Za lasami, nad rzekami...
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Za lasami, nad rzekami...
Wkrótce.
Tutaj łóżko a tam szafa,
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
Był paniką, był strachem, był rozdarty. Ten widok nie przyniósł jednak samego niepokoju, nie był jedynie troską rodzącą wodospady pytań, na które pewnie nie otrzyma odpowiedzi. Ten widok dziwacznie, nienaturalnie zaalarmował ją, jakby ktoś wewnątrz włączył magiczny przycisk. Niesłyszalne wyjce poraniły jej uszy, zesztywniało ciało, jakby nagle stała się drzewem. Mocniej zacisnęła dłonie na jego ramionach, choć pewnie nie poczuł różnicy. Palce powciskały się w mięśnie, jakby chciały go sobie urealnić, jakby nie wierzyły roztrzęsionej postaci. Jednak był realny. Nawet gdyby wyszedł z basenu błota, rozpoznałaby jego zapach, rozpoznałaby jasności i fantazje kryjące się w głębi spojrzenia. Przecież znała go na pamięć, odtwarzała w snach wszystkie jego cząstki. Tysiąc razy wsłuchiwała się w zdania z przeszłości. Jak w obsesji, jakby była przeklęta. Lecz tym razem widok był zbyt straszny, przejmujący, nagły i zaraźliwy w swej ruchomej panice.
Jest skrzywdzony. Ta myśl odbijała się w jej duszy natrętnie, zaczepiała o każdą emocje, pociągała za jej spojrzenia, prowokowała gesty, poruszała głową. Bolała, fizycznie prawie zapiekła, bo przecież tak silniej postaci nie można poruszyć łatwo, nie można go przełamać. Przecież Michael odznaczał się dzielnością, nie ubrano go jedynie w skórę bohatera. On nim był. Cora dostrzegała w nim tak wielką odwagę, tak wiele zaangażowania i mocy zdolnej do przeciwstawienia się ciemnościom, zdolnej do walki z największą torturą. Wilk, który w nim mieszkał, tylko go wspierał. Czy nie tak było? Czy męczarnie w blasku księżyca nie czyniły tej skóry jeszcze twardszą? A jej dłonie jakby mimowolnie mknęły w górę, po jego ciele, szukając śladów ran. Nie tylko tych przeciekających przez pierwsze powłoki. Tych o wiele głębszych. Chodź do mnie, zdawało się błagać serce, nim jeszcze rozpoczął swoją opowieść. Zjawił się. Po czasie długiej rozłąki i wielu niewysłanych (ha!) listów nagle widywała go znów. Prawie miesiąc po miesiącu. Za każdym jednak razem było go mniej, przychodził czegoś pozbawiony, słaby, potargany, potrzebujący.
Czy… czy mógł potrzebować właśnie jej?
- Nikogo tu nie ma. Jestem sama – z tobą. Padły pierwsze spokojne słowa, które chciały być pauzą w chaotycznej plątaninie jego lęków. Bardzo dokładnie słuchała. Cząstka po cząstce analizowała. Każde słowo, każde załamujące się spojrzenie i każdy niespokojny wdech. Chciała go zgarnąć, otulić, pogłaskać, wycisnąć z niego te mroki. Osłonić go przed nimi, bo najwyraźniej dopadła go chwila, kiedy już nie mógł sobie z tym poradzić. Obrazy wojny przyniósł pod zmęczonymi powiekami, obrazy wojny kleiły mu się do butów. Roselyn miała rację, we wszystkim miała racje. To było potworne. – Tu nie ma niebezpieczeństw. Nikogo nie wpuszczam. Obiecuję, uważam, n-nie musisz się obawiać. Tylko ja, tylko ja i zwierzaki – wyjaśniła jasno, konkretnie, wierząc, że teraz Tonks przestanie się bać. Troska przeciekała przez jego oczy. Trochę jej nie rozumiała. Wydawała się taka nagła, taka… miła, choć diabelnie smutna. Pamiętała, że zawsze pozostawał na straży, że mała Cora mogła mu ufać i poprosić o pomoc, choć wtedy zapewne umarłaby ze wstydu. Teraz była większa i próbowała być silna. Potrzebował poczuć, że zagrożenie minęło, że nie przypełzło za nim aż do Kłębka, że nigdy też nie istniał żaden list błagający o wybawienia. Czyżby?
Za nimi hamak rozbujał się na wietrze, trzciny zaszumiały, tłumiąc irytację pochowanych w wysokich trawach stworzeń. Natura obserwowała, ale nawet Cora przestała ją zauważać, oddając mu (znów) całą swoją uwagę: najmniejszy dotyk, którego nigdy nie powinno być i który tak naprawdę ją krzywdził. Uciekał jej jednak, czuła nieobecność, niedopowiedzenia zakleszczone w nerwowych oddechach. Gdziekolwiek spoglądał, znalazł się daleko od niej. Odruchowo podążyła za jego oczami, jakby spodziewała się ujrzeć tam morderczą różdżkę wroga. Albo księżyc zakradający się podstępnie za dnia. Rzeka jednak płynęła dalej, szum wody nie potrafił jej jednak ukoić. Jak mogła przerwać jego koszmary, jak oddzielić go od lęków, których nie znała? Niepokój o nią nie był przecież jedynym strachem. Walczył, Michael cały czas walczył z emocjami potężniejszymi, niż mogła sobie wyobrazić. I przyszedł do niej, zupełnie jakby mogła go uratować. – Nie czytaj, to tylko taki… to nic, o czym chciałbyś się dowiedzieć – powtarzała znów, jakby tak wprawne argumenty mogły go przed tym powstrzymać. Gniotła pergamin mocniej i mocniej, wierząc, że ten magicznie zniknie w jej dłoni. Wciąż tam był. – Nikogo nie ma. I ten list, naprawdę, zapomnij o nim. To właściwie przypadek… bo to… proszę, nie pytaj mnie. I nie bój się, Michaelu. Nic złego mi się nie dzieje – mówiła, stojąc w czujnej pozycji, jakby zaraz miał się na nią rzucić z pazurami i dobrać do kawałka papierowej przeszłości. Kawałka niczego. Bo przecież ostatnie, co powinno go martwić, kiedy czuł się tak źle, to jej ckliwe wyznania, których przecież nie chciał. Tak, właśnie tak. Nie chciał. Uparcie sobie to powtarzała przez osiemnaście lat, choć jeszcze w Hogwarcie to uczucie ją uskrzydlało, dodawało mocy, dawało nadzieję. Potem stało się powracającym koszmarem, z którym nikt w świecie nie próbował się mierzyć. Tylko ona mogła, ale nie potrafiła.
Dłoń otworzyła się dla niego samoistnie. Zupełnie jakby nagle się poddała. Wyprostowała palce, przestała napinać ciało. Popatrzyła obojętnie. Niestabilnie zakołysała się gotowa zaraz upaść na wilgotne trawy. – I tak nie mam tyle siły, by cię powstrzymać – rzuciła beznamiętnie, sucho. Przerażało ją to, co może się zaraz wydarzyć, ale była zmęczona. Gardziła sobą za kolejną słabość. Za miękkie serce i miękki dłonie za każdym razem, kiedy tylko się zbliżył. Może to dobry moment, by przestał się o nią bać, by odkrył prawdę, której wcale nie chciał poznać. Którykolwiek to był list, na pewno pogrzebie ich znajomość. Ostatkiem sił zmusiła ciało do poruszenia się. Nie popatrzyła na niego. Odeszła, uznając, że istnieją miejsca lepsze dla tych wszystkich łez. Spoglądanie na niego byłoby torturą.
Już koniec.
Jest skrzywdzony. Ta myśl odbijała się w jej duszy natrętnie, zaczepiała o każdą emocje, pociągała za jej spojrzenia, prowokowała gesty, poruszała głową. Bolała, fizycznie prawie zapiekła, bo przecież tak silniej postaci nie można poruszyć łatwo, nie można go przełamać. Przecież Michael odznaczał się dzielnością, nie ubrano go jedynie w skórę bohatera. On nim był. Cora dostrzegała w nim tak wielką odwagę, tak wiele zaangażowania i mocy zdolnej do przeciwstawienia się ciemnościom, zdolnej do walki z największą torturą. Wilk, który w nim mieszkał, tylko go wspierał. Czy nie tak było? Czy męczarnie w blasku księżyca nie czyniły tej skóry jeszcze twardszą? A jej dłonie jakby mimowolnie mknęły w górę, po jego ciele, szukając śladów ran. Nie tylko tych przeciekających przez pierwsze powłoki. Tych o wiele głębszych. Chodź do mnie, zdawało się błagać serce, nim jeszcze rozpoczął swoją opowieść. Zjawił się. Po czasie długiej rozłąki i wielu niewysłanych (ha!) listów nagle widywała go znów. Prawie miesiąc po miesiącu. Za każdym jednak razem było go mniej, przychodził czegoś pozbawiony, słaby, potargany, potrzebujący.
Czy… czy mógł potrzebować właśnie jej?
- Nikogo tu nie ma. Jestem sama – z tobą. Padły pierwsze spokojne słowa, które chciały być pauzą w chaotycznej plątaninie jego lęków. Bardzo dokładnie słuchała. Cząstka po cząstce analizowała. Każde słowo, każde załamujące się spojrzenie i każdy niespokojny wdech. Chciała go zgarnąć, otulić, pogłaskać, wycisnąć z niego te mroki. Osłonić go przed nimi, bo najwyraźniej dopadła go chwila, kiedy już nie mógł sobie z tym poradzić. Obrazy wojny przyniósł pod zmęczonymi powiekami, obrazy wojny kleiły mu się do butów. Roselyn miała rację, we wszystkim miała racje. To było potworne. – Tu nie ma niebezpieczeństw. Nikogo nie wpuszczam. Obiecuję, uważam, n-nie musisz się obawiać. Tylko ja, tylko ja i zwierzaki – wyjaśniła jasno, konkretnie, wierząc, że teraz Tonks przestanie się bać. Troska przeciekała przez jego oczy. Trochę jej nie rozumiała. Wydawała się taka nagła, taka… miła, choć diabelnie smutna. Pamiętała, że zawsze pozostawał na straży, że mała Cora mogła mu ufać i poprosić o pomoc, choć wtedy zapewne umarłaby ze wstydu. Teraz była większa i próbowała być silna. Potrzebował poczuć, że zagrożenie minęło, że nie przypełzło za nim aż do Kłębka, że nigdy też nie istniał żaden list błagający o wybawienia. Czyżby?
Za nimi hamak rozbujał się na wietrze, trzciny zaszumiały, tłumiąc irytację pochowanych w wysokich trawach stworzeń. Natura obserwowała, ale nawet Cora przestała ją zauważać, oddając mu (znów) całą swoją uwagę: najmniejszy dotyk, którego nigdy nie powinno być i który tak naprawdę ją krzywdził. Uciekał jej jednak, czuła nieobecność, niedopowiedzenia zakleszczone w nerwowych oddechach. Gdziekolwiek spoglądał, znalazł się daleko od niej. Odruchowo podążyła za jego oczami, jakby spodziewała się ujrzeć tam morderczą różdżkę wroga. Albo księżyc zakradający się podstępnie za dnia. Rzeka jednak płynęła dalej, szum wody nie potrafił jej jednak ukoić. Jak mogła przerwać jego koszmary, jak oddzielić go od lęków, których nie znała? Niepokój o nią nie był przecież jedynym strachem. Walczył, Michael cały czas walczył z emocjami potężniejszymi, niż mogła sobie wyobrazić. I przyszedł do niej, zupełnie jakby mogła go uratować. – Nie czytaj, to tylko taki… to nic, o czym chciałbyś się dowiedzieć – powtarzała znów, jakby tak wprawne argumenty mogły go przed tym powstrzymać. Gniotła pergamin mocniej i mocniej, wierząc, że ten magicznie zniknie w jej dłoni. Wciąż tam był. – Nikogo nie ma. I ten list, naprawdę, zapomnij o nim. To właściwie przypadek… bo to… proszę, nie pytaj mnie. I nie bój się, Michaelu. Nic złego mi się nie dzieje – mówiła, stojąc w czujnej pozycji, jakby zaraz miał się na nią rzucić z pazurami i dobrać do kawałka papierowej przeszłości. Kawałka niczego. Bo przecież ostatnie, co powinno go martwić, kiedy czuł się tak źle, to jej ckliwe wyznania, których przecież nie chciał. Tak, właśnie tak. Nie chciał. Uparcie sobie to powtarzała przez osiemnaście lat, choć jeszcze w Hogwarcie to uczucie ją uskrzydlało, dodawało mocy, dawało nadzieję. Potem stało się powracającym koszmarem, z którym nikt w świecie nie próbował się mierzyć. Tylko ona mogła, ale nie potrafiła.
Dłoń otworzyła się dla niego samoistnie. Zupełnie jakby nagle się poddała. Wyprostowała palce, przestała napinać ciało. Popatrzyła obojętnie. Niestabilnie zakołysała się gotowa zaraz upaść na wilgotne trawy. – I tak nie mam tyle siły, by cię powstrzymać – rzuciła beznamiętnie, sucho. Przerażało ją to, co może się zaraz wydarzyć, ale była zmęczona. Gardziła sobą za kolejną słabość. Za miękkie serce i miękki dłonie za każdym razem, kiedy tylko się zbliżył. Może to dobry moment, by przestał się o nią bać, by odkrył prawdę, której wcale nie chciał poznać. Którykolwiek to był list, na pewno pogrzebie ich znajomość. Ostatkiem sił zmusiła ciało do poruszenia się. Nie popatrzyła na niego. Odeszła, uznając, że istnieją miejsca lepsze dla tych wszystkich łez. Spoglądanie na niego byłoby torturą.
Już koniec.
Wprawiona w leczeniu dzikich bestii Cora trafnie przeczuwała problem, nękający Michaela. Widziała jedynie krew na ramieniu i rozcięcie nad brwią, ale intuicja słusznie podpowiadała jej, że prawdziwa rana i źródło jego lęku kryją się w głębi.
Stracił dzisiaj (wczoraj? Czas zlał się dla niego w przerażającą, bezkształtną masę) w końcu coś więcej, niż trochę krwi. Stracił kontrolę, a więc - część siebie. A przecież najbardziej bał się utraty samokontroli, przecież to w wilkołaka przemieniał się jego bogin.
Nie był odważny, o nie. Dzielny auror wiedziałby, co zrobić w starciu z bólem, z Klątwą Niewybaczalną.
Nie zasłoniłby się wilkiem, nie wypchnął potwora na przód. Wspomnienia z zeszłej nocy były rozchwiane, nie umiał poukładać ich w sensowną całość ani chronologię, zlewały się w cykl chaotycznych wrażeń. A jednak pamiętał, że starał się walczyć z Crucio, gdy jego ciało przeszywał niewyobrażalny ból, a kruczowłosa kobieta uparcie podtrzymywała zaklęcie. Starał się przypomnieć sobie, że to tylko (aż?) czarna magia, że jego mięśnie wcale nie rozpadają się na kawałki.
Starał się, aż przestał. Aż świadomie, bądź nie, oddał wodze czemuś innemu. A w jego naturze nie było szukanie wymówek ani zastanawianie się, czy ktokolwiek poradziłby sobie w takiej sytuacji. Inni nie byli wilkołakami, inni nie mieli szansy uratować lub pomścić tamtej mugolskiej rodziny, inni nie decydowali się na walkę pomimo własnych słabości. Na wojnie nie było miejsca dla słabych. Rano nie umiał spojrzeć sobie w oczy i podświadomie unikał też innych domowników. List od Cory był przedziwnym zbiegiem okoliczności, cudem, który wyrwał go z łóżka i odciągnął od przerażających myśli, zmierzających tylko w kierunku ciemności. Choć wzbudził niepokój, to okazał się pewnego rodzaju światłem.
Może przy niej mógł być słaby...?
