okna i spróbowała je zamknąć przy jednoczesnym niepotarganiu firanki i nie wypuszczaniu jej na zewnątrz. Szamotała się z nią chwilę i już jak prawie, prawie się udało... kiedy na tle ciemnych chmur dostrzegła jakiś ciemny kształt zbliżający się w jej stronę. Przypominał ptaka, ale cóż by robił ptak podczas takiej...
- Ojej! - wymsknęło jej się, kiedy zorientowała się, że stworzenie leci wprost do jej okna. I chyba nawet niosło coś ze sobą, jakby... list? Tylko dlaczego nie było sową? Nie zastanawiając się wiele ponownie otworzyła okiennice, wpuszczając do środka kolejny silny podmuch wiatru. Pachniał solą i wcale nie był tak przeszywająco lodowaty... ach, ależ by teraz pognała na wrzosowiska...!
Nieznajomy ptak wylądował zgrabnie, nawet mimo tego wichru, na parapecie i Gin dopiero teraz zorientowała się, że to jednak była sowa. Obca i nietypowa, ale sowa.
Sam Puch odkręcił głowę, by spojrzeć na intruza, ale szybko stracił nim zainteresowanie. Ginger zaś wręcz przeciwnie.
- Witaj, Nietypowa Sowo. To dla mnie? - Gin uśmiechnęła się i ostrożnie wyciągnęła dłoń w stronę ptaka. Nie była pewna czy ten jej nie udziobie, ale okazał się dobrze wychowanym stworzeniem. Bez problemu oddał jej list, po czym odwrócił się i odleciał, a Ginger wreszcie skutecznie zamknęła okiennicę.
Rozwinęła pergamin i spojrzała najpierw na pierwsze słowo, a potem na podpis. Constantine. Constantine Ollivander, oczywiście! Pamiętała go z Hogwartu, był miłym chłopcem, choć raczej cichym i spokojnym. Wprawdzie kumplował się w Hogwarcie z Rorym, ale chyba i tak większość czasu gdzieś się zaszywał. Malował! No jasne, ktoś mówił, że malował!
Uśmiechnęła się do szkolnych wspomnień. Wtedy świat wyglądał zupełnie inaczej... lepiej.
Tylko czemu właściwie Constantine do niej napisał? Przypomniała sobie o wciąż trzymanym w dłoni liście i szybko przebiegła wzrokiem po literach. Raz, a później drugi.
Tony. Owszem, prosiła go, żeby jakoś odciągnął matkę od umawiania jej z każdym możliwym lordem, ale... on chyba nie... Nie o to chodziło, prawda? Nie o takie spotkanie? Wtedy przecież ktoś raczyłby ją o tym poinformować. Może Tony faktycznie miał jakąś sprawę do Constantina? Namalowanie obrazu...? Tja, jasne...
- Tony... - mruknęła pod nosem. Akurat! On i obraz! To na pewno był jakiś uknuty za jej plecami plan!
- TONY!!! - tym razem jej krzyk wstrząsnął całym dworkiem, kiedy gwałtownie wybiegła z pokoju w poszukiwaniu kuzyna. Oj, musieli sobie poważnie porozmawiać.
***
Jak zacząć? Lordzie Ollivander? Strasznie oficjalnie i jakby pisała do jego brata, a nie do niego. On zwrócił się do niej po imieniu, więc najlepiej zrobić tak samo.
"Constantine," - napisała koślawie, po czym pióro zastygło nad pergaminem w bezruchu.
I co dalej? Przecież wcale nie chciała, żeby... A jeśli... Musi wziąć pod uwagę taką opcję, że to chodzi właśnie o to. I że przykładowo, zupełnie hipotetycznie i niedorzecznie... że obie rodziny faktycznie będą chciały ich ze sobą zeswatać...? Ale nie, Tony mówił o jakimś prezencie, a przecież by jej nie okłamał. No i gdyby rozchodziło się o takie spotkanie, to na pewno by ją o tym poinformowano. Constantine'a również, a przecież w liście nic takiego nie pisał. Przybywa do Tony'ego załatwiać sprawę, a z nią chciał się spotkać przy okazji - koniec kropka.
Zawsze wydawał jej się sympatyczny, więc chętnie zobaczyłaby się z nim tak... po koleżeńsku po tych wszystkich latach. Oprowadziła po ogrodach, w końcu ona jak nikt je znała, każdy kąt! Mogłaby mu pokazać to gniazdko kosów, które ostatnio odkryła!
Gdyby przez kilka dni nie padało, to mogłaby go też zabrać na moczary. Tam było dużo ciekawszych rzeczy do oglądania. I tyle zabawy! Doskonale wiedziała gdzie należy stawiać stopy, żeby nie zatopić się w błocie, to całkiem ekscytujące...! Hm, tylko pewnie jego by to wcale nie bawiło...
Kropla kałamarzu zwisająca od dłuższej już chwili z końca pióra, w końcu spadła rozpryskując się na papierze w postaci pięknego kleksa. Westchnęła cicho i zmięła pergamin, po czym wyrzuciła do wygaszonego kominka.
"Constantine," - zaczęła ponownie na nowej kartce. - "Swoim listem przypomniałeś mi hogwarckie czasy, kiedy wszystko było możliwe i beztroskie... Mam nadzieję, że chociaż Twoje życie wciąż takim jest"... Nie, nie, co to za łzawe wyznanie? Gin, weź się w garść, jesteś Macmillanówną! Odważną, silną i niewzruszoną... no dobra, z tym ostatnim, to bez przesady, ale masz swoją dumę, nie ma jojczenia w liście! To nie twoja koleżanka, tylko Constantine!
"Z miłą chęcią oprowadzę Cię, panie Ollivander" Panie Ollivander? Uch! Nie może tak być! Skreśliła dwa ostatnie słowa i kontynuowała: "po naszych ogrodach". Ech, to brzmiało, jakby były zachwycające i pełne niezwykłych okazów z wijącymi się jak labirynt żywopłotami, a w rzeczywistości najwięcej miejsca zajmowała po prostu... trawa. Pusta, otwarta przestrzeń, żeby można było grać w quidditcha i uprawiać wszelakie inne sporty. Westchnęła. Moczary albo wrzosowiska były o niebo ciekawsze, ale tam, to chyba i tak nie puszczono by ich samych. Durne zasady.
"To prawda, nie widzieliśmy się od bardzo dawna, całe wieki nawet... Dwadzieścia siedem herbatek z młodymi lordami dokładnie licząc. Ty zapewne w tym czasie nie próżnowałeś i namalowałeś z milion dzieł sztuki, mnie zamknięto tutaj w dworku na cztery spusty i zabroniono wyściubiać nos na zewnątrz. Może ty wiesz, gdzie podziała się sprawiedliwość na tym świecie?" Ech... Nie tak.
"Szmat czasu". Czy powinna pisać "szmat"? Czy to zbyt pospolite słowo? A czy powinna się tym aż tak przejmować? Och, słodka Helguniu! Każde inne dziewczę miałoby już odpowiedź napisaną!
Hm, w sumie widzieli się podczas ślubu jego brata, a przynajmniej ona go widziała, mignął jej kilka razy w tłumie, ale za każdym razem znikał. Pisać o tym? Nie, chyba lepiej nie wspominać tego ślubu. Zapewne wciąż budził dużo emocji, lepiej więc to zupełnie przemilczeć. Udać, że o nim zapomniała.
"Żywię nadzieję, że spędziłeś go najlepiej jak mogłeś, ja"... - pospiesznie skreśliła "ja".
"Dziękuję również za troskę, z moim zdrowiem nigdy nie było lepiej, a Puddlemere znajduje się na tyle daleko od wszelkich konfliktów"... No, na pewno nie od tych z jej matką. Ale fakt, tutaj była bezpieczna jak w żadnym innym więzieniu...
Po około dwudziestu dwóch zmarnowanych kartkach układających się teraz w koślawy stosik papierowych kulek w kominku chyba miała ostateczną wersję listu. Przeczytała go jeszcze ze trzy razy nim uznała, że może taki pozostać. Nie była z niego w pełni zadowolona, ale lepiej nie będzie. Pozostało się jeszcze tylko podpisać. Któryś raz z kolei przełożyła pióro z jednej dłoni do drugiej - obie już bolały odzwyczajone od takiej ilości pisania.
"Virginia" - wykaligrafowała jak najładniej umiała, ale i tak krytycznie przyjrzała się swojemu imieniu. Ech, tak mówiła do niej matka jak była o coś zła. Jednym pociągnięciem pióra skreśliła podpis, po czym obok wcisnęła: "Gin". No, teraz było dobrze. A że z tym skreśleniem? Trudno, Constantine musiał jej wybaczyć, ale dwudziesty trzeci raz nie miała zamiaru tego przepisywać.
Ładnie złożyła pergamin, po czym przyczepiła Samsonowi do nóżki. Ulewa już dawno przeszła, wiatr również zmalał, więc nie musiała się obawiać o swojego puszczyka. Ten również się nie uskarżał - rozprostował skrzydła i wyleciał przez otwarte okno.
[zt]
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 8 lipca
Misje mogły być trudne, Bertie mogli nie żyć, Londyn mógł się walić, a Gwen mogła mieć wszystkiego absolutnie dosyć, popadając w apatie i zobojętnienie na zbyt wiele negatywnych bodźców wokół. Praca jednak pozostawała pracą, a skoro Macmillanowie dawali jej dach nad głową, nie mogła jej zaniedbywać. Nie mogła i nie chciała: miałaby co najwyżej wyrzuty sumienia, że nieodpowiednio wykonuje swoje obowiązki.
Dlatego mimo porannej niechęci zeszła z lóżka, przygotowując się prędko do zajęć, które tego dnia miała odbyć – o dziwo – nie z Heathem, a Vriginią. Odrobinę starsza od niej, radosna dziewczyna przez sześć lat dzieliła z Gwen dormitorium, a ostatnio jej matka poprosiła malarkę o drobną pomoc. Mianowicie, lady Macmillan nie potrafiła ludnie pisać. Jej zdolności manualne były (podobno) zdecydowanie nieadekwatne do funkcji młodej i zdolnej damy na dworze, toteż miała coś na to zaradzić.
Nie znała się na profesjonalnej kaligrafii, ale jej dłonie sprawnie posługiwały się piórem, podobnie jak spranie trzymała w nich pędzel czy ołówek. Poprzedniego dnia skupiła się wiec na przejrzeniu należącej do Macmillanów na ten temat, przygotowała przykładowe ćwiczenia oraz ruszyła do boju, mając nadzieję, że kilka ćwiczeń, które sama wykonała kolejnego dnia jako laik w tej tematyce wystarczą, aby nieco poprawić to, jak Virginia operuje piórem i atramentem.
Ubrana w brązowy, neutralny strój, z włosami spiętymi w kok, zapukała więc do drzwi pokoju dziewczyny, pod pachą trzymając książki oraz trochę papieru. W kieszeni sukienki miała schowane narzędzia do piania.
– Virginia? – Uchyliła drzwi, nie słysząc wyraźnego nie wchodzić. Dziewczyna dobrze wiedziała, że mają się dziś spotkać z mniej towarzyskiego powodu: – Jesteś już gotowa? – spytała. Twarz Gwen była dość zmęczona i choć malarka się uśmiechała, jej oczy wciąż pozostawały smutne. Niestety, to nie był czas na radości.
Jednocześnie zza nóg dziewczyny wyjrzała duża głową Betty, która sięgała swojej właścicielce mniej więcej do pasa. Z pyska olbrzymiego, czarnego psa ściekała ślina, plamiąc podłogę na korytarzu przed pokojem lady Macmillan.
Misje mogły być trudne, Bertie mogli nie żyć, Londyn mógł się walić, a Gwen mogła mieć wszystkiego absolutnie dosyć, popadając w apatie i zobojętnienie na zbyt wiele negatywnych bodźców wokół. Praca jednak pozostawała pracą, a skoro Macmillanowie dawali jej dach nad głową, nie mogła jej zaniedbywać. Nie mogła i nie chciała: miałaby co najwyżej wyrzuty sumienia, że nieodpowiednio wykonuje swoje obowiązki.
