Salon
AutorWiadomość
Salon
Mrok spowijał ściany wnętrza, w którym roiło się od rozpalonych świec. Łuna światła unosiła się nieznacznie, rozświetlając jedynie ramy płócień, na których widoczne były potargane faktury dzieł. Brąz dominował nad pozostałą częścią, wszakże to tutaj - właśnie w tym miejscu - spędzała najwięcej czasu właścicielka. Woń akrylu i tempery przesiąkła porozrzucane szmatki, na co można było zwrócić uwagę już od progu. Niewielu to bowiem było przedmiotów kojarzonych z czarną magią czy zaklętymi relikwiami, jakby istnienia ich chciała pozbawić się z premedytacją młoda panna Borgin.
Raptem krzesło i fotel. Jeden stoliczek. Nieużywany stoliczek i szafka z księgami. Sztaluga, na której znajdował się niedokończony obraz, tajemniczo skryty pod lnianą narzutą. Nie było tu miejsca do czynienia zła, od którego próbowała uwolnić się właścicielka.
I listy - listy porozrzucane niemal wszędzie.
Raptem krzesło i fotel. Jeden stoliczek. Nieużywany stoliczek i szafka z księgami. Sztaluga, na której znajdował się niedokończony obraz, tajemniczo skryty pod lnianą narzutą. Nie było tu miejsca do czynienia zła, od którego próbowała uwolnić się właścicielka.
I listy - listy porozrzucane niemal wszędzie.
5 kwietnia 1957
Była pogrążona w rozmyślaniach.
Mięsień tętniący życiem uderzał donośnie w więzieniu żebrowym. Wspomnienia wpędzały potarganą duszę w wyrzuty sumienia, wszak nie zdążyli się spotkali. Emocje bywały zgubne, dlatego wyplewiała je ze swojej podświadomości, nadając sobie większej powagi, dzięki której mogła zapomnieć o zgubie, jaką zesłała na nią codzienność.
Włosie pędzla sunęło po płótnie. Kreśliła kolejne znaki, linie, lecz żaden fragment nie łączył się w całość. Nie miała inspiracji, która przenikałaby równomiernie co zaklęcia, jakie niegdyś rzucała. Nie bała się wszak czarnej magii, wychowując się z nią od najmłodszych lat. Napełniali ją dogłębnie, niczym naczynie, w które wlewa się wodę czy trunki, ale umysł Lisbeth był nieodkryty. Przypominał niezbadany ocean, na którym ginąć mogli ludzie, tak jak i ona niejednokrotnie umierała w swych wyobrażeniach. Spotkanie z Ramseyem choć owocne, należało do tych, o których należało zapomnieć. Bystre spojrzenie mężczyzny osiadały na dziewczęcym obliczu, a choć słowa przenikały na wskroś – ona sama nie reagowała na nie, poza analizowaniem nietypowej propozycji.
Doprawdy zamierzał wysłać swego zaufanego człowieka, by testował jej cierpliwość?
Porzuciła te rozważania, poddając się w pełni zajęciom. Kurtyna opadła, a serce zwolniło tempa. Ogień płonął, przyjemnie rzucając poświatę na ścianę. Oczy coraz bardziej zmęczone, odmawiały posłuszeństwa. Żadne alkohol (i tak się w nim nie lubowała) ani tytoń nie pomagały w otrzeźwieniu umysłu. Potrzebowała pozornego odpoczynku, dzięki któremu odnaleźć miała spokój.
Rozkochała się w ciszy, która wypełniała każdy zakamarek zniszczonego mieszkania.
Leniwym krokiem ruszyła w stronę kuchni, by wreszcie naparzyć sobie ziół, które musiały pomóc w przywróceniu równowagi. Powodziła wzrokiem po uliczkach, na których krzątało się coraz mniej osób. Polityczne nastroje nie były tym, co śledziła na bieżąco, woląc zamknąć się ze drewnianymi drzwiami i tonąć w bezkresie perspektyw, byle nie wpadać w epicentrum największego zamieszania. Należała wszak do osób nieskalanych podziałami, nie chcąc opowiadać się po czyjejkolwiek stronie. Zmuszona dominacją – uciekłaby, rozkoszując się nader mocno w wolności, od której była zależna bardziej, aniżeli od jakiegokolwiek czarodzieja. Tylko on do tej pory dzierżył władzę nad nią, lecz zniknął, jak oni w s z y s c y. Tak samo podli i okrutni, bo czy ludzie byli stali? Nie lubili zobowiązań, tak jak i ona ich nie tolerowała, ale im dłużej trwała w przeświadczeniu, że niemal ukochany mężczyzna odszedł na zawsze, pozostawiając po sobie jedynie zgniłe ciało, potrafiła wybaczyć. Jedynie śmierć była dostatecznym wybawieniem, które panna Borgin była w stanie zrozumieć.
