Dotyk łap, melodia wielu głosów
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Dotyk łap, melodia wielu głosów
Wkrótce.
Tutaj łóżko a tam szafa,
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
W ostatnim miesiąc czas zdecydowanie przyśpieszył. Odzwyczajona od natłoku obowiązków, nieudolnie poszukująca od roku czegoś, co miało wypełnić długie, wolne godziny, z każdym dniem nabierała pewności, że po prostu nie potrafiła odpoczywać. Nie dla niej było spokojne siedzenie w fotelu z robótkami ręcznymi, ani czytanie interesującej książki z towarzystwie kubka herbaty w altanie w ogrodzie. Nie dla niej były stałe godziny pracy, które wyznaczyła, z czasem jednak je znosząc i przyjmując ludzi o różnych porach dnia, w ten sposób zachowując chociaż cząstkę wypracowanej w szpitalu normalności. Poza tym, że teraz posiadała pod dachem przyjemne towarzystwo – które dziwnym trafem mijała w korytarzu stosunkowo rzadko – w jej życiu nie zmieniło się właściwie nic.
Dzisiejszy dzień nie zapowiadał się szczególnie frapująco. Kiedy wstała wczesnym rankiem, o naturalnej dla siebie porze, po raz kolejny posprzątała dom i przygotowała obiad dla pomieszkujących u niej bliskich, doszła do wniosku, że już dawno nie opuszczała Doliny Godryka. Nosiła się zresztą od pewnego czasu z zamiarem odwiedzenia ukochanej kuzynki, chociaż wiedząc, że w ostatnich dniach Cora była niezwykle zajęta, uznawała swój plan z lekka za szalony. Nie chciała przeszkodzić w pracy, czy narzucić swojej obecności, niezależnie od tego, że podejrzewała, że niewiele starsza Howellówna zapominała co to jedzenie całą uwagę poświęcając zwierzęcym pacjentom. Po zapakowaniu pokaźnej wyprawki, wyruszyła w swoją podróż. Po ostatnim wypadku, po którym pozostały jej jedynie lekkie zadrapania, darowała sobie użycie roweru na rzecz prostszych, szybszych środków.
Po zjawieniu się w Kłębku, niemal natychmiastowo skierowała się na tył domu, w jedno z miejsc, gdzie mogła odnaleźć kuzynkę i nie pomyliła się w swoim domyśle. Dostrzegając już z oddali poprzez otwarte na oścież drzwi filigranową sylwetkę poruszającą się jednak dość nerwowo, nabierała jedynie pewności, że wybrała nieodpowiedni moment; znała bowiem tę nerwowość, prędkość i skupienie z doświadczenia, a w gruncie rzeczy leczenie ludzi od leczenia zwierząt nie różniło się drastycznie. Zachowując stosowną odległość, przystanęła w wejściu i odszukała wzrokiem psiego pacjenta leżącego na prowizorycznym stole.
– Co mu się stało? – spytała krótko, spokojnie, nie chcąc przestraszyć kuzynki swoją niezapowiedzianą wizytą. Wprawdzie nie znała się na zwierzętach, ale niewielkich rozmiarów psidwak nie wyglądał najlepiej.
awareness is the enemy of sanity, for once you hear the screaming
it never stops.
it never stops.
Penelope Moore
Zawód : magipsychoterapeutka
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
w psychoterapii jest takie powiedzenie: albo ekspresja albo depresja.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Corze czas upływał zupełnie inaczej, wolno, smętnie, w skupionej rutynie. Kłębek był jak domek w szklanej kuli – wieczny, święty, niezmienny. W nim ona, jasnowłosa pogromczyni zwierzęcych nieprzyjaciół. Tak można by ją nazwać, ale sama przenigdy nie określiłaby się tym przydomkiem. Otaczała je miłością, opiekowała się tymi, którzy istnieli często gdzieś bardzo daleko od ludzkich spraw, istnieli na dokładkę lub stawali się łatwym celem dla bardziej rozumnych stworzeń. Brednie, okrutne brednie, które łamały serce. Wierzyła w inteligencję i wieź. Odczuwały i zdawały się wiedzieć, co takiego działo się wokół nich. Wołały o pomoc i błąkały się po świecie, by ostatecznie dotrzeć tutaj. Szczególnie w ostatnich miesiącach, przykrym trafem, o wiele częściej znajdowała potrzebujących, niż docierali oni do niej na ramieniu człowieka. Troska nie pozwalała jej na obojętność, ale tak naprawdę gdzieś tam wygasała. Więdła, choć wiosenne kolory rozkwitały wokół domku nad rzeką. Własne emocje zagłuszała widokiem potrzebujących zwierzęcych oczu. Żyła tym, chowała się w zapomnianym przez pęd życia azylu, o którym wiedziało tak niewiele osób, do którego nie zaglądał już prawie nikt…
Kiedy to się stało, Kłak szczekał okrutnie, przeraźliwie wołał ją na pomoc, bo gdzieś niedaleko miał miejsce prawdziwy psi dramat. Nie zdążyła zrobić nic. Nic prócz pochwycenia różdżki i odstawienia herbaty. Pobiegła za swoim czworonożnym towarzyszem, wiedząc dobrze, że liczyć się mogła każda sekunda. Wtedy okazywało się, że nie jest całkowicie pozbawiona energii – chowała jej w sobie aż nazbyt wiele! Tylko że na pozór, w dość uporządkowanej codzienności stawała się zbyt spokojna, przyjemnie ciepła i niegroźna. Taka też była, ale w tamtej chwili czas nie był łaskawy, nie zatrzymałby się po to, by mogła dotrzeć do biednego psiaka.
Tego samego psidwaka, który leżał teraz wciąż trochę słaby i okrutnie przestraszony na stole w lecznicy. Była ostrożna, choć nie ustawała w walce o przywrócenie zdrowia malca. Bystre oko Kłaka zdawało się śledzić każdy jej ruch. Maleństwo otoczone było ciepłem i troską, jakiej być może nigdy jeszcze nie otrzymało. Pogłaskała kudłaty łepek i posłuchała nerwowo bijącego serduszka, ręcznikiem delikatnie wycierała mokrą sierść. A wtedy dziewczęce oblicze wkroczyło do pomieszczenia, jakby było tutaj setki razy. Uniosła głowę i popatrzyła na Penelopę. To nie była żadna przyjemna historia. – Ktoś próbował go zatopić. Wrzucił do worka razem z kamieniami, a potem rzeka… – urwała, bo samo wypowiedzenie tego na głos wcale nie było łatwe. Kłak zachwycony obecnością gościa postanowił się przywitać, ale łypał też co jakiś czas na psiego pacjenta, jakby już widział w nim swojego druha, przyjaciela, podopiecznego. – Wydostaliśmy go z wody, ale jest słaby i zziębnięty. Bardzo się boi – kontynuowała, owijając szczeniaka kocykiem. Pogłaskała go delikatnie po główce. Nie mogła uwierzyć w to, że ludzie potrafili być tak podli. Ale może właśnie mogła? Przez ostatnie dziesięć lat widziała aż za często, co takiego potrafili zrobić ze zwierzętami, jak dochodzili do mistrzowskiej finezji w krzywdzeniu słabszych. Ohyda.
Wzięła zawiniątko w dłonie i przytuliła do piersi. – Dojdzie do siebie, jest młody i na pewno szybko odzyska energię – Podeszła do Penny i chociaż spróbowała się uśmiechnąć. – Witaj w domu.
Bo ten dom był azylem dla wszystkich przyjacielskich dusz. Dla niej również.
Kiedy to się stało, Kłak szczekał okrutnie, przeraźliwie wołał ją na pomoc, bo gdzieś niedaleko miał miejsce prawdziwy psi dramat. Nie zdążyła zrobić nic. Nic prócz pochwycenia różdżki i odstawienia herbaty. Pobiegła za swoim czworonożnym towarzyszem, wiedząc dobrze, że liczyć się mogła każda sekunda. Wtedy okazywało się, że nie jest całkowicie pozbawiona energii – chowała jej w sobie aż nazbyt wiele! Tylko że na pozór, w dość uporządkowanej codzienności stawała się zbyt spokojna, przyjemnie ciepła i niegroźna. Taka też była, ale w tamtej chwili czas nie był łaskawy, nie zatrzymałby się po to, by mogła dotrzeć do biednego psiaka.
Tego samego psidwaka, który leżał teraz wciąż trochę słaby i okrutnie przestraszony na stole w lecznicy. Była ostrożna, choć nie ustawała w walce o przywrócenie zdrowia malca. Bystre oko Kłaka zdawało się śledzić każdy jej ruch. Maleństwo otoczone było ciepłem i troską, jakiej być może nigdy jeszcze nie otrzymało. Pogłaskała kudłaty łepek i posłuchała nerwowo bijącego serduszka, ręcznikiem delikatnie wycierała mokrą sierść. A wtedy dziewczęce oblicze wkroczyło do pomieszczenia, jakby było tutaj setki razy. Uniosła głowę i popatrzyła na Penelopę. To nie była żadna przyjemna historia. – Ktoś próbował go zatopić. Wrzucił do worka razem z kamieniami, a potem rzeka… – urwała, bo samo wypowiedzenie tego na głos wcale nie było łatwe. Kłak zachwycony obecnością gościa postanowił się przywitać, ale łypał też co jakiś czas na psiego pacjenta, jakby już widział w nim swojego druha, przyjaciela, podopiecznego. – Wydostaliśmy go z wody, ale jest słaby i zziębnięty. Bardzo się boi – kontynuowała, owijając szczeniaka kocykiem. Pogłaskała go delikatnie po główce. Nie mogła uwierzyć w to, że ludzie potrafili być tak podli. Ale może właśnie mogła? Przez ostatnie dziesięć lat widziała aż za często, co takiego potrafili zrobić ze zwierzętami, jak dochodzili do mistrzowskiej finezji w krzywdzeniu słabszych. Ohyda.
Wzięła zawiniątko w dłonie i przytuliła do piersi. – Dojdzie do siebie, jest młody i na pewno szybko odzyska energię – Podeszła do Penny i chociaż spróbowała się uśmiechnąć. – Witaj w domu.
Bo ten dom był azylem dla wszystkich przyjacielskich dusz. Dla niej również.
Z trudem słuchała słów Cory, nie rozumiejąc skąd w ludziach brała się taka podłość do wyrządzania złego bezbronnym istotom, jakim były chociażby zwierzęta. Chociaż sama nie potrafiłaby zrobić krzywdy ani zwierzęciu ani człowiekowi i zazwyczaj nikomu nie życzyła źle, w tym momencie gdzieś w głębi duszy miała nadzieję, że wyrządzona zwierzęciu krzywda odbije się sprawcy czkawką. Każdy czyn – być może nawet myśl – wywierał skutek, który zawsze powracał do tej osoby, a przynajmniej w takim przekonaniu żyła od pewnego czasu i zauważyła niejednokrotnie słuszność swojej racji.