Dlatego mimo porannej niechęci zeszła z lóżka, przygotowując się prędko do zajęć, które tego dnia miała odbyć – o dziwo – nie z Heathem, a Vriginią. Odrobinę starsza od niej, radosna dziewczyna przez sześć lat dzieliła z Gwen dormitorium, a ostatnio jej matka poprosiła malarkę o drobną pomoc. Mianowicie, lady Macmillan nie potrafiła ludnie pisać. Jej zdolności manualne były (podobno) zdecydowanie nieadekwatne do funkcji młodej i zdolnej damy na dworze, toteż miała coś na to zaradzić.
Nie znała się na profesjonalnej kaligrafii, ale jej dłonie sprawnie posługiwały się piórem, podobnie jak spranie trzymała w nich pędzel czy ołówek. Poprzedniego dnia skupiła się wiec na przejrzeniu należącej do Macmillanów na ten temat, przygotowała przykładowe ćwiczenia oraz ruszyła do boju, mając nadzieję, że kilka ćwiczeń, które sama wykonała kolejnego dnia jako laik w tej tematyce wystarczą, aby nieco poprawić to, jak Virginia operuje piórem i atramentem.
Ubrana w brązowy, neutralny strój, z włosami spiętymi w kok, zapukała więc do drzwi pokoju dziewczyny, pod pachą trzymając książki oraz trochę papieru. W kieszeni sukienki miała schowane narzędzia do piania.
– Virginia? – Uchyliła drzwi, nie słysząc wyraźnego nie wchodzić. Dziewczyna dobrze wiedziała, że mają się dziś spotkać z mniej towarzyskiego powodu: – Jesteś już gotowa? – spytała. Twarz Gwen była dość zmęczona i choć malarka się uśmiechała, jej oczy wciąż pozostawały smutne. Niestety, to nie był czas na radości.
Jednocześnie zza nóg dziewczyny wyjrzała duża głową Betty, która sięgała swojej właścicielce mniej więcej do pasa. Z pyska olbrzymiego, czarnego psa ściekała ślina, plamiąc podłogę na korytarzu przed pokojem lady Macmillan.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Zamiast biegania po wrzosowiskach czy spaceru po bagnach, Gin czekała dzisiaj kolejna tortura, którą wymyśliła jej matka.
Wszystko przez to, że nieroztropnie parę dni temu musiała gdzieś na wierzchu zostawić zapisany przez siebie pergamin. Jak pani Macmillan go zobaczyła, to dosłownie złapała się za głowę, a potem zrobiła jej awanturę, że jak dama może tak bazgrać, że to niedopuszczalne, bla, bla, bla. Gin nie miała pojęcia o co jej znów chodzi, bo przecież ani sama nie miała problemu z rozczytaniem siebie, ani nikt inny jej tego nie zgłaszał. Jaki był wniosek? Matka znów wydziwia, co Gin dała jej wyraźnie do zrozumienia. Przez kilka dni był spokój i nikt nie wracał do tematu, chociaż matka wyraźnie była obrażona nim nie wymyśliła sobie tego - lekcji kaligrafii.
- To zupełnie bezsensowne! Przecież potrafię pisać! - fuknęła jak tylko usłyszała o tym koszmarnym pomyśle.
- Jak dirikrak pazurem, owszem - odparła spokojnie rodzicielka. - Co sobie pomyślą lordowie, jak któremuś odpiszesz w ten sposób? Charakter pisma dużo mówi o właścicielu, a to co sobą reprezentuje twój, jest nie do przyjęcia - oświadczyła, na co Gin zrobiła minę. Matka zmarszczyła brwi w naganie i kontynuowała:
- Kaligrafia to sztuka estetycznego i starannego pisania, dodatkowo nauczy cię cierpliwości i dokładności, czyli przymiotów każdej szanującej się damy.
- Przecież zupełnie inaczej piszę w listach niż... - próbowała się jeszcze bronić Gin, choć już wiedziała, że jest na z góry przegranej pozycji. Matce za bardzo spodobał się ten pomysł i z pewnością by z niego nie zrezygnowała.
- Przekonamy się po lekcjach - zakończyła dyskusję.
Ginger w złości tupnęła nogą dopiero u siebie w pokoju. Co za bezsens. Co za strata czasu!
I choć emocje Gin zdążyły opaść przez noc, to jednak z samego ranka znów powróciły. Na zewnątrz była piękna pogoda, a ona miała tu spędzić nie wiadomo ile czasu w jednym miejscu. Przykuta do biurka. To z pewnością była zemsta rodzicielki, nic innego.
Siedziała na parapecie przy otwartym na oścież oknie, wpatrując się w widok na bagna, kiedy zapukano do jej drzwi. Nie słyszała. Myślami była właśnie tam, przemierzając kolejne tereny, odnajdując nowe bezpieczne ścieżki i nieskończenie głębokie grzęzawiska.
Dopiero głos Gwen wyrwał ją z zamyślenia i Gin zorientowała się, że nadal siedzi tylko na parapecie swojego okna. Westchnęła cicho i zgrabnie z niego zeskoczyła... w stroju wyraźnie świadczącym, że wybiera się na zewnątrz. Prosta, beżowa suknia, którą miała na sobie zdecydowanie bardziej nadawała się na jakąś daleką wyprawę niż na salony, a wysokie trzewiki tylko dopełniały to wrażenie.
- Gin wystarczy - powiedziała machinalnie, ręką już sięgając w stronę wybudzonego ze snu Samsona, który napuszył się groźnie na widok (w jego zapewne mniemaniu) intruzów. - Spokojnie, Sam, wszystko w porządku - pogładziła go po skrzydle, co faktycznie pomogło, bo choć puszczyk wciąż bacznie przyglądał się Gwen i czarnemu, włochatemu psu, to pozwolił piórom wrócić do poprzedniego stanu.
- Wejdź, to znaczy: wejdźcie - poprawiła się również dostrzegając psisko. - Posłuchaj, na wstępie musisz wiedzieć, że to absolutnie nie był mój pomysł - zaznaczyła rzeczowo, gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły. - I naprawdę mi przykro, że cię zmuszono do tak bezsensownego zajęcia. Charakteru pisma przecież się nie zmieni, a i poczucie jego estetyki każdy ma inne - mówiąc to chodziła po pokoju w tę i z powrotem, jakby już miała obmyślą tę mowę i cały plan działania. - Może tobie udałoby się przekonać o tym moją matkę? Wiem, że to będzie trudne, ale ciebie jako specjalistkę może by posłuchała? - spojrzała pytająco na Gwen. - A jak nie to... to może po prostu zapisz ładnie jakąś kartkę, damy to mojej matce jako dowód, że ładnie piszę i i ty będziesz miała wolne i ja. Co ty na to? - zaproponowała i nawet uśmiechnęła się lekko. To byłoby najlepsze rozwiązanie... choć miało jeden mankament: pani matka mogła sobie zażyczyć, żeby Virginia napisała coś przy niej i wtedy cały fortel wyszedłby na jaw. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie pije ognistej.
Wszystko przez to, że nieroztropnie parę dni temu musiała gdzieś na wierzchu zostawić zapisany przez siebie pergamin. Jak pani Macmillan go zobaczyła, to dosłownie złapała się za głowę, a potem zrobiła jej awanturę, że jak dama może tak bazgrać, że to niedopuszczalne, bla, bla, bla. Gin nie miała pojęcia o co jej znów chodzi, bo przecież ani sama nie miała problemu z rozczytaniem siebie, ani nikt inny jej tego nie zgłaszał. Jaki był wniosek? Matka znów wydziwia, co Gin dała jej wyraźnie do zrozumienia. Przez kilka dni był spokój i nikt nie wracał do tematu, chociaż matka wyraźnie była obrażona nim nie wymyśliła sobie tego - lekcji kaligrafii.
- To zupełnie bezsensowne! Przecież potrafię pisać! - fuknęła jak tylko usłyszała o tym koszmarnym pomyśle.
- Jak dirikrak pazurem, owszem - odparła spokojnie rodzicielka. - Co sobie pomyślą lordowie, jak któremuś odpiszesz w ten sposób? Charakter pisma dużo mówi o właścicielu, a to co sobą reprezentuje twój, jest nie do przyjęcia - oświadczyła, na co Gin zrobiła minę. Matka zmarszczyła brwi w naganie i kontynuowała:
- Kaligrafia to sztuka estetycznego i starannego pisania, dodatkowo nauczy cię cierpliwości i dokładności, czyli przymiotów każdej szanującej się damy.
- Przecież zupełnie inaczej piszę w listach niż... - próbowała się jeszcze bronić Gin, choć już wiedziała, że jest na z góry przegranej pozycji. Matce za bardzo spodobał się ten pomysł i z pewnością by z niego nie zrezygnowała.
- Przekonamy się po lekcjach - zakończyła dyskusję.
Ginger w złości tupnęła nogą dopiero u siebie w pokoju. Co za bezsens. Co za strata czasu!
I choć emocje Gin zdążyły opaść przez noc, to jednak z samego ranka znów powróciły. Na zewnątrz była piękna pogoda, a ona miała tu spędzić nie wiadomo ile czasu w jednym miejscu. Przykuta do biurka. To z pewnością była zemsta rodzicielki, nic innego.
Siedziała na parapecie przy otwartym na oścież oknie, wpatrując się w widok na bagna, kiedy zapukano do jej drzwi. Nie słyszała. Myślami była właśnie tam, przemierzając kolejne tereny, odnajdując nowe bezpieczne ścieżki i nieskończenie głębokie grzęzawiska.
Dopiero głos Gwen wyrwał ją z zamyślenia i Gin zorientowała się, że nadal siedzi tylko na parapecie swojego okna. Westchnęła cicho i zgrabnie z niego zeskoczyła... w stroju wyraźnie świadczącym, że wybiera się na zewnątrz. Prosta, beżowa suknia, którą miała na sobie zdecydowanie bardziej nadawała się na jakąś daleką wyprawę niż na salony, a wysokie trzewiki tylko dopełniały to wrażenie.
- Gin wystarczy - powiedziała machinalnie, ręką już sięgając w stronę wybudzonego ze snu Samsona, który napuszył się groźnie na widok (w jego zapewne mniemaniu) intruzów. - Spokojnie, Sam, wszystko w porządku - pogładziła go po skrzydle, co faktycznie pomogło, bo choć puszczyk wciąż bacznie przyglądał się Gwen i czarnemu, włochatemu psu, to pozwolił piórom wrócić do poprzedniego stanu.
- Wejdź, to znaczy: wejdźcie - poprawiła się również dostrzegając psisko. - Posłuchaj, na wstępie musisz wiedzieć, że to absolutnie nie był mój pomysł - zaznaczyła rzeczowo, gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły. - I naprawdę mi przykro, że cię zmuszono do tak bezsensownego zajęcia. Charakteru pisma przecież się nie zmieni, a i poczucie jego estetyki każdy ma inne - mówiąc to chodziła po pokoju w tę i z powrotem, jakby już miała obmyślą tę mowę i cały plan działania. - Może tobie udałoby się przekonać o tym moją matkę? Wiem, że to będzie trudne, ale ciebie jako specjalistkę może by posłuchała? - spojrzała pytająco na Gwen. - A jak nie to... to może po prostu zapisz ładnie jakąś kartkę, damy to mojej matce jako dowód, że ładnie piszę i i ty będziesz miała wolne i ja. Co ty na to? - zaproponowała i nawet uśmiechnęła się lekko. To byłoby najlepsze rozwiązanie... choć miało jeden mankament: pani matka mogła sobie zażyczyć, żeby Virginia napisała coś przy niej i wtedy cały fortel wyszedłby na jaw. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie pije ognistej.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słysząc pozwolenie na wejście przekroczyła próg.
– Betty niech zostanie na korytarzu, jest dalej brudna po porannym spacerze – wyjaśniła, wypychając ciekawski łepek za drzwi, mówiąc pod nosem ciche: zostań, no, Bet, zostań tam. Psisko nie było ku temu zbyt chętne, bo gdy drzwi zamknęły się za Gwen, jeszcze raz czy dwa machnęło dużą łapą w drzwi. Moment później do uszu malarki dotarł dźwięk, sugerujący, że czarny pies po prostu położył się za drzwiami.
