Mała łódka, dużo mokrej sierści
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mała łódka, dużo mokrej sierści
Wkrótce.
Tutaj łóżko a tam szafa,
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
Nie miał pojęcia co dokładnie zdarzyło się między tą dobrze znaną mu dwójką. Jak silne i skomplikowane relacje rozwinęły się podczas długoletniej nieobecności. Łączyła ich zwykła znajomość, silna przyjaźń, a może namiastki romantycznego uczucia? Jeszcze z czasów szkolnych, pamiętał zagorzałą słabość blond przyjaciółki do najstarszego przedstawiciela rodziny Tonks. Nie pozostawał obojętny na szczere wyznania, lecz nie ukrywał, iż traktował je jak typowe, młodzieńcze zauroczenie. Podobno przyjaźnił się z Leonardem; istniało więc całkiem spore prawdopodobieństwo, że przebywał w leśnej oazie nadzwyczaj często. Rozniecał to niewypowiedziane zaangażowanie, prawdziwą obsesję. Mącił w głowie wrażliwej, delikatnej istoty nie zdając sobie sprawy jak intensywnie reaguje chociażby na drobne, niewinne słowo aprobaty. Była przecież piękna, mimo wątpliwości, które niepotrzebnie do siebie dopuszczała. Nie znał go, nie mógł być obiektywny starając się za każdym razem dawać wymierne wsparcie, podnosić na duchu.
A teraz stali, właśnie tu. Skąpani w soczystej, rozświetlonej słońcem zieleni. Wciśnięci między rosłe konary, wsłuchani w lekki szum strumyka i ożywionego lasu. Wzrok mężczyzny pozostawał niezmienny. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej czekając na reakcję przeciwnika. Lekki wiatr owiewał policzki, kiedy stanowczy, podwyższony głos wydobył się na letnią powierzchnię: – Jest zmęczona. Śpi. Nie potrzeba jej gości. – zakomunikował dając do zrozumienia, iż wszelkie próby kontaktu pójdą na marne. Nawet jeśli listowna korespondencja, faktycznie znalazła się w rękach byłego aurora, mógł zdecydowanie odpuścić, po prostu odejść. Nie przestawał. Uniósł brew do góry, wciągając świeże powietrze. Dlaczego był aż tak uparty? Czy naprawdę nic nie rozumiał? Nie docierał do niego wymiar krzywdy, którą jej wyrządził? Stan psychiczny, w którym się znalazła? Pozostawał statyczny. Wsłuchiwał się w niezdarne, przyciszone słowa Tonksa nie dowierzając. Pokręcił głową. Odczekał chwilę, wypuścił powietrze i zakomunikował dosadnie: – Cora płakała przez ciebie pół wieczoru. Za co chcesz ją przepraszać?! – wyrzucił pretensjonalnie rozkładając ręce w geście niewiedzy. Zrobił lekki krok do przodu: – Coś ty jej w ogóle nagadał? – zareagował wchodząc mu w słowo. Emocje rozpoczynały swój rozniecony, ognisty taniec. Wczorajsze wyznania były czymś nieprawdopodobnym, niczym kubeł najbardziej lodowatej wody. Nie podejrzewał go o takie zachowanie oraz reakcje. Przed oczami widział wesołą, męską aparycję, z którą kilka miesięcy temu rozmawiał niemalże codziennie. Znali się jednak zbyt krótko. Powoli tracił nad sobą panowanie. Jeszcze kilka słów a stanie się coś naprawdę niedobrego. Pierś falowała niebezpiecznie w jednostajnym rytmie: – Tak, może lepiej będzie jeśli już pójdziesz. – dodał niechętnie. Zamierzał pozostać tu do tego momentu, aż sylwetka Michela zniknie, rozpłynie się w bujnym, roślinnym gąszczu.