Zaczęła mówić, powoli i spokojnie, próbując go uspokoić - a jemu przez chwilę przywidziało się, że jednak nie dostrzega w jej oczach lęku. Ani pogardy. Ani nawet wymagań, które sam sobie stawiał (nie dostrzegał już w jej wzroku nawet nadziei). Nikogo tu nie była. W Kłębku była tylko ona, sama. Byli sami. Zdołał uczepić się jej słów, bliski uwierzenia, że faktycznie nic jej nie grozi. Kobiece dłonie błądziły po jego ramionach, dając ciepło, przywracając go do rzeczywistości, wyrywając z lodowatej pustki. Mało brakowało, a poddałby się jej łagodnym słowom odnalazł zapomnienie w cieple, uciszył wilcze wycie. Mało brakowało, ale wystarczyło podnieść wzrok i ujrzeć na ułamek sekundy kruczowłose widmo.
Nie byli sami. Prześladowała go teraz czarna mgła, nawet jeśli okazała się tylko złudą. Byli tutaj z jego demonami, z wyrzutami sumienia, z wilczym duchem pełzającym pod skórą.
Nie sądziłeś chyba, że tak łatwo się mnie pozbędziesz? - w głowie rozbrzmiał złowieszczy warkot, który zdawał się odzywać wraz z każdą chwilą zwątpienia Michaela, karmiąc się jego słabościami. Twoim bólem. I jej. Kruczowłosa zabawka uciekła, ale tą przecież też mógłbyś pogryźć. Jest taka ciepła.
Wzdrygnął się jak oparzony, nie poznając własnych (cudzych?!) myśli. Nie słuchał już protestów Cory, słyszał za zgniatany list i szybkie bicie własnego serca. Dość, dość, dość. Dowie się, po co go wzywała, a jeśli faktycznie jest sama - odejdzie, ucieknie, jak najdalej.
Musi ją chronić. Najpierw zdawało mu się, że przed prześladowcami mugolaków i czarną mgłą, ale teraz dotarło do niego, że również przed sobą samym. List, ostatni obowiązek do spełnienia, był na wyciągnięcie ręki - a dłoń Cory sama się dla niego otworzyła.
Wyszarpnął list, spojrzał na niego, a litery szybko - zbyt szybko - zaczęły układać się w całość. Słowa przepływały mu przed oczyma błyskawicznie, a znękany umysł - o zgrozo! - nadal potrafił odczytać ich sens.
-Nie rozumiem… - bąknął Michael pod nosem do pleców odchodzącej Cory, choć z każdą sekundą rozumiał coraz bardziej, szczególnie słysząc cichutkie pociągnięcie kobiecym noskiem i momentalnie wyobrażając sobie jej łzy.
Oddalała się, ale Tonks początkowo tego nie zauważał, wrośnięty w ziemię, z wzrokiem wbitym w zagadkę na papierze. Zresztą, Cora wcale nie zabrała ze sobą ciepła. Teraz tańczyło ono w literach, w słowach zbyt zdumiewających by były prawdziwe, a jednak tak namacalnych, tak… szczerych. Michael ostrożnie dotknął ich opuszkami palców, jakby chcąc sprawdzić, czy nie są kolejną złudą, a potem z niedowierzaniem przesunął dłonią po dacie. Luty 1955, zanim feralna pełnia na powrót splotła ich ścieżki, a on przypomniał sobie o pannie Howell podczas desperackiej teleportacji. Zanim w ogóle wrócił do pracy w Ministerstwie, zanim ośmielił się żyć na nowo.
…wreszcie znalazłeś swoją drogę i kroczysz nią w szczęściu i miłości…? Nie, wtedy dopiero szukał jakiejkolwiek drogi, rozpaczał nad tymi utraconymi i zastanawiał się, czy najlepszą z dróg nie będzie pętla na szyi.
Dzisiaj o świcie też się zresztą nad tym zastanawiał.
Coś ścisnęło go w gardle, ale nie była to już upragniona pętla. Raczej gorzka świadomość, że gdyby nie ten list, gdyby los w przedziwny sposób nie przywiódł go do Cory…
…nie wiedział, co by się z nim teraz działo. To list wyrwał go z domu, a ciepło zaklęte w słowach wyrywało go, litera po literze, z odmętu szaleństwa, z wilczych łap. Wziął gwałtowny wdech, jak ktoś, kto zaczerpnął powietrza po długim odrętwieniu - nagle zdołał uciszyć mroczne podszepty i dopiero wtedy w pełni zrozumiał, co oznacza ten list. Czego tak naprawdę bała się Cora. Nie czytaj.
Drżącymi palcami starannie złożył pomięty pergamin, a potem zamknął go w dłoni, delikatnie, niemal czule.
Przed chwilą chciał odejść, ale już nie mógł, nie teraz. List wiązał ich ze sobą niczym (niechciany?) magnes.
Nie może jej zostawić.
Powoli, czując na barkach całkowicie nowy ciężar, ruszył w stronę domu, w którym zniknęła Cora. Sprzed oczu zniknęły jej słowa, zniknęła ona sama, a w sercu znów zaczął rosnąć niepokój - tym razem wywołany jego własnymi myślami, nie tymi wilczymi. Pchnął lekko drzwi i wszedł do przedpokoju, powracając do dawnych czasów, wskrzeszając wspomnienia. To tutaj, przed schodami na górę, minął się z Corą, zwracając uwagę na jej gorejące, brązowe oczy, na rumieniec, po raz pierwszy świadomie widząc na to na jak śliczną pannę wyrosła. Alkohol buzował w żyłach, przystanął, a ona stała przed nim, taka piękna, taka ciepła. Zawsze była taka ciepła.
Dlatego pchnąłeś ją na ścianę? - zamrugał, zgorszony faktem, że warczący potwór najwyraźniej ogląda wraz z nim tamte wspomnienia. Może to ty zawsze byłeś potworem?
Ale nie protestowała, przecież pamiętał wyraźnie, że poddała się jego dłoniom i ustom, nawet jeśli zaskoczyła ją wtedy jego gwałtowność. A potem starał się nie wspominać, nie pamiętać, choć najwyraźniej ona pamiętała ciągle. I wtedy, rano, wodząc za tchórzem smutnymi oczyma. I w lutym 1955 roku, życząc szczęśliwego życia pewnemu zamkniętemu w ciasnej leśniczówce potworowi, który nie umiał już wtedy żyć z samym sobą.
Minął schody, nie zamierzając znowu być tchórzem. Nie odważył się jednak wejść do salonu, skąd słyszał urywany oddech. Uchylił tylko lekko drzwi, a potem ciężko usiadł w progu, na moment chowając głowę w dłoniach. Uciekła, więc nie zamierzał jej straszyć, jej ścigać. Chciał przy niej być, a zarazem dać jej przestrzeń. Jak bardzo to głupie...? Dlaczego odkąd przeczytał list było mu jakoś ciepło na sercu, ale zarazem co chwilę ściskało je lodowate zimno?
Nic już nie wiedział, ale wiedział chociaż co chce, co musi jej powiedzieć. Mamrotał to zresztą już w maju, balansując na krawędzi życia i śmierci, ale wtedy nie wiedziała, nie sprecyzował, za co ją...
-Przepraszam, Cora. - gorycz nadal ściskała mu gardło, ale słowa popłynęły do salonu głośno i wyraźnie.
-Za tamto przekroczenie granicy, pocałunki i... poranek. - dodał, w tym momencie całkowicie nieświadom, że raz na zawsze niweczy pieczołowicie budowane kłamstwo zapomnienia. Rano postarał się przecież, by myślała, że niczego nie zapamiętał, naiwnie sądząc, że to niepamięć przyniesie im ulgę.
A pamiętał przecież doskonale. List nie był żadnym przypomnieniem, zszokowało go tylko to, jak na nią wpłynęło... to wszystko. Że uwięził ją w tym przedpokoju, wciąż przyciskając ją do ściany przy pierwszym schodku, w klatce gorzkich wspomnień.
Musiał ją uwolnić, a ona musiała pozwolić mu odejść.
-Tamtego Michaela już nie ma. - odezwał się znowu, martwo, poważnie i wcale nie-metaforycznie. Nie wiedział, czy zastąpił go lepszy czy gorszy Michael, ale chciał, by Cora zrozumiała jedno. Jej Michael nie żył. Albo nigdy nie istniał.
Stracił dzisiaj (wczoraj? Czas zlał się dla niego w przerażającą, bezkształtną masę) w końcu coś więcej, niż trochę krwi. Stracił kontrolę, a więc - część siebie. A przecież najbardziej bał się utraty samokontroli, przecież to w wilkołaka przemieniał się jego bogin.
Nie był odważny, o nie. Dzielny auror wiedziałby, co zrobić w starciu z bólem, z Klątwą Niewybaczalną.
Nie zasłoniłby się wilkiem, nie wypchnął potwora na przód. Wspomnienia z zeszłej nocy były rozchwiane, nie umiał poukładać ich w sensowną całość ani chronologię, zlewały się w cykl chaotycznych wrażeń. A jednak pamiętał, że starał się walczyć z Crucio, gdy jego ciało przeszywał niewyobrażalny ból, a kruczowłosa kobieta uparcie podtrzymywała zaklęcie. Starał się przypomnieć sobie, że to tylko (aż?) czarna magia, że jego mięśnie wcale nie rozpadają się na kawałki.
Starał się, aż przestał. Aż świadomie, bądź nie, oddał wodze czemuś innemu. A w jego naturze nie było szukanie wymówek ani zastanawianie się, czy ktokolwiek poradziłby sobie w takiej sytuacji. Inni nie byli wilkołakami, inni nie mieli szansy uratować lub pomścić tamtej mugolskiej rodziny, inni nie decydowali się na walkę pomimo własnych słabości. Na wojnie nie było miejsca dla słabych. Rano nie umiał spojrzeć sobie w oczy i podświadomie unikał też innych domowników. List od Cory był przedziwnym zbiegiem okoliczności, cudem, który wyrwał go z łóżka i odciągnął od przerażających myśli, zmierzających tylko w kierunku ciemności. Choć wzbudził niepokój, to okazał się pewnego rodzaju światłem.
Może przy niej mógł być słaby...?
Zaczęła mówić, powoli i spokojnie, próbując go uspokoić - a jemu przez chwilę przywidziało się, że jednak nie dostrzega w jej oczach lęku. Ani pogardy. Ani nawet wymagań, które sam sobie stawiał (nie dostrzegał już w jej wzroku nawet nadziei). Nikogo tu nie była. W Kłębku była tylko ona, sama. Byli sami. Zdołał uczepić się jej słów, bliski uwierzenia, że faktycznie nic jej nie grozi. Kobiece dłonie błądziły po jego ramionach, dając ciepło, przywracając go do rzeczywistości, wyrywając z lodowatej pustki. Mało brakowało, a poddałby się jej łagodnym słowom odnalazł zapomnienie w cieple, uciszył wilcze wycie. Mało brakowało, ale wystarczyło podnieść wzrok i ujrzeć na ułamek sekundy kruczowłose widmo.
Nie byli sami. Prześladowała go teraz czarna mgła, nawet jeśli okazała się tylko złudą. Byli tutaj z jego demonami, z wyrzutami sumienia, z wilczym duchem pełzającym pod skórą.
Nie sądziłeś chyba, że tak łatwo się mnie pozbędziesz? - w głowie rozbrzmiał złowieszczy warkot, który zdawał się odzywać wraz z każdą chwilą zwątpienia Michaela, karmiąc się jego słabościami. Twoim bólem. I jej. Kruczowłosa zabawka uciekła, ale tą przecież też mógłbyś pogryźć. Jest taka ciepła.
Wzdrygnął się jak oparzony, nie poznając własnych (cudzych?!) myśli. Nie słuchał już protestów Cory, słyszał za zgniatany list i szybkie bicie własnego serca. Dość, dość, dość. Dowie się, po co go wzywała, a jeśli faktycznie jest sama - odejdzie, ucieknie, jak najdalej.
Musi ją chronić. Najpierw zdawało mu się, że przed prześladowcami mugolaków i czarną mgłą, ale teraz dotarło do niego, że również przed sobą samym. List, ostatni obowiązek do spełnienia, był na wyciągnięcie ręki - a dłoń Cory sama się dla niego otworzyła.
Wyszarpnął list, spojrzał na niego, a litery szybko - zbyt szybko - zaczęły układać się w całość. Słowa przepływały mu przed oczyma błyskawicznie, a znękany umysł - o zgrozo! - nadal potrafił odczytać ich sens.
-Nie rozumiem… - bąknął Michael pod nosem do pleców odchodzącej Cory, choć z każdą sekundą rozumiał coraz bardziej, szczególnie słysząc cichutkie pociągnięcie kobiecym noskiem i momentalnie wyobrażając sobie jej łzy.
Oddalała się, ale Tonks początkowo tego nie zauważał, wrośnięty w ziemię, z wzrokiem wbitym w zagadkę na papierze. Zresztą, Cora wcale nie zabrała ze sobą ciepła. Teraz tańczyło ono w literach, w słowach zbyt zdumiewających by były prawdziwe, a jednak tak namacalnych, tak… szczerych. Michael ostrożnie dotknął ich opuszkami palców, jakby chcąc sprawdzić, czy nie są kolejną złudą, a potem z niedowierzaniem przesunął dłonią po dacie. Luty 1955, zanim feralna pełnia na powrót splotła ich ścieżki, a on przypomniał sobie o pannie Howell podczas desperackiej teleportacji. Zanim w ogóle wrócił do pracy w Ministerstwie, zanim ośmielił się żyć na nowo.
…wreszcie znalazłeś swoją drogę i kroczysz nią w szczęściu i miłości…? Nie, wtedy dopiero szukał jakiejkolwiek drogi, rozpaczał nad tymi utraconymi i zastanawiał się, czy najlepszą z dróg nie będzie pętla na szyi.
Dzisiaj o świcie też się zresztą nad tym zastanawiał.
Coś ścisnęło go w gardle, ale nie była to już upragniona pętla. Raczej gorzka świadomość, że gdyby nie ten list, gdyby los w przedziwny sposób nie przywiódł go do Cory…
…nie wiedział, co by się z nim teraz działo. To list wyrwał go z domu, a ciepło zaklęte w słowach wyrywało go, litera po literze, z odmętu szaleństwa, z wilczych łap. Wziął gwałtowny wdech, jak ktoś, kto zaczerpnął powietrza po długim odrętwieniu - nagle zdołał uciszyć mroczne podszepty i dopiero wtedy w pełni zrozumiał, co oznacza ten list. Czego tak naprawdę bała się Cora. Nie czytaj.
Drżącymi palcami starannie złożył pomięty pergamin, a potem zamknął go w dłoni, delikatnie, niemal czule.
Przed chwilą chciał odejść, ale już nie mógł, nie teraz. List wiązał ich ze sobą niczym (niechciany?) magnes.
Nie może jej zostawić.
Powoli, czując na barkach całkowicie nowy ciężar, ruszył w stronę domu, w którym zniknęła Cora. Sprzed oczu zniknęły jej słowa, zniknęła ona sama, a w sercu znów zaczął rosnąć niepokój - tym razem wywołany jego własnymi myślami, nie tymi wilczymi. Pchnął lekko drzwi i wszedł do przedpokoju, powracając do dawnych czasów, wskrzeszając wspomnienia. To tutaj, przed schodami na górę, minął się z Corą, zwracając uwagę na jej gorejące, brązowe oczy, na rumieniec, po raz pierwszy świadomie widząc na to na jak śliczną pannę wyrosła. Alkohol buzował w żyłach, przystanął, a ona stała przed nim, taka piękna, taka ciepła. Zawsze była taka ciepła.
Dlatego pchnąłeś ją na ścianę? - zamrugał, zgorszony faktem, że warczący potwór najwyraźniej ogląda wraz z nim tamte wspomnienia. Może to ty zawsze byłeś potworem?
Ale nie protestowała, przecież pamiętał wyraźnie, że poddała się jego dłoniom i ustom, nawet jeśli zaskoczyła ją wtedy jego gwałtowność. A potem starał się nie wspominać, nie pamiętać, choć najwyraźniej ona pamiętała ciągle. I wtedy, rano, wodząc za tchórzem smutnymi oczyma. I w lutym 1955 roku, życząc szczęśliwego życia pewnemu zamkniętemu w ciasnej leśniczówce potworowi, który nie umiał już wtedy żyć z samym sobą.