Zatrzasnęła ramy okienic, odstawiając szklankę z naparem na blat. Palce zacisnęły się na wykończeniu mebla, a oddech uleciał spomiędzy spierzchniętych warg, które wypowiedziały ciche przekleństwo.
To właśnie ono miało dać upust feerii emocje, które dewastowały ją od zbyt długiego czasu, by tak łatwo utracić poczucie odpowiedzialności.
Nie ukrywał przed samym sobą zdziwienia, kiedy czytając list od Ramseya przyszło mu sobie uświadomić, iż kompletnie nie wiedział o kogo chodziło. Nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, jednakże krąg osób działających w temacie klątw był niesamowicie zawężony i przeważnie każdy znał się wzajemnie chociażby z krążących pogłosek. Rzecz jasna nazwisko nie było mu obce, jednakże imię pierwszy raz obiło się o uszy – cóż najwyraźniej miał pewne zaległości, które musiał czym prędzej nadrobić. Rad był, iż Mulciber wydał rozkazy akurat jemu, albowiem jeśli w przyszłościowej perspektywie dziewczyna miała trafić w szeregi Rycerzy Walpurgii należało ją czym prędzej sprawdzić i on był ku temu najodpowiedniejszą osobą z uwagi na posiadane umiejętności.
Naciągnąwszy kaptur czarnej szaty na głowę upewnił się, że wężowe drewno spoczywało w jego kieszeni i zaraz po tym opuścił swe mieszkanie. Rozścielająca się na niebie czerń skutecznie ukrywała go przed ciekawskim wzrokiem, dlatego nie podjął próby metamorfomagicznej zmiany – zapewne w innej sytuacji nawet by się nie zastanawiał, jednakże był przekonany, iż Mulciber nie wysłałby go prosto w pułapkę. Wolał, aby dziewczyna poznała jego prawdziwe oblicze, a nie tylko wyśnioną, najczęściej jednorazową, maskę, bowiem w końcu nie miała być wrogiem tylko stać się sojusznikiem. Potrzebowali rąk do pracy, niezbędne im były mądre głowy i silny wojownicy, którzy będą gotów udowodnić swą odwagę na pierwszej linii frontu. Szatyn przeczuwał, że karaluchy nie odpuszczą, był wręcz przekonany, że Londyn po raz kolejny stanie w ogniu i wtedy musieli być gotowi na skuteczną defensywę, na możliwie szybkie rozbicie ruchu oporu. Podczas tej wojny i tak już przelało się nader wiele czystej krwi.
Upewniając się, że trafił pod właściwy adres wszedł do budynku, a następnie zaczął wspinać się po schodach szukając odpowiedniego mieszkania. Zatrzymawszy się pod numerem osiemnaście zapukał głośno w drzwi licząc, że Lisbeth była w środku i nie będzie musiał długo czekać, aż zdecyduje się otworzyć. Ciekaw był, czy Mulciber wspominał, iż zamierzał kogoś przysłać, choć znając go wiele lat był właściwie pewny, że nie.
Naciągnąwszy kaptur czarnej szaty na głowę upewnił się, że wężowe drewno spoczywało w jego kieszeni i zaraz po tym opuścił swe mieszkanie. Rozścielająca się na niebie czerń skutecznie ukrywała go przed ciekawskim wzrokiem, dlatego nie podjął próby metamorfomagicznej zmiany – zapewne w innej sytuacji nawet by się nie zastanawiał, jednakże był przekonany, iż Mulciber nie wysłałby go prosto w pułapkę. Wolał, aby dziewczyna poznała jego prawdziwe oblicze, a nie tylko wyśnioną, najczęściej jednorazową, maskę, bowiem w końcu nie miała być wrogiem tylko stać się sojusznikiem. Potrzebowali rąk do pracy, niezbędne im były mądre głowy i silny wojownicy, którzy będą gotów udowodnić swą odwagę na pierwszej linii frontu. Szatyn przeczuwał, że karaluchy nie odpuszczą, był wręcz przekonany, że Londyn po raz kolejny stanie w ogniu i wtedy musieli być gotowi na skuteczną defensywę, na możliwie szybkie rozbicie ruchu oporu. Podczas tej wojny i tak już przelało się nader wiele czystej krwi.