A teraz stali, właśnie tu. Skąpani w soczystej, rozświetlonej słońcem zieleni. Wciśnięci między rosłe konary, wsłuchani w lekki szum strumyka i ożywionego lasu. Wzrok mężczyzny pozostawał niezmienny. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej czekając na reakcję przeciwnika. Lekki wiatr owiewał policzki, kiedy stanowczy, podwyższony głos wydobył się na letnią powierzchnię: – Jest zmęczona. Śpi. Nie potrzeba jej gości. – zakomunikował dając do zrozumienia, iż wszelkie próby kontaktu pójdą na marne. Nawet jeśli listowna korespondencja, faktycznie znalazła się w rękach byłego aurora, mógł zdecydowanie odpuścić, po prostu odejść. Nie przestawał. Uniósł brew do góry, wciągając świeże powietrze. Dlaczego był aż tak uparty? Czy naprawdę nic nie rozumiał? Nie docierał do niego wymiar krzywdy, którą jej wyrządził? Stan psychiczny, w którym się znalazła? Pozostawał statyczny. Wsłuchiwał się w niezdarne, przyciszone słowa Tonksa nie dowierzając. Pokręcił głową. Odczekał chwilę, wypuścił powietrze i zakomunikował dosadnie: – Cora płakała przez ciebie pół wieczoru. Za co chcesz ją przepraszać?! – wyrzucił pretensjonalnie rozkładając ręce w geście niewiedzy. Zrobił lekki krok do przodu: – Coś ty jej w ogóle nagadał? – zareagował wchodząc mu w słowo. Emocje rozpoczynały swój rozniecony, ognisty taniec. Wczorajsze wyznania były czymś nieprawdopodobnym, niczym kubeł najbardziej lodowatej wody. Nie podejrzewał go o takie zachowanie oraz reakcje. Przed oczami widział wesołą, męską aparycję, z którą kilka miesięcy temu rozmawiał niemalże codziennie. Znali się jednak zbyt krótko. Powoli tracił nad sobą panowanie. Jeszcze kilka słów a stanie się coś naprawdę niedobrego. Pierś falowała niebezpiecznie w jednostajnym rytmie: – Tak, może lepiej będzie jeśli już pójdziesz. – dodał niechętnie. Zamierzał pozostać tu do tego momentu, aż sylwetka Michela zniknie, rozpłynie się w bujnym, roślinnym gąszczu.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Drgnął lekko na dźwięk słów Vincenta. Pojął, że nie jest tu mile widziany - nie tyle z aluzji, przeczących niedawnemu listowi Cory, co z tonu głosu. Ostrego, podwyższonego, nieprzyjemnie wdzierającego się w uszy, wrogiego. Zaborczego.
Mówi zupełnie, jakby to było jego leże. - narastający warkot w głowie zmieszał się ze słowami o płaczu, o przeprosinach. W uszach mu zaszumiało i choć dotarły do niego słowa Vincenta, to nie zdążył przybrać skruszonej miny. Nie przyszedł się w końcu kajać przed Rineheartem, a przed Corą.
Postąpił o krok do przodu, instynktownie. Przed chwilą oczekiwał od Vincenta zrozumienia, przed chwilą był o włos od kapitulacji i wycofania się - ale wrogi ton Rinehearta poruszył w nim jakąś czułą strunę. Patrzy na ciebie, jakby sam był autorytetem moralnym.
-Mam słuchać rad od kogoś, kto zostawił ją na weselu by oglądać się za moją siostrą, a potem upił do nieprzytomności? Przez ciebie nie płakała pół wieczoru, hm? - warknął w odpowiedzi na wyrzuty Vincenta. Jeszcze przed chwilą był mu wdzięczny za to, że był dobrym przyjacielem - dla niego i Cory. Że sprawdził, co u niej. Byłby chyba nawet wdzięczny za to, że siedział u niej... całą noc, skoro płakała pół wieczoru to siedział tam całą noc. Ta myśl zaowocowała nagłą goryczą, a wzmianka o płaczu wywołała natychmiastowe poczucie winy. Przed wyrzutami sumienia - i pogardą Vincenta - Michael zaś usiłował się obronić, a najlepszą obroną jest przecież atak.
-Mógłbyś mi powiedzieć prosto z mostu, co u niej i czemu płakała, a nie... - dodał odrobinę łagodniej, choć nadal z nutą wyrzutu.
Co ja jej nagadałem?
Szybko odwrócił wzrok, z nagłą uwagą wpatrując się w źdźbła trawy. Ładnie tu, zielono. Prawda była taka, że nie pamiętał wszystkiego, co nagadał Corze. Wspomnienie ich rozmowy zlewało się z horrorem poprzedniego wieczoru, z bólem Crucio, z krwią mugoli, z utratą kontroli - z wilczym ja, o którym usiłował zapomnieć. I z omamami, które widział potem, w lesie. Ścigającą go kobietą utkaną z czarnej mgły, Astrid bez twarzy, rozczarowaną mamą. Gdyby nie list od Cory, namacalny dowód ich spotkania, pomyślałby, że i ona była wtedy omamem, wyrzutem sumienia.
-Opowiedziałem jej, że trwa wojna. Tutaj łatwo o tym zapomnieć. - przyznał cicho, o wojnie pamiętał. Każdego dnia. Pamiętał też swoje kolejne słowa i jej gniew - cichy (cała była w końcu cicha), ale wyraźnie odczuwalny w chłodnym spojrzeniu. W tonie, którym kazała mu się wynosić. -Zakon organizuje transporty do Francji, Cora jest mugolaczką, zasugerowałem jej, że tam jest bezpieczniej... - dodał prędko, z narastającą pewnością. Tak, tam byłoby bezpieczniej! -Nie wspominała o tym? - dodał z nagłą nadzieją. Cora była taka... dumna, ale może Rineheart przekonałby ją do jego propozycji. -Wymknęło mi się, że mogę... że wszyscy walczący mogą nigdy nie wrócić, ale nie chciałem jej straszyć, tylko... - się zatroszczyć. Tak, jak umiał, a wtedy - ścigany gorzką porażką w starciu Śmierciożerczynią, ścigany księżycem w pełni - najwyraźniej nie umiał.