– Na pewne zjawiska nawet psychoterapia nie zna jeszcze odpowiedzi – westchnęła, marszcząc nos. Bo o ile psychoterapia dopiero się rozwijała a jej metoda leczenia była stosunkowo rewolucyjna – choć popierana raczkującymi mugolskimi badaniami – sądziła, że do podobnych zachowań dopuszczał się jeden rodzaj ludzi; z zapędami sadystycznymi. Ci sami ludzie przecież z zimną krwią dopuszczają się codziennie mordu na niewinnych obywatelach, w tym kobietach i małych, nic nie rozumiejących dzieciach, i dziwiła się, że być może wcześniej, w dzieciństwie, nie wykazywali żadnych oznak zboczenia umysłowego lub tak dobrze się z tym ukrywali. Po drugiej strony barykady były z kolei osoby takie jak ona, czy Cora, które w swojej dobroci serca i wrażliwości pomagały innym: ona ludziom, kuzynka tym, których głosu nie rozumiano. Obydwie nosiły ciężkie brzemię, choć skrycie podziwiała blond czarownicę – widziała w życiu zapewne więcej tragedii i przemocy, niż ona podczas swojej medycznej kariery.
Uważnie obserwowała jak Cora opiekuje się szczenięciem a potem ostrożnie przytuliła ją do siebie.
– Teraz jest w dobrych rękach – uznała, mając nadzieję, że nawet w niewielkim stopniu poprawi kuzynce nastrój. – Jak się czujesz? – spytała dziewczyny, chociaż jej spojrzenie skierowało się na zawiniątko. Wysunęła w jego kierunku dłoń; na początku powolnie, tak, by szczenię nie przestraszyło się kolejnej obcej osoby. Dopiero po chwili przesunęła palcami po wilgotnym łebku. W głębi duszy szybko uznała, że taki towarzysz w dużym, pustym domu byłby chyba najlepszym rozwiązaniem i zajęciem zbyt dużej ilości wolnego czasu. Kto wie, może akurat byłby również dobrym asystentem w rozwiązywaniu problemów pacjentów?
– Na pewne zjawiska nawet psychoterapia nie zna jeszcze odpowiedzi – westchnęła, marszcząc nos. Bo o ile psychoterapia dopiero się rozwijała a jej metoda leczenia była stosunkowo rewolucyjna – choć popierana raczkującymi mugolskimi badaniami – sądziła, że do podobnych zachowań dopuszczał się jeden rodzaj ludzi; z zapędami sadystycznymi. Ci sami ludzie przecież z zimną krwią dopuszczają się codziennie mordu na niewinnych obywatelach, w tym kobietach i małych, nic nie rozumiejących dzieciach, i dziwiła się, że być może wcześniej, w dzieciństwie, nie wykazywali żadnych oznak zboczenia umysłowego lub tak dobrze się z tym ukrywali. Po drugiej strony barykady były z kolei osoby takie jak ona, czy Cora, które w swojej dobroci serca i wrażliwości pomagały innym: ona ludziom, kuzynka tym, których głosu nie rozumiano. Obydwie nosiły ciężkie brzemię, choć skrycie podziwiała blond czarownicę – widziała w życiu zapewne więcej tragedii i przemocy, niż ona podczas swojej medycznej kariery.
Uważnie obserwowała jak Cora opiekuje się szczenięciem a potem ostrożnie przytuliła ją do siebie.
– Teraz jest w dobrych rękach – uznała, mając nadzieję, że nawet w niewielkim stopniu poprawi kuzynce nastrój. – Jak się czujesz? – spytała dziewczyny, chociaż jej spojrzenie skierowało się na zawiniątko. Wysunęła w jego kierunku dłoń; na początku powolnie, tak, by szczenię nie przestraszyło się kolejnej obcej osoby. Dopiero po chwili przesunęła palcami po wilgotnym łebku. W głębi duszy szybko uznała, że taki towarzysz w dużym, pustym domu byłby chyba najlepszym rozwiązaniem i zajęciem zbyt dużej ilości wolnego czasu. Kto wie, może akurat byłby również dobrym asystentem w rozwiązywaniu problemów pacjentów?
awareness is the enemy of sanity, for once you hear the screaming
it never stops.
it never stops.
Penelope Moore
Zawód : magipsychoterapeutka
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
w psychoterapii jest takie powiedzenie: albo ekspresja albo depresja.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tak oczywiste wydawały się niektóre wątki. Myśli same splatały się w wyjaśnienia, choć te pozostawały okrutne, absurdalnie okrutne. Krzywda stworzenia gniotła jej serce mocno. Wybrała jednak profesję związaną z nieustannym ratowaniem tych najbardziej pokiereszowanych przez los. Przez człowieka szczególnie. Mogła odczynić złe uroki, wygonić ból, pozaszywać rany i wspomóc zwierzę w ponownym zaufaniu. Cora wolała odciąć się od głębokich analiz rzeczywistości. Oswojona z tymi piekącymi obrazami czuła czasami, że nic gorszego nie może się już przytrafi, że nie zderzy się więcej taką tragedią. A potem nastawał nowy dzień. Penelope mogła znać sekrety ludzkiego umysłu, ale pewne zakręty pozostaną na zawsze niewyjaśnione, pewnych wydarzeń nie można uniknąć. Zupełnie jakby były wpisane w przeznaczenie. Cora nie zastanawiała się nigdy nad swoim, choć zdołała zaakceptować w sobie smutek, nauczyć się żyć z nim jak z doszytym kawałkiem duszy. Niewiele było osób, które zdawały sobie sprawę z tego, co kryje się w słonecznej postaci tej dziewczyny od magicznych stworzeń, tej samotnej, tej zaklętej w czterech ścianach swojego domu, a jednocześnie tak niezwykle otwartej na niekończące się polany natury. Czy Moore wiedziała?
Między uściskami mogło przepłynąć coś więcej, coś oprócz tej krzyżującej się troski. Cora nagle znalazła się naprzeciwko kogoś bliskiego, kogoś, kto wcale nie był nieproszony. Pustoszejący boleśnie Kłębek zdawał się Penelope wręcz przygarniać swoimi miękkimi ramionami. Ulga i spokój, a jednocześnie świadomość ciężkich rozważań i zbyt nagich myśli. Tak właśnie się poczuła, mając ją znów przy sobie. Mówienie jednak o faktycznych stanach pochowanych głęboko poza zasięgiem spojrzenia nie należało do najprostszych. – Nie pozwolę, by trafił w złe ręce – odpowiedziała za jej słowami. Raz wytargane z raniących pułapek stworzenie przenigdy nie powinno trafić w nie znów. Na początku łatwo rozbudzić nadzieję, ale o wiele trudniej odzyskać ją na nowo. Młody psidwak może zapomnieć jednak szybko, ofiarowując jeszcze raz swoje potulne serce człowiekowi. Cora tym razem chciała, by to było naprawdę. Zasługiwał na to jak każde zwierzę. I człowiek.
Dopomagała innym i nie potrafiła dopomóc sobie.
– Czasami osamotniona, chociaż one wszystkie nie pozwalają mi się nudzić – przyznała z nutą pogody, prawdziwie. Większość myśli ciemniała jednak, być może pod mocą plotek docierających z różnych części kraju. To nie były dobre wiadomości, to nie były szczęśliwe psie oczy. Peny jednak nie mogła skrzywdzić zwierzaka. Howell obserwowała nieco rozczulona jej delikatne ruchy. Może przez moment wyobraziła sobie, jakby to było, gdyby to uzdrowicielka wzięła go pod swoje skrzydła. W tych gestach próżno szukać charakterystyczne dla chwilowej ekscytacji gwałtowności. Egoizmu, bezmyślnej zabawy niewinnym. Wielu zapominało, że ono nie istniało dla nich. Istnieli dla siebie wzajemnie, a słabsza istota wymagała szczególnej uwagi. Może… – Otul go, Penelope – odparła łagodnie, choć w gestach już się czaił ruch. Podała jej zawiniątko. – Potem powinien poleżeć w odosobnieniu. Z dala od pozostałych stworzeń, w ciszy, która uśpi jego lęki – kontynuowała raczej cichym głosem. Donośny dźwięk mógłby ożywić zacierające się powoli traumy. Tego bardzo chciała uniknąć.
Między uściskami mogło przepłynąć coś więcej, coś oprócz tej krzyżującej się troski. Cora nagle znalazła się naprzeciwko kogoś bliskiego, kogoś, kto wcale nie był nieproszony. Pustoszejący boleśnie Kłębek zdawał się Penelope wręcz przygarniać swoimi miękkimi ramionami. Ulga i spokój, a jednocześnie świadomość ciężkich rozważań i zbyt nagich myśli. Tak właśnie się poczuła, mając ją znów przy sobie. Mówienie jednak o faktycznych stanach pochowanych głęboko poza zasięgiem spojrzenia nie należało do najprostszych. – Nie pozwolę, by trafił w złe ręce – odpowiedziała za jej słowami. Raz wytargane z raniących pułapek stworzenie przenigdy nie powinno trafić w nie znów. Na początku łatwo rozbudzić nadzieję, ale o wiele trudniej odzyskać ją na nowo. Młody psidwak może zapomnieć jednak szybko, ofiarowując jeszcze raz swoje potulne serce człowiekowi. Cora tym razem chciała, by to było naprawdę. Zasługiwał na to jak każde zwierzę. I człowiek.
Dopomagała innym i nie potrafiła dopomóc sobie.
– Czasami osamotniona, chociaż one wszystkie nie pozwalają mi się nudzić – przyznała z nutą pogody, prawdziwie. Większość myśli ciemniała jednak, być może pod mocą plotek docierających z różnych części kraju. To nie były dobre wiadomości, to nie były szczęśliwe psie oczy. Peny jednak nie mogła skrzywdzić zwierzaka. Howell obserwowała nieco rozczulona jej delikatne ruchy. Może przez moment wyobraziła sobie, jakby to było, gdyby to uzdrowicielka wzięła go pod swoje skrzydła. W tych gestach próżno szukać charakterystyczne dla chwilowej ekscytacji gwałtowności. Egoizmu, bezmyślnej zabawy niewinnym. Wielu zapominało, że ono nie istniało dla nich. Istnieli dla siebie wzajemnie, a słabsza istota wymagała szczególnej uwagi. Może… – Otul go, Penelope – odparła łagodnie, choć w gestach już się czaił ruch. Podała jej zawiniątko. – Potem powinien poleżeć w odosobnieniu. Z dala od pozostałych stworzeń, w ciszy, która uśpi jego lęki – kontynuowała raczej cichym głosem. Donośny dźwięk mógłby ożywić zacierające się powoli traumy. Tego bardzo chciała uniknąć.