Wyprostowała się, skupiając się w pełni na Gin i już miała zamiar spytać się, gdzie ma rozłożyć wszystkie przybory, gdy lady Macmillan, ni z tego ni z owego, rozpoczęła tyradę na temat głupoty tej nauki i swoich poglądów na naukę zgrabnego pisania. W innych okolicznościach rudowłosą malarka pewnie zawtórowałaby koleżance, razem z nią wściekając się na jej głupią rodzicielkę, ale teraz? Już pomijając kwestie wojny w kraju, w trakcie której n a p r a w d ę cierpieli i umierali ludzie (w tym Bertie), co czyniło problemy Gin absolutnie nieistotnymi! Gwen była tu gościem i pracownikiem zarazem. Macmillanowie kazali – ona robiła. Dzięki nim miała dach nad głową i nie miała zamiaru ich zawieść.
Nie miała przy tym zamiaru na słowne przepychanki z Gin, ale jednocześnie naprawdę lubiła tę radosną dziewczynę. Nie chciała jej ani urazić, ani w jakikolwiek sposób zranić, dlatego wzięła głęboki oddech. Gdy się odezwała jej glos brzmiał jednak dość smutno i poważnie.
– Gin, wiem, ze to pomysł twojej matki, przecież sama mnie o tym poinformowała. Nie posądzałabym cię przecież o takie chęci, co sobie myślisz? – spytała, marszcząc brwi.
Naprawdę, byli w środku wojny, kogo obchodzi jakąś kaligrafia? Nie żeby Gwen podważała sam pomysł matki Gin (młoda dziewczyna powinna się przecież rozwijać na różnych polach!), ale przecież teraz były po prostu ważniejsze sprawy.
– Nie zmieni. Nie do końca – przyznała, kładąc książki na stoliku: – Chyba, ze byś tego chciała? Wtedy… da się, Gin. Tu na przykład napisali – zaczęła, sięgając po jedna z pozycji: – że pewien morderca z Rumunii wysyłał listy swoim ofiarom, ale dzięki temu, że miał bardzo wprawną rękę nikt go nie złapał. To przydatne, widzisz? To znaczy, nie chce żebyś kogoś przez to potem mordowała… no rozumiesz. – Podrapała się nerwowo po głowie. To naprawdę nie był chyba najlepszy przykład.
Wzięła głęboki oddech:
– Gin, twoja rodzina pozwala mi tu mieszkać dlatego, ze wam pomagam. Ja… wybacz, ale nie chce ich oszukiwać. Proszę, możemy… gdzieś usiąść? I po prostu mieć to za sobą? Zobaczysz, nie będzie wcale tak źle… – poprosiła z błaganiem w oczach. – Pomyśl, że potem na przykład będziesz mogła bliskim wysyłać nie wiem… ładne kartki na święta? Ucieszysz tym ich. Mamy takie czasy, jakie mamy i ta odrobina radości nam wszystkim się przyda. – Wzruszyła ramionami.
– Betty niech zostanie na korytarzu, jest dalej brudna po porannym spacerze – wyjaśniła, wypychając ciekawski łepek za drzwi, mówiąc pod nosem ciche: zostań, no, Bet, zostań tam. Psisko nie było ku temu zbyt chętne, bo gdy drzwi zamknęły się za Gwen, jeszcze raz czy dwa machnęło dużą łapą w drzwi. Moment później do uszu malarki dotarł dźwięk, sugerujący, że czarny pies po prostu położył się za drzwiami.
Wyprostowała się, skupiając się w pełni na Gin i już miała zamiar spytać się, gdzie ma rozłożyć wszystkie przybory, gdy lady Macmillan, ni z tego ni z owego, rozpoczęła tyradę na temat głupoty tej nauki i swoich poglądów na naukę zgrabnego pisania. W innych okolicznościach rudowłosą malarka pewnie zawtórowałaby koleżance, razem z nią wściekając się na jej głupią rodzicielkę, ale teraz? Już pomijając kwestie wojny w kraju, w trakcie której n a p r a w d ę cierpieli i umierali ludzie (w tym Bertie), co czyniło problemy Gin absolutnie nieistotnymi! Gwen była tu gościem i pracownikiem zarazem. Macmillanowie kazali – ona robiła. Dzięki nim miała dach nad głową i nie miała zamiaru ich zawieść.
Nie miała przy tym zamiaru na słowne przepychanki z Gin, ale jednocześnie naprawdę lubiła tę radosną dziewczynę. Nie chciała jej ani urazić, ani w jakikolwiek sposób zranić, dlatego wzięła głęboki oddech. Gdy się odezwała jej glos brzmiał jednak dość smutno i poważnie.
– Gin, wiem, ze to pomysł twojej matki, przecież sama mnie o tym poinformowała. Nie posądzałabym cię przecież o takie chęci, co sobie myślisz? – spytała, marszcząc brwi.
Naprawdę, byli w środku wojny, kogo obchodzi jakąś kaligrafia? Nie żeby Gwen podważała sam pomysł matki Gin (młoda dziewczyna powinna się przecież rozwijać na różnych polach!), ale przecież teraz były po prostu ważniejsze sprawy.
– Nie zmieni. Nie do końca – przyznała, kładąc książki na stoliku: – Chyba, ze byś tego chciała? Wtedy… da się, Gin. Tu na przykład napisali – zaczęła, sięgając po jedna z pozycji: – że pewien morderca z Rumunii wysyłał listy swoim ofiarom, ale dzięki temu, że miał bardzo wprawną rękę nikt go nie złapał. To przydatne, widzisz? To znaczy, nie chce żebyś kogoś przez to potem mordowała… no rozumiesz. – Podrapała się nerwowo po głowie. To naprawdę nie był chyba najlepszy przykład.
Wzięła głęboki oddech:
– Gin, twoja rodzina pozwala mi tu mieszkać dlatego, ze wam pomagam. Ja… wybacz, ale nie chce ich oszukiwać. Proszę, możemy… gdzieś usiąść? I po prostu mieć to za sobą? Zobaczysz, nie będzie wcale tak źle… – poprosiła z błaganiem w oczach. – Pomyśl, że potem na przykład będziesz mogła bliskim wysyłać nie wiem… ładne kartki na święta? Ucieszysz tym ich. Mamy takie czasy, jakie mamy i ta odrobina radości nam wszystkim się przyda. – Wzruszyła ramionami.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Mi to nie przeszkadza - poinformowała Gwen, kiedy ta wspomniała o psim brudzie. Kto jak kto, ale Gin nie należała do szlachcianek, które martwią się błotem, patykami i innym tałatajstwem naniesionym do pokoju, ani plamami na zdobionych dywanach, sukniach i tym podobnych materiałach. Jej matka, owszem, pewnie dostałaby apopleksji na widok brudnego psa na rodowych, wyszywanych złotem poduszkach... ale trochę sobie zasłużyła skazując Gin na tą całą lekcję kaligrafii, prawda? No ale cóż, przepadło - drzwi zostały zamknięte przed psim nosem i czworonóg został na korytarzu. Trudno.
Przynajmniej co do tego zajęcia zgadzały się ze sobą całkowicie - kaligrafia na tą chwilę była absolutnie bezsensowna i nieważna. Szkoda tylko, że Gwen najwyraźniej nie zamierzała z tym nic zrobić, przez co ostatnia deska ratunku Virginii utonęła, nim dziewczę w ogóle zdążyło po nią sięgnąć. Do Gin docierało to z każdym wypowiedzianym przez dziewczynę słowem... choć nie bardzo rozumiała co do tego wszystkiego miał morderca z Rumunii. Nie przyznała się jednak do tego, tylko lekko zmarszczyła brwi.
To co rozumiała, to chęć Gwen do bycia posłuszną wobec chlebodawcy... choć tym samym przyczyniała się do więzienia Gin w domu. To już kolejna osoba. Czasami naprawdę miała wrażenie, że tylko ucieczka stąd dałaby jej prawdziwą wolność. Isabella została wydziedziczona i jakoś żyje, prawda? Wprawdzie z pewnością dużo zawdzięczała swojemu kuzynowi, ale... Może gdyby tak...
Spojrzała na drzwi i przez chwilę wyglądała, jakby miała zamiar po prostu przez nie wybiec, ale ostatecznie zgarbiła się lekko i ze zrezygnowaniem wskazała na krzesła i duże biurko stojące pod oknem. Na blacie nawet był pergamin, kilka piór i kałamarz.
Kartki na święta. Oto do czego się sprowadzała rola młodej lady Macmillan - do tworzenia ładnych kartek na święta, które łaskawie pozwolono by jej wysyłać do bliskich, by sprawić im radość. Wielka szkoda, że jej radością nie przejmował się kompletnie nikt.
- Masz rację, nauczę się kaligrafii, po czym porozsyłam ładne kartki na święta do wszystkich osób, które zmuszały mnie do jej nauki i zostanę morderczynią z Puddlemere. Nawet ładnie brzmi, prawda? - zapytała z udawanym entuzjazmem, po czym niezbyt elegancko zajęła jedno z miejsc przy biurku (po prostu opadła na krzesło). - Właściwie to po co morderca cokolwiek wysyłał do swoich ofiar? Nie lepiej byłoby w ogóle nie zostawiać po sobie śladów? - mruknęła zabębniwszy palcami o blat. - Chyba że też zmuszano go do tej całej kaligrafii, wtedy absolutnie bym go rozumiała... - westchnęła cicho. - Tony był w Rumunii, wiesz? Ponoć są tam niesamowite lasy i zamki... - na moment się rozmarzyła. Och, ile by dała, żeby tam wyjechać, żeby to zobaczyć i tego doświadczyć.
- Skoro nie złapali tego mordercy, to myślisz, że może jeszcze żyć? - zagadnęła niespodziewanie wracając na poprzedni temat. - Ciekawe czy udałoby mi się go odnaleźć... Samsonie, odnalazłbyś pana mordercę z Rumunii? Dostarczyłbyś mu ode mnie list? - zwróciła się do puszczyka, ale ten tylko łypnął na nią jednym okiem, oprócz tego nawet się nie poruszywszy. Zupełnie jej to nie zraziło, za to nagle poderwała się z krzesła i znów zaczęła krążyć po pokoju snując właśnie wymyślaną przez siebie kolejną opowieść, gestykulując i odpowiednio modulując głos, żeby nadać jej charakteru tajemniczości.
- Może daleko, daleko za morzem i górami też jest gdzieś więziony przez swoją rodzinę? Może też był zmuszany do lekcji kaligrafii? Zaczął rozsyłać listy z pogróżkami - każdy spisany innym charakterem pisma, a po odpieczętowaniu takowego, adresat momentalnie umierał w niewyjaśnionych okolicznościach... A może temu Rumunowi udało się znaleźć sposób na wydostawanie się z domu tak, że nikt tego nie zauważył? Może w ciągu dnia udawał paralityka niespełna rozumu, a wieczorami się wymykał, żeby mordować swoich wrogów? Może to nieszczęśliwy szlachcic? Jak myślisz, Gwen? - spojrzała z zaciekawieniem na dziewczynę, najwyraźniej zapominając już, że miała się uczyć ozdobnego pisania. Siedząc. Przy biurku.
Przynajmniej co do tego zajęcia zgadzały się ze sobą całkowicie - kaligrafia na tą chwilę była absolutnie bezsensowna i nieważna. Szkoda tylko, że Gwen najwyraźniej nie zamierzała z tym nic zrobić, przez co ostatnia deska ratunku Virginii utonęła, nim dziewczę w ogóle zdążyło po nią sięgnąć. Do Gin docierało to z każdym wypowiedzianym przez dziewczynę słowem... choć nie bardzo rozumiała co do tego wszystkiego miał morderca z Rumunii. Nie przyznała się jednak do tego, tylko lekko zmarszczyła brwi.
To co rozumiała, to chęć Gwen do bycia posłuszną wobec chlebodawcy... choć tym samym przyczyniała się do więzienia Gin w domu. To już kolejna osoba. Czasami naprawdę miała wrażenie, że tylko ucieczka stąd dałaby jej prawdziwą wolność. Isabella została wydziedziczona i jakoś żyje, prawda? Wprawdzie z pewnością dużo zawdzięczała swojemu kuzynowi, ale... Może gdyby tak...
Spojrzała na drzwi i przez chwilę wyglądała, jakby miała zamiar po prostu przez nie wybiec, ale ostatecznie zgarbiła się lekko i ze zrezygnowaniem wskazała na krzesła i duże biurko stojące pod oknem. Na blacie nawet był pergamin, kilka piór i kałamarz.
Kartki na święta. Oto do czego się sprowadzała rola młodej lady Macmillan - do tworzenia ładnych kartek na święta, które łaskawie pozwolono by jej wysyłać do bliskich, by sprawić im radość. Wielka szkoda, że jej radością nie przejmował się kompletnie nikt.