Mówi zupełnie, jakby to było jego leże. - narastający warkot w głowie zmieszał się ze słowami o płaczu, o przeprosinach. W uszach mu zaszumiało i choć dotarły do niego słowa Vincenta, to nie zdążył przybrać skruszonej miny. Nie przyszedł się w końcu kajać przed Rineheartem, a przed Corą.
Postąpił o krok do przodu, instynktownie. Przed chwilą oczekiwał od Vincenta zrozumienia, przed chwilą był o włos od kapitulacji i wycofania się - ale wrogi ton Rinehearta poruszył w nim jakąś czułą strunę. Patrzy na ciebie, jakby sam był autorytetem moralnym.
-Mam słuchać rad od kogoś, kto zostawił ją na weselu by oglądać się za moją siostrą, a potem upił do nieprzytomności? Przez ciebie nie płakała pół wieczoru, hm? - warknął w odpowiedzi na wyrzuty Vincenta. Jeszcze przed chwilą był mu wdzięczny za to, że był dobrym przyjacielem - dla niego i Cory. Że sprawdził, co u niej. Byłby chyba nawet wdzięczny za to, że siedział u niej... całą noc, skoro płakała pół wieczoru to siedział tam całą noc. Ta myśl zaowocowała nagłą goryczą, a wzmianka o płaczu wywołała natychmiastowe poczucie winy. Przed wyrzutami sumienia - i pogardą Vincenta - Michael zaś usiłował się obronić, a najlepszą obroną jest przecież atak.
-Mógłbyś mi powiedzieć prosto z mostu, co u niej i czemu płakała, a nie... - dodał odrobinę łagodniej, choć nadal z nutą wyrzutu.
Co ja jej nagadałem?
Szybko odwrócił wzrok, z nagłą uwagą wpatrując się w źdźbła trawy. Ładnie tu, zielono. Prawda była taka, że nie pamiętał wszystkiego, co nagadał Corze. Wspomnienie ich rozmowy zlewało się z horrorem poprzedniego wieczoru, z bólem Crucio, z krwią mugoli, z utratą kontroli - z wilczym ja, o którym usiłował zapomnieć. I z omamami, które widział potem, w lesie. Ścigającą go kobietą utkaną z czarnej mgły, Astrid bez twarzy, rozczarowaną mamą. Gdyby nie list od Cory, namacalny dowód ich spotkania, pomyślałby, że i ona była wtedy omamem, wyrzutem sumienia.
-Opowiedziałem jej, że trwa wojna. Tutaj łatwo o tym zapomnieć. - przyznał cicho, o wojnie pamiętał. Każdego dnia. Pamiętał też swoje kolejne słowa i jej gniew - cichy (cała była w końcu cicha), ale wyraźnie odczuwalny w chłodnym spojrzeniu. W tonie, którym kazała mu się wynosić. -Zakon organizuje transporty do Francji, Cora jest mugolaczką, zasugerowałem jej, że tam jest bezpieczniej... - dodał prędko, z narastającą pewnością. Tak, tam byłoby bezpieczniej! -Nie wspominała o tym? - dodał z nagłą nadzieją. Cora była taka... dumna, ale może Rineheart przekonałby ją do jego propozycji. -Wymknęło mi się, że mogę... że wszyscy walczący mogą nigdy nie wrócić, ale nie chciałem jej straszyć, tylko... - się zatroszczyć. Tak, jak umiał, a wtedy - ścigany gorzką porażką w starciu Śmierciożerczynią, ścigany księżycem w pełni - najwyraźniej nie umiał.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie miał wyrzutów sumienia przyjmując twardą, nieprzekonywalną postawę. Realizował nieustępliwe postanowienie, zawarte kilka miesięcy temu; w tym momencie nierozerwalne, potwierdzone. Mężczyzna, który stał po drugiej stronie leśnej steczki w kilkanaście sekund przeistoczył się w pozbawionego emocji, bezwzględnego oprawcę. Krzywdził niewinnych z całkowitą świadomością. Wykorzystywał dominację, siłę, kto wie, może byłby w stanie dopuścić się aktów niekontrolowanej agresji? Mimo ogromnej sympatii drzemiącej wewnątrz pobudzonego ciała oraz wdzięczności, za okazaną, bezinteresowną pomoc, nie mógł mu zaufać. Nie tym razem. Spoglądał na niego ze złowrogą, nieprzepuszczalną zawziętością. Niespokojny oddech unosił ramiona oraz klatkę piersiową. Usta ściągnięte w ciasną kreskę nie zdradzały ani jednego, drobnego odczucia. Gdy ten poruszył się nieznacznie, nawet nie drgnął. Blokował wąskie przejście do malowniczej, drewnianej posiadłości wszczynając zalążki prawdopodobnego konfliktu. Założył ręce czekając, aż przeciwstawna postać odwróci się bez słowa, odejdzie w swe urojone, bezpieczne