Nie spodziewała się takiego ruchu ze strony kuzynki a cichy głosik w głowie podpowiedział jej, że gest ten nie był nieprzemyślany, bezcelowy. Chociaż zastanawiała się wielokrotnie nad przygarnięciem zwierzęcia pod swój dach, zawsze coś stawało jej na drodze, odnajdowała następne wymówki, które właściwie nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości. O ile mieszkając w Londynie i pracują w szpitalu rzeczywiście nie mogła sobie pozwolić na czworonożnego pupila, o tyle przeprowadzając się w ubiegłym roku z powrotem do Doliny miała o wiele więcej czasu i swobody; czasu, który ciągnął się czasem niemiłosiernie tak, że nie potrafiła go już wypełniać. Zerknęła jeszcze raz na kuzynkę, nim przejęła od niej zawiniątko i uśmiechnęła się mimowolnie – zawsze chciała być odpowiedzialna za kogoś, a teraz, gdy zarówno Kaelie, jak i Billy mieli swoje sprawy a ona od dawna była wolnym strzelcem bez widoków na bliższą, zażyłą relację, być może powinna skumulować całą swoją miłość w zwierzęciu. One zresztą bywały bardziej wdzięczne od drugiego człowieka.
– Nie jestem przekonana czy przekazywanie go w obce ręce jest dobrym pomysłem – zaznaczyła, wiedząc, jak zachowywali się czasem pacjenci na jej oddziale. Płoszył ich tłum, płoszyli obcy i niepotrzebni w danym momencie medycy, czy pielęgniarki, bo chociaż człowiek był gatunkiem wiodącym prym pośród innych, pewne cechy pozostawały wspólne, jak choćby nieufność i przywiązanie do tego, który chciał pomóc. A mimo to szczenię leżało spokojnie owinięte ostrożnie kocem, patrząc jedynie wielkimi oczętami to na nią, to na Corę z wyrazem pyszczka dość posępnym. Trudno jednak było wymagać od kogokolwiek nagłej poprawy humoru po niedawnej próbie utopienia. – Nie powinnaś mieszkać na takim odludziu – zwróciła się w końcu do kuzynki, nawiązując do jej wcześniejszej odpowiedzi, gdy wraz ze szczenięciem przemieściła się na pobliski stołek – tak odległa okolica wcale nie jest bezpieczna – ale co w dzisiejszych czasach było? Niezależnie od tego, gdzie się mieszkało, poziom zagrożenia pozostawał ten sam, ale mimo to istniała większa szansa, że z sąsiadami w pobliżu ktoś w każdej chwili zareaguje... tak przynajmniej sądziła, lecz podejrzewała, że mogłaby się dość mocno pomylić w swoim przekonaniu.
– W każdym razie, przyniosłam ci jedzenie, znowu ugotowałam jak dla połowy aurorów – ostrożnie umieściła żywe zawiniątko na swoich kolanach, tylko od czasu do czasu zerkając na obserwujące ją zwierzęta. Już po chwili nawet ostrożnie pogłaskała stworzenie po łebku, jednak nie zrobiła nic poza tym; wolała pozostać oszczędna w gestach, które nawet jeśli nie były złe, mogły zostać odebrane jako niepożądane. – Nie myślałaś o przeprowadzce? – spytała otwarcie, zerkając na kuzynkę. Odpowiedzi wprawdzie się domyślała, ale kto wie, może w tym przypadku też miała się pomylić?
– Nie jestem przekonana czy przekazywanie go w obce ręce jest dobrym pomysłem – zaznaczyła, wiedząc, jak zachowywali się czasem pacjenci na jej oddziale. Płoszył ich tłum, płoszyli obcy i niepotrzebni w danym momencie medycy, czy pielęgniarki, bo chociaż człowiek był gatunkiem wiodącym prym pośród innych, pewne cechy pozostawały wspólne, jak choćby nieufność i przywiązanie do tego, który chciał pomóc. A mimo to szczenię leżało spokojnie owinięte ostrożnie kocem, patrząc jedynie wielkimi oczętami to na nią, to na Corę z wyrazem pyszczka dość posępnym. Trudno jednak było wymagać od kogokolwiek nagłej poprawy humoru po niedawnej próbie utopienia. – Nie powinnaś mieszkać na takim odludziu – zwróciła się w końcu do kuzynki, nawiązując do jej wcześniejszej odpowiedzi, gdy wraz ze szczenięciem przemieściła się na pobliski stołek – tak odległa okolica wcale nie jest bezpieczna – ale co w dzisiejszych czasach było? Niezależnie od tego, gdzie się mieszkało, poziom zagrożenia pozostawał ten sam, ale mimo to istniała większa szansa, że z sąsiadami w pobliżu ktoś w każdej chwili zareaguje... tak przynajmniej sądziła, lecz podejrzewała, że mogłaby się dość mocno pomylić w swoim przekonaniu.
– W każdym razie, przyniosłam ci jedzenie, znowu ugotowałam jak dla połowy aurorów – ostrożnie umieściła żywe zawiniątko na swoich kolanach, tylko od czasu do czasu zerkając na obserwujące ją zwierzęta. Już po chwili nawet ostrożnie pogłaskała stworzenie po łebku, jednak nie zrobiła nic poza tym; wolała pozostać oszczędna w gestach, które nawet jeśli nie były złe, mogły zostać odebrane jako niepożądane. – Nie myślałaś o przeprowadzce? – spytała otwarcie, zerkając na kuzynkę. Odpowiedzi wprawdzie się domyślała, ale kto wie, może w tym przypadku też miała się pomylić?
awareness is the enemy of sanity, for once you hear the screaming
it never stops.
it never stops.
Penelope Moore
Zawód : magipsychoterapeutka
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
w psychoterapii jest takie powiedzenie: albo ekspresja albo depresja.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To tylko Penelope, ufam jej. Ty też możesz.
Brzdęki myśli przekazywała niewerbalnie, przez czuły dotyk na kudłatym grzbiecie. Czuła, że malec wie, że Cora nie oddałaby go nikomu, kto ośmieliłby się powtórzyć psi dramat. Przenigdy! Gdzieś tam w głębi wiedziała, że gdyby tylko była świadkiem czegoś takiego, nie powstrzymałaby swojej różdżki. Ona! Łagodna, bezkonfliktowa, wycofana z krzykliwej rzeczywistości. O bliskich jednak należało dbać, chronić ich cała swą mocą, a Howell potrafiła coś więcej, niż tylko opatrywać poparzone łapy i sklejać połamane skrzydła. Ważne dla niej nauki transmutacyjne wciąż znajdywały wiele miejsca w sercu, choć dziś nie znajdowała wielu okazji do popisowego machania różdżką. Nie potrzebowała poklasku, nie przebijała się przez mury dla jakiś wielkich idei. Szła spokojnie, spacerem, zauroczona co rusz obrazami rozkwitającego świata, wędrowała jako strażnik stworzeń. Płynęła w niej krew, która już z chwilą urodzenia zdradzała, jak wiele miłości rozlewać się będzie wkrótce przez to serce. Ich matki dzieliły ją, dzieliły przeszłość, wyrastały z tego samego drzewa. Wierzyła w Penelopę.
– Nigdy nie byłaś obca – odpowiedziała jej ze spokojem. Psiak się nie spłoszył, choć trudno było zauważyć jakąkolwiek różnice w zachowaniu, lęk paraliżował go właściwie od początku. Od pierwszej wyłowionej z rzeki łapy. – Może któregoś dnia poczuje, że w Kłębku nie spotka go nic złego. Przyjaciele na niego czekają. Kłak jest bardzo przejęty – kontynuowała raczej cicho, bez gwałtownych emocji. Wolała, by stworzenie zaczęło się powoli przyzwyczajać do odgłosów, by przestało wzdrygać się na każdy niespodziewany hałas. To się nie stanie dziś, ale wraz z upływem dni malec poczuje się bardziej komfortowo. Dotyk panny Moore nie zaowocował bólem. Układająca się w zagięciach miękkiej płachty główka drgnęła lekko, a potem maluch ziewnął i przymknął oczka. Nie jednak na długo. Czujnie, nieco nerwowo co jakiś czas unosił powieki i zerkał. Cora była pewna, że czekało go już tylko szczęśliwe psie życie. – W Little Witcombe jest spokojnie, Penelope. Nikt obcy się raczej tutaj nie zapuszcza. Zresztą po co? Lasy i rzeka, nic specjalnego. Nie potrafiłabym mieszkać w gęstwinie domów, a te wielkie miasta mnie odstraszają, są kiepskim domem dla zwierząt. Tutaj po prostu jest dobrze. To miejsce pamięta obecność moich rodziców, pamięta te dobre czasy – wyjaśniła, sprzątając po oględzinach psidwaka. Pod jednym machnięciem różdżki zniknęło morze kłaków, a później poukładały się pięknie oczyszczone przyrządy. Bywały dni, kiedy drzwi do lecznicy się nie zamykały, ale od kilku tygodni Cora przyjmowała wyraźnie mniej pacjentów.
Szerzej otworzyła oczy, słysząc jej następne słowa. Nawet na moment zastygła, potrzebując tej drobnej chwili zastanowienia. – Aurorów? – podpytała, jakby wcześniej nie usłyszała jej dobrze, jakby to słowo nie było takie przypadkowe. Potrzasnęła lekko głową – Może minęłaś się z powołaniem i powinnaś gotować tym głodnym służbistom. Jestem bardzo ciekawa, co takiego przyniosłaś. Z pewnością jest pyszne, tylko.. Powinnyśmy najpierw nakarmić zwierzęta, bo inaczej nie pozwolą nam spokojnie zjeść – stwierdziła, wyobrażając sobie od razu domagające się uwagi szczeniaki. – Nie mogłabym być gdzieś indziej. Nie miałabym nawet dokąd pójść, a tutaj jest moja praca. Nie wiem.. nie wiem, co musiałoby się przytrafić, abym zdecydowała się stąd odejść – oznajmiła, opierając się lekko tyłem o blaty. Przecież Penelope wiedziała. – Minęło dużo czasu. Nie mam żadnych wieści od mamy. Ani od Leo. Czuję, że powinnam na nich poczekać. Zawsze znajdą drogę do domu – wyznała dość niespodziewanie. Wyznała coś, czego właściwie nie chciała mówić. Te wszystkie tęsknoty wyjadały ją dzień za dniem.