Upewniając się, że trafił pod właściwy adres wszedł do budynku, a następnie zaczął wspinać się po schodach szukając odpowiedniego mieszkania. Zatrzymawszy się pod numerem osiemnaście zapukał głośno w drzwi licząc, że Lisbeth była w środku i nie będzie musiał długo czekać, aż zdecyduje się otworzyć. Ciekaw był, czy Mulciber wspominał, iż zamierzał kogoś przysłać, choć znając go wiele lat był właściwie pewny, że nie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie sądziła, że Ramsey zrealizuje swe słodkie groźby, które wypowiadał kilka dni, tygodni temu – cóż, nie pamiętała dokładnie, jakby czas przelatywał przez smukłe palce. Dni zlewały się w jedno, przypominając tę samą scenerię, natomiast ona stawała się monotematyczna, wszak na jej wargach nieustannie spoczywało nieme nie, które zapewne pojmował tylko Caelan, przed którym otworzyła szczeliny wątłej jakości serca skutego złością i żalem.
Woda przyjemnie opłukiwała dłonie z pozostałości farby, zaś nieustępliwy zapach tempery zaczynał przytłaczać swą intensywnością. Okiennica rozchyliła, patrząc przez chwilę na przemijające sylwetki czarodziei, którzy skryci w głębokiej czerni płaszczy, podążali bez celu, a może i „z”? Uśmiech rozciągnął wargi, zaś coś niebezpiecznego tliło się w jasnym spojrzeniu.
Dźwięk pukania sprawił, że jedna z brwi powędrowała ku górze, jakby w geście niezrozumienia. Gdyby był to jej drogi kuzyn czy szanowny lord Travers, zapewne nie musiałaby się mierzyć z nadmierną kurtuazją. Wolnym krokiem zbliżyła się do drzwi, naciągając ciemne rękawiczki na blade dłonie. Zniszczona sukienka opinała jej ciało, rozkloszowując się na linii bioder, zaś włosy niedbale upięte w kok doprawiały temu konstruktowi nieładu, jakiejś cudacznej finezyjności. Przypominała bardziej wiedźmę, aniżeli wkraczającą powoli w dorosłość czarownicę, przez co trudno było określić jej rzeczywiste intencje, zamiary bądź poczytalność.
Nie była jednak szalona.
Klamka ustąpiła pozornej sile Lisbeth, a jej tęczówki wbijały się w oblicze mężczyzny. Nie dostrzegała go nigdy wcześniej w swych wizjach, ale w meandrach wspomnień pozwoliła dudniącym słowom, które padły z ust Mulcibera, uplasować sylwetkę stojącego na wprost nieznajomego. Ciekawość rozpierała jej wnętrze, chcąc się wydostać nad fakturę sylwetki.
- No, proszę… – mruknęła pod nosem, nie wpuszczając go jeszcze do środka. Musiała mieć pewność, nim ten przekroczy próg domowego azylu, w którym niebywali goście ani klienci. Tym razem miało być podobnie, wszakże z jakiego powodu czynić miała wyjątki.
- W czym mogę pomóc? – nie zamierzała igrać, a jedynie poznać wszelkie sekrety, którymi okraszona była osoba Drew. Jego imię wciąż pozostawała nieodgadnioną zagadką, choć nie absorbowało jej tak bardzo, jak cel wizyty.
Woda przyjemnie opłukiwała dłonie z pozostałości farby, zaś nieustępliwy zapach tempery zaczynał przytłaczać swą intensywnością. Okiennica rozchyliła, patrząc przez chwilę na przemijające sylwetki czarodziei, którzy skryci w głębokiej czerni płaszczy, podążali bez celu, a może i „z”? Uśmiech rozciągnął wargi, zaś coś niebezpiecznego tliło się w jasnym spojrzeniu.
Dźwięk pukania sprawił, że jedna z brwi powędrowała ku górze, jakby w geście niezrozumienia. Gdyby był to jej drogi kuzyn czy szanowny lord Travers, zapewne nie musiałaby się mierzyć z nadmierną kurtuazją. Wolnym krokiem zbliżyła się do drzwi, naciągając ciemne rękawiczki na blade dłonie. Zniszczona sukienka opinała jej ciało, rozkloszowując się na linii bioder, zaś włosy niedbale upięte w kok doprawiały temu konstruktowi nieładu, jakiejś cudacznej finezyjności. Przypominała bardziej wiedźmę, aniżeli wkraczającą powoli w dorosłość czarownicę, przez co trudno było określić jej rzeczywiste intencje, zamiary bądź poczytalność.
Nie była jednak szalona.
Klamka ustąpiła pozornej sile Lisbeth, a jej tęczówki wbijały się w oblicze mężczyzny. Nie dostrzegała go nigdy wcześniej w swych wizjach, ale w meandrach wspomnień pozwoliła dudniącym słowom, które padły z ust Mulcibera, uplasować sylwetkę stojącego na wprost nieznajomego. Ciekawość rozpierała jej wnętrze, chcąc się wydostać nad fakturę sylwetki.