miejsce. Lecz ten nie odpuścił. Wytoczył najpotężniejsze działa poruszające najdrobniejsze, najwrażliwsze włókno. Trafił w czuły punkt, sedno sprawy, która od kilku miesięcy nie dawała mu spokoju. Rozszerzył źrenice i wciągnął powietrze z głośnym świstem. Palec wskazujący zawisł w powietrzu, oskarżycielsko wbijając się w tors przeciwnika: – Nie masz prawa mnie oceniać, ani komentować tego co się wtedy wydarzyło! Tym bardziej kiedy nie masz o tym bladego pojęcia! – warknął przez zaciśnięte zęby poruszając dłonią w rytm swych słów: – W przeciwieństwie do ciebie umiem wyjaśniać nieporozumienia wyrozumiale, a przede wszystkim od razu przyznać się do popełnionego błędu. Nie plotę też bzdur. – zawtórował tym samym tonem podśmiewając się pod nosem nadzwyczaj kpiąco. Jak śmiał porywać się na tak newralgiczne argumenty? Jakim prawem analizował jego postepowanie, komentował decyzje, analizował życie? Dzięki jakim uprawnieniom dopuszczał się do podejmowania decyzji za drugiego, rozumnego człowieka? Bez konsultacji, zastrzeżeń, jakiegokolwiek przygotowania? Czy w tych niespokojnych czasach właśnie tak załatwia się takie sprawy: gwałtownie, przewrotnie, nie dając czasu do namysłu? Kim tak naprawdę był Michael Tonks?
Bardzo szybko odpowiedział na wezwanie byłego aurora. Stawił się wewnątrz polany porośniętej gęstą koroną drzew. Zainterweniował zaniepokojony złym stanem przyjaciółki. Coraz bardziej żałował, iż ogrom pracy oraz własne, oddalone domostwo nie pozwalało na częstszą, dokładniejszą kontrolę.
Pokręcił głową z niedowierzaniem słysząc kolejne, wypadające wyrazy. Nie było w nim żadnej powściągliwości, skruchy, ani zrozumienia. – Posłuchaj, nic nie muszę ci mówić. Miałeś już swoje pięć minut. – powiedział jednostajnie wzdychając zniecierpliwiony. – Powtórzę to jeszcze jeden raz, nie jest zainteresowana rozmową, a tym bardziej spotkaniem. – przekręcił oczami w niewypowiedzianym zażenowaniu, poprawił opadający pasek torby i ponownie założył ręce a klatce piersiowej. Był zamknięty, niedostępny, zapobiegawczy. Obserwował go; ulotną, niedostrzegalną skruchę, próbę uporządkowania skłębionych myśli. Może w końcu coś do niego docierało! – Wydaje mi się, że Cora dość dobrze zdaje sobie sprawę co dzieje się na świecie. Nie sądzisz? – zapytał retorycznie słuchając wyjaśnień. Przestąpił z nogi na nogę marszcząc brwi w niezrozumieniu. Owszem, ogromne brzemię wojny ciążyło na ramionach walczących, a także niewinnych cywili. Od kilku miesięcy przyglądali się zbrodniczemu reżimowi wprowadzającemu coraz bardziej absurdalne obostrzenia, kary, publiczne egzekucje. Dziewczyna miała tu swój dobytek, wiązała z tym miejscem całe swoje życie. Choć nadzwyczaj delikatna, potrafiła twardo stąpać po ziemi, być niezależna, nieustępliwa. Umiała się o siebie zatroszczyć. Gdyby potrzebowała pomocy na pewno by o to poprosiła. Znów odetchnął ciężko coraz bardziej zmęczony tą dziwną wymianą zdań: – Ale dlaczego od razu aż do Francji? Michael nie każdy jest w stanie w przeciągu kilku sekund porzucić wszystko, cały swój dobytek, miejsce, dla którego pracowało się całe życie… – mówił trochę łagodniej, uświadamiając: – Pytałeś ją czy tego potrzebuje, zapytałeś o zdanie, pozwoliłeś podjąć decyzję za siebie? Kim ty jesteś żeby móc o niej decydować? – było przecież tyle opcji; szczelne zabezpieczenie posiadłości silną, białą magią. Propozycja tymczasowej wyprowadzki do Oazy, przeczekania najgorszego? Dlaczego nie wpadł na to od razu? – Nie chciałeś jej nastraszyć? – prychnął. – Ale właśnie ci się to udało. – czasem nadmierna troska potrafi wyrządzić jeszcze więcej złego. On sam coś o tym wiedział.
Bardzo szybko odpowiedział na wezwanie byłego aurora. Stawił się wewnątrz polany porośniętej gęstą koroną drzew. Zainterweniował zaniepokojony złym stanem przyjaciółki. Coraz bardziej żałował, iż ogrom pracy oraz własne, oddalone domostwo nie pozwalało na częstszą, dokładniejszą kontrolę.