Minął schody, nie zamierzając znowu być tchórzem. Nie odważył się jednak wejść do salonu, skąd słyszał urywany oddech. Uchylił tylko lekko drzwi, a potem ciężko usiadł w progu, na moment chowając głowę w dłoniach. Uciekła, więc nie zamierzał jej straszyć, jej ścigać. Chciał przy niej być, a zarazem dać jej przestrzeń. Jak bardzo to głupie...? Dlaczego odkąd przeczytał list było mu jakoś ciepło na sercu, ale zarazem co chwilę ściskało je lodowate zimno?
Nic już nie wiedział, ale wiedział chociaż co chce, co musi jej powiedzieć. Mamrotał to zresztą już w maju, balansując na krawędzi życia i śmierci, ale wtedy nie wiedziała, nie sprecyzował, za co ją...
-Przepraszam, Cora. - gorycz nadal ściskała mu gardło, ale słowa popłynęły do salonu głośno i wyraźnie.
-Za tamto przekroczenie granicy, pocałunki i... poranek. - dodał, w tym momencie całkowicie nieświadom, że raz na zawsze niweczy pieczołowicie budowane kłamstwo zapomnienia. Rano postarał się przecież, by myślała, że niczego nie zapamiętał, naiwnie sądząc, że to niepamięć przyniesie im ulgę.
A pamiętał przecież doskonale. List nie był żadnym przypomnieniem, zszokowało go tylko to, jak na nią wpłynęło... to wszystko. Że uwięził ją w tym przedpokoju, wciąż przyciskając ją do ściany przy pierwszym schodku, w klatce gorzkich wspomnień.
Musiał ją uwolnić, a ona musiała pozwolić mu odejść.
-Tamtego Michaela już nie ma. - odezwał się znowu, martwo, poważnie i wcale nie-metaforycznie. Nie wiedział, czy zastąpił go lepszy czy gorszy Michael, ale chciał, by Cora zrozumiała jedno. Jej Michael nie żył. Albo nigdy nie istniał.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zderzyli się ze sobą. Zderzyli jak dwie lodowe góry, jak dwa sprzeczne kierunki i dwa zupełnie różne dramaty, a jednak od samego początku połączone ze sobą. Zrastali się we wspólnych wspomnieniach, choć wylądowali w dwóch kawałkach kraju, w dwóch skrajnie innych rzeczywistościach. Corze obce były męki igrające z jego umysłem, obce były groźne szepty wyrywające go z kojących snów, obce były wilcze pazury rozrywające jego serce, obce były walki o lepszą przyszłość – w imię mugolaków, w imię dobra, w imię pokoju. Ale Corze wcale nie był obcy Michael Tonks! Nigdy nie był obcy! Zawsze myślała o nim ciepło, zawsze poszukiwała jego uśmiechu i podejmowała nieśmiałe próby zyskania choćby odrobiny uwagi starszego Gryfona. Łatwo jej było przypełzać do brata, prosić o pomoc z trudniejszymi zadaniami domowymi albo o wyjaśnienie skomplikowanego tematu z obrony przed czarną magią, który rozumiała, ale który mógł jej całkiem przypadkiem wytłumaczyć Michael. A tak lubiła słuchać jego głosu, lubiła to, jaki się zrobił wysoki i jakie miał cudowne włosy, dotknięte przez promień słońca, z pewnością miękkie i przyjemne. Ale nigdy ich nie przeczesała. Trudno przychodziło jej skupienie, zawsze czyniła wszystko, by tylko pozostał z nią jeszcze chwilę, choć nie robiła tego tak nachalnie jak koleżanki zabiegające o uwagę szkolnej drużyny. Cora po prostu chciała być tym aniołem, czuwać nad chłopcem, który sprawiał, że jej serce zamierało. To mogło z boku wyglądać zabawnie, bo przecież co takiego zaoferować mu mogła dwunastolatka. Raczej on postawiłby się w roli opiekunka i pomocnej dłoni dla niej. Niemniej bardzo się starała. Była kuleczką tak dobrą, pogodną, może trochę za cichą i nieśmiałą, ale Leo wyciągał ją czasem gdzieś za sobą, kiedy akurat nie było z nim stada kolegów. Zawsze dbał o siostrę. Kiedy obaj opuścili mury Hogwartu, było coraz trudniej, coraz ciszej, coraz smutniej. Pogłębiająca się tęsknota, coraz częściej moczące się oczy i poczucie beznadziei. Myślała, ze je przejdzie! Naprawdę myślała. Przyjaciołom bała się cokolwiek powiedzieć, przyjaciele podpowiadali jej, że któregoś dnia się zakocha i odnajdzie swojego mężczyznę. Tylko że ona zakochała się dawno temu! Nie rozumieli!
Trwała wiec w zawieszeniu, idąc jednak przez świat dość prawidłowo, bez dramatycznych potknięć. Rozwijała swą wiedzę, szkoliła się pod okiem ojca, dbała o ulubioną chatę i wspomagała rozkwit rodzinnego życia. Zjednoczeni Howellowie nie dostrzegali dramatu, który wyniszczał Corę z roku na rok. Przecież nie zamykała się na ludzi. Próbowała kogoś poznać, porozmawiać, może nawet chciała się komuś spodobać. Tylko coraz wygodniej jej było właśnie w tej formie. Wybrała ją, zamiast życia naprawdę.
A może to było jej naprawdę? Odchodziła zobojętniała, zamarznięta w emocjach, roztopiona w oczach. Wyduszająca z siebie resztki sił, które mogły popchnąć stopy do chaty. Może skrzypnięcie drzwi usłyszał jakiś pies, może zaraz ją dopadnie i uratuje znów. Psie języki nie po raz pierwszy lizały jej wilgotne policzki, tuliły, przekazywały ciepło. Dla nich starała się być silna, kiedy dla siebie już po prostu nie mogła. Tragiczna śmierć ojca, zniknięcie brata i matki tylko zadrapały i tak już potwornie umęczoną duszę. Może to była choroba. Nigdy nie ośmieliła się poznać odpowiedzi na to pytanie, swój smutek traktowała jak część siebie. Na stałe zakorzenioną w niej emocję. Tak jak i na stałe chowała miłość. Miłość głęboką, wieczną. Ona nigdy nie zasypiała i niczym nie dawała się zastąpić. Po prostu była, karmiąc się resztkami promienności, jakie Cora w sobie jeszcze pozostawiła. Było jej źle, było jej ciężko, ale nie ośmielała się zatruwać innych jadem, jaki zakleszczył ją w sobie tak dawno. Bała się przeniesienia własnej grozy na tych, którzy nigdy nie powinni się nią przejmować. Ugrzęzła. Ona ugrzęzła we własnym zakochaniu, a Michael ugrzęzł w swoim wilku.
Los nie miał dla nich litości. Nie było jej dane rozebrać Michaela z księżycowych mroków, choć wcześniej przyjęła je wszystkie, dalej widząc pod warstwą mordu i sierści tego kochanego Tonksa. Tego dobrego chłopaka, tego cudownego przyjaciela. Tylko że Cora go idealizowała. Miłość umniejszała jego wady, wynosząc na piedestał wszystkie dobre przymioty. Był przecież taki troskliwy, odważny, przejęty. Czy zresztą teraz nie przybył do niej pewien, że wydarzyło się coś złego? Czy nie walczył wcześniej z jej sennymi koszmarami? Czy nie wykorzystał jej zauroczonych ocząt, by skraść kilka perfidnych pocałunków, a potem zapomnieć? Tak, trzeźwo myśląca postać zaczęłaby właśnie od tego. Z pozoru Cora naprawdę trzymała się mocno, dzielnie. Naprawdę podejmowała starania. Zresztą gdyby tylko mogli ze sobą porozmawiać otwarcie, szczerze, wywlec bolączki i nie uciekać przed sprawami niewygodnymi, może okazałoby się, że Michael był równie dzielny, równie uparcie mierzył się ze swymi demonami. Tak bardzo mogliby się załamać. Ta chwila sprzyjała porażającym smutkom, ta chwila zdawała się prowokować dwie dusze.
W tej chwili Cora głaskała psiaka, wygrzewającego jej kolana. Machinalne, powtarzalne ruchy okazały się jednak mniej czułe. Pies wyczuł inność. Podniósł łeb i popatrzył na nią zdziwiony. Uśmiechnęła się do niego i wytarła buzię dłonią, dobrze wiedząc, że Tonks zaraz tu przyjdzie i będzie chciał wyjaśnień. Lub odejdzie i nie poprosi już o nic. Nigdy więcej.
Teraz wydawało jej się nawet, że może się już wydarzyć wszystko, że wreszcie chyba staje się wolna. Skoro już wiedział, to na zawsze pogrzebała wszystkie swoje westchnienia. Czekała tylko na uduszenie ostatniej nadziei serca. Jej jednak nie umiała ugasić nawet ta ignorancja po pocałunku, którą wygodnie zwaliła na jego alkoholową niepamięć. Jakby nigdy nie przeżył czegoś, co dla niej było najpiękniejszą chwilą w życiu. Najpiękniejszym smakiem miłych ust, dotykiem tak silnie upraszającym się o odwzajemnienie, obnażeniem pragnienia, w które tak długo wierzyła.
Usłyszała go. Wiedziała, że przysiadł w drzwiach. Dziwne to było. Zachował odstęp, pilnował, by nie zbliżyć się za mocno. Nie poświęciła jednak temu wielu myśli. Skupiona drapała zachwycony psi grzbiet. Było jej zimno, emocjonalny szturm wywołał lawinę lodowatych dreszczy w środku lata. Zamarła. – W porządku – odparła najpierw, nie potrafiąc na niego spojrzeć. – Wiem, że nie chciałeś. Nigdy nie chciałeś – dopełniła jeszcze, korzystając z okazji, że usta dalej były lekko rozchylone. Więcej słów nie była w stanie wypuścić. Krwawiła w środku, ratowała się olbrzymim spokojem. Był jak ciepły koc, brał miło w ramiona.
Wcale nie zdziwiła się, że pamiętał. A czy on zdziwił się, że go kochała? Przełknęła ślinę, choć tak naprawdę był to gest połknięcia własnych łez. Nie lały się już z oczu, ale tama z powiek była bliska przepuszczenia ich znów. Kolejne słowa sprawiły, że drgnęła trochę chyba… trochę oburzona, bo powiedział właśnie największą bzdurę, o jakiej kiedykolwiek usłyszała. Naiwne słówko będące zasłoną, mdłym wyjaśnieniem dla wielu trudnych spraw. Przecież sama korzystała z dokładnie tego samego rozwiązania. Nie wytrzymała, musiała na niego spojrzeć.
– A kto jest? – zapytała więc, potrzebując wyjaśnienia. No kto? – Wilkołak? Wilkołak jest tobą, nie ty nim – oświadczyła ponuro, tłumiąc potrzebę pociągnięcia nosem. Nie miała pojęcia, jak to wszystko się zakończy i dokąd ich ta rozmowa poprowadzi. Bała się poznać przyszłość, ale ta zdawała się być już ostateczną.
Trwała wiec w zawieszeniu, idąc jednak przez świat dość prawidłowo, bez dramatycznych potknięć. Rozwijała swą wiedzę, szkoliła się pod okiem ojca, dbała o ulubioną chatę i wspomagała rozkwit rodzinnego życia. Zjednoczeni Howellowie nie dostrzegali dramatu, który wyniszczał Corę z roku na rok. Przecież nie zamykała się na ludzi. Próbowała kogoś poznać, porozmawiać, może nawet chciała się komuś spodobać. Tylko coraz wygodniej jej było właśnie w tej formie. Wybrała ją, zamiast życia naprawdę.
A może to było jej naprawdę? Odchodziła zobojętniała, zamarznięta w emocjach, roztopiona w oczach. Wyduszająca z siebie resztki sił, które mogły popchnąć stopy do chaty. Może skrzypnięcie drzwi usłyszał jakiś pies, może zaraz ją dopadnie i uratuje znów. Psie języki nie po raz pierwszy lizały jej wilgotne policzki, tuliły, przekazywały ciepło. Dla nich starała się być silna, kiedy dla siebie już po prostu nie mogła. Tragiczna śmierć ojca, zniknięcie brata i matki tylko zadrapały i tak już potwornie umęczoną duszę. Może to była choroba. Nigdy nie ośmieliła się poznać odpowiedzi na to pytanie, swój smutek traktowała jak część siebie. Na stałe zakorzenioną w niej emocję. Tak jak i na stałe chowała miłość. Miłość głęboką, wieczną. Ona nigdy nie zasypiała i niczym nie dawała się zastąpić. Po prostu była, karmiąc się resztkami promienności, jakie Cora w sobie jeszcze pozostawiła. Było jej źle, było jej ciężko, ale nie ośmielała się zatruwać innych jadem, jaki zakleszczył ją w sobie tak dawno. Bała się przeniesienia własnej grozy na tych, którzy nigdy nie powinni się nią przejmować. Ugrzęzła. Ona ugrzęzła we własnym zakochaniu, a Michael ugrzęzł w swoim wilku.
Los nie miał dla nich litości. Nie było jej dane rozebrać Michaela z księżycowych mroków, choć wcześniej przyjęła je wszystkie, dalej widząc pod warstwą mordu i sierści tego kochanego Tonksa. Tego dobrego chłopaka, tego cudownego przyjaciela. Tylko że Cora go idealizowała. Miłość umniejszała jego wady, wynosząc na piedestał wszystkie dobre przymioty. Był przecież taki troskliwy, odważny, przejęty. Czy zresztą teraz nie przybył do niej pewien, że wydarzyło się coś złego? Czy nie walczył wcześniej z jej sennymi koszmarami? Czy nie wykorzystał jej zauroczonych ocząt, by skraść kilka perfidnych pocałunków, a potem zapomnieć? Tak, trzeźwo myśląca postać zaczęłaby właśnie od tego. Z pozoru Cora naprawdę trzymała się mocno, dzielnie. Naprawdę podejmowała starania. Zresztą gdyby tylko mogli ze sobą porozmawiać otwarcie, szczerze, wywlec bolączki i nie uciekać przed sprawami niewygodnymi, może okazałoby się, że Michael był równie dzielny, równie uparcie mierzył się ze swymi demonami. Tak bardzo mogliby się załamać. Ta chwila sprzyjała porażającym smutkom, ta chwila zdawała się prowokować dwie dusze.
W tej chwili Cora głaskała psiaka, wygrzewającego jej kolana. Machinalne, powtarzalne ruchy okazały się jednak mniej czułe. Pies wyczuł inność. Podniósł łeb i popatrzył na nią zdziwiony. Uśmiechnęła się do niego i wytarła buzię dłonią, dobrze wiedząc, że Tonks zaraz tu przyjdzie i będzie chciał wyjaśnień. Lub odejdzie i nie poprosi już o nic. Nigdy więcej.
Teraz wydawało jej się nawet, że może się już wydarzyć wszystko, że wreszcie chyba staje się wolna. Skoro już wiedział, to na zawsze pogrzebała wszystkie swoje westchnienia. Czekała tylko na uduszenie ostatniej nadziei serca. Jej jednak nie umiała ugasić nawet ta ignorancja po pocałunku, którą wygodnie zwaliła na jego alkoholową niepamięć. Jakby nigdy nie przeżył czegoś, co dla niej było najpiękniejszą chwilą w życiu. Najpiękniejszym smakiem miłych ust, dotykiem tak silnie upraszającym się o odwzajemnienie, obnażeniem pragnienia, w które tak długo wierzyła.
Usłyszała go. Wiedziała, że przysiadł w drzwiach. Dziwne to było. Zachował odstęp, pilnował, by nie zbliżyć się za mocno. Nie poświęciła jednak temu wielu myśli. Skupiona drapała zachwycony psi grzbiet. Było jej zimno, emocjonalny szturm wywołał lawinę lodowatych dreszczy w środku lata. Zamarła. – W porządku – odparła najpierw, nie potrafiąc na niego spojrzeć. – Wiem, że nie chciałeś. Nigdy nie chciałeś – dopełniła jeszcze, korzystając z okazji, że usta dalej były lekko rozchylone. Więcej słów nie była w stanie wypuścić. Krwawiła w środku, ratowała się olbrzymim spokojem. Był jak ciepły koc, brał miło w ramiona.