- Masz rację, nauczę się kaligrafii, po czym porozsyłam ładne kartki na święta do wszystkich osób, które zmuszały mnie do jej nauki i zostanę morderczynią z Puddlemere. Nawet ładnie brzmi, prawda? - zapytała z udawanym entuzjazmem, po czym niezbyt elegancko zajęła jedno z miejsc przy biurku (po prostu opadła na krzesło). - Właściwie to po co morderca cokolwiek wysyłał do swoich ofiar? Nie lepiej byłoby w ogóle nie zostawiać po sobie śladów? - mruknęła zabębniwszy palcami o blat. - Chyba że też zmuszano go do tej całej kaligrafii, wtedy absolutnie bym go rozumiała... - westchnęła cicho. - Tony był w Rumunii, wiesz? Ponoć są tam niesamowite lasy i zamki... - na moment się rozmarzyła. Och, ile by dała, żeby tam wyjechać, żeby to zobaczyć i tego doświadczyć.
- Skoro nie złapali tego mordercy, to myślisz, że może jeszcze żyć? - zagadnęła niespodziewanie wracając na poprzedni temat. - Ciekawe czy udałoby mi się go odnaleźć... Samsonie, odnalazłbyś pana mordercę z Rumunii? Dostarczyłbyś mu ode mnie list? - zwróciła się do puszczyka, ale ten tylko łypnął na nią jednym okiem, oprócz tego nawet się nie poruszywszy. Zupełnie jej to nie zraziło, za to nagle poderwała się z krzesła i znów zaczęła krążyć po pokoju snując właśnie wymyślaną przez siebie kolejną opowieść, gestykulując i odpowiednio modulując głos, żeby nadać jej charakteru tajemniczości.
- Może daleko, daleko za morzem i górami też jest gdzieś więziony przez swoją rodzinę? Może też był zmuszany do lekcji kaligrafii? Zaczął rozsyłać listy z pogróżkami - każdy spisany innym charakterem pisma, a po odpieczętowaniu takowego, adresat momentalnie umierał w niewyjaśnionych okolicznościach... A może temu Rumunowi udało się znaleźć sposób na wydostawanie się z domu tak, że nikt tego nie zauważył? Może w ciągu dnia udawał paralityka niespełna rozumu, a wieczorami się wymykał, żeby mordować swoich wrogów? Może to nieszczęśliwy szlachcic? Jak myślisz, Gwen? - spojrzała z zaciekawieniem na dziewczynę, najwyraźniej zapominając już, że miała się uczyć ozdobnego pisania. Siedząc. Przy biurku.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gin mogła się nie martwić, ale jej rodzicielka na pewno miała inne zdanie co do brudnych, psich łapek biegających po sypialni jej córki, z czego Gwen doskonale zdawała sobie sprawę. Poza tym dziewczyna znała młodą arystokratkę na tyle, aby wiedzieć, że towarzystwo Betty skutecznie utrudni jej skupianie się, a lady Macmillan wcale nie było mistrzynią w tejże sztuce, o czym wiedział chyba każdy, kto miał z nią do czynienia choćby przez chwile. Wielki pies należący do rudowłosej dziewczyny powinien więc zdecydowanie zostać pod drzwiami. I został, to nie było poddawane dłuższej dyskusji. Malarka machnęła ręką na słowa Gin. Wiedziała, jak było. Chyba rozumiała. Powinna.
Gwen zajęła miejsce przy biurku. Gdyby jej uczennica podzieliła się z nią myślą, na pewno by się z nie zgodziła, a przynajmniej nie zgodziłaby się co do istotności samych świątecznych kartek. Rękodzieło było najlepszym prezentem, ot co. Gin powinna chyba zdawać sobie z tego sprawę. Szkoda tylko, że malarce brakowało krewnych, którym mogłaby takowe wysyłać. Przyjaciele to jedno, ale rodzina? Nie miała zbyt dużej, a z matką nieutrzymywana kontaktu. Teraz właściwie bardziej dla jej własnego bezpieczeństwa i z przyzwyczajenia, niż szczerej wściekłości. Ta zdążyła Gwen przejść. Miała na głowie pilniejsze sprawy.
Rudowłosa miała ochotę pacnąć się w głowę. Co jej przyszło do głowy, na Merlina, aby takie rzeczy mówić Virginii Macmillan?! Oczywistym było przecież, że teraz zamiast się skupić zrobi… no cóż, zrobi właśnie to, co robiła teraz. Zamiast skupić się na samej istocie kaligrafii zaczęła snuć historie, domysły, zadawać pytania i różne inne takie, zaczynając kompletnie ignorować sedno ich dzisiejszego spotkania. Gwen wziela głęboki oddech, w duchu mimowolnie modląc się do Boga, aby ten zesłał na nią dar cierpliwości. Gin była gorsza od Heatha. A to on miał piec lat!
– Gin – odezwała się stanowczo. – Gin! – dodała mocniej, aby wejść w słowo niemal tańczącej już po pokoju dziewczynie. – Rumunia jest pewnie piękna, tak, wiem, ze pan Anthony tam był, mówił. Nie wiem, co z tym mordercą, ale jak chcesz to w tej książce znajdziesz więcej. To tylko taka… ciekawostka – wyjaśniła, siląc się n cierpliwość i trochę nie wiedząc, jak powinna zaprzątnąć nomen omen dorosłą kobietę do nauki, skoro ta wyrazie nie potrafiła zachować ani chwili powagi czy spokoju. Normalnie by jej to nie przeszkadzało, ale przecież matka Gin będzie oczekiwała efektów!
Po chwili jednak w oczach panny Grey cos błysnęło. Chyba miała pomysł. Czy dobry? To się okaże. Na Heatha pewnie by zadziałał, a skoro już doszła do wniosku, ze Gin jest od niego młodsza duchem to może i na nią powinien?
– Wiesz co, a może jednak… chcesz być tą morderczynią? Wiesz… w teorii. Wyobraź sobie: jesteś złą, pełną zemsty kobietą, która oszalała na wskutek śmierci swojego ukochanego i teraz chce zabić wszystkich! – Dla poprawy dramaturgii, Gwen wstała z miejsca, wyciągając na chwile ramiona przed siebie. – A mnie nienawidzisz najbardziej, bo myślisz, że chciałam ci go odebrać i dlatego też próbujesz sprawić, by inni myśleli, ze to ja morduje, abym na wieki wyładowała w Azkabanie, gdzie w końcu dementorzy zjedzą moja dusze! Tylko najpierw musisz posiąść umiejętność pisania moim pismem. O zobacz, chodź tu!
Otworzyła prędko jedna z książek na zaznaczonym wcześniej miejscu i zerkając w niej na wzory, sięgnęła po kartkę w linie i chwyciła leżące obok pióro. Napisała swoje własne imię w stylu nieco zbyt ozdobnym i raczej innym, niż zwykle. Ale to nie miało znaczenia dla ich zabawy.
– Spróbuj je napisać tak, aby nikt, ALE TO NIKT nie rozpoznał, że ktoś je podrabiał. Inaczej, jak ten człowiek z Rumunii, zostaniesz na wieki wieków zamknięta w wieży za górami i lasami – kontynuowała opowieść nieco żartobliwym tonem, mając nadzieje, ze Gin złapie ten niezbyt wyrafinowany haczyk.
Gwen zajęła miejsce przy biurku. Gdyby jej uczennica podzieliła się z nią myślą, na pewno by się z nie zgodziła, a przynajmniej nie zgodziłaby się co do istotności samych świątecznych kartek. Rękodzieło było najlepszym prezentem, ot co. Gin powinna chyba zdawać sobie z tego sprawę. Szkoda tylko, że malarce brakowało krewnych, którym mogłaby takowe wysyłać. Przyjaciele to jedno, ale rodzina? Nie miała zbyt dużej, a z matką nieutrzymywana kontaktu. Teraz właściwie bardziej dla jej własnego bezpieczeństwa i z przyzwyczajenia, niż szczerej wściekłości. Ta zdążyła Gwen przejść. Miała na głowie pilniejsze sprawy.
Rudowłosa miała ochotę pacnąć się w głowę. Co jej przyszło do głowy, na Merlina, aby takie rzeczy mówić Virginii Macmillan?! Oczywistym było przecież, że teraz zamiast się skupić zrobi… no cóż, zrobi właśnie to, co robiła teraz. Zamiast skupić się na samej istocie kaligrafii zaczęła snuć historie, domysły, zadawać pytania i różne inne takie, zaczynając kompletnie ignorować sedno ich dzisiejszego spotkania. Gwen wziela głęboki oddech, w duchu mimowolnie modląc się do Boga, aby ten zesłał na nią dar cierpliwości. Gin była gorsza od Heatha. A to on miał piec lat!
– Gin – odezwała się stanowczo. – Gin! – dodała mocniej, aby wejść w słowo niemal tańczącej już po pokoju dziewczynie. – Rumunia jest pewnie piękna, tak, wiem, ze pan Anthony tam był, mówił. Nie wiem, co z tym mordercą, ale jak chcesz to w tej książce znajdziesz więcej. To tylko taka… ciekawostka – wyjaśniła, siląc się n cierpliwość i trochę nie wiedząc, jak powinna zaprzątnąć nomen omen dorosłą kobietę do nauki, skoro ta wyrazie nie potrafiła zachować ani chwili powagi czy spokoju. Normalnie by jej to nie przeszkadzało, ale przecież matka Gin będzie oczekiwała efektów!
Po chwili jednak w oczach panny Grey cos błysnęło. Chyba miała pomysł. Czy dobry? To się okaże. Na Heatha pewnie by zadziałał, a skoro już doszła do wniosku, ze Gin jest od niego młodsza duchem to może i na nią powinien?
– Wiesz co, a może jednak… chcesz być tą morderczynią? Wiesz… w teorii. Wyobraź sobie: jesteś złą, pełną zemsty kobietą, która oszalała na wskutek śmierci swojego ukochanego i teraz chce zabić wszystkich! – Dla poprawy dramaturgii, Gwen wstała z miejsca, wyciągając na chwile ramiona przed siebie. – A mnie nienawidzisz najbardziej, bo myślisz, że chciałam ci go odebrać i dlatego też próbujesz sprawić, by inni myśleli, ze to ja morduje, abym na wieki wyładowała w Azkabanie, gdzie w końcu dementorzy zjedzą moja dusze! Tylko najpierw musisz posiąść umiejętność pisania moim pismem. O zobacz, chodź tu!
Otworzyła prędko jedna z książek na zaznaczonym wcześniej miejscu i zerkając w niej na wzory, sięgnęła po kartkę w linie i chwyciła leżące obok pióro. Napisała swoje własne imię w stylu nieco zbyt ozdobnym i raczej innym, niż zwykle. Ale to nie miało znaczenia dla ich zabawy.
– Spróbuj je napisać tak, aby nikt, ALE TO NIKT nie rozpoznał, że ktoś je podrabiał. Inaczej, jak ten człowiek z Rumunii, zostaniesz na wieki wieków zamknięta w wieży za górami i lasami – kontynuowała opowieść nieco żartobliwym tonem, mając nadzieje, ze Gin złapie ten niezbyt wyrafinowany haczyk.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Gwen chyba jednak nie obchodziły losy mordercy z Rumunii, a przynajmniej nie zafascynowały tak jak Virginię, bo zamiast podzielić się swoimi przemyśleniami w tym temacie, ona ucięła ten tak szybko jak i zaczęła. Gin zmarkotniała niemal natychmiast.
"Tylko ciekawostka". Gdyby chciały, to mogłaby być czymś więcej niż tylko ciekawostką w książce, której Gin z pewnością nie przeczyta. Nigdy nie miała na tyle cierpliwości i samozaparcia do skupienia się, żeby czytać książki (tylko te uzdrowicielskie były wyjątkiem). Zdecydowanie bardziej wolała wymyślać swoje historie niż czytać czyjeś.
Przez to wszystko trochę sceptycznie podeszła do pomysłu Gwen, wciąż błądząc myślami po dzikiej Rumunii. Wcielanie się w smutną i stukniętą kobiecą postać, która snuje intrygi z nienawiści po śmierci ukochanego...?