Pokręcił głową z niedowierzaniem słysząc kolejne, wypadające wyrazy. Nie było w nim żadnej powściągliwości, skruchy, ani zrozumienia. – Posłuchaj, nic nie muszę ci mówić. Miałeś już swoje pięć minut. – powiedział jednostajnie wzdychając zniecierpliwiony. – Powtórzę to jeszcze jeden raz, nie jest zainteresowana rozmową, a tym bardziej spotkaniem. – przekręcił oczami w niewypowiedzianym zażenowaniu, poprawił opadający pasek torby i ponownie założył ręce a klatce piersiowej. Był zamknięty, niedostępny, zapobiegawczy. Obserwował go; ulotną, niedostrzegalną skruchę, próbę uporządkowania skłębionych myśli. Może w końcu coś do niego docierało! – Wydaje mi się, że Cora dość dobrze zdaje sobie sprawę co dzieje się na świecie. Nie sądzisz? – zapytał retorycznie słuchając wyjaśnień. Przestąpił z nogi na nogę marszcząc brwi w niezrozumieniu. Owszem, ogromne brzemię wojny ciążyło na ramionach walczących, a także niewinnych cywili. Od kilku miesięcy przyglądali się zbrodniczemu reżimowi wprowadzającemu coraz bardziej absurdalne obostrzenia, kary, publiczne egzekucje. Dziewczyna miała tu swój dobytek, wiązała z tym miejscem całe swoje życie. Choć nadzwyczaj delikatna, potrafiła twardo stąpać po ziemi, być niezależna, nieustępliwa. Umiała się o siebie zatroszczyć. Gdyby potrzebowała pomocy na pewno by o to poprosiła. Znów odetchnął ciężko coraz bardziej zmęczony tą dziwną wymianą zdań: – Ale dlaczego od razu aż do Francji? Michael nie każdy jest w stanie w przeciągu kilku sekund porzucić wszystko, cały swój dobytek, miejsce, dla którego pracowało się całe życie… – mówił trochę łagodniej, uświadamiając: – Pytałeś ją czy tego potrzebuje, zapytałeś o zdanie, pozwoliłeś podjąć decyzję za siebie? Kim ty jesteś żeby móc o niej decydować? – było przecież tyle opcji; szczelne zabezpieczenie posiadłości silną, białą magią. Propozycja tymczasowej wyprowadzki do Oazy, przeczekania najgorszego? Dlaczego nie wpadł na to od razu? – Nie chciałeś jej nastraszyć? – prychnął. – Ale właśnie ci się to udało. – czasem nadmierna troska potrafi wyrządzić jeszcze więcej złego. On sam coś o tym wiedział.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie mógł znać myśli Vincenta, ale zwierzęcy instynkt i podświadoma paranoja robiły swoje. Już w kwietniu bał się, że Rineheart uzna go za bestię, potwora. Teraz patrzył na niego równie wrogo jak w posępnych, dyktowanych lękiem wyobrażeniach. Tak, jak ludzie patrzyli na likantropów. Michael nie wiedział, że Vincent dopatruje się winy w jego ludzkiej naturze. Zapomniał chwilowo, że skazę na sumieniu nosi już od piętnastu lat, że bywał i jest skończonym egoistą, że to człowiek - a nie wilk - nieustannie krzywdził Corę. Ostatnie nieporozumienie z panną Howell odbyło się w końcu tuż po tym, jak opętany zapachem krwi i bólem czarnej magii stracił kontrolę nad własnym umysłem. Świeżo po sytuacji w Surrey, drapieżnik zagłuszał w nim jeszcze człowieka, wspomnienia mieszały się, język plótł bez ładu i składu. Czy Vincent usłyszał o tym od Cory? Czy to dlatego patrzył na niego takim oskarżycielskim wzrokiem? O nie, nie będzie Rineheart pluł mu w twarz! Ni siostry mu bałamucił!
Dowal mu, wcale nie jest świętoszkiem.
Wilczy, złośliwy uśmieszek wpełzł na usta Michaela. Nie da się zastraszyć ani zagadać!
-A ty masz blade pojęcie o tym, co robiłeś na weselu? - zripostował, unosząc brwi i krzyżując muskularne ramiona na torsie. -Bo ja, w przeciwieństwie do ciebie, wszystko - trochę, film trochę mu się urywał przy tańcach na stole z Gwen - -pamiętam. - wycedził, tym razem samemu przyjmując pozę oskarżyciela. Może i nie wypadało wytykać koledze słabości sprzed dwóch miesięcy, ale to przecież Vincent zaczął!
Tymczasem Vincent zaśmiał się pod nosem, a źrenice Tonksa zwęziły się w cienkie szparki. Postąpił krok do przodu.