- No, proszę… – mruknęła pod nosem, nie wpuszczając go jeszcze do środka. Musiała mieć pewność, nim ten przekroczy próg domowego azylu, w którym niebywali goście ani klienci. Tym razem miało być podobnie, wszakże z jakiego powodu czynić miała wyjątki.
- W czym mogę pomóc? – nie zamierzała igrać, a jedynie poznać wszelkie sekrety, którymi okraszona była osoba Drew. Jego imię wciąż pozostawała nieodgadnioną zagadką, choć nie absorbowało jej tak bardzo, jak cel wizyty.
Znając Ramseya kilkanaście lat doskonale wiedział, że ten nie przywykł żartować, a w szczególności jeśli sprawa związana była z służbą Czarnemu Panu. Jeśli raczył ją jakąś informacją to mogła być tylko wdzięczna, bowiem po dziś dzień pamiętał jak sam stanął przed niewiadomą i dosłownie został w nią wepchnięty bez możliwości przemyślenia pewnych kwestii, nie wspominając już o głębszej analizie. Obecnie rozumiał podobne podejście, sam zaczął działać w zbliżony sposób, gdyż czas na lekkie i przyjemne rozmowy już dawno się skończył. Wojna zbierająca coraz większe żniwa nie sugerowała się tykającym zegarem, nie zatrzymywała się na godzinę, czy minutę, dlatego jakiekolwiek zwątpienie i ustąpienie mogło kosztować ich kolejną duszę, przelaną krew o nieskazitelnej barwie. Wróg nie odpuszczał i choć londyńska czystka była dowodem przewagi idei Rycerzy Walpurgii, to szatyn zdawał sobie sprawę, iż nawet chwilowe spoczęcie na laurach mogło ściągnąć na nich kolejną otwartą bitwę. Nawet jeśli miało do takowej dojść musieli być na nią gotowi, odpowiednio przygotowani i zorganizowani taktycznie, by móc kwestię szczęścia pozostawić z boku.
Oparł się barkiem o framugę drzwi, gdy dziewczyna kazała mu na siebie czekać. Uszu szatyna dochodziły dźwięki ze środka, więc miał pewność, iż mieszkania nie pozostawało puste. Domyślił się, że jego wizyta będzie dla niej zaskoczeniem i być może odmówi mu przekroczenia progów pokoju, jednakże miał na podobny scenariusz alternatywę, choć gdzieś z tyłu głowy wolał nie wcielać jej w życie. Uniósł nieznacznie brew słysząc szczęk drzwi, po czym zerknął wprost na twarz kobiety i uśmiechnął się nieznacznie, bez cienia kpiny. -Dzień dobry. Cieszę się, że Panią zastałem.- rzucił rozpoczynając swą małą gierkę i szybkim ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni szaty, z której wyciągnął zwinięty manuskrypt. -Dostałem informację, że zna się Pani na...- przeciągnął ponownie wbijając wzrok w jej tęczówki. -Pewnych sprawach.- dodał rozglądając się za siebie, jakoby zestresowany możliwością obecności osób trzecich. -Wolałbym nie rozmawiać o tym na korytarzu.- jego głos zmienił się w szept. Nie był wybitnym kłamcą, w zasadzie nie był nawet w tym dobry, jednakże znacznie łatwiej było go przejrzeć w chwili, kiedy się go znało, a dziewczyna na szczęście nie miała tej przyjemności.
Oparł się barkiem o framugę drzwi, gdy dziewczyna kazała mu na siebie czekać. Uszu szatyna dochodziły dźwięki ze środka, więc miał pewność, iż mieszkania nie pozostawało puste. Domyślił się, że jego wizyta będzie dla niej zaskoczeniem i być może odmówi mu przekroczenia progów pokoju, jednakże miał na podobny scenariusz alternatywę, choć gdzieś z tyłu głowy wolał nie wcielać jej w życie. Uniósł nieznacznie brew słysząc szczęk drzwi, po czym zerknął wprost na twarz kobiety i uśmiechnął się nieznacznie, bez cienia kpiny. -Dzień dobry. Cieszę się, że Panią zastałem.- rzucił rozpoczynając swą małą gierkę i szybkim ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni szaty, z której wyciągnął zwinięty manuskrypt. -Dostałem informację, że zna się Pani na...- przeciągnął ponownie wbijając wzrok w jej tęczówki. -Pewnych sprawach.- dodał rozglądając się za siebie, jakoby zestresowany możliwością obecności osób trzecich. -Wolałbym nie rozmawiać o tym na korytarzu.- jego głos zmienił się w szept. Nie był wybitnym kłamcą, w zasadzie nie był nawet w tym dobry, jednakże znacznie łatwiej było go przejrzeć w chwili, kiedy się go znało, a dziewczyna na szczęście nie miała tej przyjemności.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Salon
Szybka odpowiedź