Na werandzie oddech lasu
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Na werandzie oddech lasu
Zimą śliska, szorstka, uśpiona. Białe ślady łap, rzędy nagich desek i wspomnienie słońca. Wiosną znów odżywa i zieleni się w pierwszych falach ciepła. Wielkie donice stają w kątach, w majowe poranki z piwnic wypełzają fotele, a ciekawski pyszczek wystaje z drewnianych ram i podgląda ćwierkające ptaki. Wraz z tą melodią rozkwita natura, rozpyla się zapach leśnej obietnicy. Latem staje się wyjątkowo intensywny, w skwarze nie chcą wylegiwać się już żadne stworzenia, wieczorami Cora i przyjaciele podglądają zasypiający las, świętują w otoczeniu płomyków i parujących napojów. Wtedy nie zamykają się okna, a księżyc zawisa nad Kłębkiem ledwie na chwilę. Jaka szkoda, że pora ta mija tak szybko. Po niej nadchodzi jesień. Jest miedzią, jest zmęczonym słońcem i upartym deszczem. Strumienie przelewają się przez werandę, łapy są mokre i zabłocone. Liście grzeją się w kupkach, a herbata pachnie pomarańczą. Weranda to momenty. Momenty Kłębka i jego mieszkańców, chwile spotkań i przejścia między lasem a gniazdem człowieka.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Cora Howell dnia 25.10.20 19:32, w całości zmieniany 5 razy
Odseparowany od krwawych bitew i rozpędzonej kultury las w Little Witcombe chował domek nad rzeką, długie tuziny kroków od innych dachów. Domek ten głęboko korzeniami wrastał w nieco podmokłe, odwieczne tunele ziemi. Obficie porośnięty wodny brzeg przy domku skrywał nieco kruszejący pomost, a przy nim łódeczkę. Dawno nieodwiązywane supły zdążyły się scalić w wieczną kłódkę sznurkową, trzymały drewniane korytko wyjątkowo silnym, sennym nieco ramieniem. Tylko czasem jakiś pies wskakiwał do środka zachęcony pluskiem wyłapanym w pędzie strumienia. Skrzypiący krok prowadził z drewnianego przejścia prosto na zielone poletko, dziki ogród, szerokie podwórze, widok zagrody i stajni, widok kurnika i warzywnego zakątka. Były tam ogony raz po raz przecinające jej drogę, kiedy zmierzała za szopę, by odłożyć wiaderko z przyborami do pielenia. W chłodnym, osłoniętym od słońca kącie odnalazła zaspanego kudłonia. Zaniepokoiła ją nieco szorstkawa, drapiąca sierść, kiedy palce z troską przesunęły się po końskim ciele, czując zamiast miękkich mchów cierniowe labirynty. Pochyliła się nad bojaźliwym pyszczkiem i przez chwilę prowadziła dłoń po zwiniętym w kulkę ciele. Bystre oko odnalazło maleńkich szkodników czających się w zgięciach sylwetki. Westchnęła stroskana, domyślając się, że pozostałe stworzenia również stały się wyżerką dla pasożytniczej biesiady. Trudno. Czeka ich wszystkich kąpiel w ziołowym naparze, a potem jeszcze porcja mikstury. I koniec z zabawą za szopą. W graciarni, w muzeum ojcowskiej pracy czaił się brudny duch przeszłości. Miejsce może i chłodne, może i wygodne do zabawy w chowanego, ale zdecydowanie niebezpieczne. Winna odgrodzić szczególnie najmniejsze pieski. Robactwo mogło się gdzieś zalęgnąć w starych drewnach i pordzewiałych taczkach. Cora nie tykała tego od dawna, odkąd tata… odkąd tata odszedł, pozostawiając ją tutaj już całkiem osamotnioną.