-A ja niby co robię? Poprosiłem cię o pomoc, przyszedłem przeprosić, a ty obracasz to przeciwko mnie? - warknął gardłowo, czując w gardle gorycz zdrady. -Nie musiałem pisać ci o Corze, wątpię, że sam byś w ogóle o niej pamiętał, na weselu zapomniałeś - wszyscy o niej zapominali, policzki paliły go czerwienią tej niesprawiedliwości -a teraz zgrywasz autorytet moralny! - parsknął. Jeszcze przed chwilą był wdzięczny Vincentowi za tak szybkie i ochocze stawienie się na wezwanie, za łagodzenie kryzysu, za pocieszanie Cory - ale pozytywne uczucia wyparowały, zastąpione oburzeniem i dziwną zazdrością.
Siedział z nią całą noc, choć na weselu zostawił ją na całą noc - jakim prawem śmie Ci prawić morały?
-W liście była zainteresowana. - uparł się głupio, bowiem Rineheart z każdą chwilą stawiał go w coraz bardziej żenującej sytuacji. Szczególnie, gdy zaczął mówić dalej. Ku zaskoczeniu Michaela - sensownie.
-N..nie wiem. Tu jest tak cicho. Odludnie. - bąknął, gdy Vincent wytknął mu, że Cora zna przecież realia tej wojny. -Gdy wtedy u niej byłem, ja... widziałem śmierć trzech mugoli, kilka godzin wcześniej. Przybyłem tam za późno. - wyrwało mu się nagle. Umknął wzrokiem, spoglądając gdzieś w przestrzeń. Czarna mgła drgała wśród drzew, a mięśnie zadrżały lekko na wspomnienie bólu Cruciatusa.
-W Anglii nie jest bezpiecznie. - zmarszczył lekko brwi. -Nie wiem... nie pomyślałem o Oazie. - przyznał. Czy to dlatego, że tam stykałby się z nią ciągle, a jej list napawał go mieszanką ciepła i niewytłumaczalnego niepokoju?
Kim ty jesteś?
Zgarbił się lekko.
-Nikim. - przyznał cicho. Był dla Cory nikim. Nie mógł być tym, kogo chciałaby przy sobie mieć.
-A ty... ją pytałeś? Pomożesz jej z zabezpieczeniami domu, w razie... czego? - dodał jeszcze ciszej. Czyżby kapitulował?
Dowal mu, wcale nie jest świętoszkiem.
Wilczy, złośliwy uśmieszek wpełzł na usta Michaela. Nie da się zastraszyć ani zagadać!
-A ty masz blade pojęcie o tym, co robiłeś na weselu? - zripostował, unosząc brwi i krzyżując muskularne ramiona na torsie. -Bo ja, w przeciwieństwie do ciebie, wszystko - trochę, film trochę mu się urywał przy tańcach na stole z Gwen - -pamiętam. - wycedził, tym razem samemu przyjmując pozę oskarżyciela. Może i nie wypadało wytykać koledze słabości sprzed dwóch miesięcy, ale to przecież Vincent zaczął!
Tymczasem Vincent zaśmiał się pod nosem, a źrenice Tonksa zwęziły się w cienkie szparki. Postąpił krok do przodu.
-A ja niby co robię? Poprosiłem cię o pomoc, przyszedłem przeprosić, a ty obracasz to przeciwko mnie? - warknął gardłowo, czując w gardle gorycz zdrady. -Nie musiałem pisać ci o Corze, wątpię, że sam byś w ogóle o niej pamiętał, na weselu zapomniałeś - wszyscy o niej zapominali, policzki paliły go czerwienią tej niesprawiedliwości -a teraz zgrywasz autorytet moralny! - parsknął. Jeszcze przed chwilą był wdzięczny Vincentowi za tak szybkie i ochocze stawienie się na wezwanie, za łagodzenie kryzysu, za pocieszanie Cory - ale pozytywne uczucia wyparowały, zastąpione oburzeniem i dziwną zazdrością.
Siedział z nią całą noc, choć na weselu zostawił ją na całą noc - jakim prawem śmie Ci prawić morały?
-W liście była zainteresowana. - uparł się głupio, bowiem Rineheart z każdą chwilą stawiał go w coraz bardziej żenującej sytuacji. Szczególnie, gdy zaczął mówić dalej. Ku zaskoczeniu Michaela - sensownie.
-N..nie wiem. Tu jest tak cicho. Odludnie. - bąknął, gdy Vincent wytknął mu, że Cora zna przecież realia tej wojny. -Gdy wtedy u niej byłem, ja... widziałem śmierć trzech mugoli, kilka godzin wcześniej. Przybyłem tam za późno. - wyrwało mu się nagle. Umknął wzrokiem, spoglądając gdzieś w przestrzeń. Czarna mgła drgała wśród drzew, a mięśnie zadrżały lekko na wspomnienie bólu Cruciatusa.