Wcale nie zdziwiła się, że pamiętał. A czy on zdziwił się, że go kochała? Przełknęła ślinę, choć tak naprawdę był to gest połknięcia własnych łez. Nie lały się już z oczu, ale tama z powiek była bliska przepuszczenia ich znów. Kolejne słowa sprawiły, że drgnęła trochę chyba… trochę oburzona, bo powiedział właśnie największą bzdurę, o jakiej kiedykolwiek usłyszała. Naiwne słówko będące zasłoną, mdłym wyjaśnieniem dla wielu trudnych spraw. Przecież sama korzystała z dokładnie tego samego rozwiązania. Nie wytrzymała, musiała na niego spojrzeć.
– A kto jest? – zapytała więc, potrzebując wyjaśnienia. No kto? – Wilkołak? Wilkołak jest tobą, nie ty nim – oświadczyła ponuro, tłumiąc potrzebę pociągnięcia nosem. Nie miała pojęcia, jak to wszystko się zakończy i dokąd ich ta rozmowa poprowadzi. Bała się poznać przyszłość, ale ta zdawała się być już ostateczną.
Oparł się ciężko o framugę drzwi, siedząc na podłodze i trzymając list w dłoniach. Nie śmiał zerknąć na Corę, jakby nie potrafił lub nie chciał patrzeć na jej łzy. Słyszał za to jej ciężki oddech, wiedział, że płakała.
-Na tych schodach oboje oddychaliście ciężko. - przypomniał złośliwy warkot w głowie, a Mike drgnął i podciągnął kolana pod brodę.
-Pewnie mogłeś pójść z nią na całość. I pewnie płakała potem tak samo jak teraz, ale wtedy chyba ci to nie przeszkadzało? - intruz nie przestawał, roszcząc sobie prawo do interpretacji jego wspomnień.
Dotychczas myślał, że najtrudniej jest żyć ze świadomością, że z dnia na dzień stało się potworem. Wilkiem w ludzkiej skórze, człowiekiem co miesiąc uwięzionym w ciele bestii.
Teraz zderzył się z przedziwnym paradoksem. To nie wilk skrzywdził niegdyś Corę, choć właśnie jego warkot komentował to tak złośliwie. To Michael, za którym Tonks tęsknił - młody, śmiały, zdrowy i stuprocentowo ludzki - beztrosko przekroczył nieprzekraczalną granicę w stosunkach z siostrą przyjaciela. Ba, z własną przyjaciółką. Była młodsza, ale ufna i serdeczna. Kochana kuleczka, zapatrzona w niego z sympatią i nieudolnie skrywanym zauroczeniem, co (i zauroczenie i fakt, że z każdym miesiącem piękniała) uświadomił sobie dopiero po kilku kieliszkach ognistej. Sumienie czasem go potem gryzło, ale skutecznie je w sobie zagłuszył. Zapomniał, licząc że i ona zapomniała.
List udowadniał, że jest inaczej. Na pierwszy rzut oka przebijało z niego samo ciepło, ale pod warstwą serdecznego żaru czuć było lodowaty ból. Ból, który powinien zniknąć po tylu latach, więc samo jego istnienie mogło przerażać. Pojmował, że nigdy nie był dla niej dobrym kolegą, dobrym przyjacielem, może nawet nie był dobrym człowiekiem. Ktoś dobry nie okłamałby jej rano w żywe oczy, nie udawał, że nic się nie stało, nie zniknął na lata. Czy to naprawdę aurorskie obowiązki oderwały go od Leo, Cory i Howellów? A może tchórzostwo, skrywane głębiej i tłumaczone lepiej, niż mógłby przypuszczać.
-No widzisz, ZAWSZE byłeś POTWOREM - warkot w głowie nasilał się, szydził. -Może po to tu przyszedłeś? Uciekła nam jedna kobieta, zdradliwa lisica, ale Cora przecież nie ucieknie. Jest jak piękna, ranna łania, nie musisz nawet na nią polowa... -
-CISZA! - Michael nachylił się nad własnymi kolanami, rękami odruchowo chcąc zakryć uszy. W końcu przycisnął drżące dłonie do skroni, łudząc się, że pomoże mu to zapanować nad bólem głowy, szumem w uszach, okrutnym warkotem, który tak starał się uciszyć. Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że usłyszał wyraźnie i samego siebie, że zwrócił się do mentalnego intruza na głos. Wypuścił z ust wstrzymywane powietrze, oszołomiony. Krew pulsowała mu w żyłach szybko, serce biło za głośno. Tak, jakby się czegoś bał, ale przecież w pobliżu nie było niczego strasznego. Bał się co najwyżej samego siebie. I listu na kolanach. I tego, że właśnie spłoszył kobietę, która doskonale usłyszała jego wybuch.
-N...nie miałem na myśli ciebie, Cora. - wybąkał ciszej, choć na tyle wyraźnie aby usłyszała, wyraźnie zakłopotany. Tym bardziej, że właśnie coś mówiła, próbowała coś powiedzieć. Wilkołak na moment umilkł, tak jakby komenda podziałała, a Michael spróbował złożyć jej słowa w całość, złożyć siebie w całość i wziąć się w garść. Był jej winny chociaż to, normalność. Przybył tutaj z powodu wyimaginowanego zagrożenia, po raz kolejny zakłócając jej spokój. Nikt nie chciał mieć na głowie wariata, nie powinien jej stawiać w tej sytuacji.
Załagodzi sytuację, żeby się nie martwiła, a potem pójdzie.
-Nie chciałem. - potwierdził cicho, opuszkami palców odruchowo, czule, gładząc jej list, podświadomie chcąc rozprostowoć pomięty papier. Wszystko naprawić. Cokolwiek naprawić. -Ale nie musisz mówić, że w porządku. Zachowałem się jak palant. - przyznał, usiłując choć trochę ją rozbawić. Jego słowa nie były żartem, każde z nich wypowiadał szczerze, ale czasem... lepiej obrócić sytuację w żart. Zostawić Corę z uśmiechem i w nieco lepszym nastroju. Wdech. Wydech. Miał to pod kontrolą, wilk na chwilę umilkł, wykorzysta dobrze tą chwilę, naprawi szkody...
... ale jego wcześniejsze, spontaniczne i smutne słowa rozdrapały kolejną ranę. Najpierw wywołując oburzenie Cory, które, pomimo jej starań, przebiło się do niego w jej z pozoru łagodnym, choć smutnym tonie. Był przecież spostrzegawczy, a obecnie starał się zostawić demony za sobą i być wyczulony na nią.
Tyle, że jej słowa przypomniały mu o tych demonach. O wilku. O tym, że...
-Ona o mnie nie wie, sam do wczoraj łudziłeś się, że masz mnie pod kontrolą. Myśli, że to tylko jeden dzień w miesiącu, tylko dlatego jest taka miła. - przebudził się złośliwy wilk, a zaskoczony Michael aż poderwał głowę, napotykając przy tym przenikliwe spojrzenie Cory. Spłoszony, aż umknął wzrokiem, w gardle mu zaschło.
Nie wiedziała.
Wilkołak jest tobą, nie ty nim. - przygryzł wargę, prawie do krwi, usiłując nie zareagować na jej słowa. Nie mógł, nie chciał jej okłamać. Nie mógł też się jej przyznać.
Nie mógł?
Choć wbijał wzrok w podłogę, to nadal czuł na sobie jej spojrzenie. Pewnie zatroskane lub pytające. Może był jej winien wyjaśnienia.
Może był komuś winien choćby ostrzeżenie. Nie poznawał siebie, nie rozumiał tego, co w nocy się z nim stało. Gdy przemyśli to wszystko na spokojnie, to może uświadomi sobie wpływ Cruciatusa na własną psychikę, ale na razie nie był w stanie. W końcu brutalne zaklęcie i ból już przeminęły, a przebudzony wilk nadal tkwił w jego głowie.
-To nie tak. - przyznał słabo, opierając łokcie na kolanach i chowając twarz w dłoniach. Zupełnie jakby chciał odgrodzić się od Cory, od jej spojrzenia. Na pewno nie chciał widzieć jej miny, gdy już znajdzie właściwe słowa.
-Wilkołak, który mnie... tamten wilkołak przemienił się poza pełnią. - zaczął, biorąc głęboki, urywany wdech. -Nie wiedziałem, że jest... że może być... ale gdybym wiedział, to... nawet jako człowiek zachowywał się... dziwnie. Dziko. - kontynuował, z trudem zbierając myśli. Starał się, by jego stłumiony głos dotarł do Cory, by zrozumiała przekaz, którego sam nie mógł do końca pojąć. Ścisnął mocniej ciepły list, jakby chcąc dodać sobie siły. -Obiecałem sobie - początek zdania wybrzmiał, jakby to było takie proste. Jedna decyzja, jedna obietnica. W istocie zmagał się ze sobą i z nową rzeczywistością co najmniej kilka miesięcy, podczas których każdy tydzień zlewał się ze sobą w przerażającą wieczność. -że ja nigdy... - nie, źle. Zaczął zdanie od nowa. -że w moim przypadku to będzie tylko kwestia jednej nocy w miesiącu, tylko pełni. Że nigdy nie stracę kontroli. Że gdybym zaczął ją tracić, to założę sobie pętlę na szyję zanim będzie za późno. - zaczął mówić coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo, jakby na moment zapomniał, że Cora słucha. Jakby przypominał sobie o własnej obietnicy. Dopiero potem urwał i wziął głęboki wdech, przypominając sobie i o Corze. Mógł jeszcze zamilknąć, mógł się wycofać - ale nie chciał, choć nie do końca rozumiał dlaczego chciał się przyznać akurat jej. Może czuł się to jej winien, po tym liście i po jej pytaniu. Może musiał to z siebie wyrzucić, a przed nią mimo wszystko było łatwiej niż przed rodzeństwem. A może podświadomie (świadomie by nie śmiał) miał nadzieję na nić zrozumienia?
-Wczoraj straciłem kontrolę. - wyszeptał chrapliwie, choć dobitnie wymówił każde słowo. Jeśli już zdobył się na odwagę to tchórzliwe byłoby bawienie się w niedopowiedzenia i półśrodki.
-Ale przecież jesteś tchórzem, nawet za pętlę nie umiesz chwycić. - życzliwie zauważył wilk, ale tym razem Michael zdołał go zignorować, skupiony na swojej rozmówczyni (choć wciąż chował głowę tak nisko, by jej nie widzieć. Ona zaś nie mogła dostrzec jego łez, z których jeszcze nie zdawał sobie sprawy).
-Nie całkowicie - dodał pośpiesznie. Nie przemienił się, nigdy jeszcze nie przemienił się poza pełnią, choć wczorajszej nocy pora miesiąca temu sprzyjała. Do pełni został w końcu tylko jeden dzień. -Ale mało brakowało, nie byłem wtedy... nie jestem sobą, on zyskał kontrolę i... już jej nie odda, już nie wiem co dalej, sprecyzowałby, ale słowa uwięzły mu w gardle. Już i tak powiedział za dużo.
-Na tych schodach oboje oddychaliście ciężko. - przypomniał złośliwy warkot w głowie, a Mike drgnął i podciągnął kolana pod brodę.
-Pewnie mogłeś pójść z nią na całość. I pewnie płakała potem tak samo jak teraz, ale wtedy chyba ci to nie przeszkadzało? - intruz nie przestawał, roszcząc sobie prawo do interpretacji jego wspomnień.
Dotychczas myślał, że najtrudniej jest żyć ze świadomością, że z dnia na dzień stało się potworem. Wilkiem w ludzkiej skórze, człowiekiem co miesiąc uwięzionym w ciele bestii.
Teraz zderzył się z przedziwnym paradoksem. To nie wilk skrzywdził niegdyś Corę, choć właśnie jego warkot komentował to tak złośliwie. To Michael, za którym Tonks tęsknił - młody, śmiały, zdrowy i stuprocentowo ludzki - beztrosko przekroczył nieprzekraczalną granicę w stosunkach z siostrą przyjaciela. Ba, z własną przyjaciółką. Była młodsza, ale ufna i serdeczna. Kochana kuleczka, zapatrzona w niego z sympatią i nieudolnie skrywanym zauroczeniem, co (i zauroczenie i fakt, że z każdym miesiącem piękniała) uświadomił sobie dopiero po kilku kieliszkach ognistej. Sumienie czasem go potem gryzło, ale skutecznie je w sobie zagłuszył. Zapomniał, licząc że i ona zapomniała.
List udowadniał, że jest inaczej. Na pierwszy rzut oka przebijało z niego samo ciepło, ale pod warstwą serdecznego żaru czuć było lodowaty ból. Ból, który powinien zniknąć po tylu latach, więc samo jego istnienie mogło przerażać. Pojmował, że nigdy nie był dla niej dobrym kolegą, dobrym przyjacielem, może nawet nie był dobrym człowiekiem. Ktoś dobry nie okłamałby jej rano w żywe oczy, nie udawał, że nic się nie stało, nie zniknął na lata. Czy to naprawdę aurorskie obowiązki oderwały go od Leo, Cory i Howellów? A może tchórzostwo, skrywane głębiej i tłumaczone lepiej, niż mógłby przypuszczać.
-No widzisz, ZAWSZE byłeś POTWOREM - warkot w głowie nasilał się, szydził. -Może po to tu przyszedłeś? Uciekła nam jedna kobieta, zdradliwa lisica, ale Cora przecież nie ucieknie. Jest jak piękna, ranna łania, nie musisz nawet na nią polowa... -
-CISZA! - Michael nachylił się nad własnymi kolanami, rękami odruchowo chcąc zakryć uszy. W końcu przycisnął drżące dłonie do skroni, łudząc się, że pomoże mu to zapanować nad bólem głowy, szumem w uszach, okrutnym warkotem, który tak starał się uciszyć. Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że usłyszał wyraźnie i samego siebie, że zwrócił się do mentalnego intruza na głos. Wypuścił z ust wstrzymywane powietrze, oszołomiony. Krew pulsowała mu w żyłach szybko, serce biło za głośno. Tak, jakby się czegoś bał, ale przecież w pobliżu nie było niczego strasznego. Bał się co najwyżej samego siebie. I listu na kolanach. I tego, że właśnie spłoszył kobietę, która doskonale usłyszała jego wybuch.
-N...nie miałem na myśli ciebie, Cora. - wybąkał ciszej, choć na tyle wyraźnie aby usłyszała, wyraźnie zakłopotany. Tym bardziej, że właśnie coś mówiła, próbowała coś powiedzieć. Wilkołak na moment umilkł, tak jakby komenda podziałała, a Michael spróbował złożyć jej słowa w całość, złożyć siebie w całość i wziąć się w garść. Był jej winny chociaż to, normalność. Przybył tutaj z powodu wyimaginowanego zagrożenia, po raz kolejny zakłócając jej spokój. Nikt nie chciał mieć na głowie wariata, nie powinien jej stawiać w tej sytuacji.
Załagodzi sytuację, żeby się nie martwiła, a potem pójdzie.
-Nie chciałem. - potwierdził cicho, opuszkami palców odruchowo, czule, gładząc jej list, podświadomie chcąc rozprostowoć pomięty papier. Wszystko naprawić. Cokolwiek naprawić. -Ale nie musisz mówić, że w porządku. Zachowałem się jak palant. - przyznał, usiłując choć trochę ją rozbawić. Jego słowa nie były żartem, każde z nich wypowiadał szczerze, ale czasem... lepiej obrócić sytuację w żart. Zostawić Corę z uśmiechem i w nieco lepszym nastroju. Wdech. Wydech. Miał to pod kontrolą, wilk na chwilę umilkł, wykorzysta dobrze tą chwilę, naprawi szkody...
... ale jego wcześniejsze, spontaniczne i smutne słowa rozdrapały kolejną ranę. Najpierw wywołując oburzenie Cory, które, pomimo jej starań, przebiło się do niego w jej z pozoru łagodnym, choć smutnym tonie. Był przecież spostrzegawczy, a obecnie starał się zostawić demony za sobą i być wyczulony na nią.
Tyle, że jej słowa przypomniały mu o tych demonach. O wilku. O tym, że...
-Ona o mnie nie wie, sam do wczoraj łudziłeś się, że masz mnie pod kontrolą. Myśli, że to tylko jeden dzień w miesiącu, tylko dlatego jest taka miła. - przebudził się złośliwy wilk, a zaskoczony Michael aż poderwał głowę, napotykając przy tym przenikliwe spojrzenie Cory. Spłoszony, aż umknął wzrokiem, w gardle mu zaschło.