Brzdęki myśli przekazywała niewerbalnie, przez czuły dotyk na kudłatym grzbiecie. Czuła, że malec wie, że Cora nie oddałaby go nikomu, kto ośmieliłby się powtórzyć psi dramat. Przenigdy! Gdzieś tam w głębi wiedziała, że gdyby tylko była świadkiem czegoś takiego, nie powstrzymałaby swojej różdżki. Ona! Łagodna, bezkonfliktowa, wycofana z krzykliwej rzeczywistości. O bliskich jednak należało dbać, chronić ich cała swą mocą, a Howell potrafiła coś więcej, niż tylko opatrywać poparzone łapy i sklejać połamane skrzydła. Ważne dla niej nauki transmutacyjne wciąż znajdywały wiele miejsca w sercu, choć dziś nie znajdowała wielu okazji do popisowego machania różdżką. Nie potrzebowała poklasku, nie przebijała się przez mury dla jakiś wielkich idei. Szła spokojnie, spacerem, zauroczona co rusz obrazami rozkwitającego świata, wędrowała jako strażnik stworzeń. Płynęła w niej krew, która już z chwilą urodzenia zdradzała, jak wiele miłości rozlewać się będzie wkrótce przez to serce. Ich matki dzieliły ją, dzieliły przeszłość, wyrastały z tego samego drzewa. Wierzyła w Penelopę.
– Nigdy nie byłaś obca – odpowiedziała jej ze spokojem. Psiak się nie spłoszył, choć trudno było zauważyć jakąkolwiek różnice w zachowaniu, lęk paraliżował go właściwie od początku. Od pierwszej wyłowionej z rzeki łapy. – Może któregoś dnia poczuje, że w Kłębku nie spotka go nic złego. Przyjaciele na niego czekają. Kłak jest bardzo przejęty – kontynuowała raczej cicho, bez gwałtownych emocji. Wolała, by stworzenie zaczęło się powoli przyzwyczajać do odgłosów, by przestało wzdrygać się na każdy niespodziewany hałas. To się nie stanie dziś, ale wraz z upływem dni malec poczuje się bardziej komfortowo. Dotyk panny Moore nie zaowocował bólem. Układająca się w zagięciach miękkiej płachty główka drgnęła lekko, a potem maluch ziewnął i przymknął oczka. Nie jednak na długo. Czujnie, nieco nerwowo co jakiś czas unosił powieki i zerkał. Cora była pewna, że czekało go już tylko szczęśliwe psie życie. – W Little Witcombe jest spokojnie, Penelope. Nikt obcy się raczej tutaj nie zapuszcza. Zresztą po co? Lasy i rzeka, nic specjalnego. Nie potrafiłabym mieszkać w gęstwinie domów, a te wielkie miasta mnie odstraszają, są kiepskim domem dla zwierząt. Tutaj po prostu jest dobrze. To miejsce pamięta obecność moich rodziców, pamięta te dobre czasy – wyjaśniła, sprzątając po oględzinach psidwaka. Pod jednym machnięciem różdżki zniknęło morze kłaków, a później poukładały się pięknie oczyszczone przyrządy. Bywały dni, kiedy drzwi do lecznicy się nie zamykały, ale od kilku tygodni Cora przyjmowała wyraźnie mniej pacjentów.
Szerzej otworzyła oczy, słysząc jej następne słowa. Nawet na moment zastygła, potrzebując tej drobnej chwili zastanowienia. – Aurorów? – podpytała, jakby wcześniej nie usłyszała jej dobrze, jakby to słowo nie było takie przypadkowe. Potrzasnęła lekko głową – Może minęłaś się z powołaniem i powinnaś gotować tym głodnym służbistom. Jestem bardzo ciekawa, co takiego przyniosłaś. Z pewnością jest pyszne, tylko.. Powinnyśmy najpierw nakarmić zwierzęta, bo inaczej nie pozwolą nam spokojnie zjeść – stwierdziła, wyobrażając sobie od razu domagające się uwagi szczeniaki. – Nie mogłabym być gdzieś indziej. Nie miałabym nawet dokąd pójść, a tutaj jest moja praca. Nie wiem.. nie wiem, co musiałoby się przytrafić, abym zdecydowała się stąd odejść – oznajmiła, opierając się lekko tyłem o blaty. Przecież Penelope wiedziała. – Minęło dużo czasu. Nie mam żadnych wieści od mamy. Ani od Leo. Czuję, że powinnam na nich poczekać. Zawsze znajdą drogę do domu – wyznała dość niespodziewanie. Wyznała coś, czego właściwie nie chciała mówić. Te wszystkie tęsknoty wyjadały ją dzień za dniem.
Zapewnienia kuzynki chociaż wydawały się przekonujące, nie uspokoiły jasnowłosej uzdrowicielki. Być może okolica była spokojna, ale kto wie jak długo? Lasy i rzeka, odludzie, cisza i spokój były wprost idealnym miejscem do zbrodni, a przynajmniej tak bywało w książkach, które czytywała swego czasu. Rozumiała jednak podejście Cory do ewentualnej przeprowadzki z tego miejsca – sama podczas zamieszkiwania stolicy w czasie kursu i późniejszej pracy w szpitalu nie potrafiła się odnaleźć, ale paradoksalnie po kilku latach zamieszkiwania miasta ponowne zamieszkanie w Dolinie było dziwnym przeżyciem. Odzwyczajona od powolnego życia, takiego, które toczy się we własnym tempie, z początku irytowała się na magiczną mieścinę i żałowała podjętej decyzji. Do dzisiaj zresztą podaje ją w wątpliwość, zauważając jak brak nowych zajęć, twarzy i pacjentów źle na nią wpływa.
– Eskalacja konfliktu i wyjście poza stolicę to kwestia czasu – stwierdziła spokojnie, bez cienia zbędnych emocji, jakby rozprawiała o zeszłorocznej pogodzie – różne rzeczy się słyszy, po prostu nie chciałabym, żebyś była cały czas sama... w każdej chwili ktoś może donieść o miejscu zamieszkania szlamy – i nie chodziło jej o towarzystwo zwierząt, które może i pomocne i ostrzegłyby ją w porę, w razie czego nie obroniłyby dziewczyny jak drugi człowiek władający magią. Wiedziała jednak, że ta dyskusja nie miała większego sensu, bo obie miały odmienne zdania w pewnych kwestiach, lecz chciała jedynie mieć pewność, że Cora mimo wszystko uważała na siebie. Uśmiechnęła się pogodnie, ale po chwili również uśmiech opuścił jej piegowatą twarz; do teraz przyłapywała się na dziwnym wyparciu pewnych faktów, jak choćby rozwiązania instytucji aurorów.
– To, że oficjalnie ich rozwiązano, nie oznacza, że zniknęli z ziemi, prawda? – zerknęła na blondynkę kontrolnie, jakby próbowała doszukać się w jej oczach wyjaśnienia tej wyraźnie zaskoczonej reakcji, ale ostatecznie zwróciła wzrok na przysypiającego na kolanach psidwaka – głównie szarlotkę z jabłek z mojej jabłonki i potrawkę z warzyw z ogródka – podniosła się ostrożnie, przytulając małe zawiniątko do piersi a potem powolnym krokiem przemieściła się wraz z nim we wskazane wcześniej miejsce – trochę przetworów i jajek, które dostałam od sąsiadki w ramach podziękowania – na tym poprzestała chwilowo mówić, z uwagą słuchając kuzynki. Rozumiała ją jak nikt i rozumiała również oczekiwanie na rodzinę, które w swoim przypadku uznała za bezsensowne. Z każdym tygodniem bez odpowiedzi nabierała pewności, że stan matki pogorszył się a ojciec nie zamierzał wracać. Zresztą, kto o zdrowych zmysłach wróciłby do kraju pochłoniętego wojną rasową? Położyła szczeniaka na prowizorycznym posłaniu, by wreszcie podejść z powrotem do Cory. Współczuła jej, jednak nie chciała być tą osobą, która miała odebrać jej nadzieję.
– Korespondencja nie do końca działa tak, jak powinna; to pewnie dlatego – skłamała bez zająknięcia, kojącym tonem, tak jak już wielokrotnie robiła to wobec swoich pacjentów – ale mimo to powinnaś pomyśleć o sobie, Cora, i o czworonogach, nasze przeczucia potrafią być błędne i wynikają zazwyczaj z tego, czego głęboko w duszy pragniemy – uśmiechnęła się pokrzepiająco, z nadzieją, że w żaden sposób nie uraziła czarownicy.
– Eskalacja konfliktu i wyjście poza stolicę to kwestia czasu – stwierdziła spokojnie, bez cienia zbędnych emocji, jakby rozprawiała o zeszłorocznej pogodzie – różne rzeczy się słyszy, po prostu nie chciałabym, żebyś była cały czas sama... w każdej chwili ktoś może donieść o miejscu zamieszkania szlamy – i nie chodziło jej o towarzystwo zwierząt, które może i pomocne i ostrzegłyby ją w porę, w razie czego nie obroniłyby dziewczyny jak drugi człowiek władający magią. Wiedziała jednak, że ta dyskusja nie miała większego sensu, bo obie miały odmienne zdania w pewnych kwestiach, lecz chciała jedynie mieć pewność, że Cora mimo wszystko uważała na siebie. Uśmiechnęła się pogodnie, ale po chwili również uśmiech opuścił jej piegowatą twarz; do teraz przyłapywała się na dziwnym wyparciu pewnych faktów, jak choćby rozwiązania instytucji aurorów.
– To, że oficjalnie ich rozwiązano, nie oznacza, że zniknęli z ziemi, prawda? – zerknęła na blondynkę kontrolnie, jakby próbowała doszukać się w jej oczach wyjaśnienia tej wyraźnie zaskoczonej reakcji, ale ostatecznie zwróciła wzrok na przysypiającego na kolanach psidwaka – głównie szarlotkę z jabłek z mojej jabłonki i potrawkę z warzyw z ogródka – podniosła się ostrożnie, przytulając małe zawiniątko do piersi a potem powolnym krokiem przemieściła się wraz z nim we wskazane wcześniej miejsce – trochę przetworów i jajek, które dostałam od sąsiadki w ramach podziękowania – na tym poprzestała chwilowo mówić, z uwagą słuchając kuzynki. Rozumiała ją jak nikt i rozumiała również oczekiwanie na rodzinę, które w swoim przypadku uznała za bezsensowne. Z każdym tygodniem bez odpowiedzi nabierała pewności, że stan matki pogorszył się a ojciec nie zamierzał wracać. Zresztą, kto o zdrowych zmysłach wróciłby do kraju pochłoniętego wojną rasową? Położyła szczeniaka na prowizorycznym posłaniu, by wreszcie podejść z powrotem do Cory. Współczuła jej, jednak nie chciała być tą osobą, która miała odebrać jej nadzieję.