-W Anglii nie jest bezpiecznie. - zmarszczył lekko brwi. -Nie wiem... nie pomyślałem o Oazie. - przyznał. Czy to dlatego, że tam stykałby się z nią ciągle, a jej list napawał go mieszanką ciepła i niewytłumaczalnego niepokoju?
Kim ty jesteś?
Zgarbił się lekko.
-Nikim. - przyznał cicho. Był dla Cory nikim. Nie mógł być tym, kogo chciałaby przy sobie mieć.
-A ty... ją pytałeś? Pomożesz jej z zabezpieczeniami domu, w razie... czego? - dodał jeszcze ciszej. Czyżby kapitulował?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zawiła, ludzka natura nie była mu obca. Potrafił stać się naprawdę wyrozumiałym, empatycznym słuchaczem, starającym się poznać intencje drugiej jednostki, wybadać prawdziwe zamiary skłębionych, czasem wykluczających się nawzajem przemyśleń. Dopuszczał się świętobliwych ustępstw, stawiając drugiego człowieka ponad własne uczucia, obowiązki i zobowiązania. Spełniał zachcianki, dostosowywał do rzeczywistości; z ogromnym pokładem cierpliwości wyczekiwał zmiany oraz wątłego przebłysku zrozumienia. W tym przypadku nie miał żadnych, szczególnych podstaw, aby rozróżniać dwa, walczące ze sobą wcielenia. Rosły mężczyzna w czystej, ludzkiej postaci stał na środku leśnej steczki wwiercając oskarżycielskie, złowrogie spojrzenie. To on dopuścił się karygodnego czynu sprowadzającego tą biedną dziewczynę na skraj psychicznego załamania. Był winny, odpowiedzialny, czyżby nie czuł ciężkiego, zalewającego wnętrze piętna? Czy kilka miesięcy temu, podróżnik nie wytłumaczył mu pewnej zawiłości traktującej klątwę likantropii? Jeśli nie potrafił nad nią panować, powinien unikać ludzkiego istnienia. Stanowił poważne zagrożenie; musiał nauczyć się nad sobą panować, wyciszyć umysł, zwalczać pokusę. Gdyby naprawdę tego chciał, mógłby po prostu poprosić o pomoc.
Dostrzegł przebiegły, złośliwy grymas wpełzający na spierzchnięte wargi przeciwnika. Zmarszczył brwi podirytowany, czujnie obserwując dalsze korki. – A jakie to ma teraz znaczenie? – wyrzucił głośno, retoryczne, z pewną dozą zrezygnowania niemalże w tym samym czasie co bezpodstawne oskarżenia Zakonnika. – Będziemy się teraz licytować? – wypalił zaraz kręcąc głową z niedowierzaniem. Cóż za absurdalne argumenty padały na leśną, rozświetloną słońcem powierzchnię. Nie miał podstaw, aby tłumaczyć i usprawiedliwiać swoje zachowanie. Wydarzenia sprzed kilku miesięcy były już przeszłością, wszystko zostało wyjaśnione. Przeprosił, wytłumaczył się, pożałował braku samokontroli i zbyt dużej samowolki. Czy musiał posunąć się do najgorszego? Ręka zsunęła się na prawą kieszeń wyczuwając kształt różdżki. Nie spuszczał z niego wzroku, nawet w momencie, w którym znalazł się tak blisko – za blisko. Znów pokręcił głową wzdychając ciężko. Dlaczego mężczyzna tak bardzo się upierał, zarzucając mu jakieś nieistniejące kłamstwo? Nabrał powietrza i odpowiedział coraz bardziej zniecierpliwmy: – Michael, czego w tym wszystkim nie rozumiesz? Poprosiłeś o pomoc, przybyłem. Cora poprosiła o chwilę dla siebie, właśnie próbuję ją zapewnić. – wycedził zaskoczony uniesionym tonem. Przesadzał, przekraczał cienką granicę, prowokował. Ściągnął usta w cienką linię i zmniejszył ostateczny dystans: – A ty nie zapomniałeś? Przypomniałeś sobie po latach, nagle zapragnąłeś jej bronić? – prychnął. – Jesteś tak samo winny jak ja i niech to w końcu do ciebie dotrze. - warknął podnosząc palec wskazujący w oskarżycielskim geście. Nie było go tu przez cholerne jedenaście lat, jak mógł ją chronić? W jaki sposób miał poświęcać swoją uwagę, troszczyć o każdy kolejny dzień? Gdzie w tym czasie był Tonks? Dlaczego przypomniał sobie o niej teraz, jakie winy pragnął ukryć tą nadmierną, oszukaną wręcz troską? Nie miał siły walczyć z kolejnymi argumentami. Odsunął się na centymetry puszczając kolejną wzmiankę mimo uszu. Przemilczał wpatrując się w falujące, zielone liście. Minęły sekundy, kiedy blondyn odezwał się ponownie, a Rineheart ulokował na jego twarzy odrobinę łagodniejsze spojrzenie: – Mugole ginął codziennie. W tej chwili, w tej sekundzie. Nie zbawimy całego świata. – zaczął. – Nie zmusimy, a nawet nie wymusimy na ludziach przymusowego działania. Nie siłą i nie gwałtownością Michael. A właśnie to sprezentowałeś Corze. – wytłumaczył patrząc coraz smutniej, może troskliwiej? Złapał dłońmi oba przedramiona:
– Trzeba z nią porozmawiać na spokojnie. Anglia nie była i nie będzie bezpieczna, ale to ona musi podjąć ostateczną decyzję, o samej sobie. Oaza byłaby rozwiązaniem tymczasowym. – musieli podkreślić to w narracji. Przywiązanie dziewczyny do zakrytego zaroślami bajkowego domostwa było zbyt silne, zostawiłaby tu cały dobytek. Nie mogłaby z nim podróżować. Nie teraz.