Trawy w ogródku łaskotały stopy owinięte miękkimi tasiemkami od bucików. Zaraz za nią dreptał Kłak, wyjątkowo zainteresowany wstęgą od bawełnianej kokardy, która ściskała ją w talii. Machał ogonem, zupełnie jakby niosła w dłoniach misę z podwieczorkiem. Trzymała jedynie wiązankę kwiatów wyciętych z przydomowych zakątków. Słońce prażyło jej warkocz, piegi rozkwitały na bladej twarzyczce z jeszcze większą dumą. Gdzieś za jej plecami szczeniak biegał za kurą, gdzieś za jej plecami w studzience pokapało trochę wody. A może któryś kudłaty łeb poczuł pragnienie? Cora szła dalej. Pochwyciła miotełkę i zamiotła rozsypane krople ziemi naniesione przez prawdziwych czworonożnych kopaczy na werandę. Uśmiechnęła się z czułością do psiaka, który bacznie ją obserwował z jęzorem wypływającym spomiędzy zębów. Zgarnęła przewieszony przez oparcie krzesła wianek, który wczoraj uplotła, i nałożyła go na głowę – zupełnie nie wiedziała, dlaczego to robi. Dopiero w objęciach Kłębka, wdychając zapach drewna, zapatrzyła się w szklaną toń, w oko starego zwierciadła, które pamiętało jeszcze tamtą okrągłą, mięciutką jak gąbeczka Corę i jej załzawione oczka, kiedy zdarła sobie kolana, próbując dogonić Leo. Teraz sięgała znacznie wyżej i już nie płakała. Wcale nie! Była też jedyną postacią, która spoglądała w tę toń, poszukując spojrzenia oczu. Chociaż tych własnych. To nie miało sensu. Zrzuciła na stolik kwiatowy diadem i przeciągnęła dłoń po czole, jakby chciała zrzucić z siebie resztki słodkich pyłków. To zupełnie nie dla niej. Zebrane wcześniej łodygi umieściła w porcelanowym wazoniku i ułożyła go na stole w jadalni. Długim, dużym stole na wiele wyziębniętych, przykurzonych krzeseł. Gdyby tylko szczeniaki potrafiły jeść przy stole, to może chociaż one dotrzymałyby jej towarzystwa.
Przeszła przez domostwo i zajrzała do wydzielonej części lecznicy. Miała na stancji rannego matagota, który dogorywał po starciu z niewiadomym stworzeniem. Właściciel znalazł zwierzę bliskie śmierci. Kot był niezbyt zadowolony z pielęgnacji i smakowania gorzkich medykmanentów, a już na pewno nie odpowiadało mu dochodzące z każdej strony szczekanie, ale nie miał wyjścia. Musiał się przemęczyć. Wzmocniona terapia skutkowała. Matagot powoli stawał na nogi, ale potrzebował wyjątkowo upierdliwego oka. Wylizywał nasmarowane maścią rany i syczał za każdym razem, kiedy tylko Cora wyciągała ku niemu dłonie. Jeszcze kilka dni, kilka dni i wróci, stanie na cztery łapy, o ile właściciel go nie zaniedba. Cora nie znała tego człowieka, choć wyglądał jej na pasjonata, zaczarowanego kocim urokiem, zupełnie nakręconego na to mrożące krew w żyłach miauczenie. Wszystkie psie stworzenia z niechęcią wyczuwały na Howell woń kota. Cóż, nic nie mogła na to poradzić.
Przejrzała wyjątkowo dokuczliwe zranienie na tylnej łapie i dołożyła specyfiku, pamiętając o ogromnej ostrożności. Kocur, choć osłabiony, dalej mógł jej zagrozić. W odpowiednim boksie miał ograniczone pole do figli, ale zębów w zwierzęcym pojedynku nie utracił. Przerażające spojrzenie dużych oczu ślizgało się po niej nieufnie. Raz po raz wyłapywała nerwowe ruchy ogona. No już, już, jeszcze tylko trochę.
Wybiło ją postukiwanie, niezbyt wściekłe drżenie drewna w starych kłębokowych futrynach. Odsunęła się od kudłatego pacjenta i wyszła z lecznicy. Wytarła lekko dłonie w fartuch i odblokowała drzwi. Michael może uznałby, że to nierozważne, że po drugiej stronie łypać na nią mógł głodny mugolskiej krwi wróg. Cora jednak czuła inaczej. Złe oblicze już dawno powstrzymałyby pałętające się po podwórzu psie gwardie. Ktokolwiek to był, został przepuszczony. Za kurtyną desek liście, lewitująca ponad poziomem werandy donica, czyjaś spłoszona postać. Podarek pachnący skrzydłem i kwieciem. Przebijające się oko przyjaciela. No tak. Odsunęła delikatnie listek zaglądający mu ciekawsko do nosa. – Kiepska kryjówka. Powinieneś przebrać się za psidwaka. Może bym nie zauważyła, Vincencie – oświadczyła rozbawiona i cofnęła się do tyłu, by mógł wejść. Niesłychane ciepło natychmiast rozlało się po jej klatce piersiowej. – Czy przyniosłeś również torbę pełną kości? To nie mnie powinieneś przekupywać – stwierdziła pogodnie. Trzasnęły za nim drzwi. Witaj w domu, mój przyjacielu.