– Korespondencja nie do końca działa tak, jak powinna; to pewnie dlatego – skłamała bez zająknięcia, kojącym tonem, tak jak już wielokrotnie robiła to wobec swoich pacjentów – ale mimo to powinnaś pomyśleć o sobie, Cora, i o czworonogach, nasze przeczucia potrafią być błędne i wynikają zazwyczaj z tego, czego głęboko w duszy pragniemy – uśmiechnęła się pokrzepiająco, z nadzieją, że w żaden sposób nie uraziła czarownicy.
awareness is the enemy of sanity, for once you hear the screaming
it never stops.
it never stops.
Penelope Moore
Zawód : magipsychoterapeutka
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
w psychoterapii jest takie powiedzenie: albo ekspresja albo depresja.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Trudno rozmawiać z Corą o samotności i wyjściu z tej leśnej izolacji, trudno wydobyć z niej głęboko zakamuflowane prawdy. Prawdy o tym, że niekiedy wręcz marzła w uczuciu pustki, w słońcu upalnego południa. Innej jednak ścieżki dla siebie nie umiała dostrzec. Dokąd mogłaby pójść? Żyła swoją profesją, która i tak nie była zbyt pewna. Spodziewała się, że gdy tylko wojna zapuka do miasteczka, nikt nie będzie martwił się o poranione kopyto konia i połamane skrzydła sów. Ludzie będą bronić siebie, zwierzęta pozostaną gdzieś porozrzucane po świecie. Ten świat zaś łypał ognistym jęzorem, wyrywając dziury w ich niewinnych sercach. Nawet gdyby przestała być tu potrzebna, zawsze będzie czuła przywiązanie do ulubionego domu i ukochanej rzeki. Po odejściu bliskich, po śmierci ojca jeszcze bardziej schowała się w sobie, a pod tym płaszczem serdeczności i uczynności skrył się narastający żal. Życie jej umykało, porosła w miejscu pełnym kłaków. Czy dziczała? Raczej nie, chociaż gdyby Penelope tylko mogła usłyszeć, jakie myśli czasem ją nawiedzały, poczułaby z pewnością wzburzenie dyktowane zapewne troską o kuzynkę. Istniały rozwiązania, po które Howell mogła sięgnąć i do których nigdy nie powinna się zbliżać.
– Spodziewam się, że może tak być, choć trudno mi w to uwierzyć. Pamiętam jednak o tym, by być czujną i nie postępować pochopnie. Nie chcę utracić tego miejsca, mojej jedynej dumy. Nie chcę... – prawie szepnęła, a smutek zadziwiająco obił się o ściany duszy. Czy ogarniała ją panika na myśl, że ktoś mógłby ją stąd wygonić? Jeszcze nie, ale wyobraźnia potrafiła kolorować obrazy bardzo soczyste i nieprzyjazne wobec harmonijnego życia, jakie dotąd wiodła przez większość dni. – Zabezpieczę dom, postaram się o jakieś zaklęcia i pułapki. Poproszę o pomoc kogoś, kto się na tym zna. Kogoś zaufanego – przedstawiła dość ochoczo swoje nagłe postanowienie. Dotąd każdy mógł wejść, mógł zagrać na rdzawej furtce i zapukać do drewnianych drzwi. Przecież zdarzało się jej już wpuszczać tutaj obcych, którzy nieśli w rękach cierpiące stworzenie. Co jeśli Penelope miała rację? Okolica wiedziała, że Howellowie żyli w zgodzie z mugolami, wiedziała o szlamach. Zignorowała chłód wspinający się po jej plecach. Popatrzyła na kuzynkę z delikatnym światłem w spojrzeniu, przywołany uśmiech miał zmazać niedawne niepokoje – choćby na kilka chwil. – Nie zniknęli – potwierdziła. – Może gdzieś działają w ukryciu, może wciąż nas bronią – zaczęła snuć dość optymistyczne wizje. Wyobrażała sobie ich jako osoby niezwykłe, jako nieprzypadkowych bohaterów o niesamowitych zdolnościach. Znała takiego jednego, któremu faktycznie ta rola była przeznaczona. Gdzie teraz był? Co się z nim stało? Tego nie wiedziała, ale wierzyła, że nie ustąpił i nie schował się w cieniu po zderzeniu z ciemnymi mocami. Brakowało jej wiedzy, nie interesowała się światem polityki, ale najwyraźniej nastał taki moment, kiedy nie dało się zamknąć oczu i zatkać uszu. A z tego, co mówiła Peny, burza dopiero miała nadejść. – Już czuję ten smak jabłek. Nie śmiem odmówić twoim pysznościom… – zaznaczyła serdecznie. Podobało jej się przeniesienie uwagi na nieco inne aspekty życia. Jedzenie, o którym opowiadała kuzynka, z pewnością potrafiłoby skusić wszystkich kudłatych domowników, choć… zdecydowanie nie powinno znaleźć się w tych ufnych pyszczkach. – Pewnie masz rację, listy się gubią, krewni się oddalają. Moje serce złamałoby się, gdybym już więcej miała ich nie ujrzeć. I chociaż czuję, że nie zrobiliby mi tego, to jednak nic nie mogę poradzić. My jesteśmy tutaj, oni tam. Rozdzieliły się nasze życia – Westchnęła znów nieco smutnawo, ale nie chciała się więcej zatapiać w takich myślach. Przecież miała być dzielna. Dbać o siebie i nie skreślać dni w oczekiwaniu na powrót rodziny. Nie żyć tym. Utkwiła spojrzenie w oknie, gałęzie szeleściły swoimi zielonymi pelerynami, lekko ocierały się o ściany chaty, jakby próbowały ugłaskać poszarpaną duszę Cory. Kiedy zaś ta popatrzyła znów na swojego gościa, pomyślała, że nie tylko ona nie chciała być całkiem sama.
– Powinnaś go przygarnąć, Penelope. Dobrze mu było w cieple twoich ramion – zauważyła wyraźnie zainspirowana tym nagłym pomysłem. – Maluch szybko dojdzie do siebie, ale myślę, że wcale nie muszę szukać mu domu. Już go znalazł. Zjawiłaś się akurat dzisiaj. Może to nie był przypadek – oznajmiła promiennie. Wizja szczeniaka towarzyszącego pannie Moore wyjątkowo rozgrzała jej serce.
– Spodziewam się, że może tak być, choć trudno mi w to uwierzyć. Pamiętam jednak o tym, by być czujną i nie postępować pochopnie. Nie chcę utracić tego miejsca, mojej jedynej dumy. Nie chcę... – prawie szepnęła, a smutek zadziwiająco obił się o ściany duszy. Czy ogarniała ją panika na myśl, że ktoś mógłby ją stąd wygonić? Jeszcze nie, ale wyobraźnia potrafiła kolorować obrazy bardzo soczyste i nieprzyjazne wobec harmonijnego życia, jakie dotąd wiodła przez większość dni. – Zabezpieczę dom, postaram się o jakieś zaklęcia i pułapki. Poproszę o pomoc kogoś, kto się na tym zna. Kogoś zaufanego – przedstawiła dość ochoczo swoje nagłe postanowienie. Dotąd każdy mógł wejść, mógł zagrać na rdzawej furtce i zapukać do drewnianych drzwi. Przecież zdarzało się jej już wpuszczać tutaj obcych, którzy nieśli w rękach cierpiące stworzenie. Co jeśli Penelope miała rację? Okolica wiedziała, że Howellowie żyli w zgodzie z mugolami, wiedziała o szlamach. Zignorowała chłód wspinający się po jej plecach. Popatrzyła na kuzynkę z delikatnym światłem w spojrzeniu, przywołany uśmiech miał zmazać niedawne niepokoje – choćby na kilka chwil. – Nie zniknęli – potwierdziła. – Może gdzieś działają w ukryciu, może wciąż nas bronią – zaczęła snuć dość optymistyczne wizje. Wyobrażała sobie ich jako osoby niezwykłe, jako nieprzypadkowych bohaterów o niesamowitych zdolnościach. Znała takiego jednego, któremu faktycznie ta rola była przeznaczona. Gdzie teraz był? Co się z nim stało? Tego nie wiedziała, ale wierzyła, że nie ustąpił i nie schował się w cieniu po zderzeniu z ciemnymi mocami. Brakowało jej wiedzy, nie interesowała się światem polityki, ale najwyraźniej nastał taki moment, kiedy nie dało się zamknąć oczu i zatkać uszu. A z tego, co mówiła Peny, burza dopiero miała nadejść. – Już czuję ten smak jabłek. Nie śmiem odmówić twoim pysznościom… – zaznaczyła serdecznie. Podobało jej się przeniesienie uwagi na nieco inne aspekty życia. Jedzenie, o którym opowiadała kuzynka, z pewnością potrafiłoby skusić wszystkich kudłatych domowników, choć… zdecydowanie nie powinno znaleźć się w tych ufnych pyszczkach. – Pewnie masz rację, listy się gubią, krewni się oddalają. Moje serce złamałoby się, gdybym już więcej miała ich nie ujrzeć. I chociaż czuję, że nie zrobiliby mi tego, to jednak nic nie mogę poradzić. My jesteśmy tutaj, oni tam. Rozdzieliły się nasze życia – Westchnęła znów nieco smutnawo, ale nie chciała się więcej zatapiać w takich myślach. Przecież miała być dzielna. Dbać o siebie i nie skreślać dni w oczekiwaniu na powrót rodziny. Nie żyć tym. Utkwiła spojrzenie w oknie, gałęzie szeleściły swoimi zielonymi pelerynami, lekko ocierały się o ściany chaty, jakby próbowały ugłaskać poszarpaną duszę Cory. Kiedy zaś ta popatrzyła znów na swojego gościa, pomyślała, że nie tylko ona nie chciała być całkiem sama.
– Powinnaś go przygarnąć, Penelope. Dobrze mu było w cieple twoich ramion – zauważyła wyraźnie zainspirowana tym nagłym pomysłem. – Maluch szybko dojdzie do siebie, ale myślę, że wcale nie muszę szukać mu domu. Już go znalazł. Zjawiłaś się akurat dzisiaj. Może to nie był przypadek – oznajmiła promiennie. Wizja szczeniaka towarzyszącego pannie Moore wyjątkowo rozgrzała jej serce.