Nie wiedziała.
Wilkołak jest tobą, nie ty nim. - przygryzł wargę, prawie do krwi, usiłując nie zareagować na jej słowa. Nie mógł, nie chciał jej okłamać. Nie mógł też się jej przyznać.
Nie mógł?
Choć wbijał wzrok w podłogę, to nadal czuł na sobie jej spojrzenie. Pewnie zatroskane lub pytające. Może był jej winien wyjaśnienia.
Może był komuś winien choćby ostrzeżenie. Nie poznawał siebie, nie rozumiał tego, co w nocy się z nim stało. Gdy przemyśli to wszystko na spokojnie, to może uświadomi sobie wpływ Cruciatusa na własną psychikę, ale na razie nie był w stanie. W końcu brutalne zaklęcie i ból już przeminęły, a przebudzony wilk nadal tkwił w jego głowie.
-To nie tak. - przyznał słabo, opierając łokcie na kolanach i chowając twarz w dłoniach. Zupełnie jakby chciał odgrodzić się od Cory, od jej spojrzenia. Na pewno nie chciał widzieć jej miny, gdy już znajdzie właściwe słowa.
-Wilkołak, który mnie... tamten wilkołak przemienił się poza pełnią. - zaczął, biorąc głęboki, urywany wdech. -Nie wiedziałem, że jest... że może być... ale gdybym wiedział, to... nawet jako człowiek zachowywał się... dziwnie. Dziko. - kontynuował, z trudem zbierając myśli. Starał się, by jego stłumiony głos dotarł do Cory, by zrozumiała przekaz, którego sam nie mógł do końca pojąć. Ścisnął mocniej ciepły list, jakby chcąc dodać sobie siły. -Obiecałem sobie - początek zdania wybrzmiał, jakby to było takie proste. Jedna decyzja, jedna obietnica. W istocie zmagał się ze sobą i z nową rzeczywistością co najmniej kilka miesięcy, podczas których każdy tydzień zlewał się ze sobą w przerażającą wieczność. -że ja nigdy... - nie, źle. Zaczął zdanie od nowa. -że w moim przypadku to będzie tylko kwestia jednej nocy w miesiącu, tylko pełni. Że nigdy nie stracę kontroli. Że gdybym zaczął ją tracić, to założę sobie pętlę na szyję zanim będzie za późno. - zaczął mówić coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo, jakby na moment zapomniał, że Cora słucha. Jakby przypominał sobie o własnej obietnicy. Dopiero potem urwał i wziął głęboki wdech, przypominając sobie i o Corze. Mógł jeszcze zamilknąć, mógł się wycofać - ale nie chciał, choć nie do końca rozumiał dlaczego chciał się przyznać akurat jej. Może czuł się to jej winien, po tym liście i po jej pytaniu. Może musiał to z siebie wyrzucić, a przed nią mimo wszystko było łatwiej niż przed rodzeństwem. A może podświadomie (świadomie by nie śmiał) miał nadzieję na nić zrozumienia?
-Wczoraj straciłem kontrolę. - wyszeptał chrapliwie, choć dobitnie wymówił każde słowo. Jeśli już zdobył się na odwagę to tchórzliwe byłoby bawienie się w niedopowiedzenia i półśrodki.
-Ale przecież jesteś tchórzem, nawet za pętlę nie umiesz chwycić. - życzliwie zauważył wilk, ale tym razem Michael zdołał go zignorować, skupiony na swojej rozmówczyni (choć wciąż chował głowę tak nisko, by jej nie widzieć. Ona zaś nie mogła dostrzec jego łez, z których jeszcze nie zdawał sobie sprawy).
-Nie całkowicie - dodał pośpiesznie. Nie przemienił się, nigdy jeszcze nie przemienił się poza pełnią, choć wczorajszej nocy pora miesiąca temu sprzyjała. Do pełni został w końcu tylko jeden dzień. -Ale mało brakowało, nie byłem wtedy... nie jestem sobą, on zyskał kontrolę i... już jej nie odda, już nie wiem co dalej, sprecyzowałby, ale słowa uwięzły mu w gardle. Już i tak powiedział za dużo.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zapomnieć nie dało się tak po prostu, nie bez bodźców, emocji i nowych twarzy, które odciągałyby przemęczoną uczuciami duszę od dawnych wzruszeń i bolesnych zauroczeń. Cora długo wierzyła, że jej spojrzenie przygaśnie, że serce przestanie się rozpędzać na każdą wzmiankę o nim, że osłabną zacierane przez czas i niepostępującą akcję pragnienia. Nie miała wilka, który wzburzałby mdłymi, cichymi płaczami, który gniewnie zagryzałby lichą aurę, popychał do odważnych kroków i zmuszał do skuteczniejszej walki. Nigdy nie chciała przeżywać miłości, która oznaczałaby walkę. Gdy spoglądała na swoich zakochanych rodziców, widywała pojednanie, jedność, radość. Zdawało jej się, kiedy miała jeszcze te kilkanaście lat, że właśnie tak to powinno wyglądać. Próbowała odciągać zbyt miękkie serce od Tonksa, starała się wkładać jak najwięcej entuzjazmu w świeże znajomości, ale było ich zbyt niewiele. Z czasem jeszcze mniej, aż w końcu zatrzasnęła się ze zwierzakami w leśnej klatce i topiła się we własnej melancholii. Nie był to los, o którym śniła. I bardzo, bardzo szukała dla siebie ratunku, ale tego nie dało się ani przekrzyczeć ani wyciąć, to była zawsze dominująca, najsilniejsza emocja, która już kilka w Hogwarcie winna umrzeć karmiona przedłużającą się nieobecnością bliźniaczego drżenia w tej drugiej aurze. W nim, w ukochanym. Zwariowałaby, gorycz by ją zatruła, gdyby nie czuwająca, tak nieświadoma, rodzina i gromada pociesznych stworzeń. Michael był w błędzie, był w tak wielkim błędzie. Ale teraz już wiedział.
Toczyła batalie ze łzami, spoglądała na drewniany sufit, chciała zapędzić krople z powrotem do głębin, osłonić je przed jego spojrzeniem. Zawsze wdział ją taką nijaką, niespecjalnie radosną, niespecjalnie rozmowną, nieśmiałą, zmęczoną. Kiedyś myślała, że przecież nie ma w niej nic, co mogłoby go zaintrygować, zwalała na swój cichy charakter, nie będąc jeszcze świadomą, że okrągłe dziewczynki wywoływały kpinę, a nie zachwyt starszych chłopców. Dopiero później zrozumiała, ale dziś i tak trwali obydwoje w potrzasku zupełnie zaskakującej, dziwnej sytuacji, która nijak się miała do przeszłości. A może to właśnie przez cały czas chodziło o przeszłość? O to jaka była, jaka się nie stała i jak bardzo mogłaby być inna, gdyby tylko ich drogi się nie skrzyżowały.
Kręciło jej się w głowie, emocje wcisnęły się w plastikowe krzesełka, kolorowe koło karuzeli kręciło się, sprawiając, że nawet kanapa nie była bezpieczną, stałą kryjówką. Bała się ruszyć. Nie mogła oczyścić myśli. Przestać, zapomnieć, że siedział w progu pokoju i… i właściwie co dalej? Uniosła głowę, kiedy krzyknął. Przecież milczała. Z niepokojem popatrzyła na ten dziwny zryw, głośny i gwałtowny. Chował się w sobie. Widziała skuloną pozycje, dłonie przyciśnięte do uszu. Zmartwiła się, momentalnie wyrzucając w kąt przeżywanie własnej udręki. Zawsze, zawsze był pierwszy, choć bardzo chciała nauczyć się wreszcie walczyć o siebie. O niego nie umiała, o siebie nie umiała, wiec czy cokolwiek jej pozostało? Pozostawało jeszcze raz spróbować, choć czuła, że to samobójstwo. Mimo chęci nie zdołała jednak się odezwać. Uniesiona odrobinę głowa kierowała się do niego, ale ciało zastygło nieruchomo. Nie odpowiedziała. Pozwalała mu trwać w ciszy, jakby podejrzewała, że walczył z czymś, czego nie dało się pojąć. Czy chodziło o jej list? Czy to on stał się chaosem? Nigdy więcej żadnego nie napisze, już nigdy więcej nie przeleje żadnej myśli, nawet najmniejszej! Zamierzała spalić wszystkie słowa, wstydliwe, rozpaczliwe, zaborcze zdania, przy których dławiła się własnymi łzami.
Zamrugała. Palant. O czym mówił? Czego nie chciał? Nie chciał jej wtedy pocałować? No jasne. Pewnie to był jakiś pijacki zrw. Ale przecież nie musiał jej tego tłumaczyć, dobrze to wiedziała, potwierdził to dziś, ale potwierdził to wtedy, nie chcąc w świetle dnia przyznawać się do gwałtownej czułości, która stała się…. Nie wiadomo czym. Wzięła wdech i obróciła głowę, by utkwić spojrzenie w wygaszonym kominku. Resztki drewna rozsypywały się w sennym bezruchu. Chłodne, osmolone cegły nagle okazały się bardzo interesujące. Wyobraziła sobie jednak, że ogień płonie i wcale nie jest jej tak zimno, że nie zaczyna drżeć w jakimś dziwnym ataku smutku. Przecież wszystko to już wiedziała. Połknęła więc ten żal w nadziei, że teraz twarz przestanie puchnąć od nadmiaru emocji.
Gdy znów objęła go spojrzeniem, kołysał się w pułapce własnych myśli. Ledwo stłumiła przerażone westchnienie, ledwo powstrzymała nogi, nie pozwalając ciału zerwać się i do niego dobiec. Chciała go uratować. Zdjąć z jego ramion wszystkie troski, ale znów przypomniała sobie o tym, że wcale tego nie chciał. Dobrze wiec. Słuchała, choć udawała, że wcale nie, że stoi wokół niej wysoki mur, który odbija każde słowo. Kłamstwo, bezpieczne, puste kłamstwo.
Bełkotał, plątał, dusił słowa, które chciały i jednocześnie nie chciały z niego wyjść. Przyjmowała je nieporuszona, choć coś w środku zaczynało się topić pod mocą coraz wyraźniejszego obrazu. Pogubił się w swoim wilczym przekleństwie, wypuścił zwierzęcość, pozwolił jej wkraść się do ludzkiej formy. Zawarczał. I to go zabijało. Jak wielki musiał być to kataklizm, jak bardzo spętał silne ciało, bojową duszę, odważnego człowieka, jak bardzo zachwiał jego człowieczeństwem. Jak bardzo pozwolił mu się rozpaść i przykleił go do chłodnych podłóg, do morderczego smutku i niepewności. Michael Tonks był obezwładniony. Obezwładniony w jej domu, ledwie parę metrów i mogłaby go dosięgnąć.
Oddychała trochę panicznie, ale cicho, zaciskała dłonie na kolanach, na poduszkach, na wszystkich głosach buntu, o których nie mógł wiedzieć. Łamała gardła, zadeptywała pokusy, podejmowała się bardzo nierównej walki. A on mówił dalej i wciąż nie objął jej nawet drobnym spojrzeniem. Zupełnie jakby byli dla siebie niewidoczni. Trochę z tej myśli zakpiła, bo przecież nie byłoby to coś nowego. Niemniej teraz przestało chodzić o Corę i o Michaela. Teraz chyba nie miało znaczenia to, jak się czuła. Choć i ta myśl znów wydawała jej się zbyt ponurym dowodem jej bezradności. Była taka żałosna, tak łatwo mu ulegała, tak łatwo wybaczała wszystko i tak mocno chciała go uratować.
Lękała się, że kiedy spróbuje zmusić usta do słów, te okażą się bezgłośne, zbyt drżące, by cokolwiek mógł pojąć. – Kiedyś z Leo dowiedzieliśmy się o pewnym psowatym. Mieszkał kilka kilometrów stąd. Opiekun go bił, zmuszał do walk z innymi psami. Wzniecał w nim złość, nagradzał agresję, przyzwyczajał do ran i odbierał nadzieje na czułość. Obserwowaliśmy dom tego człowieka. Dramat tego zwierzęcia – zaczęła mówić, połykając gdzieś po drodze ślinę, poprawiając miedzy zdaniami zbyt zgaszony, zachrypnięty głos. Pomyślała, że to jest to, co właśnie teraz chciałaby mu powiedzieć. – Godzinami przesiadywaliśmy w krzakach, przechadzaliśmy się niewidzialni po jego podwórzu. Pies był rozwścieczony, stworzył z niego potwora, który zagryzał własne rany. Nie mogłam na to patrzeć. Leo się nie bał tego mężczyzny, obiecywał mi, że odbierzemy mu psa. Nie chciał czekać do nocy, nie chciał być przypadkowym złodziejem. Zrobił to w środku dnia, nie zatrzymał się. Nie przestraszyły go te pijacze pięści, potoki gróźb. Uśpiliśmy zaklęciem psa i zabraliśmy go do domu. Drugiego dnia pies mnie pogryzł, kiedy próbowałam go wyleczyć – urwała, pozwalając sobie i jemu uporządkować historię. Była gorzka, smutna. Piekielnie prawdziwa. – Ojciec był wściekły. Nie pozwalał mi się do niego zbliżać. Pies był strasznie skrzywdzony. Wewnątrz. Nie znał niczego prócz lęku. Atakował każdego. W szczególności samego siebie. Leczyliśmy go, a potem znów wygryzał swoje własne ciało – pociągnęła nosem i wzięła kolejny głęboki wdech. – Przyszłam do niego znów. Nie dawałam mu spokoju, byłam ostrożna, delikatna. Użarł mnie znów. Spoglądałam w te rozpalone oczy i wydawało mi się, że on tam jest, ale lęk nie pozwala mu zdjąć tej wściekłości. Że tylko tak potrafi przetrwać. Chciałam, by uwierzył nam, by pojął, że nie jesteśmy jego krzywdą. Że chcemy go uratować. To był bardzo dramatyczny przypadek, Leo się poddał, ojciec chciał psa odesłać, a przecież my tego nigdy nie robimy, my się nie poddajemy. I ja nie chciałam o tym słyszeć. Nie miał innej nadziei, nie miał innej szansy. Gdybyśmy go opuścili, nie przetrwałby, nie poznałby piękna i miłości – Sięgnęła dłonią do kupki sierści drzemiącej na drugim końcu kanapy i pogłaskała ją. Ta nawet nie drgnęła. – A teraz śpi tutaj przy mnie. Nie mogłam się poddać. Jest zdrowy i czuły, nie jest potworem, nigdy nim nie był – oznajmiła nagle i chyba nawet uśmiechnęła się na widok nieświadomego bohatera opowieści. A potem wstała. I przemknęła te kilka kroków, by móc usiąść na podłodze, kawałek przed nim. Chciała dotknąć jego głowy, uścisnąć dłoń, ale wiedziała, że nigdy więcej nie powinna, to byłoby zbyt egoistyczne. Znów! – Jesteś. To jesteś ty – przemówiła cicho. – Ja ciebie widzę.
Ale to pewnie nie wystarczy.
Toczyła batalie ze łzami, spoglądała na drewniany sufit, chciała zapędzić krople z powrotem do głębin, osłonić je przed jego spojrzeniem. Zawsze wdział ją taką nijaką, niespecjalnie radosną, niespecjalnie rozmowną, nieśmiałą, zmęczoną. Kiedyś myślała, że przecież nie ma w niej nic, co mogłoby go zaintrygować, zwalała na swój cichy charakter, nie będąc jeszcze świadomą, że okrągłe dziewczynki wywoływały kpinę, a nie zachwyt starszych chłopców. Dopiero później zrozumiała, ale dziś i tak trwali obydwoje w potrzasku zupełnie zaskakującej, dziwnej sytuacji, która nijak się miała do przeszłości. A może to właśnie przez cały czas chodziło o przeszłość? O to jaka była, jaka się nie stała i jak bardzo mogłaby być inna, gdyby tylko ich drogi się nie skrzyżowały.