- W porządku... udam w liście twoje pismo, żebyś trafiła do Azkabanu... - odezwała się jednak po chwili wahania. - Ale pod warunkiem, że wyszukasz jak najwięcej informacji o tym mordercy z Rumunii, dobrze? - spojrzała na pannę Grey oczekując potwierdzenia.
Gin naprawdę spodobał się pomysł z odnalezieniem tego człowieka i wysłaniem do niego listu. Może był samotny? Może jak nikt inny zrozumiałby jej położenie? A nawet jeśli jej się to nie uda (co było akurat najbardziej prawdopodobne), to i tak będzie miała przynajmniej zajęcie na kilka dni w zamknięciu, a to zawsze lepsze niż nic. Lub niż ćwiczenie kaligrafii.
Ostatecznie jednak podeszła z powrotem do biurka i zajęła wolne krzesło. Przez chwilę przypatrywała się napisanemu na pergaminie imieniu Gwen, po czym zamoczyła koniec pióra w kałamarzu i praktycznie nie odrywając go od kartki, za jednym razem spróbowała skopiować napis. Zrobiła to jednak zbyt szybko i po swojemu i choć litery faktycznie były bardziej ozdobne niż te, które spisywała na co dzień... to jednak podobieństwo do tych spisanych dłonią Gwen było naprawdę znikome.
- Wyszło, prawda? - zapytała wiercąc się już na krześle. Tak jak sama patrzyła na oba słowa, to wydawało jej się, że są do siebie łudząco podobne, ale cóż: napis to napis, prawda?
- Chyba jestem w tym całkiem dobra... Co jeszcze napisać tak jak ty?
"Tylko ciekawostka". Gdyby chciały, to mogłaby być czymś więcej niż tylko ciekawostką w książce, której Gin z pewnością nie przeczyta. Nigdy nie miała na tyle cierpliwości i samozaparcia do skupienia się, żeby czytać książki (tylko te uzdrowicielskie były wyjątkiem). Zdecydowanie bardziej wolała wymyślać swoje historie niż czytać czyjeś.
Przez to wszystko trochę sceptycznie podeszła do pomysłu Gwen, wciąż błądząc myślami po dzikiej Rumunii. Wcielanie się w smutną i stukniętą kobiecą postać, która snuje intrygi z nienawiści po śmierci ukochanego...?
- W porządku... udam w liście twoje pismo, żebyś trafiła do Azkabanu... - odezwała się jednak po chwili wahania. - Ale pod warunkiem, że wyszukasz jak najwięcej informacji o tym mordercy z Rumunii, dobrze? - spojrzała na pannę Grey oczekując potwierdzenia.
Gin naprawdę spodobał się pomysł z odnalezieniem tego człowieka i wysłaniem do niego listu. Może był samotny? Może jak nikt inny zrozumiałby jej położenie? A nawet jeśli jej się to nie uda (co było akurat najbardziej prawdopodobne), to i tak będzie miała przynajmniej zajęcie na kilka dni w zamknięciu, a to zawsze lepsze niż nic. Lub niż ćwiczenie kaligrafii.
Ostatecznie jednak podeszła z powrotem do biurka i zajęła wolne krzesło. Przez chwilę przypatrywała się napisanemu na pergaminie imieniu Gwen, po czym zamoczyła koniec pióra w kałamarzu i praktycznie nie odrywając go od kartki, za jednym razem spróbowała skopiować napis. Zrobiła to jednak zbyt szybko i po swojemu i choć litery faktycznie były bardziej ozdobne niż te, które spisywała na co dzień... to jednak podobieństwo do tych spisanych dłonią Gwen było naprawdę znikome.
- Wyszło, prawda? - zapytała wiercąc się już na krześle. Tak jak sama patrzyła na oba słowa, to wydawało jej się, że są do siebie łudząco podobne, ale cóż: napis to napis, prawda?
- Chyba jestem w tym całkiem dobra... Co jeszcze napisać tak jak ty?
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
A jednak Virginia nie była Heathem. Nie podzieliła emocji Gwen, nie wciągnęła się w zabawę tak, jak malarka tego liczyła. To chyba nie była dla nie wystarczająca motywacja, ale nic nie szkodzi, znajdzie inną. Po tej lekcji będzie musiała pomyśleć o tym, jak sprawić, by nauka pisania wydała się lady Macmillan czymś bardziej przydatnym. Na to jednak przyjdzie czas potem.
– Wyszukam – zgodziła się natychmiast, niewiele o tym myśląc. Dopiero po chwili zorientowała się, że to może nie być takie łatwe: – Ale właściwie wiele ci już powiedziałam... Ale spytam, może któryś z aurorów będzie wiedział? – spytała trochę sama siebie.
Mimo wszystko, odetchnęła z ulgą, gdy Gin grzecznie usiadła przy biurku. Gwen nie pośpieszała dziewczyny. Nie dlatego, że była szczególnie cierpliwa, ale dlatego, że rudowłosa szlachcianka po prostu wykonała zadanie niemal natychmiast. Gdy dziewczyna się odezwała, malarka podeszła do niej, zerkając na pergamin.
Litery stawiane przez dziewczynę były nierówne i dość krzywe, niewiele mając wspólnego z prawdziwą kaligrafią, ale z drugiej strony, Virginia nie miała zostać mistrzem tej sztuki. Gwen też nią nie była. Musiały jedynie wspólnie popracować nad tym, aby to, co pisze Gin po prostu dało się odczytać. Teraz przynajmniej malarka wiedziała na czym stoi i wiedząc, jak źle besztanie działa na uczniów, uśmiechnęła się na słowa dziewczyny, kiwając głową.
– Jest całkiem dobrze – pochwaliła. – Ale zobacz, tutaj litery idą ci w górę. Masz tę kartkę, tu są narysowane linie, na pewno ci pomogą. Weź głęboki oddech i nie śpiesz się – wyjaśniła, sama chwytając pióro i stawiając na kartce ostrożne litery, zerkając kątem oka do ilustracji w jednym z otwartych podręczników. Tworzyła powoli, z wyczuciem, choć dość sprawnie, jako że jej dłonie przywykły do manualnej pracy.
W międzyczasie, przysiadając na krześle obok rudowłosej, do myśli Gwen znów na chwilę wrócił Bertie. Starając się zachować kamienną twarz, a jednak nie potrafiąc odgonić wspomnień o cukierniku, malarka spytała:
– Gin... to może głupie pytanie, ale... byłaś kiedyś nieszczęśliwie zakochana?– spytała, licząc, że dziewczę o tak otwartym charakterze nie poczuje wstydu z powodu tego pytania.
– Wyszukam – zgodziła się natychmiast, niewiele o tym myśląc. Dopiero po chwili zorientowała się, że to może nie być takie łatwe: – Ale właściwie wiele ci już powiedziałam... Ale spytam, może któryś z aurorów będzie wiedział? – spytała trochę sama siebie.
Mimo wszystko, odetchnęła z ulgą, gdy Gin grzecznie usiadła przy biurku. Gwen nie pośpieszała dziewczyny. Nie dlatego, że była szczególnie cierpliwa, ale dlatego, że rudowłosa szlachcianka po prostu wykonała zadanie niemal natychmiast. Gdy dziewczyna się odezwała, malarka podeszła do niej, zerkając na pergamin.
Litery stawiane przez dziewczynę były nierówne i dość krzywe, niewiele mając wspólnego z prawdziwą kaligrafią, ale z drugiej strony, Virginia nie miała zostać mistrzem tej sztuki. Gwen też nią nie była. Musiały jedynie wspólnie popracować nad tym, aby to, co pisze Gin po prostu dało się odczytać. Teraz przynajmniej malarka wiedziała na czym stoi i wiedząc, jak źle besztanie działa na uczniów, uśmiechnęła się na słowa dziewczyny, kiwając głową.
– Jest całkiem dobrze – pochwaliła. – Ale zobacz, tutaj litery idą ci w górę. Masz tę kartkę, tu są narysowane linie, na pewno ci pomogą. Weź głęboki oddech i nie śpiesz się – wyjaśniła, sama chwytając pióro i stawiając na kartce ostrożne litery, zerkając kątem oka do ilustracji w jednym z otwartych podręczników. Tworzyła powoli, z wyczuciem, choć dość sprawnie, jako że jej dłonie przywykły do manualnej pracy.
W międzyczasie, przysiadając na krześle obok rudowłosej, do myśli Gwen znów na chwilę wrócił Bertie. Starając się zachować kamienną twarz, a jednak nie potrafiąc odgonić wspomnień o cukierniku, malarka spytała:
– Gin... to może głupie pytanie, ale... byłaś kiedyś nieszczęśliwie zakochana?– spytała, licząc, że dziewczę o tak otwartym charakterze nie poczuje wstydu z powodu tego pytania.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Cudownie, Gwen przyjęła warunek bez wahania i Gin uśmiechnęła się szeroko. No! To teraz może udawać tą szaloną wdowę i pisać jak jej nauczycielka kaligrafii. Proszę bardzo. To znaczy, jeszcze za chwilkę, bo następne słowa dziewczyny, wyraźnie zaciekawiły lady Macmillan.
- Znasz jakichś aurorów? - zapytała momentalnie. - Ja tylko jednego - kuzyna Tony'ego, lorda Longbottom... - zamyśliła się. - Ciekawe czy by wiedział coś o tej sprawie...? - dodała ciszej, już chyba bardziej do siebie niż do niej.
Dopiero wtedy zabrała się za pisanie, a chwilę później została pochwalona. I co? Szkoda, że matka tego nie słyszała! Virginia też uważała, że wyszło jej całkiem dobrze... a nawet lepiej niż tylko całkiem dobrze! Ta lekcja naprawdę była bezsensowna - umiała pisać ładnie, a teraz Gwen tylko potwierdziła jej zdanie. Tylko że litery nie szły prosto? Ech, czy to nie było już czepialstwo? Ale w porządku, następnym razem się poprawi. Na kartce w linie chyba faktycznie powinno być łatwiej.
Gwendolyn straaasznie wolno pisała, Gin znów zaczęła podrygiwać na swoim krześle i przebierać nogami pod biurkiem. Sama też miała się nie spieszyć przy pisaniu... ale tak wolno to z pewnością nie będzie potrafiła pisać. Czy Gwen nie bolała ręka od tak długiego pisania jednego słowa? To ile ona spędzała czasu nad napisaniem zwykłego listu? Niesamowite...
Spojrzała na napis, po czym znów zamoczyła pióro w kałamarzu, wzięła głęboki wdech... i znów błyskawicznym ruchem ręki przepisała słowo. Znów krzywo, choć teraz nawet sama to widziała - linie na kartce pergaminu były bezlitosne.
- Może to te linie są krzywe? - zaryzykowała taki domysł, ale nie zraziła się, tylko znów spróbowała. Znów krzywo. Zmarszczyła nosek i przeklęła cicho po szkocku. Zanim jednak ponowiła próbę, z ust Gwen padło naprawdę nietypowe pytanie i Gin spojrzała na nią najpierw ze zdziwieniem, a później powoli pokręciła głową.
- Dlaczego pytasz? Jesteś nieszczęśliwie zakochana? - zapytała zatroskana. Nieszczęśliwe zakochanie musiało być bardzo tragicznym uczuciem, ale Gin mogła je sobie tylko wyobrazić.
- Obiecasz, że nikomu nie powiesz? - odezwała się po chwili przygryzając nerwowo wargę. Nie była pewna czy powinna się z Gwen dzielić takimi rzeczami. Pewnie szlachciance nie wypadało... ale z drugiej strony była tu uwięziona i nie miała okazji o takich rzeczach z kimkolwiek porozmawiać, a skoro Gwen sama zaczęła temat...
- Bo wiesz, wydaje mi się, że ja nigdy nie byłam zakochana. Tak w ogóle, ani trochę... - spuściła ze wstydem wzrok. - I z jednej strony to chyba dobrze, bo przecież byłoby naprawdę tragicznie zakochać się w kimś, kogo na przykład nie zaakceptowałaby moja rodzina... ale czasami... wiesz, czasami wydaje mi się, że coś ze mną nie tak. Bo chyba powinnam się już w kimś zakochać, prawda? A ja... ja nawet nie jestem pewna czy bym umiała tak kogoś pokochać. Myślisz, że można się w nikim nie zakochać przez całe swoje życie? Tak w ogóle-w ogóle? - spojrzała na Gwen pytająco wielkimi oczami. Z tego co wiedziała o romantycznych miłościach, to były ich dwa rodzaje - szczęśliwe i nieszczęśliwe. Te szczęśliwe były jak z bajki i wszystko się w nich dobrze układało: para się w sobie zakochiwała i brała ślub, a potem zakładała rodzinę i żyli szczęśliwie aż po kres swoich dni. Niestety ten rodzaj miłości był bardzo rzadki. Przynajmniej jeśli rozchodziło się o szlacheckie rody.