Podobnie jak kuzynka, Penelopa nie wyobrażała sobie przeprowadzki na stałe poza Dolinę, w miejsce, w którym zaczynałaby wszystko od zera ze świadomością, że powrót do rodzinnego domu nie ma prawa bytu – wiedziała, że gdyby tylko wojna wyszła poza stolicę a mieszkańcy okolicznych miejscowości musieliby uciekać, jak mieszkańcy Londynu, po tym, co znała od dziecka nie pozostałoby najprawdopodobniej nic. Z łagodnym uśmiechem spojrzała na twarz kuzynki, wzrokiem wyrażającym więcej niż tysiąc słów; nie musiała mówić, kończyć zdania, bo wiedziała co miała na myśli i co czuła. Wbrew pozorom znajdowały się w podobnym miejscu w życiu, co wydawało się jasnowłosej czarownicy całkiem zabawne. To, jak drogi potrafiły krzyżować się, przybierać podobne tory u nieznajomych, ale też u bliskich – coś, na co nigdy nie mieli poznać odpowiedzi dlaczego i w jaki sposób się tak działo. Nie odpowiedziała już na słowa Cory. Kiwnięciem głowy przytaknęła, przyznając w ten sposób kuzynce słuszność, i wiedziała, że sama musiała pójść w jej ślady. Pomimo namiaru czasu wolnego zapominała o tak podstawowych rzeczach, jak nałożenie na dom zaklęć ochronnych, czy pułapek, nawet po przypomnieniu i sugestii Billy'ego, z którym czuła się jednak pod dachem bezpieczniej. I przede wszystkim: raźniej. Chociaż człowiekiem samotnym raczej nie była, wiedząc, że gdzieś w świecie znajdują się jej bliscy, przez ostatni rok była sama.
– Widziałam się niedawno z Gabrielem – obwieściła nagle na wspomnienie aurorów. Jeśli miała wierzyć zapewnieniom swojego byłego mężczyzny, po rozstaniu się z zawodem nie zajmował się walką z ukrycia, tylko majsterkowaniem, ale czy to również nie kłamstwa rozdzieliły ich drogi? Jeśli skłamało się raz, skłamałoby się i drugi, zwłaszcza dla uspokojenia drugiej strony, tego nieznośnego, niezręcznego small talku po takim czasie nieobecności. Tego tematu nie chciał jednak kontynuować, szybko żałując, że porwała się na podobne wyzwanie. Rana, którą pozostawił po sobie związek z Tonksem zapiekła w dniu, w którym zjawił się w jej domu, zapiekła również i teraz, gdy powróciła myślami do jego osoby, więc skupiła się na pochwale Cory.
– Bardzo mnie cieszy twój apetyt – uśmiechnęła się, nie podejmując już tematu rodziny. Ten bolał równie mocno, co myśl o przeprowadzce a nie chciała zawracać kuzynce głowy swoimi problemami, domysłami i obawami. Czuła, że z jej matką nie działo się dobrze a ojciec odwlekał w czasie potwierdzenie tej informacji, choć nie posądzała go o podobny akt okrucieństwa wobec córki, ale jak udowadniała jej praca, ludzie bywali naprawdę różni, zaskakujący. Pochmurniejąc, z początku nie zwróciła uwagi na słowa magiweterynarza, swój wzrok kierując przypadkowo ku małemu zawiniątku.
– Co? – zamrugała kilkukrotnie, spoglądając wreszcie na kuzynkę – muszę to przemyśleć, na razie będzie lepiej, jeśli zostanie u ciebie – odparła spokojnie, cicho, nie chcąc podejmować decyzji w emocjach. – Chodźmy nakarmić zwierzęta – zarządziła, lecz jej myśli jeszcze kilkukrotnie skierowały się w ciągu dnia w kierunku małego psidwaka.
zt
– Widziałam się niedawno z Gabrielem – obwieściła nagle na wspomnienie aurorów. Jeśli miała wierzyć zapewnieniom swojego byłego mężczyzny, po rozstaniu się z zawodem nie zajmował się walką z ukrycia, tylko majsterkowaniem, ale czy to również nie kłamstwa rozdzieliły ich drogi? Jeśli skłamało się raz, skłamałoby się i drugi, zwłaszcza dla uspokojenia drugiej strony, tego nieznośnego, niezręcznego small talku po takim czasie nieobecności. Tego tematu nie chciał jednak kontynuować, szybko żałując, że porwała się na podobne wyzwanie. Rana, którą pozostawił po sobie związek z Tonksem zapiekła w dniu, w którym zjawił się w jej domu, zapiekła również i teraz, gdy powróciła myślami do jego osoby, więc skupiła się na pochwale Cory.
– Bardzo mnie cieszy twój apetyt – uśmiechnęła się, nie podejmując już tematu rodziny. Ten bolał równie mocno, co myśl o przeprowadzce a nie chciała zawracać kuzynce głowy swoimi problemami, domysłami i obawami. Czuła, że z jej matką nie działo się dobrze a ojciec odwlekał w czasie potwierdzenie tej informacji, choć nie posądzała go o podobny akt okrucieństwa wobec córki, ale jak udowadniała jej praca, ludzie bywali naprawdę różni, zaskakujący. Pochmurniejąc, z początku nie zwróciła uwagi na słowa magiweterynarza, swój wzrok kierując przypadkowo ku małemu zawiniątku.
– Co? – zamrugała kilkukrotnie, spoglądając wreszcie na kuzynkę – muszę to przemyśleć, na razie będzie lepiej, jeśli zostanie u ciebie – odparła spokojnie, cicho, nie chcąc podejmować decyzji w emocjach. – Chodźmy nakarmić zwierzęta – zarządziła, lecz jej myśli jeszcze kilkukrotnie skierowały się w ciągu dnia w kierunku małego psidwaka.
zt
awareness is the enemy of sanity, for once you hear the screaming
it never stops.
it never stops.
Penelope Moore
Zawód : magipsychoterapeutka
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
w psychoterapii jest takie powiedzenie: albo ekspresja albo depresja.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W naturze urzekała ją prawda. Szczerość. Chociaż jej piękno i miękkość potrafiły być zdradzieckie, świat przyrody pozostawał raczej szczery, pozbawiony intrygi, poukładany o wiele bardziej od skomplikowanych spraw człowieka. Pozbawiony tej gry, która uwłaczała, która doprowadzała zdolne umysły do szaleństwa. Emocje wydawała się tutaj tak proste, może nawet nie istniały. Była tylko chęć życia, potrzeba przetrwania i stado. One miały swoje stada porozbijane. Cora stworzyła nowe wspólnie z wszystkimi kudłatymi przyjaciółmi. Penelope może dopiero miała to przed sobą. Jednak na wspomnienie o Tonksie, lekko zmarszczyło się czoło jasnowłosej. Znała tego mężczyznę. Był bratem Michaela, był z jej rocznika. Aż za mocno splatały się ich drogi przez tamte szkolne lata. Nie stłumiła odgłosu niepokoju. Przecież powiadali, że dwie rozdarte już kiedyś drogi nigdy nie powinny się łączyć. Przyjęła to wyznanie, pozwoliła sobie na chwilę zastanowienia. Może im obu nie byli nigdy pisani ci bracia. Kiedy Moore nie powiedziała nic więcej, Cora postanowiła uszanować jej milczenie. Sama nie chciała, by ktokolwiek pociągał ją za język i dowiadywał się o ranach, które nieustannie próbowały się zagoić. Wciąż bezskutecznie, mimo upływających lat. Być może to jeszcze nie był ten dzień, uśpione w sercach krzyki nie wydostały się spomiędzy warg.
Apetyt Cory pozostawał kwestią sporną. Jadła, owszem, ale znacznie mniej niż kiedyś, zdecydowanie poniżej normy, nieco nierozsądnie. Gotowanie dla siebie nie czyniło tak wielkiej radości, jak możliwość uszykowania posiłku dla bliskich. Myśl, że Penelope specjalnie dla niej przygotowała posiłki, jakimś cudem wywołała nagłe uczucie głodu. Poczuła jej troskę, obecność kogoś, dla kogo wcale nie pozostawała obojętna. Zupełnie jakby nagle pękała ta przedziwna skorupa, w której sama się zatrzasnęła wieki temu. To było tak miłe.
Chociaż przeczuwała, że rozmowa nie została jeszcze dokończona i może powinny do niektórych tematów powrócić – jak choćby to, co działo się u samej Peny, z jej bliskimi i z nią samą, to jednak na krótką chwilę mogły zrzucić z siebie ciężary dyskusji. Niewypowiedziane słowa winny powrócić, ale jeszcze nie teraz. Przecież kuzynka nie musiała jej już opuszczać. Zresztą Cora planowała zatrzymać ją pod dachami Kłębka chociażby i na tę noc. Tę, może kolejną. W oswajających się chwilach zrodzić się miało jeszcze więcej szczerości. I zupełnie nieoczekiwane uczucie między wiedźmą i psiakiem.
– Zostanie ze mną, muszę mieć na niego oko. Chcę się upewnić, że nic mu się nie stało. Będziemy pracować nad tym, by przestał się bać. Ale, Penelope, mogłabyś wpadać częściej, wiesz? – zaproponowała pełna nadziei na to, że czarownica jednak skusi się. Odrobina zabawy z psiakiem, wspólne spacery i karmienie to pierwszy krok do pokochania się. Cora nie potrafiła zignorować tego przeczucia i w głębi duszy wiedziała, że maleństwo któregoś dnia znajdzie się pod skrzydłami Penelope.
zt x2
Apetyt Cory pozostawał kwestią sporną. Jadła, owszem, ale znacznie mniej niż kiedyś, zdecydowanie poniżej normy, nieco nierozsądnie. Gotowanie dla siebie nie czyniło tak wielkiej radości, jak możliwość uszykowania posiłku dla bliskich. Myśl, że Penelope specjalnie dla niej przygotowała posiłki, jakimś cudem wywołała nagłe uczucie głodu. Poczuła jej troskę, obecność kogoś, dla kogo wcale nie pozostawała obojętna. Zupełnie jakby nagle pękała ta przedziwna skorupa, w której sama się zatrzasnęła wieki temu. To było tak miłe.
Chociaż przeczuwała, że rozmowa nie została jeszcze dokończona i może powinny do niektórych tematów powrócić – jak choćby to, co działo się u samej Peny, z jej bliskimi i z nią samą, to jednak na krótką chwilę mogły zrzucić z siebie ciężary dyskusji. Niewypowiedziane słowa winny powrócić, ale jeszcze nie teraz. Przecież kuzynka nie musiała jej już opuszczać. Zresztą Cora planowała zatrzymać ją pod dachami Kłębka chociażby i na tę noc. Tę, może kolejną. W oswajających się chwilach zrodzić się miało jeszcze więcej szczerości. I zupełnie nieoczekiwane uczucie między wiedźmą i psiakiem.