Kręciło jej się w głowie, emocje wcisnęły się w plastikowe krzesełka, kolorowe koło karuzeli kręciło się, sprawiając, że nawet kanapa nie była bezpieczną, stałą kryjówką. Bała się ruszyć. Nie mogła oczyścić myśli. Przestać, zapomnieć, że siedział w progu pokoju i… i właściwie co dalej? Uniosła głowę, kiedy krzyknął. Przecież milczała. Z niepokojem popatrzyła na ten dziwny zryw, głośny i gwałtowny. Chował się w sobie. Widziała skuloną pozycje, dłonie przyciśnięte do uszu. Zmartwiła się, momentalnie wyrzucając w kąt przeżywanie własnej udręki. Zawsze, zawsze był pierwszy, choć bardzo chciała nauczyć się wreszcie walczyć o siebie. O niego nie umiała, o siebie nie umiała, wiec czy cokolwiek jej pozostało? Pozostawało jeszcze raz spróbować, choć czuła, że to samobójstwo. Mimo chęci nie zdołała jednak się odezwać. Uniesiona odrobinę głowa kierowała się do niego, ale ciało zastygło nieruchomo. Nie odpowiedziała. Pozwalała mu trwać w ciszy, jakby podejrzewała, że walczył z czymś, czego nie dało się pojąć. Czy chodziło o jej list? Czy to on stał się chaosem? Nigdy więcej żadnego nie napisze, już nigdy więcej nie przeleje żadnej myśli, nawet najmniejszej! Zamierzała spalić wszystkie słowa, wstydliwe, rozpaczliwe, zaborcze zdania, przy których dławiła się własnymi łzami.
Zamrugała. Palant. O czym mówił? Czego nie chciał? Nie chciał jej wtedy pocałować? No jasne. Pewnie to był jakiś pijacki zrw. Ale przecież nie musiał jej tego tłumaczyć, dobrze to wiedziała, potwierdził to dziś, ale potwierdził to wtedy, nie chcąc w świetle dnia przyznawać się do gwałtownej czułości, która stała się…. Nie wiadomo czym. Wzięła wdech i obróciła głowę, by utkwić spojrzenie w wygaszonym kominku. Resztki drewna rozsypywały się w sennym bezruchu. Chłodne, osmolone cegły nagle okazały się bardzo interesujące. Wyobraziła sobie jednak, że ogień płonie i wcale nie jest jej tak zimno, że nie zaczyna drżeć w jakimś dziwnym ataku smutku. Przecież wszystko to już wiedziała. Połknęła więc ten żal w nadziei, że teraz twarz przestanie puchnąć od nadmiaru emocji.
Gdy znów objęła go spojrzeniem, kołysał się w pułapce własnych myśli. Ledwo stłumiła przerażone westchnienie, ledwo powstrzymała nogi, nie pozwalając ciału zerwać się i do niego dobiec. Chciała go uratować. Zdjąć z jego ramion wszystkie troski, ale znów przypomniała sobie o tym, że wcale tego nie chciał. Dobrze wiec. Słuchała, choć udawała, że wcale nie, że stoi wokół niej wysoki mur, który odbija każde słowo. Kłamstwo, bezpieczne, puste kłamstwo.
Bełkotał, plątał, dusił słowa, które chciały i jednocześnie nie chciały z niego wyjść. Przyjmowała je nieporuszona, choć coś w środku zaczynało się topić pod mocą coraz wyraźniejszego obrazu. Pogubił się w swoim wilczym przekleństwie, wypuścił zwierzęcość, pozwolił jej wkraść się do ludzkiej formy. Zawarczał. I to go zabijało. Jak wielki musiał być to kataklizm, jak bardzo spętał silne ciało, bojową duszę, odważnego człowieka, jak bardzo zachwiał jego człowieczeństwem. Jak bardzo pozwolił mu się rozpaść i przykleił go do chłodnych podłóg, do morderczego smutku i niepewności. Michael Tonks był obezwładniony. Obezwładniony w jej domu, ledwie parę metrów i mogłaby go dosięgnąć.
Oddychała trochę panicznie, ale cicho, zaciskała dłonie na kolanach, na poduszkach, na wszystkich głosach buntu, o których nie mógł wiedzieć. Łamała gardła, zadeptywała pokusy, podejmowała się bardzo nierównej walki. A on mówił dalej i wciąż nie objął jej nawet drobnym spojrzeniem. Zupełnie jakby byli dla siebie niewidoczni. Trochę z tej myśli zakpiła, bo przecież nie byłoby to coś nowego. Niemniej teraz przestało chodzić o Corę i o Michaela. Teraz chyba nie miało znaczenia to, jak się czuła. Choć i ta myśl znów wydawała jej się zbyt ponurym dowodem jej bezradności. Była taka żałosna, tak łatwo mu ulegała, tak łatwo wybaczała wszystko i tak mocno chciała go uratować.
Lękała się, że kiedy spróbuje zmusić usta do słów, te okażą się bezgłośne, zbyt drżące, by cokolwiek mógł pojąć. – Kiedyś z Leo dowiedzieliśmy się o pewnym psowatym. Mieszkał kilka kilometrów stąd. Opiekun go bił, zmuszał do walk z innymi psami. Wzniecał w nim złość, nagradzał agresję, przyzwyczajał do ran i odbierał nadzieje na czułość. Obserwowaliśmy dom tego człowieka. Dramat tego zwierzęcia – zaczęła mówić, połykając gdzieś po drodze ślinę, poprawiając miedzy zdaniami zbyt zgaszony, zachrypnięty głos. Pomyślała, że to jest to, co właśnie teraz chciałaby mu powiedzieć. – Godzinami przesiadywaliśmy w krzakach, przechadzaliśmy się niewidzialni po jego podwórzu. Pies był rozwścieczony, stworzył z niego potwora, który zagryzał własne rany. Nie mogłam na to patrzeć. Leo się nie bał tego mężczyzny, obiecywał mi, że odbierzemy mu psa. Nie chciał czekać do nocy, nie chciał być przypadkowym złodziejem. Zrobił to w środku dnia, nie zatrzymał się. Nie przestraszyły go te pijacze pięści, potoki gróźb. Uśpiliśmy zaklęciem psa i zabraliśmy go do domu. Drugiego dnia pies mnie pogryzł, kiedy próbowałam go wyleczyć – urwała, pozwalając sobie i jemu uporządkować historię. Była gorzka, smutna. Piekielnie prawdziwa. – Ojciec był wściekły. Nie pozwalał mi się do niego zbliżać. Pies był strasznie skrzywdzony. Wewnątrz. Nie znał niczego prócz lęku. Atakował każdego. W szczególności samego siebie. Leczyliśmy go, a potem znów wygryzał swoje własne ciało – pociągnęła nosem i wzięła kolejny głęboki wdech. – Przyszłam do niego znów. Nie dawałam mu spokoju, byłam ostrożna, delikatna. Użarł mnie znów. Spoglądałam w te rozpalone oczy i wydawało mi się, że on tam jest, ale lęk nie pozwala mu zdjąć tej wściekłości. Że tylko tak potrafi przetrwać. Chciałam, by uwierzył nam, by pojął, że nie jesteśmy jego krzywdą. Że chcemy go uratować. To był bardzo dramatyczny przypadek, Leo się poddał, ojciec chciał psa odesłać, a przecież my tego nigdy nie robimy, my się nie poddajemy. I ja nie chciałam o tym słyszeć. Nie miał innej nadziei, nie miał innej szansy. Gdybyśmy go opuścili, nie przetrwałby, nie poznałby piękna i miłości – Sięgnęła dłonią do kupki sierści drzemiącej na drugim końcu kanapy i pogłaskała ją. Ta nawet nie drgnęła. – A teraz śpi tutaj przy mnie. Nie mogłam się poddać. Jest zdrowy i czuły, nie jest potworem, nigdy nim nie był – oznajmiła nagle i chyba nawet uśmiechnęła się na widok nieświadomego bohatera opowieści. A potem wstała. I przemknęła te kilka kroków, by móc usiąść na podłodze, kawałek przed nim. Chciała dotknąć jego głowy, uścisnąć dłoń, ale wiedziała, że nigdy więcej nie powinna, to byłoby zbyt egoistyczne. Znów! – Jesteś. To jesteś ty – przemówiła cicho. – Ja ciebie widzę.
Ale to pewnie nie wystarczy.
Ostatnio zmieniony przez Cora Howell dnia 24.09.20 23:50, w całości zmieniany 1 raz
Sformułowanie i wypowiedzenie na głos myśli, które kotłowały się w jego głowie odkąd ocknął się na drodze z Surrey ze smakiem krwi na wargach, zabrzmiało niczym wyrok. Czy właśnie wydawał go sam na siebie? Zaczął drżeć, poranek musiał być bardzo zimny - albo to jego ciało buntowało się przeciw obietnicy, którą właśnie sobie przypomniał. Nawet wilk w głowie umilkł - chciał żyć, szczególnie że dopiero co zerwał się z łańcucha, więc przezornie postanowił nie drażnić tego szalonego człowieka, który uparcie nie akceptował ich natury i miał moc to wszystko ukrócić.
Zacisnął mocno powieki, nawet nieświadom, że spływało z nich kilka łez (aurorzy przecież nie płaczą) i że rosnący piersi ciężar utrudnia mu równy oddech. Zamknął się w klatce z własnych ramion i kolan, umacniając kraty ciemnością i chłodem.
A potem Cora zaczęła mówić - z kanapy w salonie, z daleka, ale tak... jasno i ciepło. Miała w sobie dar - to ciepło. Czy w ogóle była tego świadoma?
Nie słuchaj jej! - spróbował się upomnieć wilk, ale Michael chyba chciał jej posłuchać albo nie do końca miał wybór. Zesztywniałe kości i zmęczone mięśnie odmawiały posłuszeństwa, zwłaszcza po Crucio i gonitwie za czarną mgłą, a psychiczna dezorientacja skutkowała zniechęceniem. Był uwięziony na progu jej salonu, skazany na słuchanie opowieści o skrzywdzonym psidwaku. Z każdym słowem mimowolnie uspokajał własny oddech, skupiając się wreszcie na czymś innym niż własne rozdarcie. Przypominając sobie o życiu, o Leo, o pięknie, o Corze. Opowieść na pozór zdawała się niepowiązana z jego słowami i obecną sytuacją i chyba tego właśnie potrzebował - nie pocieszenia (na które w swoim mniemaniu nie zasługiwał), a wyciszenia i uspokojenia.
Wreszcie przerwała, a wyostrzone zmysły usłyszały, jak kobieta wstaje i cicho stąpa po podłodze. Wziął głębszy oddech (nieświadom, jak długo go wstrzymywał) i opuścił wreszcie kolana i ramiona, odsłaniając wreszcie twarz i mogąc spojrzeć na Corę.
Zawsze był spostrzegawczy, a trauma i cierpienie nie odebrały mu (resztek?) inteligencji. Też ją widział - a dzięki jej ostatnim słowom, powiązał wreszcie przypadkową opowieść z sobą, z listem, z tą całą poplątaną sytuacją. Przygryzł lekko wargę, widząc zapuchnięte oczy i czerwone policzki Cory i uświadamiając sobie, że ta zapłakana dziewczyna (już kobieta!) nadal nie przejmuje się sobą (a powinna!), tylko wciąż myśli o nim.
Nagle poczuł dziwną determinację, krew szybciej popłynęła w jego żyłach, myśli samobójcze na moment ustały, nawet wilk umilkł jakby spętany kagańcem. Rozkleił się, zarzucił ją swoimi wyjaśnieniami, chcąc chyba pomóc jej i sobie, ale nie wyszło, nie zrozumiała. Był zadaniowy, musiał naprawić sytuację z tym listem, musiał naprawić Corę. Przecież dla niej jeszcze istniała przyszłość - nie powinna jej odtrącać, nie dla niego!
-To nie takie proste, Cora. - nie chciał zabrzmieć zbyt ostro, więc spróbował wygiąć wargi w jakimś rozpaczliwym uśmiechu. -Jestem wilkołakiem, a nie psidwakiem. Tworem... - właściwie sam nie wiedział czego, zaraźliwej klątwy? Czarnej magii, o czym hipotetyzowali bez dowodów niektórzy naukowcy, których pisma ledwo rozumiał? -...zła, a nie natury, tego się nie da naprawić. - łudził się tylko, że da się to kontrolować, ale najwyraźniej był w błędzie.
-Nie wiedziałaś, gdy pisałaś ten list... - dodał, a na wzmiankę o liście głos nagle mu złagodniał. -...ale wiedziałaś, że jestem aurorem, że moja praca to nieustanne ryzyko. Nie wiedziałaś, czy w ogóle żyję. - podkreślił, spoglądając jej w oczy z mieszanką niezrozumienia i podświadomej fascynacji. Nigdy nie miał w sobie takiego ciepła jak ona, nie rozumiał, czemu tak dawne...uczucie? sentyment?... miałoby zabić w niej logikę.
-Mogłem nie żyć, wiesz? Mogłem nigdy nie pojawić się w twoim życiu. A wtedy byłem tylko aurorem, teraz... walczę na wojnie, Cora. Każdego dnia mogę zniknąć, nie tylko z powodu... - wilkołactwa i złożonej sobie obietnicy. Pokręcił lekko głową, nie zdając sobie nawet sprawy, że mówi coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo. Że jego czoło jest rozpalone, a myśli cisną się na język wbrew zwyczajowemu rozsądkowi.
-Gdybym dostał taki list wcześniej, mógłbym... - urwał, ponuro zdając sobie sprawę, że nie wiedział, co by zrobił. Teraz spokój i ciepło tego domu zdawały się spełnieniem marzeń, ale czy pewien młody i nieroztropny auror-kobieciarz podzielałby to zdanie? Przełknął ślinę, czując się coraz bardziej nerwowo, sprzeczności we własnych emocjach rozsadzały go od środka - z czego nawet nie zdawał sobie sprawy, bo przecież teraz chodziło mu o Corę, nie o siebie. A przynajmniej chciał by tak było, nieświadom czy faktycznie pomaga czy tylko pogarsza sytuację. -...a teraz jest już za późno. - dodał, brzmiąc jakoś rozpaczliwie i nawet nie zdając sobie sprawy z powagi własnej aluzji. Mógłby, mógłby zareagować na taki list, chyba chciałby, ale już za późno, za późno, za późno. I żadne z nich nie dowie się co by się stało, gdyby sówka porwała zapiski Cory kilka lat wcześniej.
Zacisnął lekko szczękę, usiłując poskromić własną tęsknotę (właściwie za czym...?) i uświadomić Corze prawdę, jasno i bezpośrednio i po męsku.
-Jesteś jeszcze młoda, jesteś taka dobra, jesteś i zawsze byłaś taka piękna - zaczął, o wiele bardziej pochopnie i gorączkowo i emocjonalnie niż zamierzał. Nieświadom, że jego głos i mina od razu złagodniały, że w jego oczach zapłonął ogień. Bez trudu spoglądał Corze prosto w oczy - mówił szczerze i chciał by zrozumiała, zbyt poruszony by w porę zrozumieć, że być może daje jej fałszywą nadzieję i osiąga skutek przeciwny od zamierzonego. -Przed tobą cała przyszłość, więc gdy stąd wyjdę powinnaś... musisz mnie pochować. Zmarnujesz tylko czas, zastanawiając się czy poległem już, czy wojna pochłonie mnie za kilka miesięcy lub lat. Musimy się pożegnać - ale tu nie jest bezpiecznie, widziałem dzisiaj zamordowaną mugolską rodzinę - głos zaczął mu lekko drżeć -więc... więc nie pożegnamy się jeszcze dzisiaj, bo mam trochę znajomości, bo spróbuję zorganizować ci transport do Francji, bo tam jest bezpiecznie i mogłabyś ułożyć sobie nowe życie...
Zacisnął mocno powieki, nawet nieświadom, że spływało z nich kilka łez (aurorzy przecież nie płaczą) i że rosnący piersi ciężar utrudnia mu równy oddech. Zamknął się w klatce z własnych ramion i kolan, umacniając kraty ciemnością i chłodem.
A potem Cora zaczęła mówić - z kanapy w salonie, z daleka, ale tak... jasno i ciepło. Miała w sobie dar - to ciepło. Czy w ogóle była tego świadoma?