O, Anthony miał taką miłość. Gin o takiej marzyła, choć wiedziała, że to bardzo optymistyczne podejście z jej strony. Nieszczęśliwe zakochania to te, kiedy rodzina nie zgadza się na ślub i to musi być przerażające tak kogoś pokochać i... nigdy z tą osobą nie móc być, albo uciec z tą osobą skazując się na wieczne potępienie całej rodziny. A najczęściej... najczęściej w małżeństwach szlacheckich to chyba tego zakochania po prostu nie było. Matka twierdziła, że jak się z kimś długo jest, to miłość sama z czasem przychodzi... ale to nie było to samo.
- Znasz jakichś aurorów? - zapytała momentalnie. - Ja tylko jednego - kuzyna Tony'ego, lorda Longbottom... - zamyśliła się. - Ciekawe czy by wiedział coś o tej sprawie...? - dodała ciszej, już chyba bardziej do siebie niż do niej.
Dopiero wtedy zabrała się za pisanie, a chwilę później została pochwalona. I co? Szkoda, że matka tego nie słyszała! Virginia też uważała, że wyszło jej całkiem dobrze... a nawet lepiej niż tylko całkiem dobrze! Ta lekcja naprawdę była bezsensowna - umiała pisać ładnie, a teraz Gwen tylko potwierdziła jej zdanie. Tylko że litery nie szły prosto? Ech, czy to nie było już czepialstwo? Ale w porządku, następnym razem się poprawi. Na kartce w linie chyba faktycznie powinno być łatwiej.
Gwendolyn straaasznie wolno pisała, Gin znów zaczęła podrygiwać na swoim krześle i przebierać nogami pod biurkiem. Sama też miała się nie spieszyć przy pisaniu... ale tak wolno to z pewnością nie będzie potrafiła pisać. Czy Gwen nie bolała ręka od tak długiego pisania jednego słowa? To ile ona spędzała czasu nad napisaniem zwykłego listu? Niesamowite...
Spojrzała na napis, po czym znów zamoczyła pióro w kałamarzu, wzięła głęboki wdech... i znów błyskawicznym ruchem ręki przepisała słowo. Znów krzywo, choć teraz nawet sama to widziała - linie na kartce pergaminu były bezlitosne.
- Może to te linie są krzywe? - zaryzykowała taki domysł, ale nie zraziła się, tylko znów spróbowała. Znów krzywo. Zmarszczyła nosek i przeklęła cicho po szkocku. Zanim jednak ponowiła próbę, z ust Gwen padło naprawdę nietypowe pytanie i Gin spojrzała na nią najpierw ze zdziwieniem, a później powoli pokręciła głową.
- Dlaczego pytasz? Jesteś nieszczęśliwie zakochana? - zapytała zatroskana. Nieszczęśliwe zakochanie musiało być bardzo tragicznym uczuciem, ale Gin mogła je sobie tylko wyobrazić.
- Obiecasz, że nikomu nie powiesz? - odezwała się po chwili przygryzając nerwowo wargę. Nie była pewna czy powinna się z Gwen dzielić takimi rzeczami. Pewnie szlachciance nie wypadało... ale z drugiej strony była tu uwięziona i nie miała okazji o takich rzeczach z kimkolwiek porozmawiać, a skoro Gwen sama zaczęła temat...
- Bo wiesz, wydaje mi się, że ja nigdy nie byłam zakochana. Tak w ogóle, ani trochę... - spuściła ze wstydem wzrok. - I z jednej strony to chyba dobrze, bo przecież byłoby naprawdę tragicznie zakochać się w kimś, kogo na przykład nie zaakceptowałaby moja rodzina... ale czasami... wiesz, czasami wydaje mi się, że coś ze mną nie tak. Bo chyba powinnam się już w kimś zakochać, prawda? A ja... ja nawet nie jestem pewna czy bym umiała tak kogoś pokochać. Myślisz, że można się w nikim nie zakochać przez całe swoje życie? Tak w ogóle-w ogóle? - spojrzała na Gwen pytająco wielkimi oczami. Z tego co wiedziała o romantycznych miłościach, to były ich dwa rodzaje - szczęśliwe i nieszczęśliwe. Te szczęśliwe były jak z bajki i wszystko się w nich dobrze układało: para się w sobie zakochiwała i brała ślub, a potem zakładała rodzinę i żyli szczęśliwie aż po kres swoich dni. Niestety ten rodzaj miłości był bardzo rzadki. Przynajmniej jeśli rozchodziło się o szlacheckie rody.
O, Anthony miał taką miłość. Gin o takiej marzyła, choć wiedziała, że to bardzo optymistyczne podejście z jej strony. Nieszczęśliwe zakochania to te, kiedy rodzina nie zgadza się na ślub i to musi być przerażające tak kogoś pokochać i... nigdy z tą osobą nie móc być, albo uciec z tą osobą skazując się na wieczne potępienie całej rodziny. A najczęściej... najczęściej w małżeństwach szlacheckich to chyba tego zakochania po prostu nie było. Matka twierdziła, że jak się z kimś długo jest, to miłość sama z czasem przychodzi... ale to nie było to samo.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy padło nazwisko Longbottoma, Gwen wręcz poczuła mimowolny skurcz w gardle. Czy Artur w ogóle żył? Czy... czy wszystko było z nim w porządku? Opanowała się jednak tak szybko, jak to tylko było możliwe. Gin zapewne mówiła o panu Haroldzie, nie o jego młodszym krewnym. Poza tym to było dawno i nieprawda. Myśl o jasnowłosym aurorze od dawna nie wywoływała romantycznych łez, a jedynie wzbudzała wyrzuty sumienia. Odpychała myśli o rodzinie, odpychała myśli o Arturze. Usuwała z głowy tych, których krzywda mogłaby na nią zbyt mocno wpłynąć, ale gdy już postacie z przeszłości stawały przed jej oczyma nie potrafiła powstrzymać wyrzutów sumienia. Jak mogła zapominać?! Nie powinna, to było... nieodpowiednie. Jednocześnie wiedziała, że gdyby dopuściła do siebie martwienie się wszystkimi, z którymi miała jakikolwiek kontakt nic by to nie zmieniło. Działanie to klucz. Musiała działać i pomagać, a nie spędzać czas na wspominaniu tych, których nie widziała od miesięcy czy nawet lat. Tylko Bertie...
Opanowała się tak szybko, jak tylko potrafiła, choć Virginia zapewne dostrzegła ten krótki moment w zachowaniu panny Grey. Odpowiedziała rudowłosej lady:
– Kilku – przytaknęła. – Nie wiem, może. – Była zdawkowa, może nawet zbyt, ale wchodzenie głębiej w to, co wiedział jakiś lord Longbottom nie mogło skończyć się dobrze. Przynajmniej nie dla Gwen.
Na pewno chodziło o ministra. Prawda, że na pewno?
Virginia była zdecydowanie zbyt szybka i za mało dokładna, a jednocześnie Gwen miała wrażenie, że dziewczyna wcale nie potrafi tworzyć spokojniej i z większym rozmysłem. To po prostu było wbrew jej charakterowi, choć malarka wierzyła, że odrobina ćwiczeń może jej naprawdę pomóc ładnie pisać, nawet jeśli Gin nie będzie się nadmiernie starać. W końcu ręka zapamiętuje kształty. Czekała grzecznie, aż dziewczyna popróbuje, aby następnie zaproponować:
– To nie z liniami jest problem, Gin. Krzywo trzymasz kartkę – powiedziała, wyciągając różdżkę. – Zdejmę zaklęcie potem, dobrze? I zobacz, jak przyłożysz tak te linijki... o, pisz pomiędzy nimi, wtedy nie będziesz mogła wyjechać – wyjaśniła, machając delikatnie różdżką. Nie otwierała ust: zaklęcie trwałego przylepca wcale tego nie potrzebowało.
Trochę mimowolnie zadane pytanie wywołało u Gin pytanie oczywiste w tym temacie, choć Gwen nie wiedziała co właściwie chciała jej powiedzieć. Hej, moja pierwsza szkolna miłość została kilka dni temu zamordowana? Może już go nie kochałam, ale jednak trochę tak i nie umiem sobie z tym poradzić? W takiej sytuacji nie było dobrej odpowiedzi, toteż postarała się mówić szczerze, ale bez takich detali.
– Teraz... teraz chyba nie. – Michael Tonks był tylko zdolnym aurorem, to wcale nie było zakochanie. – Ale zdarzyło mi się i... nie wiem, ja... po prostu... to czasem trudne. – Wzruszyła ramionami. – Nawet, gdy po czasie, jak... jak kogoś już nie kochasz, albo myślisz, że już nie, czasem niektóre emocje wracają. Jak zazdrość, albo żal. Albo smutek. – Wzruszyła ramionami. Głos Gwen był wręcz nienaturalnie równomierny i spokojny, a wzrok wpatrywał się w przestrzeń.
Obiecała. I to szczerze, bo nigdy nie należała do tych, co opowiadają o prywacie innych na prawo i lewo. Zdarzało jej się oczywiście podzielić historiami z innymi, ale raczej nigdy nie tymi prywatnymi, opowiadanymi przez kogoś innego w zaufaniu i tajemnicy. Wysłuchała słów Gin w ciszy, właściwie ciesząc się, że potok słów Gin mógł zamaskować niektóre z jej własnych emocji:
– Gin, ja.... wydaje mi się, że jeśli byś się naprawdę zakochała... Oni by ci pozwolili. A jeśli nie to zgłoś się do mnie. Zorganizuje ci ucieczkę. – Uśmiechnęła się nieco zadziornie, choć w oczach Gwen wciąż czaił się smutek: – Znam ludzi. Pomogą. – Właściwie to człowieka. Ale pomoże. Johny wiedział sporo o statkach. – I... wydaje mi się to możliwe. Albo po prostu może jak już się zakochasz to będzie jedyna prawdziwa miłość? Taka do końca życia. Jeśli to jest ci pisane, to... zazdroszczę trochę, wiesz? Ale obydwie jesteśmy jeszcze młode. Mamy na to czas.
Właściwie kusiło ją trochę, aby zaproponować, by Gin zaczęła kaligrafować właśnie dla swojej zakazanej miłości, której może pokazać swoje uczucia tylko przez litery stawiane z pełną miłości pieczołowitością, ale powstrzymała się. Nawet jej to wydało się teraz absurdalnie głupie.
Opanowała się tak szybko, jak tylko potrafiła, choć Virginia zapewne dostrzegła ten krótki moment w zachowaniu panny Grey. Odpowiedziała rudowłosej lady:
– Kilku – przytaknęła. – Nie wiem, może. – Była zdawkowa, może nawet zbyt, ale wchodzenie głębiej w to, co wiedział jakiś lord Longbottom nie mogło skończyć się dobrze. Przynajmniej nie dla Gwen.
Na pewno chodziło o ministra. Prawda, że na pewno?
Virginia była zdecydowanie zbyt szybka i za mało dokładna, a jednocześnie Gwen miała wrażenie, że dziewczyna wcale nie potrafi tworzyć spokojniej i z większym rozmysłem. To po prostu było wbrew jej charakterowi, choć malarka wierzyła, że odrobina ćwiczeń może jej naprawdę pomóc ładnie pisać, nawet jeśli Gin nie będzie się nadmiernie starać. W końcu ręka zapamiętuje kształty. Czekała grzecznie, aż dziewczyna popróbuje, aby następnie zaproponować:
– To nie z liniami jest problem, Gin. Krzywo trzymasz kartkę – powiedziała, wyciągając różdżkę. – Zdejmę zaklęcie potem, dobrze? I zobacz, jak przyłożysz tak te linijki... o, pisz pomiędzy nimi, wtedy nie będziesz mogła wyjechać – wyjaśniła, machając delikatnie różdżką. Nie otwierała ust: zaklęcie trwałego przylepca wcale tego nie potrzebowało.