Trawy w ogródku łaskotały stopy owinięte miękkimi tasiemkami od bucików. Zaraz za nią dreptał Kłak, wyjątkowo zainteresowany wstęgą od bawełnianej kokardy, która ściskała ją w talii. Machał ogonem, zupełnie jakby niosła w dłoniach misę z podwieczorkiem. Trzymała jedynie wiązankę kwiatów wyciętych z przydomowych zakątków. Słońce prażyło jej warkocz, piegi rozkwitały na bladej twarzyczce z jeszcze większą dumą. Gdzieś za jej plecami szczeniak biegał za kurą, gdzieś za jej plecami w studzience pokapało trochę wody. A może któryś kudłaty łeb poczuł pragnienie? Cora szła dalej. Pochwyciła miotełkę i zamiotła rozsypane krople ziemi naniesione przez prawdziwych czworonożnych kopaczy na werandę. Uśmiechnęła się z czułością do psiaka, który bacznie ją obserwował z jęzorem wypływającym spomiędzy zębów. Zgarnęła przewieszony przez oparcie krzesła wianek, który wczoraj uplotła, i nałożyła go na głowę – zupełnie nie wiedziała, dlaczego to robi. Dopiero w objęciach Kłębka, wdychając zapach drewna, zapatrzyła się w szklaną toń, w oko starego zwierciadła, które pamiętało jeszcze tamtą okrągłą, mięciutką jak gąbeczka Corę i jej załzawione oczka, kiedy zdarła sobie kolana, próbując dogonić Leo. Teraz sięgała znacznie wyżej i już nie płakała. Wcale nie! Była też jedyną postacią, która spoglądała w tę toń, poszukując spojrzenia oczu. Chociaż tych własnych. To nie miało sensu. Zrzuciła na stolik kwiatowy diadem i przeciągnęła dłoń po czole, jakby chciała zrzucić z siebie resztki słodkich pyłków. To zupełnie nie dla niej. Zebrane wcześniej łodygi umieściła w porcelanowym wazoniku i ułożyła go na stole w jadalni. Długim, dużym stole na wiele wyziębniętych, przykurzonych krzeseł. Gdyby tylko szczeniaki potrafiły jeść przy stole, to może chociaż one dotrzymałyby jej towarzystwa.
Przeszła przez domostwo i zajrzała do wydzielonej części lecznicy. Miała na stancji rannego matagota, który dogorywał po starciu z niewiadomym stworzeniem. Właściciel znalazł zwierzę bliskie śmierci. Kot był niezbyt zadowolony z pielęgnacji i smakowania gorzkich medykmanentów, a już na pewno nie odpowiadało mu dochodzące z każdej strony szczekanie, ale nie miał wyjścia. Musiał się przemęczyć. Wzmocniona terapia skutkowała. Matagot powoli stawał na nogi, ale potrzebował wyjątkowo upierdliwego oka. Wylizywał nasmarowane maścią rany i syczał za każdym razem, kiedy tylko Cora wyciągała ku niemu dłonie. Jeszcze kilka dni, kilka dni i wróci, stanie na cztery łapy, o ile właściciel go nie zaniedba. Cora nie znała tego człowieka, choć wyglądał jej na pasjonata, zaczarowanego kocim urokiem, zupełnie nakręconego na to mrożące krew w żyłach miauczenie. Wszystkie psie stworzenia z niechęcią wyczuwały na Howell woń kota. Cóż, nic nie mogła na to poradzić.
Przejrzała wyjątkowo dokuczliwe zranienie na tylnej łapie i dołożyła specyfiku, pamiętając o ogromnej ostrożności. Kocur, choć osłabiony, dalej mógł jej zagrozić. W odpowiednim boksie miał ograniczone pole do figli, ale zębów w zwierzęcym pojedynku nie utracił. Przerażające spojrzenie dużych oczu ślizgało się po niej nieufnie. Raz po raz wyłapywała nerwowe ruchy ogona. No już, już, jeszcze tylko trochę.
Wybiło ją postukiwanie, niezbyt wściekłe drżenie drewna w starych kłębokowych futrynach. Odsunęła się od kudłatego pacjenta i wyszła z lecznicy. Wytarła lekko dłonie w fartuch i odblokowała drzwi. Michael może uznałby, że to nierozważne, że po drugiej stronie łypać na nią mógł głodny mugolskiej krwi wróg. Cora jednak czuła inaczej. Złe oblicze już dawno powstrzymałyby pałętające się po podwórzu psie gwardie. Ktokolwiek to był, został przepuszczony. Za kurtyną desek liście, lewitująca ponad poziomem werandy donica, czyjaś spłoszona postać. Podarek pachnący skrzydłem i kwieciem. Przebijające się oko przyjaciela. No tak. Odsunęła delikatnie listek zaglądający mu ciekawsko do nosa. – Kiepska kryjówka. Powinieneś przebrać się za psidwaka. Może bym nie zauważyła, Vincencie – oświadczyła rozbawiona i cofnęła się do tyłu, by mógł wejść. Niesłychane ciepło natychmiast rozlało się po jej klatce piersiowej. – Czy przyniosłeś również torbę pełną kości? To nie mnie powinieneś przekupywać – stwierdziła pogodnie. Trzasnęły za nim drzwi. Witaj w domu, mój przyjacielu.
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Na werandzie oddech lasu
Szybka odpowiedź