Nie słuchaj jej! - spróbował się upomnieć wilk, ale Michael chyba chciał jej posłuchać albo nie do końca miał wybór. Zesztywniałe kości i zmęczone mięśnie odmawiały posłuszeństwa, zwłaszcza po Crucio i gonitwie za czarną mgłą, a psychiczna dezorientacja skutkowała zniechęceniem. Był uwięziony na progu jej salonu, skazany na słuchanie opowieści o skrzywdzonym psidwaku. Z każdym słowem mimowolnie uspokajał własny oddech, skupiając się wreszcie na czymś innym niż własne rozdarcie. Przypominając sobie o życiu, o Leo, o pięknie, o Corze. Opowieść na pozór zdawała się niepowiązana z jego słowami i obecną sytuacją i chyba tego właśnie potrzebował - nie pocieszenia (na które w swoim mniemaniu nie zasługiwał), a wyciszenia i uspokojenia.
Wreszcie przerwała, a wyostrzone zmysły usłyszały, jak kobieta wstaje i cicho stąpa po podłodze. Wziął głębszy oddech (nieświadom, jak długo go wstrzymywał) i opuścił wreszcie kolana i ramiona, odsłaniając wreszcie twarz i mogąc spojrzeć na Corę.
Zawsze był spostrzegawczy, a trauma i cierpienie nie odebrały mu (resztek?) inteligencji. Też ją widział - a dzięki jej ostatnim słowom, powiązał wreszcie przypadkową opowieść z sobą, z listem, z tą całą poplątaną sytuacją. Przygryzł lekko wargę, widząc zapuchnięte oczy i czerwone policzki Cory i uświadamiając sobie, że ta zapłakana dziewczyna (już kobieta!) nadal nie przejmuje się sobą (a powinna!), tylko wciąż myśli o nim.
Nagle poczuł dziwną determinację, krew szybciej popłynęła w jego żyłach, myśli samobójcze na moment ustały, nawet wilk umilkł jakby spętany kagańcem. Rozkleił się, zarzucił ją swoimi wyjaśnieniami, chcąc chyba pomóc jej i sobie, ale nie wyszło, nie zrozumiała. Był zadaniowy, musiał naprawić sytuację z tym listem, musiał naprawić Corę. Przecież dla niej jeszcze istniała przyszłość - nie powinna jej odtrącać, nie dla niego!
-To nie takie proste, Cora. - nie chciał zabrzmieć zbyt ostro, więc spróbował wygiąć wargi w jakimś rozpaczliwym uśmiechu. -Jestem wilkołakiem, a nie psidwakiem. Tworem... - właściwie sam nie wiedział czego, zaraźliwej klątwy? Czarnej magii, o czym hipotetyzowali bez dowodów niektórzy naukowcy, których pisma ledwo rozumiał? -...zła, a nie natury, tego się nie da naprawić. - łudził się tylko, że da się to kontrolować, ale najwyraźniej był w błędzie.
-Nie wiedziałaś, gdy pisałaś ten list... - dodał, a na wzmiankę o liście głos nagle mu złagodniał. -...ale wiedziałaś, że jestem aurorem, że moja praca to nieustanne ryzyko. Nie wiedziałaś, czy w ogóle żyję. - podkreślił, spoglądając jej w oczy z mieszanką niezrozumienia i podświadomej fascynacji. Nigdy nie miał w sobie takiego ciepła jak ona, nie rozumiał, czemu tak dawne...uczucie? sentyment?... miałoby zabić w niej logikę.
-Mogłem nie żyć, wiesz? Mogłem nigdy nie pojawić się w twoim życiu. A wtedy byłem tylko aurorem, teraz... walczę na wojnie, Cora. Każdego dnia mogę zniknąć, nie tylko z powodu... - wilkołactwa i złożonej sobie obietnicy. Pokręcił lekko głową, nie zdając sobie nawet sprawy, że mówi coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo. Że jego czoło jest rozpalone, a myśli cisną się na język wbrew zwyczajowemu rozsądkowi.
-Gdybym dostał taki list wcześniej, mógłbym... - urwał, ponuro zdając sobie sprawę, że nie wiedział, co by zrobił. Teraz spokój i ciepło tego domu zdawały się spełnieniem marzeń, ale czy pewien młody i nieroztropny auror-kobieciarz podzielałby to zdanie? Przełknął ślinę, czując się coraz bardziej nerwowo, sprzeczności we własnych emocjach rozsadzały go od środka - z czego nawet nie zdawał sobie sprawy, bo przecież teraz chodziło mu o Corę, nie o siebie. A przynajmniej chciał by tak było, nieświadom czy faktycznie pomaga czy tylko pogarsza sytuację. -...a teraz jest już za późno. - dodał, brzmiąc jakoś rozpaczliwie i nawet nie zdając sobie sprawy z powagi własnej aluzji. Mógłby, mógłby zareagować na taki list, chyba chciałby, ale już za późno, za późno, za późno. I żadne z nich nie dowie się co by się stało, gdyby sówka porwała zapiski Cory kilka lat wcześniej.
Zacisnął lekko szczękę, usiłując poskromić własną tęsknotę (właściwie za czym...?) i uświadomić Corze prawdę, jasno i bezpośrednio i po męsku.
-Jesteś jeszcze młoda, jesteś taka dobra, jesteś i zawsze byłaś taka piękna - zaczął, o wiele bardziej pochopnie i gorączkowo i emocjonalnie niż zamierzał. Nieświadom, że jego głos i mina od razu złagodniały, że w jego oczach zapłonął ogień. Bez trudu spoglądał Corze prosto w oczy - mówił szczerze i chciał by zrozumiała, zbyt poruszony by w porę zrozumieć, że być może daje jej fałszywą nadzieję i osiąga skutek przeciwny od zamierzonego. -Przed tobą cała przyszłość, więc gdy stąd wyjdę powinnaś... musisz mnie pochować. Zmarnujesz tylko czas, zastanawiając się czy poległem już, czy wojna pochłonie mnie za kilka miesięcy lub lat. Musimy się pożegnać - ale tu nie jest bezpiecznie, widziałem dzisiaj zamordowaną mugolską rodzinę - głos zaczął mu lekko drżeć -więc... więc nie pożegnamy się jeszcze dzisiaj, bo mam trochę znajomości, bo spróbuję zorganizować ci transport do Francji, bo tam jest bezpiecznie i mogłabyś ułożyć sobie nowe życie...
Can I not save one
from the pitiless wave?
Byli wadliwi, potargani przez mściwy los, przesiąknięci smutkiem, którego nie dało się pojąć tak po prostu, przy pierwszym lekkim wejrzeniu. Obserwowała go, dbając, by własne poruszenie nie połamało mocno napiętej sylwetki. Sylwetki chroniącej duszę przed ostatecznym upadkiem. Zupełnie jakby te napięte mięśnie mogły dodać jej siły, wypędzić nadchodzące fale łez, wysuszyć policzki, rozjaśnić spojrzenie tak, by żadna ponura myśl nie zdołała się przecisnąć. Starała się więc kontrolować każde drgnięcie, tłumić zrywy ciała, nie mrugać, nie uciekać i nie sięgać dłonią po upragnione palce tego drugiego. Dotyk kusił, ale był katastrofą. Powtarzała to sobie wciąż i wciąż. Czuła, że jest zupełnie w innym miejscu, przy innym człowieku, że oto utknęła w niemożliwej sytuacji, dalekiej od śmiałych snów i powracających wciąż naiwnych wyobrażeń. Tak długo czekała, tak wiele razy kreowała obraz Michaela, który wreszcie poznaje prawdę. Choć nie odważyła się poprosić o szczęście, to jednak nigdy nie przewidziała tak okrutnego ciężaru. Zebrała całą swoją moc, całą energię, byleby tylko nie rozpłakać się i nie upaść ciężko głową na podłogę. Psy mogły wylizać jej łzy, mogły rozgrzać zziębnięte ciało, ale nie umiały zagoić rozharatanego serca. Serca gnijącego w oczekiwaniu od kilkunastu lat, karmiącego się mdłym płomykiem nadziei, w którą nawet nie wierzyło. To koniec. Skoro nie mogła już uratować siebie, to powinna spróbować zapanować nad tym widmem, które zawieszało pętle na jego szyi i zamalowywało czarną kredką postać dobrego człowieka. Jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko parę słów, a potem będzie mogła się rozsypać.
Kiedy jednak rozchyliła usta, niewypowiedziane uczucia drgnęły, nie potrafiła wywołać nawet drobnej głoski. Pociągnęła nosem i potem wzięła głębszy wdech, kolejny, ratujący, wygodnie przyjmujący rolę asekuracyjnej pauzy. Ścisnęła lekko palce w piąstkę, przyciskając jednocześnie odrobinę materiał spódnicy. Otoczenie przez tę chwilę nie istniało. Oni tarzali się po morzu własnego nieszczęścia, niemożliwie plącząc się w zdradliwych emocjach.
– Nikt nie mówił o naprawianiu – wydusiła w końcu. Czy zdawał sobie sprawę, jak bolało ją to, kiedy tak o osobie mówił? Jak o bestii, kreacji podłej magii, dziecku z najgorszych koszmarów? – Wmówiłeś to sobie. Wmówiłeś sobie, wmówiłeś sobie swą słabość, niemożliwość przekrzyczenia wilczego głosu. Pozwalasz mu na to, Michaelu. Jesteś swoim własnym kataklizmem, ale nie jesteś złem. Pogubiłeś się… ja… Wiesz, coś o tym wiem – oznajmiła, odwracając spojrzenie. Powiadali, że łzy nie lecą, kiedy spogląda się w górę. Drewniane deski, brak psich oczu, nagość. Tak bardzo odsłonięta się teraz czuła, bezbronna, rozbrojona, pozbawiona największych tajemnic, zupełnie otwarta na ciosy. Jakby mógł teraz uczynić z nią już wszystko. Czy cokolwiek miała do stracenia? Przymknęła na moment oczy, by w ciemnościach policzyć do trzech i się uspokoić. Trud tej rozmowy wysysał z niej całą namiastkę wewnętrznego spokoju. – Mylisz się. Wiedziałam. Zawsze wiedziałam, że żyjesz. Nie słuchasz mnie. Wolisz wierzyć, że… - urwała, nie będąc chyba w stanie mówić dalej. Że kochałam Michaela, ale nie kochałabym Michaela-wilkołaka?
Coraz gorzej, ranił coraz bardziej, gmerał w jej rozgrzebanej duszy, mieszał w misternie porządkowanych myślach. Dawał skrawek nadziei, a potem kazał jej zawracać i dusił, odbierając jej jedyne miłe słowo, ostatnią czułą myśl. Cofał się i wracał, obejmował i odrzucał. Jak dziesięć lat temu i jak dzisiaj. Maltretował ją emocjonalnie. – Wcześniej otrzymałeś coś bardziej… coś mocniej... coś zupełnie innego od listu. Coś prawdziwego, odczuwalnego. I nie wydarzyło się nic, więc nigdy nie potrzebowałeś listu. Nie potrzebowałeś tego wcześniej – oznajmiła z trudem, czując, jak rani własne gardło, pozwalając tym myślom uformować się w głos. Wreszcie wyszła mu naprzeciw. Nie było już o czym marzyć. Zabił wszystkie fantazje. Może zrobił to już wtedy, ale była zbyt naiwna, by to pojąć.
Jesteś piękna.
Po co to robił? Po co jej to mówił? Po co przychodził tutaj, by ją ratować i ofiarował własne bohaterstwo, odsłaniając zaskakującą troskę, trującą troskę. Nigdy nie mogli dla siebie istnieć, nigdy nie mogli połączyć się w jedność. On nigdy nie był dla niej. Więc po co opowiadał jej bajki o młodości i urodzie, wzdychał do swojego przegranego losu. Nie zamierzała rozumieć, nie potrafiła już słuchać. Nie potrzebowała żadnego z tych słów. Coro Howell, kim ty jesteś? Kim ty dla niego jesteś? Zabijał ją. Zabijał ją, wmawiając, że jesteś coś więcej, jakaś dobra przyszłość, jakiś lepszy świat bez niego. W chwili, kiedy pierwszy raz odważyła się opowiedzieć o miłości, kiedy próbowała uchronić go przed opętaniem, kiedy gardziła własnym dobrem, próbując uratować go przed smutkiem i utratą ducha. Kiedy resztkami zmuszała się do tego, by na niego popatrzeć, by jakkolwiek przyjąć stos niemożliwych treści, krzywdzących. Wstrętnych. Tak, to, co mówił wydało jej się nagle właśnie wstrętne, podłe. Dobitne i wreszcie prawdziwe. Nie istniało już nic, co chciałaby mu powiedzieć. Miała dość. Nigdy nie była ironiczna, nigdy nie była niedobrą dziewczyną, która głośno przezywa świat. W tej jednej chwili poczuła, że mogłaby wyrzucić go i zatrzasnąć przed nim na wieki ciepło Kłębka. Tak, by nigdy więcej nie mógł jej powiedzieć właśnie tych słów. Pojęła wreszcie, że nie pomylił się aż tak bardzo. Był w nim potwór, ale zupełnie nie ten, do którego się przyznawał. – Odejdź – wydusiła ledwo. Nie potrafił pojąć żadnego jej uczucia. – Nigdy nie wiedziałeś, co jest dla mnie bezpieczne. Nigdy mnie nie poznałeś. Już nic nie musisz. Odejdź. Wracaj do wojny. – I nie mów mi o układaniu życia na nowo. Wstała ciężko, lekko zakołysała się przed ostatecznym wyprostowaniem pleców. Uznała bezgłośnie, że wreszcie nadeszła pora, by poczuć ulgę i uśpić wszystkie te emocje, usnąć, odejść, pochować. Nie była potrzebna w jego świecie. Może w tym także?
Już nie będzie więcej marnowała czasu, już nie będzie więcej walczyła o jego duszę. Chciała tylko, by sobie poszedł i nie wrócił. Może tym razem wreszcie zabił jej miłość trwale, nakazując pogrzebać tego, którego kochała.
Zawołała psa, który spoczywał na kanapie. Łapki zagrały na drewnianych podłogach, a później trzasnęły drzwi prowadzące do lecznicy.
Michael Tonks umarł.
Kiedy jednak rozchyliła usta, niewypowiedziane uczucia drgnęły, nie potrafiła wywołać nawet drobnej głoski. Pociągnęła nosem i potem wzięła głębszy wdech, kolejny, ratujący, wygodnie przyjmujący rolę asekuracyjnej pauzy. Ścisnęła lekko palce w piąstkę, przyciskając jednocześnie odrobinę materiał spódnicy. Otoczenie przez tę chwilę nie istniało. Oni tarzali się po morzu własnego nieszczęścia, niemożliwie plącząc się w zdradliwych emocjach.
– Nikt nie mówił o naprawianiu – wydusiła w końcu. Czy zdawał sobie sprawę, jak bolało ją to, kiedy tak o osobie mówił? Jak o bestii, kreacji podłej magii, dziecku z najgorszych koszmarów? – Wmówiłeś to sobie. Wmówiłeś sobie, wmówiłeś sobie swą słabość, niemożliwość przekrzyczenia wilczego głosu. Pozwalasz mu na to, Michaelu. Jesteś swoim własnym kataklizmem, ale nie jesteś złem. Pogubiłeś się… ja… Wiesz, coś o tym wiem – oznajmiła, odwracając spojrzenie. Powiadali, że łzy nie lecą, kiedy spogląda się w górę. Drewniane deski, brak psich oczu, nagość. Tak bardzo odsłonięta się teraz czuła, bezbronna, rozbrojona, pozbawiona największych tajemnic, zupełnie otwarta na ciosy. Jakby mógł teraz uczynić z nią już wszystko. Czy cokolwiek miała do stracenia? Przymknęła na moment oczy, by w ciemnościach policzyć do trzech i się uspokoić. Trud tej rozmowy wysysał z niej całą namiastkę wewnętrznego spokoju. – Mylisz się. Wiedziałam. Zawsze wiedziałam, że żyjesz. Nie słuchasz mnie. Wolisz wierzyć, że… - urwała, nie będąc chyba w stanie mówić dalej. Że kochałam Michaela, ale nie kochałabym Michaela-wilkołaka?