– Zostanie ze mną, muszę mieć na niego oko. Chcę się upewnić, że nic mu się nie stało. Będziemy pracować nad tym, by przestał się bać. Ale, Penelope, mogłabyś wpadać częściej, wiesz? – zaproponowała pełna nadziei na to, że czarownica jednak skusi się. Odrobina zabawy z psiakiem, wspólne spacery i karmienie to pierwszy krok do pokochania się. Cora nie potrafiła zignorować tego przeczucia i w głębi duszy wiedziała, że maleństwo któregoś dnia znajdzie się pod skrzydłami Penelope.
zt x2
15.10? wieczór
Od powrotu z Azkabanu, odwlekał wizytę u Cory ile się dało. Nie ufał sobie, nie ufał Fenrirowi, a co gorsza nie ufał własnemu ciału ani umysłowi. Nie chciał, by widziała go w takim stanie - o tym, że wszystko się ułożyło, napisał listownie. Wiedział jednak, że nie może trzymać się na dystans w nieskończoność. Nie zdążył nałożyć na Kłębek wszystkich pułapek, jakie sobie zaplanował. Miał to zrobić we wrześniu, ale nagłe wezwanie od Harolda Longbottoma pokrzyżowało te plany. Cora zawsze była cicha i łagodna, Cora nie przypominała się ani nie narzekała, gdy zniknął bez słowa, do Azkabanu. Gdy napisał lakonicznie o tym, co się wydarzyło. Gdy nadal milczał.
Czasem siebie za to nienawidził. Za to, jak łatwo przychodziło mu budowanie murów.
Ale na początku października zburzył jeden mur i za to nienawidził siebie jeszcze bardziej.
Nie tylko za to.
Gwiazdy świeciły już jasno na niebie, gdy pojawił się w Kłębku po zachodzie słońca. Odruchowo poszukał wzrokiem Syriusza, a potem wziął głęboki oddech i pokręcił głową. Opanuj się, Mike. Poprawił golf, choć nie było takiej potrzeby, a potem zaczął obchodzić dom. Nie zapowiedział się, jakkolwiek było to głupie. Podświadomie liczył chyba, że Cora go tutaj nie zastanie, że obudzi się w pięknie zabezpieczonym domu, że nie będzie musiał patrzeć jej w oczy i zastanawiać się, czy Fenrir będzie się dziś zachowywał. Że nie będzie musiał skupiać się na rozmowie, gdy w jego myślach przeważnie gościli dementorzy.
Nałożył Lepkie Ręce na drzwi wejściowe do domu, nawet nie przejmując się tym, że samemu wygląda teraz jak złodziej. Skupił się na białej magii i przywołał ją, by unieszkodliwić ręce każdego potencjalnego złodzieja. Potem przeszedł pod pomieszczenie dla zwierząt. Tu też przyda się ta pułapka. Korciło go, by nałożyć też Niespodziankę, ale o to powinien spytać Corę. Ukląkł na progu werandy i nałożył Oczobłysk oraz Ostatnie Tango, skupiając się na własnej znajomości uroków, kreśląc różdżką wzory, przyzywając magię. Po namyśle dodał jeszcze Starego Szewca pod drzwi, skupiając się na magicznej energii, która zatrzymałaby jakiegokolwiek niechcianego gościa w miejscu. Czas płynął i płynął, biała magia krążyła wkoło. Mógł tak spędzić dobre kilka godzin, znał sporo pułapek. A zabezpieczeń nigdy za wiele. Wojna docierała nawet tutaj. Na koniec nałoży jeszcze Cave Inimicum, ale jak na razie sam był intruzem.
Chciałby zapukać do domu, powiedzieć a nie mówiłem? Przypomnieć jej, że wyjazd to dobra opcja. Ale ostatnio się o to obraziła, nigdy nie widział jej takiej wściekłej. Gorzkie słowa Vincenta nadal paliły mu sumienie. Mógł zatem zrobić tylko o to, nałożyć te cholerne pułapki. Próbować nie myśleć o tym, jak cholernie ryzykowne jest pozostanie w Gloucestershire, próbować wytłumaczyć sobie, że to jej życie. Nie jego, nie ich. Tylko jej.
Potarł czoło dłonią. Znów bolała go głowa.
nakładam Lepkie Ręce na drzwi do Kłębka, Starego Szewca pod drzwi, Oczobłysk i Ostatnie Tango na werandę/wejście.
rzucam na Azkaban
Od powrotu z Azkabanu, odwlekał wizytę u Cory ile się dało. Nie ufał sobie, nie ufał Fenrirowi, a co gorsza nie ufał własnemu ciału ani umysłowi. Nie chciał, by widziała go w takim stanie - o tym, że wszystko się ułożyło, napisał listownie. Wiedział jednak, że nie może trzymać się na dystans w nieskończoność. Nie zdążył nałożyć na Kłębek wszystkich pułapek, jakie sobie zaplanował. Miał to zrobić we wrześniu, ale nagłe wezwanie od Harolda Longbottoma pokrzyżowało te plany. Cora zawsze była cicha i łagodna, Cora nie przypominała się ani nie narzekała, gdy zniknął bez słowa, do Azkabanu. Gdy napisał lakonicznie o tym, co się wydarzyło. Gdy nadal milczał.
Czasem siebie za to nienawidził. Za to, jak łatwo przychodziło mu budowanie murów.
Ale na początku października zburzył jeden mur i za to nienawidził siebie jeszcze bardziej.
Nie tylko za to.
Gwiazdy świeciły już jasno na niebie, gdy pojawił się w Kłębku po zachodzie słońca. Odruchowo poszukał wzrokiem Syriusza, a potem wziął głęboki oddech i pokręcił głową. Opanuj się, Mike. Poprawił golf, choć nie było takiej potrzeby, a potem zaczął obchodzić dom. Nie zapowiedział się, jakkolwiek było to głupie. Podświadomie liczył chyba, że Cora go tutaj nie zastanie, że obudzi się w pięknie zabezpieczonym domu, że nie będzie musiał patrzeć jej w oczy i zastanawiać się, czy Fenrir będzie się dziś zachowywał. Że nie będzie musiał skupiać się na rozmowie, gdy w jego myślach przeważnie gościli dementorzy.
Nałożył Lepkie Ręce na drzwi wejściowe do domu, nawet nie przejmując się tym, że samemu wygląda teraz jak złodziej. Skupił się na białej magii i przywołał ją, by unieszkodliwić ręce każdego potencjalnego złodzieja. Potem przeszedł pod pomieszczenie dla zwierząt. Tu też przyda się ta pułapka. Korciło go, by nałożyć też Niespodziankę, ale o to powinien spytać Corę. Ukląkł na progu werandy i nałożył Oczobłysk oraz Ostatnie Tango, skupiając się na własnej znajomości uroków, kreśląc różdżką wzory, przyzywając magię. Po namyśle dodał jeszcze Starego Szewca pod drzwi, skupiając się na magicznej energii, która zatrzymałaby jakiegokolwiek niechcianego gościa w miejscu. Czas płynął i płynął, biała magia krążyła wkoło. Mógł tak spędzić dobre kilka godzin, znał sporo pułapek. A zabezpieczeń nigdy za wiele. Wojna docierała nawet tutaj. Na koniec nałoży jeszcze Cave Inimicum, ale jak na razie sam był intruzem.
Chciałby zapukać do domu, powiedzieć a nie mówiłem? Przypomnieć jej, że wyjazd to dobra opcja. Ale ostatnio się o to obraziła, nigdy nie widział jej takiej wściekłej. Gorzkie słowa Vincenta nadal paliły mu sumienie. Mógł zatem zrobić tylko o to, nałożyć te cholerne pułapki. Próbować nie myśleć o tym, jak cholernie ryzykowne jest pozostanie w Gloucestershire, próbować wytłumaczyć sobie, że to jej życie. Nie jego, nie ich. Tylko jej.
Potarł czoło dłonią. Znów bolała go głowa.
nakładam Lepkie Ręce na drzwi do Kłębka, Starego Szewca pod drzwi, Oczobłysk i Ostatnie Tango na werandę/wejście.
rzucam na Azkaban
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 08.04.21 4:07, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 6
'k8' : 6
Przymknęła powieki ledwie na to jedno mruknięcie księżyca. Na moment oparła głowę o koński grzbiet, wtuliła ucho w bijące serce kudłonia. Złote źdźbła natychmiast splątały się z długimi włosami, a zwierzę uspokojone obecnością piastunki, która je oswoiła, z ulgą przywitało krainy snów. Ranne kopyto owinięte szczelnie bandażami obserwował przez chwilę Kłak, który również wygodnie ułożył się na sianie. Cora nie zwróciła uwagi na chłód panujący wewnątrz stworzeniowego domostwa. Skupiła się na czuwaniu, zapewnieniu właściwiej opieki kudłoniowi, który przestraszył się wczorajszej burzy i niefortunnie zranił. Pamiętała ich początki, strach malujący się w dużych oczach, trzęsące się ciało, ostrzegawcze parsknięcia. Potem jednak zrozumiał, odkrył, że nie pragnęła niczego więcej, oprócz niesienia pomocy i ulgi. Tak jak tylko potrafiła. Zasnęli tam w trójkę. Cora jednak przebudziła się zwabiona melodią nocnych sów. Oparta o drewniane ściany stajni spoczywała na sianie i rozmyślała. Dłoń mimowolnie wczesywała czułość w odpoczywające ciało koniowatego. Psidwak ledwie na chwilę podniósł łepek, ale gdy tylko odkrył, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, ponownie się ułożył i zaraz znów powrócił do urwanego snu. Cora ułożyła nogi wzdłuż siebie i przejechała dłonią po szczupłym ramieniu, poszukując jakiejś niemożliwej ulgi w tym najprostszym, zupełnie mimowolnym geście. Stąd nie widziała nieba, nie dostrzegała gwiazd, choć z któregoś wąskiego okienka do środka stajni wślizgiwało się ciekawskie światło księżyca. Wstała ciężko, nieco leniwie, a kiedy przeszła ten pierwszy krok, opadły skrawki zasuszonych traw. Niektóre z nich wciąż trwały wczepione we włosy, w cienki, przydłuży sweter. Podejrzała, co działo się w poszczególnych zagrodach i skontrolowała stan zdrowia ciężarnej samicy aetonana, która w wygodnym kącie oczekiwała na rozwiązanie. W każdej desce, w każdej wydrążonej rysie i każdym przytwierdzonym na stałe elemencie wnętrza odnajdywała wspomnienie ukochanego ojca, który stworzył to miejsce, zaplanował, wprowadził tu pierwsze stworzenia i uczył ją niemal wszystkiego, co potrafiła dzisiaj. Z nostalgią zatrzymała się w progu, dłoń skleiła z drewnianą ramą i na moment zaciągnęła się ulubionym zapachem, swoistą mieszanką siana i zwierzęcej obecności.