Trochę mimowolnie zadane pytanie wywołało u Gin pytanie oczywiste w tym temacie, choć Gwen nie wiedziała co właściwie chciała jej powiedzieć. Hej, moja pierwsza szkolna miłość została kilka dni temu zamordowana? Może już go nie kochałam, ale jednak trochę tak i nie umiem sobie z tym poradzić? W takiej sytuacji nie było dobrej odpowiedzi, toteż postarała się mówić szczerze, ale bez takich detali.
– Teraz... teraz chyba nie. – Michael Tonks był tylko zdolnym aurorem, to wcale nie było zakochanie. – Ale zdarzyło mi się i... nie wiem, ja... po prostu... to czasem trudne. – Wzruszyła ramionami. – Nawet, gdy po czasie, jak... jak kogoś już nie kochasz, albo myślisz, że już nie, czasem niektóre emocje wracają. Jak zazdrość, albo żal. Albo smutek. – Wzruszyła ramionami. Głos Gwen był wręcz nienaturalnie równomierny i spokojny, a wzrok wpatrywał się w przestrzeń.
Obiecała. I to szczerze, bo nigdy nie należała do tych, co opowiadają o prywacie innych na prawo i lewo. Zdarzało jej się oczywiście podzielić historiami z innymi, ale raczej nigdy nie tymi prywatnymi, opowiadanymi przez kogoś innego w zaufaniu i tajemnicy. Wysłuchała słów Gin w ciszy, właściwie ciesząc się, że potok słów Gin mógł zamaskować niektóre z jej własnych emocji:
– Gin, ja.... wydaje mi się, że jeśli byś się naprawdę zakochała... Oni by ci pozwolili. A jeśli nie to zgłoś się do mnie. Zorganizuje ci ucieczkę. – Uśmiechnęła się nieco zadziornie, choć w oczach Gwen wciąż czaił się smutek: – Znam ludzi. Pomogą. – Właściwie to człowieka. Ale pomoże. Johny wiedział sporo o statkach. – I... wydaje mi się to możliwe. Albo po prostu może jak już się zakochasz to będzie jedyna prawdziwa miłość? Taka do końca życia. Jeśli to jest ci pisane, to... zazdroszczę trochę, wiesz? Ale obydwie jesteśmy jeszcze młode. Mamy na to czas.
Właściwie kusiło ją trochę, aby zaproponować, by Gin zaczęła kaligrafować właśnie dla swojej zakazanej miłości, której może pokazać swoje uczucia tylko przez litery stawiane z pełną miłości pieczołowitością, ale powstrzymała się. Nawet jej to wydało się teraz absurdalnie głupie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
- Och, aż kilku! - Gin aż klasnęła w dłonie ożywiona, przy okazji wypuszczając z ręki pióro, które upadło na pergamin robiąc na nim pokaźnego kleksa. Choć lady Macmillan rzeczywiście zauważyła chwilową zmianę w mimice i zachowaniu Gwen, to zapomniała o tym błyskawicznie, kiedy okazało się, że dziewczyna zna więcej aurorów.
- To cudownie! Z pewnością któryś będzie wiedział więcej o rumuńskim mordercy! - pisnęła przeszczęśliwa. Dzięki temu może uda się, żeby sama nie musiała słać listu do lorda Longbottom - nie znała go aż tak dobrze, a tłumaczenie mu się dlaczego tak właściwie zainteresowała się jakimś zbrodniarzem zza morza wcale jej się nie uśmiechało. No i mógł o tym wspomnieć Anthony'emu i jeszcze dostałaby burę, że znów zajmują ją rzeczy nie przystające damom.
Wracając jednak do kaligrafii... więc pisanie jej szło krzywo, bo kartka była przekrzywiona? Kiedy Gwen kombinowała coś z różdżką, Gin spojrzała najpierw na pergamin, a później na trzymane w dłoni pióro. A może to nie wina krzywych linii czy krzywej kartki... może trzymała krzywo pióro?
- Czekaj! - zawołała i niewiele myśląc, przełożyła je do lewej ręki, wzięła głębszy wdech (zgodnie z naukami Gwen) i spróbowała jeszcze raz. Powoli (przynajmniej jak na nią) i starając się trafiać literkami dokładnie pomiędzy liniami...
- Spójrz, spójrz, chyba wyszło! - podsunęła zapisany przez siebie pergamin Gwendolyn.
Wyszło zdecydowanie bardziej prosto niż za pierwszym razem, a choć pismo wciąż było pochylone i gdzie-nie gdzie rozmazane dłonią (uroki pisania lewą ręką), to i tak było widać różnicę. O dziwo - na plus.
A potem Gin zastygła w bezruchu, wpatrując się w Gwen uważnie i wciąż przygryzając nieelegancko wargę. Szczerze jej współczuła - przecież zakochać się nieszczęśliwie to taka tragedia...! I choć dziewczyna wyraźnie starała się trzymać emocje na wodzy, to Gin nawet nie próbowała - jej jasne oczy zwilgotniały w jednej chwili.
- Och, Gwen! - jęknęła i niewiele myśląc mocno objęła i przytuliła dziewczynę. - Tak mi przykro, naprawdę - powiedziała po chwili drżącym głosem, wypuszczając ją ze swoich objęć. - Musi być ci bardzo ciężko... Czy... Czy mogłabym ci jakoś pomóc? Jest coś, co mogłabym zrobić? - zaofiarowała się patrząc wciąż z głębokim smutkiem na Gwendolyn. To nic, że jakoś dobrze się nie znały - empatia lady Macmillan wzięła górę nad rozsądkiem, wyobraźnia podsuwała jej najtragiczniejsze scenariusze nieszczęśliwych miłości, a współczucie w jednym momencie ją dosłownie przepełniło i niewiele brakowało, żeby łzy faktycznie popłynęły ciurkiem po jej piegowatych policzkach. Tym bardziej, że kolejne słowa Gwen wzruszyły Virginię i dodały otuchy. Tak, chciała wierzyć, że gdyby się zakochała, to niezależnie od wszystkiego ród przystałby na jej ślub, a jeśli nie... Tym razem jedna łza potoczyła się po policzku, ale nim dotarła do drżących warg rudowłosej lady, ta szybkim ruchem ręki ją starła.
- Naprawdę? - spojrzała na Gwen z wdzięcznością. - Zrobiłabyś to dla mnie?
Nie, żeby Virginia chciała uciekać z kraju z jakimś hipotetycznym narzeczonym, ale gotowość panny Grey do pomocy w tym aspekcie zrobiła na niej wrażenie. Zachowałaby się jak prawdziwa przyjaciółka.
- Dzi-dziękuję - Gin starała się zapanować nad drżącym, płaczliwym głosem, niestety z łzami jej się to zupełnie nie udało - kolejna spłynąwszy po jej policzku, spadła na pergamin i rozmazała wykaligrafowane przez nią dzieło. Gin jednak chyba zupełnie nie zwróciła na to uwagi.
- M-mam na-nadzieję, że... to nie będzie potrzebne, ale... ale dziękuję, Gwen - wychlipała jeszcze. Obudzony tym łkaniem Sam Puch łypnął na Gin jednym okiem i kłapnął dziobem.
- T-tak, masz rację - pokiwała głową nie wiedzieć czy do niego, czy do Gwen. - Muszę wziąć się w garść. Jeszcze spotkamy nasze wymarzone miłości i będzie jak w bajkach - dodała zdecydowanym głosem, jak gdyby to faktycznie miało zależeć od jej determinacji i chęci, po czym pociągnęła cicho noskiem, a wytarłszy haftowaną chustką oczy, doprowadziła się do porządku i wreszcie uspokoiła.
- To cudownie! Z pewnością któryś będzie wiedział więcej o rumuńskim mordercy! - pisnęła przeszczęśliwa. Dzięki temu może uda się, żeby sama nie musiała słać listu do lorda Longbottom - nie znała go aż tak dobrze, a tłumaczenie mu się dlaczego tak właściwie zainteresowała się jakimś zbrodniarzem zza morza wcale jej się nie uśmiechało. No i mógł o tym wspomnieć Anthony'emu i jeszcze dostałaby burę, że znów zajmują ją rzeczy nie przystające damom.
Wracając jednak do kaligrafii... więc pisanie jej szło krzywo, bo kartka była przekrzywiona? Kiedy Gwen kombinowała coś z różdżką, Gin spojrzała najpierw na pergamin, a później na trzymane w dłoni pióro. A może to nie wina krzywych linii czy krzywej kartki... może trzymała krzywo pióro?
- Czekaj! - zawołała i niewiele myśląc, przełożyła je do lewej ręki, wzięła głębszy wdech (zgodnie z naukami Gwen) i spróbowała jeszcze raz. Powoli (przynajmniej jak na nią) i starając się trafiać literkami dokładnie pomiędzy liniami...
- Spójrz, spójrz, chyba wyszło! - podsunęła zapisany przez siebie pergamin Gwendolyn.
Wyszło zdecydowanie bardziej prosto niż za pierwszym razem, a choć pismo wciąż było pochylone i gdzie-nie gdzie rozmazane dłonią (uroki pisania lewą ręką), to i tak było widać różnicę. O dziwo - na plus.
A potem Gin zastygła w bezruchu, wpatrując się w Gwen uważnie i wciąż przygryzając nieelegancko wargę. Szczerze jej współczuła - przecież zakochać się nieszczęśliwie to taka tragedia...! I choć dziewczyna wyraźnie starała się trzymać emocje na wodzy, to Gin nawet nie próbowała - jej jasne oczy zwilgotniały w jednej chwili.
- Och, Gwen! - jęknęła i niewiele myśląc mocno objęła i przytuliła dziewczynę. - Tak mi przykro, naprawdę - powiedziała po chwili drżącym głosem, wypuszczając ją ze swoich objęć. - Musi być ci bardzo ciężko... Czy... Czy mogłabym ci jakoś pomóc? Jest coś, co mogłabym zrobić? - zaofiarowała się patrząc wciąż z głębokim smutkiem na Gwendolyn. To nic, że jakoś dobrze się nie znały - empatia lady Macmillan wzięła górę nad rozsądkiem, wyobraźnia podsuwała jej najtragiczniejsze scenariusze nieszczęśliwych miłości, a współczucie w jednym momencie ją dosłownie przepełniło i niewiele brakowało, żeby łzy faktycznie popłynęły ciurkiem po jej piegowatych policzkach. Tym bardziej, że kolejne słowa Gwen wzruszyły Virginię i dodały otuchy. Tak, chciała wierzyć, że gdyby się zakochała, to niezależnie od wszystkiego ród przystałby na jej ślub, a jeśli nie... Tym razem jedna łza potoczyła się po policzku, ale nim dotarła do drżących warg rudowłosej lady, ta szybkim ruchem ręki ją starła.
- Naprawdę? - spojrzała na Gwen z wdzięcznością. - Zrobiłabyś to dla mnie?
Nie, żeby Virginia chciała uciekać z kraju z jakimś hipotetycznym narzeczonym, ale gotowość panny Grey do pomocy w tym aspekcie zrobiła na niej wrażenie. Zachowałaby się jak prawdziwa przyjaciółka.
- Dzi-dziękuję - Gin starała się zapanować nad drżącym, płaczliwym głosem, niestety z łzami jej się to zupełnie nie udało - kolejna spłynąwszy po jej policzku, spadła na pergamin i rozmazała wykaligrafowane przez nią dzieło. Gin jednak chyba zupełnie nie zwróciła na to uwagi.
- M-mam na-nadzieję, że... to nie będzie potrzebne, ale... ale dziękuję, Gwen - wychlipała jeszcze. Obudzony tym łkaniem Sam Puch łypnął na Gin jednym okiem i kłapnął dziobem.
- T-tak, masz rację - pokiwała głową nie wiedzieć czy do niego, czy do Gwen. - Muszę wziąć się w garść. Jeszcze spotkamy nasze wymarzone miłości i będzie jak w bajkach - dodała zdecydowanym głosem, jak gdyby to faktycznie miało zależeć od jej determinacji i chęci, po czym pociągnęła cicho noskiem, a wytarłszy haftowaną chustką oczy, doprowadziła się do porządku i wreszcie uspokoiła.
chase the wind
Virginia Macmillan
Zawód : nieoficjalna sanitariuszka Macmillanów
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I will ride,
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trwały przylepiec nijak wyszedł Gwen. Różdżka co prawda drgnęła, uwalniając niewielką ilość mocym ale kartka nie przykeliła się do biurka. Mimo wszystko zaklęcie chyba zadziałało jak placebo, bo Gin jakimś cudem tym razem wyglądała na naprawdę skupioną. To znaczy: jak na siebie. Pisała wolniej, spokojniej, choć nie w ślimaczym tempie (to zupełnie nie było w jej stylu). Widząc po chwili efekty pracy brwi Gwen uniosły się w zadowoleniu ku górze.