Coraz gorzej, ranił coraz bardziej, gmerał w jej rozgrzebanej duszy, mieszał w misternie porządkowanych myślach. Dawał skrawek nadziei, a potem kazał jej zawracać i dusił, odbierając jej jedyne miłe słowo, ostatnią czułą myśl. Cofał się i wracał, obejmował i odrzucał. Jak dziesięć lat temu i jak dzisiaj. Maltretował ją emocjonalnie. – Wcześniej otrzymałeś coś bardziej… coś mocniej... coś zupełnie innego od listu. Coś prawdziwego, odczuwalnego. I nie wydarzyło się nic, więc nigdy nie potrzebowałeś listu. Nie potrzebowałeś tego wcześniej – oznajmiła z trudem, czując, jak rani własne gardło, pozwalając tym myślom uformować się w głos. Wreszcie wyszła mu naprzeciw. Nie było już o czym marzyć. Zabił wszystkie fantazje. Może zrobił to już wtedy, ale była zbyt naiwna, by to pojąć.
Jesteś piękna.
Po co to robił? Po co jej to mówił? Po co przychodził tutaj, by ją ratować i ofiarował własne bohaterstwo, odsłaniając zaskakującą troskę, trującą troskę. Nigdy nie mogli dla siebie istnieć, nigdy nie mogli połączyć się w jedność. On nigdy nie był dla niej. Więc po co opowiadał jej bajki o młodości i urodzie, wzdychał do swojego przegranego losu. Nie zamierzała rozumieć, nie potrafiła już słuchać. Nie potrzebowała żadnego z tych słów. Coro Howell, kim ty jesteś? Kim ty dla niego jesteś? Zabijał ją. Zabijał ją, wmawiając, że jesteś coś więcej, jakaś dobra przyszłość, jakiś lepszy świat bez niego. W chwili, kiedy pierwszy raz odważyła się opowiedzieć o miłości, kiedy próbowała uchronić go przed opętaniem, kiedy gardziła własnym dobrem, próbując uratować go przed smutkiem i utratą ducha. Kiedy resztkami zmuszała się do tego, by na niego popatrzeć, by jakkolwiek przyjąć stos niemożliwych treści, krzywdzących. Wstrętnych. Tak, to, co mówił wydało jej się nagle właśnie wstrętne, podłe. Dobitne i wreszcie prawdziwe. Nie istniało już nic, co chciałaby mu powiedzieć. Miała dość. Nigdy nie była ironiczna, nigdy nie była niedobrą dziewczyną, która głośno przezywa świat. W tej jednej chwili poczuła, że mogłaby wyrzucić go i zatrzasnąć przed nim na wieki ciepło Kłębka. Tak, by nigdy więcej nie mógł jej powiedzieć właśnie tych słów. Pojęła wreszcie, że nie pomylił się aż tak bardzo. Był w nim potwór, ale zupełnie nie ten, do którego się przyznawał. – Odejdź – wydusiła ledwo. Nie potrafił pojąć żadnego jej uczucia. – Nigdy nie wiedziałeś, co jest dla mnie bezpieczne. Nigdy mnie nie poznałeś. Już nic nie musisz. Odejdź. Wracaj do wojny. – I nie mów mi o układaniu życia na nowo. Wstała ciężko, lekko zakołysała się przed ostatecznym wyprostowaniem pleców. Uznała bezgłośnie, że wreszcie nadeszła pora, by poczuć ulgę i uśpić wszystkie te emocje, usnąć, odejść, pochować. Nie była potrzebna w jego świecie. Może w tym także?
Już nie będzie więcej marnowała czasu, już nie będzie więcej walczyła o jego duszę. Chciała tylko, by sobie poszedł i nie wrócił. Może tym razem wreszcie zabił jej miłość trwale, nakazując pogrzebać tego, którego kochała.
Zawołała psa, który spoczywał na kanapie. Łapki zagrały na drewnianych podłogach, a później trzasnęły drzwi prowadzące do lecznicy.
Michael Tonks umarł.
Słuchał, ale nie słyszał, patrzył, ale nie widział. Miłość Cory przekraczała jego logikę, jego wyobrażenia - zarówno wtedy, a zwłaszcza teraz, gdy siedział przed nią całkowicie zagubiony. Przegrany żołnierz, upadły auror, rozdarty wilkołak, zraniony w nocy tak bardzo, że nie był w stanie nawet wyjść ponad własną dezorientację i zrozumieć, jak wiele znaczy ta chwila dla Cory. Jak bardzo pogwałcił jej prywatność, wyrywając ten list. Jak okropnie zareagował, rozwodząc się tylko nad sobą, zawsze nad sobą. Jak bardzo przeżywała jego ból, którym przecież nie chciał się dzielić. Nie chciał dzielić się niczym, to wszystko było za ciężkie, a ona była taka dobra, taka łagodna, taka krucha. Zasługiwała na lekkie i bezpieczne życie, zasługiwała na szczęście. Najwyraźniej łudził się, że zdoła jej to wyjaśnić. Tak jak lata temu, wcześniej, łudził się, że ona zdoła zapomnieć, bo on nie zdołał dla niej porzucić marzeń o zawodzie aurora. Marzeń, które w końcu go zabiły, doprowadzając go pewnej zimy do dalekiego norweskiego lasu.
Wcześniej, już wcześniej coś od niej otrzymał.
Poderwał głowę na to przypomnienie, na jego twarzy na moment odbiła się pretensja. Zapowiadała, że nic się nie stało, a jednak miała mu to za złe. Tak, jak sądził.
Otrzymał wtedy jej serce i pocałunek, ale - gdyby nie powstrzymał się w porę - zabrałby jej wianek. Czy naprawdę była taka ślepa, idealizując tamtego pijanego chłopaka? On wiedział doskonale, co siedziało mu wtedy w głowie, a wspomnienie napawało go porażającym wstydem. I rano, gdy udawał, że nic nie pamięta, i teraz.
-Wcześniej się bałem. - przyznał w końcu głucho, jakby przed sobą, z nutą irytacji i rumieńcem zażenowania. Czy to chciała usłyszeć?
Psidwak, wilk z opowieści Cory właśnie ją pogryzł. Do kości, do serca. Zareagował panicznie na próbę oswojenia, a strach zadał ból im obojgu. Tyle, że Cora nie była już małą dziewczynką, była dorosłą kobietą o złamanym sercu, a wilkowi trudniej wybaczyć niż zranionemu psu. Historia nie zatoczyła koła - pogryziona Cora nie była w stanie przy nim zostać, wyczerpały się siły, dzięki którym mogła pokazać mu piękno i miłość. Czyżby Howellowie jednak czasem się poddawali?
Odejdź.
Odejdźodejdźodejdźodejdźodejdźodejdźodejdź
Kazała mu odejść, a Michael odczuł te słowa niczym policzek, chociaż niby tego chciał. Chciał się pożegnać, chciał by o nim zapomniała. Czy naprawdę tego chciał, czy podjął przemyślaną decyzję niczym prawdziwy mężczyzna, czy był po prostu przestraszonym, chaotycznym dzikusem? Odruchowo przyciągnął kolana do siebie, niczym psiak kopnięty w brzuch. W szeroko otwartych oczach odbiło się jakby rozczarowanie, a potem już tylko spojrzał na Corę (a potem za Corą) pustym spojrzeniem. Niczym spłoszone zwierzę, nie śmiał już się odezwać ani poruszyć - wzdrygnął się dopiero, gdy zatrzasnęły się za nią drzwi.
Siedział na podłodze jeszcze kilka minut, mięśnie go piekły, a głowa pękała mu z bólu. Cora uspokoiła go na moment, usiłując roztopić strach swoim ciepłem, ale teraz zniknęła, zabierając ciepło ze sobą. Znów poczuł się źle, w dodatku czuł w okolicach serca jakiś nowy, lodowaty ciężar.
-A nie mówiłem? Ją też skrzywdziłeś. Czegokolwiek byś nie zrobił, wszystko psujesz. - w uszach rozbrzmiał mu znajomy warkot. Jęknął cichutko, podświadomie chcąc znowu schować głowę w kolanach, zwinąć się w kłębek.
-Odeszła, jedyna rozsądna. Dlaczego miałaby z tobą zostać? Tylko ją zepsułeś, zniszczyłeś na zawsze. W dodatku zrobiłeś to całkiem sam, jeszcze zanim się pojawiłem. - szydził wilk, a Michael w końcu wstał chwiejnie. Musiał stąd odejść, musiał stąd uciec. To było pożegnanie.
Wypadł z domu, kierując się w stronę lasu. Powinien się teleportować, ale czoło miał rozpalone, nogi mu drżały, resztki rozsądku podpowiadały mu, by nie używać magii w tym stanie. Ruszył więc w stronę drzew, a po chwili ujrzał między nimi czarną mgłę, szyderczy uśmiech kobiety o posągowej twarzy.
-Jesteś byle sukinsynem, słabym i podążającym za prymitywnym pragnieniem. Doskonale o tym wiesz, okłamywałeś się wtedy i okłamujesz ją teraz, ty żałosna szlamo. - rzuciła mu w twarz i rozpłynęła się we mgle, zanim zdążył ją pochwycić. Jego ręce przecięły powietrze, a potem przystanął raptownie, widząc przed sobą Astrid.
-Kochałam cię i nigdy nawet tego nie zauważyłeś. Teraz już wiem dlaczego, przy Corze byłeś ślepy jeszcze dłużej, hm? Przynajmniej jeszcze nie zaciągnąłeś jej do łóżka, przynajmniej jej nie zabiłeś. - westchnęła, a z każdym słowem na jej policzkach i dekolcie pojawiały się szramy po pazurach wilkołaka, który ich zaatakował. Nagle połowa jej twarzy odpadła na ziemię w strugach krwi, ale Astrid nadal uśmiechała się smutno, upiornie.
Cofnął się, wpadając na drzewo. Między pniami widział kolejną znajomą sylwetkę. Mama...?
-Jest wojna! A ty zamiast myśleć poważnie, bałamucisz dziewczynom w głowach! Jeśli jest jakaś Cora to nie mieszaj w głowie Hani! - zarzuciła mu krótko i konkretnie, chyba słyszał od kogoś całkiem niedawno te same słowa, ale kiedy, od kogo? W głowie mu się kręciło, a wspomnienie Hani i Cory w jednym zdaniu zabolało podwójnie. Zanim zdążył się wytłumaczyć, i ona zniknęła, zostawiając go zupełnie przybitego, samego w towarzystwie wilczego warkotu i narastającej ciemności. Był co prawda środek dnia, ale Michael znalazł się w głębi ciemnego, lodowatego lasu. Zgubił się, mamiony głosami upiorów i warkotem własnego sumienia, umarły pośrod duchów, ale w końcu przeczytał powtórnie list od Cory, wciąż kurczowo ściskany w ręce.
I wtedy, w końcu trafił do domu.
/zt
Wcześniej, już wcześniej coś od niej otrzymał.
Poderwał głowę na to przypomnienie, na jego twarzy na moment odbiła się pretensja. Zapowiadała, że nic się nie stało, a jednak miała mu to za złe. Tak, jak sądził.
Otrzymał wtedy jej serce i pocałunek, ale - gdyby nie powstrzymał się w porę - zabrałby jej wianek. Czy naprawdę była taka ślepa, idealizując tamtego pijanego chłopaka? On wiedział doskonale, co siedziało mu wtedy w głowie, a wspomnienie napawało go porażającym wstydem. I rano, gdy udawał, że nic nie pamięta, i teraz.
-Wcześniej się bałem. - przyznał w końcu głucho, jakby przed sobą, z nutą irytacji i rumieńcem zażenowania. Czy to chciała usłyszeć?
Psidwak, wilk z opowieści Cory właśnie ją pogryzł. Do kości, do serca. Zareagował panicznie na próbę oswojenia, a strach zadał ból im obojgu. Tyle, że Cora nie była już małą dziewczynką, była dorosłą kobietą o złamanym sercu, a wilkowi trudniej wybaczyć niż zranionemu psu. Historia nie zatoczyła koła - pogryziona Cora nie była w stanie przy nim zostać, wyczerpały się siły, dzięki którym mogła pokazać mu piękno i miłość. Czyżby Howellowie jednak czasem się poddawali?
Odejdź.
Odejdźodejdźodejdźodejdźodejdźodejdźodejdź
Kazała mu odejść, a Michael odczuł te słowa niczym policzek, chociaż niby tego chciał. Chciał się pożegnać, chciał by o nim zapomniała. Czy naprawdę tego chciał, czy podjął przemyślaną decyzję niczym prawdziwy mężczyzna, czy był po prostu przestraszonym, chaotycznym dzikusem? Odruchowo przyciągnął kolana do siebie, niczym psiak kopnięty w brzuch. W szeroko otwartych oczach odbiło się jakby rozczarowanie, a potem już tylko spojrzał na Corę (a potem za Corą) pustym spojrzeniem. Niczym spłoszone zwierzę, nie śmiał już się odezwać ani poruszyć - wzdrygnął się dopiero, gdy zatrzasnęły się za nią drzwi.
Siedział na podłodze jeszcze kilka minut, mięśnie go piekły, a głowa pękała mu z bólu. Cora uspokoiła go na moment, usiłując roztopić strach swoim ciepłem, ale teraz zniknęła, zabierając ciepło ze sobą. Znów poczuł się źle, w dodatku czuł w okolicach serca jakiś nowy, lodowaty ciężar.
-A nie mówiłem? Ją też skrzywdziłeś. Czegokolwiek byś nie zrobił, wszystko psujesz. - w uszach rozbrzmiał mu znajomy warkot. Jęknął cichutko, podświadomie chcąc znowu schować głowę w kolanach, zwinąć się w kłębek.
-Odeszła, jedyna rozsądna. Dlaczego miałaby z tobą zostać? Tylko ją zepsułeś, zniszczyłeś na zawsze. W dodatku zrobiłeś to całkiem sam, jeszcze zanim się pojawiłem. - szydził wilk, a Michael w końcu wstał chwiejnie. Musiał stąd odejść, musiał stąd uciec. To było pożegnanie.
Wypadł z domu, kierując się w stronę lasu. Powinien się teleportować, ale czoło miał rozpalone, nogi mu drżały, resztki rozsądku podpowiadały mu, by nie używać magii w tym stanie. Ruszył więc w stronę drzew, a po chwili ujrzał między nimi czarną mgłę, szyderczy uśmiech kobiety o posągowej twarzy.
-Jesteś byle sukinsynem, słabym i podążającym za prymitywnym pragnieniem. Doskonale o tym wiesz, okłamywałeś się wtedy i okłamujesz ją teraz, ty żałosna szlamo. - rzuciła mu w twarz i rozpłynęła się we mgle, zanim zdążył ją pochwycić. Jego ręce przecięły powietrze, a potem przystanął raptownie, widząc przed sobą Astrid.
-Kochałam cię i nigdy nawet tego nie zauważyłeś. Teraz już wiem dlaczego, przy Corze byłeś ślepy jeszcze dłużej, hm? Przynajmniej jeszcze nie zaciągnąłeś jej do łóżka, przynajmniej jej nie zabiłeś. - westchnęła, a z każdym słowem na jej policzkach i dekolcie pojawiały się szramy po pazurach wilkołaka, który ich zaatakował. Nagle połowa jej twarzy odpadła na ziemię w strugach krwi, ale Astrid nadal uśmiechała się smutno, upiornie.
Cofnął się, wpadając na drzewo. Między pniami widział kolejną znajomą sylwetkę. Mama...?
-Jest wojna! A ty zamiast myśleć poważnie, bałamucisz dziewczynom w głowach! Jeśli jest jakaś Cora to nie mieszaj w głowie Hani! - zarzuciła mu krótko i konkretnie, chyba słyszał od kogoś całkiem niedawno te same słowa, ale kiedy, od kogo? W głowie mu się kręciło, a wspomnienie Hani i Cory w jednym zdaniu zabolało podwójnie. Zanim zdążył się wytłumaczyć, i ona zniknęła, zostawiając go zupełnie przybitego, samego w towarzystwie wilczego warkotu i narastającej ciemności. Był co prawda środek dnia, ale Michael znalazł się w głębi ciemnego, lodowatego lasu. Zgubił się, mamiony głosami upiorów i warkotem własnego sumienia, umarły pośrod duchów, ale w końcu przeczytał powtórnie list od Cory, wciąż kurczowo ściskany w ręce.
I wtedy, w końcu trafił do domu.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 2 z 2 • 1, 2
Za lasami, nad rzekami...
Szybka odpowiedź