Potem wyszła prosto w objęcia księżyca, naprzeciw sennym oddechom, w ciemność. Popatrzyła w stronę nieustającego w pędzie strumienia, rzeki pełnej bliskich jej sercu obrazów. W kilku krokach znalazła się na samym środku podwórza, a potem zupełnie mimowolnie obróciła głowę. Natrafiła na sylwetkę Michaela i uśmiechnęła się, trochę zauroczona, trochę przerażona. A może wcale się nie obudziła? A może dalej śniła? Widywała go tutaj czasami, odtwarzała w wyobraźni niemożliwe spotkania, słowa, których nigdy nie wypowiedział i gesty, których nigdy nie wykonał. Wydawał jej się i tym razem widokiem zbyt niemożliwym. Nierzeczywistym. Przecież nigdy nie miała prawa wabić go tutaj i zatrzymywać na zawsze.
Potem wyszła prosto w objęcia księżyca, naprzeciw sennym oddechom, w ciemność. Popatrzyła w stronę nieustającego w pędzie strumienia, rzeki pełnej bliskich jej sercu obrazów. W kilku krokach znalazła się na samym środku podwórza, a potem zupełnie mimowolnie obróciła głowę. Natrafiła na sylwetkę Michaela i uśmiechnęła się, trochę zauroczona, trochę przerażona. A może wcale się nie obudziła? A może dalej śniła? Widywała go tutaj czasami, odtwarzała w wyobraźni niemożliwe spotkania, słowa, których nigdy nie wypowiedział i gesty, których nigdy nie wykonał. Wydawał jej się i tym razem widokiem zbyt niemożliwym. Nierzeczywistym. Przecież nigdy nie miała prawa wabić go tutaj i zatrzymywać na zawsze.
Czas płynął nieubłaganie. Minęło... ile? Kilka godzin. Stracił poczucie rzeczywistości. Eliksir uspokajający, wypity przed wyjściem z domu, nieco otępiał, ale nie na tyle by nakładanie pułapek było niemożliwe. Szło mu po prostu wolniej niż zwykle, był zresztą dokładny. Starał się nie patrzeć na księżyc, tak straszny, ani na gwiazdy, tak piękne. Tylko skupić na magii, bo właśnie tego było mu trzeba. Skupienia. I poczucia, że chociaż tą jedną, jedyną rzecz jest w stanie zrobić dobrze, że komuś pomoże. Zostawi tutaj Corze list z opisem wszystkiego, tak będzie najlepiej.
Tak bardzo chciał ją zobaczyć po powrocie z Azkabanu.
Tak bardzo bał się ją zobaczyć, tak uparcie odwlekał wizytę, choć wojna przecież nie czekała, choć nie było tu bezpiecznie. Zakradł się więc nocą, jak tchórz, w ramach pokrętnego kompromisu z samym sobą.
Dwukrotnie przemienił się przy Hannah, raz omal nie stracił nad sobą panowania przy Kerstin, a we wrześniu...
...nie mógł dopuścić, by znowu zdarzyło się to, co we wrześniu. Pozwolić, by ktokolwiek skrzywdził Corę. Samemu ją skrzywdzić. Tylko bolesna świadomość, że nie panuje w pełni (p e ł n i) nad sobą, powstrzymywała go od ponownego zaproszenia jej do Wrzosowej Przystani. I nie tylko ta świadomość. Wspomnienie listu, który mu wysłała, niemożność zamykania oczu na tlący się w niej płomień, którego żadne z nich nie mogło ugasić. Ciepło, do którego nie mógł i chyba nie chciał się zbliżyć, choć tak bardzo brakowało mu ciepła.
Zrozumiał to dopiero, gdy pojawiła się na podwórzu, gdy zamiast przerażeniem lub zaskoczeniem powitała go uśmiechem. A on zamarł, choć wcale nie porażony niepokojem, bo wilk w głowie milczał, na szczęście milczał. Eliksir pomógł, albo po prostu czuł się dziś normalniej. Gdy podniósł głowę i zobaczył śliczną blondynkę w koszuli nocnej, z całą siłą uderzył wreszcie mur, który zbudował niegdyś między nimi i który wciąż przyjmował nowe kształty.
Niegdyś ten mur był młodzieńczym zażenowaniem i wyrzutami sumienia.
W maju mur miał kształt Hannah, rozkojarzenia, zderzenia teraźniejszości i przeszłości.
W lipcu mur zmienił się w czarną mgłę.
A teraz był lodowaty i gorący zarazem. We wspomnieniach Michaela momentalnie zatańczył chłód Azkabanu, aż zrobiło mu się zimniej. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było wspomnienie czyichś oczu, czarnych jak węgiel i błyszczących jak gwiazdy. I palący, parzący wstyd.
Przepraszam, Cora. Tego muru nie zdoła zburzyć, nie dzisiaj, nie teraz, może nigdy, chociaż tak cholernie by chciał. A ona czekała tak długo i zawsze uśmiechała się tak pięknie. W lecie zastanawiał się czasem, co mogłoby być, ale te rozważania zabił w sobie na zawsze, tydzień temu, gdy znów przemienił się przy Hannah. Był potworem i zboczeńcem i tylko w pracy czuł się aurorem, czuł się sobą. Ale dzisiaj nie był w pracy, a przy Corze czuł się nagi.
Wziął głęboki wdech i przerwał nakładanie Cave Inimicum, prostując się. Podszedł kilka kroków w jej stronę, ostrożnie, jakby nie chciał jej spłoszyć. Chyba nie lunatykowała...?
-Przyszedłem dokończyć te pułapki. Przepraszam... że tak bez zapowiedzi. - przywitał się, budząc ze złudzeń ich obydwoje. On nie mógł już się łudzić, że zdoła jej dziś uniknąć, a ona, że był pięknym snem. Snem, w którym mówiłby normalnie i szczerze i potrafił być kimś więcej niż marnym przyjacielem.
Kochał ją, ale tak jak kochał Leo, swojego zaginionego przyjaciela.
Chyba tak.
Po namyśle, bał się o tym myśleć.
-Moja siostra jest cała i zdrowa. Ja... ja też jestem cały. - pisał jej już o tym, choć w o wiele oszczędniejszych słowach, wspominając o rodzinie, a nie siostrze. Musiała się jednak domyślić, że się udało, że żył. Widziała, że był... cały.
Nie znała tylko ceny, którą zapłacił.
Tak bardzo chciał ją zobaczyć po powrocie z Azkabanu.
Tak bardzo bał się ją zobaczyć, tak uparcie odwlekał wizytę, choć wojna przecież nie czekała, choć nie było tu bezpiecznie. Zakradł się więc nocą, jak tchórz, w ramach pokrętnego kompromisu z samym sobą.
Dwukrotnie przemienił się przy Hannah, raz omal nie stracił nad sobą panowania przy Kerstin, a we wrześniu...
...nie mógł dopuścić, by znowu zdarzyło się to, co we wrześniu. Pozwolić, by ktokolwiek skrzywdził Corę. Samemu ją skrzywdzić. Tylko bolesna świadomość, że nie panuje w pełni (p e ł n i) nad sobą, powstrzymywała go od ponownego zaproszenia jej do Wrzosowej Przystani. I nie tylko ta świadomość. Wspomnienie listu, który mu wysłała, niemożność zamykania oczu na tlący się w niej płomień, którego żadne z nich nie mogło ugasić. Ciepło, do którego nie mógł i chyba nie chciał się zbliżyć, choć tak bardzo brakowało mu ciepła.
Zrozumiał to dopiero, gdy pojawiła się na podwórzu, gdy zamiast przerażeniem lub zaskoczeniem powitała go uśmiechem. A on zamarł, choć wcale nie porażony niepokojem, bo wilk w głowie milczał, na szczęście milczał. Eliksir pomógł, albo po prostu czuł się dziś normalniej. Gdy podniósł głowę i zobaczył śliczną blondynkę w koszuli nocnej, z całą siłą uderzył wreszcie mur, który zbudował niegdyś między nimi i który wciąż przyjmował nowe kształty.
Niegdyś ten mur był młodzieńczym zażenowaniem i wyrzutami sumienia.
W maju mur miał kształt Hannah, rozkojarzenia, zderzenia teraźniejszości i przeszłości.
W lipcu mur zmienił się w czarną mgłę.
A teraz był lodowaty i gorący zarazem. We wspomnieniach Michaela momentalnie zatańczył chłód Azkabanu, aż zrobiło mu się zimniej. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było wspomnienie czyichś oczu, czarnych jak węgiel i błyszczących jak gwiazdy. I palący, parzący wstyd.
Przepraszam, Cora. Tego muru nie zdoła zburzyć, nie dzisiaj, nie teraz, może nigdy, chociaż tak cholernie by chciał. A ona czekała tak długo i zawsze uśmiechała się tak pięknie. W lecie zastanawiał się czasem, co mogłoby być, ale te rozważania zabił w sobie na zawsze, tydzień temu, gdy znów przemienił się przy Hannah. Był potworem i zboczeńcem i tylko w pracy czuł się aurorem, czuł się sobą. Ale dzisiaj nie był w pracy, a przy Corze czuł się nagi.
Wziął głęboki wdech i przerwał nakładanie Cave Inimicum, prostując się. Podszedł kilka kroków w jej stronę, ostrożnie, jakby nie chciał jej spłoszyć. Chyba nie lunatykowała...?
-Przyszedłem dokończyć te pułapki. Przepraszam... że tak bez zapowiedzi. - przywitał się, budząc ze złudzeń ich obydwoje. On nie mógł już się łudzić, że zdoła jej dziś uniknąć, a ona, że był pięknym snem. Snem, w którym mówiłby normalnie i szczerze i potrafił być kimś więcej niż marnym przyjacielem.
Kochał ją, ale tak jak kochał Leo, swojego zaginionego przyjaciela.
Chyba tak.
Po namyśle, bał się o tym myśleć.
-Moja siostra jest cała i zdrowa. Ja... ja też jestem cały. - pisał jej już o tym, choć w o wiele oszczędniejszych słowach, wspominając o rodzinie, a nie siostrze. Musiała się jednak domyślić, że się udało, że żył. Widziała, że był... cały.
Nie znała tylko ceny, którą zapłacił.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Dotyk łap, melodia wielu głosów
Szybka odpowiedź