– Teraz to wygląda naprawdę jak moje pismo! – pochwaliła ją. Virginii daleko było do ideału, ale jak na pierwszy raz to naprawdę było coś, a malarka nie miała zamiaru skupiać się na detalach. Gin miała nauczyć się pisać tak, aby dało się odczytać jej pismo i właściwie to był główny powód tych całych zajęć. Naprawdę nie musiała być mistrzynią w dziedzinie pięknego pisania.
Nie spodziewała się po lady Macmillan aż tak wylewnej reakcji. Gdy dziewczyna ją objęła, Gwen odwzajemniła uścisk (nie miała generalnie nic przeciwko przytulaniu, co to, to nie!), a gdy rudowłosa się odsunęła i zaczęła oferować swoją pomoc, wykonała dłońmi uspokajający gest.
– Gin, spokojnie, to... to nic takiego, naprawdę. – Wcale nikt nie umarł. – To po prostu głupie myśli, to wszystko. – Westchnęła.
Przytaknęła. Gdyby sprawa była warta świeczki wiedziała, że nie zawahałaby się przed czymś takim. Virginia była zbyt radosna, zbyt ciepła i otwarta, aby ktokolwiek miał prawo ją unieszczęśliwiać. Choć Macmillanow niezwykle lubiła i ceniła to w takiej sytuacji wybrałaby raczej stronę młodej arystokratki. No chyba że jej ukochany byłby szemranym typem... Ale Gwen wierzyła w to, że nikt nie chciałby zrobić krzywdy komuś tak dobremu, jak Virginia.
Wtedy jedna... Gin się rozpłakała. Gwen, zdziwiona tak nagłym przypływem emocji u dziewczyny w pierwszej chwili nie wiedziała co zrobić, w drugiej: po prostu ją przytuliła.
– Gin, przecież.. przecież nic się nie dzieje, nie musisz nigdzie uciekać ani... ani nic – powiedziała, a gdy odsunęła się od niej, spojrzała jeszcze na chwilę w jej zielono-niebieskie oczy: – Spotkamy. Musimy.
Cierpliwie zaczekała, aż Gin się uspokoi, nie poruszając więcej tego nadzwyczaj emocjonalnego dla lady Macmillan tematu. W pamięci zanotowała zaś, aby uważać przy niej, gdy będzie mówić o miłości. Nie miała nic przeciwko wspieraniu dziewczyny, ale przecież nie mogła doprowadzać jej co chwilę do płaczu! Gdy zaś rozmowa o uczuciach przeszła w niepamięć, Gwen wyjaśniła jeszcze pokrótce Gin nad czym mogłaby popracować, w książkach wskazując kilka ćwiczeń. Była wprawdzie pewna, że dziewczyna zapomni po pięciu minutach, że w ogóle miała coś do zrobienia, ale po prostu wolała mieć czyste sumienie. W końcu pożegnała się z nią i wyszła, biorąc ze sobą część książek. Nie mogła niestety po prostu posiedzieć z Virginią: Heath na pewno był już znudzony i czekał, aż jego nauczycielka pokaże mu znów coś ciekawego.
| zt x2
– Teraz to wygląda naprawdę jak moje pismo! – pochwaliła ją. Virginii daleko było do ideału, ale jak na pierwszy raz to naprawdę było coś, a malarka nie miała zamiaru skupiać się na detalach. Gin miała nauczyć się pisać tak, aby dało się odczytać jej pismo i właściwie to był główny powód tych całych zajęć. Naprawdę nie musiała być mistrzynią w dziedzinie pięknego pisania.
Nie spodziewała się po lady Macmillan aż tak wylewnej reakcji. Gdy dziewczyna ją objęła, Gwen odwzajemniła uścisk (nie miała generalnie nic przeciwko przytulaniu, co to, to nie!), a gdy rudowłosa się odsunęła i zaczęła oferować swoją pomoc, wykonała dłońmi uspokajający gest.
– Gin, spokojnie, to... to nic takiego, naprawdę. – Wcale nikt nie umarł. – To po prostu głupie myśli, to wszystko. – Westchnęła.
Przytaknęła. Gdyby sprawa była warta świeczki wiedziała, że nie zawahałaby się przed czymś takim. Virginia była zbyt radosna, zbyt ciepła i otwarta, aby ktokolwiek miał prawo ją unieszczęśliwiać. Choć Macmillanow niezwykle lubiła i ceniła to w takiej sytuacji wybrałaby raczej stronę młodej arystokratki. No chyba że jej ukochany byłby szemranym typem... Ale Gwen wierzyła w to, że nikt nie chciałby zrobić krzywdy komuś tak dobremu, jak Virginia.
Wtedy jedna... Gin się rozpłakała. Gwen, zdziwiona tak nagłym przypływem emocji u dziewczyny w pierwszej chwili nie wiedziała co zrobić, w drugiej: po prostu ją przytuliła.
– Gin, przecież.. przecież nic się nie dzieje, nie musisz nigdzie uciekać ani... ani nic – powiedziała, a gdy odsunęła się od niej, spojrzała jeszcze na chwilę w jej zielono-niebieskie oczy: – Spotkamy. Musimy.
Cierpliwie zaczekała, aż Gin się uspokoi, nie poruszając więcej tego nadzwyczaj emocjonalnego dla lady Macmillan tematu. W pamięci zanotowała zaś, aby uważać przy niej, gdy będzie mówić o miłości. Nie miała nic przeciwko wspieraniu dziewczyny, ale przecież nie mogła doprowadzać jej co chwilę do płaczu! Gdy zaś rozmowa o uczuciach przeszła w niepamięć, Gwen wyjaśniła jeszcze pokrótce Gin nad czym mogłaby popracować, w książkach wskazując kilka ćwiczeń. Była wprawdzie pewna, że dziewczyna zapomni po pięciu minutach, że w ogóle miała coś do zrobienia, ale po prostu wolała mieć czyste sumienie. W końcu pożegnała się z nią i wyszła, biorąc ze sobą część książek. Nie mogła niestety po prostu posiedzieć z Virginią: Heath na pewno był już znudzony i czekał, aż jego nauczycielka pokaże mu znów coś ciekawego.
| zt x2
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
| 27 sierpnia
Nadgarstek Gwen bolał od ilości napisanych ostatnio listów oraz od kaligraficznych ćwiczeń. Jej praca dawała jednak efekty i stawiane przez nią litery wyglądały ostatnio coraz bardziej elegancko. Z resztą, Virginia także powoli robiła postępy, choć panna Grey wciąż miała wyrzuty sumienia, że męczy tym wszystkim dziewczynę i że ta na pewno wolałaby robić coś innego.
Tym razem skończyły zajęcia nieco wcześniej. Malarka naprawdę nie chciała przemęczać uczennicy. To, że wykonywała polecenia jej matki nie oznaczała, że chciała Virginię unieszczęśliwiać. Może i rudowłosa żyła w oderwaniu od rzeczywistości, może i czasem była nieco krótkowzroczna, a jej brak umiejętności skupienia uwagi na czymkolwiek potrafił Gwen irytować, ale panna Grey nie znała innej tak radosnej i miłej osoby.
Kończąc wcześniej, usiadła na eleganckiej sofie, która stałą w pomieszczeniu i przyjęła od skrzata herbatę, która właśnie została przez niego przyniesiona. Stworzenie zaczęło natychmiast przepraszać, że tak długo. To wszystko przez zepsuty czajnik! Gwen uspokoiła je jednak spokojnym tonem, nie robiąc mu żadnych wyrzutów.
Nie była w najlepszym nastroju. Od uwięzienia Justine minął tydzień i nie miała żadnych nowych wieści o jej życiu lub nieżyciu. Kerry odchodziła od zmysłów i choć wspólne plany, jakie snuła z pielęgniarką trochę pomagały i jednej, i z drugiej z młodych kobiet to tak czy siak Gwen po prostu nie potrafiła nie wracać myślami do rodziny Tonksów. Być może to dlatego też wcześniej skończyła lekcję? Tak, na pewno tak. Nie potrafiła się do końca skupić, tak po prostu.
Spoglądając w przestrzeń westchnęła i upiła łyka herbaty. Dopiero wtedy przeniosła spojrzenie na Gin:
– Właściwie… tak sobie pomyślałam… wiem, że to ja cię uczę i w ogóle, ale… znasz się na leczeniu, prawda? Tak trochę? Bo wiesz, ja… ostatnio… tak sobie pomyślałam, że chciałabym się nauczyć choćby tego czaru uzdrawiającego, bo on się wydaje… no wiesz, przydatny. Teraz dużo ludzi panikuje i to mogłoby mi się bardzo przydać. Ale nie chce robić eksperymentów na własną rękę – wyjaśniła.
Virginia Macmillan nie była może najbardziej zaufanym źródłem informacji, ale Gwen wiedziała, że uzdrowiciele bardzo strzegą swojej praktyki i gdyby zadała to pytanie na przykład Alexandrowi on pewnie natychmiast by odmówił. Natomiast Gin… cóż, jeśli ktoś ma przedstawić jej podstawy bez wahania to chyba właśnie powinna być ona
Nadgarstek Gwen bolał od ilości napisanych ostatnio listów oraz od kaligraficznych ćwiczeń. Jej praca dawała jednak efekty i stawiane przez nią litery wyglądały ostatnio coraz bardziej elegancko. Z resztą, Virginia także powoli robiła postępy, choć panna Grey wciąż miała wyrzuty sumienia, że męczy tym wszystkim dziewczynę i że ta na pewno wolałaby robić coś innego.
Tym razem skończyły zajęcia nieco wcześniej. Malarka naprawdę nie chciała przemęczać uczennicy. To, że wykonywała polecenia jej matki nie oznaczała, że chciała Virginię unieszczęśliwiać. Może i rudowłosa żyła w oderwaniu od rzeczywistości, może i czasem była nieco krótkowzroczna, a jej brak umiejętności skupienia uwagi na czymkolwiek potrafił Gwen irytować, ale panna Grey nie znała innej tak radosnej i miłej osoby.
Kończąc wcześniej, usiadła na eleganckiej sofie, która stałą w pomieszczeniu i przyjęła od skrzata herbatę, która właśnie została przez niego przyniesiona. Stworzenie zaczęło natychmiast przepraszać, że tak długo. To wszystko przez zepsuty czajnik! Gwen uspokoiła je jednak spokojnym tonem, nie robiąc mu żadnych wyrzutów.
Nie była w najlepszym nastroju. Od uwięzienia Justine minął tydzień i nie miała żadnych nowych wieści o jej życiu lub nieżyciu. Kerry odchodziła od zmysłów i choć wspólne plany, jakie snuła z pielęgniarką trochę pomagały i jednej, i z drugiej z młodych kobiet to tak czy siak Gwen po prostu nie potrafiła nie wracać myślami do rodziny Tonksów. Być może to dlatego też wcześniej skończyła lekcję? Tak, na pewno tak. Nie potrafiła się do końca skupić, tak po prostu.
Spoglądając w przestrzeń westchnęła i upiła łyka herbaty. Dopiero wtedy przeniosła spojrzenie na Gin:
– Właściwie… tak sobie pomyślałam… wiem, że to ja cię uczę i w ogóle, ale… znasz się na leczeniu, prawda? Tak trochę? Bo wiesz, ja… ostatnio… tak sobie pomyślałam, że chciałabym się nauczyć choćby tego czaru uzdrawiającego, bo on się wydaje… no wiesz, przydatny. Teraz dużo ludzi panikuje i to mogłoby mi się bardzo przydać. Ale nie chce robić eksperymentów na własną rękę – wyjaśniła.
Virginia Macmillan nie była może najbardziej zaufanym źródłem informacji, ale Gwen wiedziała, że uzdrowiciele bardzo strzegą swojej praktyki i gdyby zadała to pytanie na przykład Alexandrowi on pewnie natychmiast by odmówił. Natomiast Gin… cóż, jeśli ktoś ma przedstawić jej podstawy bez wahania to chyba właśnie powinna być ona
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia Virginii
Szybka odpowiedź