– Pomogę, oczywiście. Ty też będziesz mógł pomóc w swoim czasie. Kiedy ochłoniesz. – dodał wyrozumiale uspokajając zbyt dzikie rządze towarzysza. Powściągliwość i panowanie nad emocjami - tego musiał się nauczyć.
Dostrzegł przebiegły, złośliwy grymas wpełzający na spierzchnięte wargi przeciwnika. Zmarszczył brwi podirytowany, czujnie obserwując dalsze korki. – A jakie to ma teraz znaczenie? – wyrzucił głośno, retoryczne, z pewną dozą zrezygnowania niemalże w tym samym czasie co bezpodstawne oskarżenia Zakonnika. – Będziemy się teraz licytować? – wypalił zaraz kręcąc głową z niedowierzaniem. Cóż za absurdalne argumenty padały na leśną, rozświetloną słońcem powierzchnię. Nie miał podstaw, aby tłumaczyć i usprawiedliwiać swoje zachowanie. Wydarzenia sprzed kilku miesięcy były już przeszłością, wszystko zostało wyjaśnione. Przeprosił, wytłumaczył się, pożałował braku samokontroli i zbyt dużej samowolki. Czy musiał posunąć się do najgorszego? Ręka zsunęła się na prawą kieszeń wyczuwając kształt różdżki. Nie spuszczał z niego wzroku, nawet w momencie, w którym znalazł się tak blisko – za blisko. Znów pokręcił głową wzdychając ciężko. Dlaczego mężczyzna tak bardzo się upierał, zarzucając mu jakieś nieistniejące kłamstwo? Nabrał powietrza i odpowiedział coraz bardziej zniecierpliwmy: – Michael, czego w tym wszystkim nie rozumiesz? Poprosiłeś o pomoc, przybyłem. Cora poprosiła o chwilę dla siebie, właśnie próbuję ją zapewnić. – wycedził zaskoczony uniesionym tonem. Przesadzał, przekraczał cienką granicę, prowokował. Ściągnął usta w cienką linię i zmniejszył ostateczny dystans: – A ty nie zapomniałeś? Przypomniałeś sobie po latach, nagle zapragnąłeś jej bronić? – prychnął. – Jesteś tak samo winny jak ja i niech to w końcu do ciebie dotrze. - warknął podnosząc palec wskazujący w oskarżycielskim geście. Nie było go tu przez cholerne jedenaście lat, jak mógł ją chronić? W jaki sposób miał poświęcać swoją uwagę, troszczyć o każdy kolejny dzień? Gdzie w tym czasie był Tonks? Dlaczego przypomniał sobie o niej teraz, jakie winy pragnął ukryć tą nadmierną, oszukaną wręcz troską? Nie miał siły walczyć z kolejnymi argumentami. Odsunął się na centymetry puszczając kolejną wzmiankę mimo uszu. Przemilczał wpatrując się w falujące, zielone liście. Minęły sekundy, kiedy blondyn odezwał się ponownie, a Rineheart ulokował na jego twarzy odrobinę łagodniejsze spojrzenie: – Mugole ginął codziennie. W tej chwili, w tej sekundzie. Nie zbawimy całego świata. – zaczął. – Nie zmusimy, a nawet nie wymusimy na ludziach przymusowego działania. Nie siłą i nie gwałtownością Michael. A właśnie to sprezentowałeś Corze. – wytłumaczył patrząc coraz smutniej, może troskliwiej? Złapał dłońmi oba przedramiona:
– Trzeba z nią porozmawiać na spokojnie. Anglia nie była i nie będzie bezpieczna, ale to ona musi podjąć ostateczną decyzję, o samej sobie. Oaza byłaby rozwiązaniem tymczasowym. – musieli podkreślić to w narracji. Przywiązanie dziewczyny do zakrytego zaroślami bajkowego domostwa było zbyt silne, zostawiłaby tu cały dobytek. Nie mogłaby z nim podróżować. Nie teraz.
– Pomogę, oczywiście. Ty też będziesz mógł pomóc w swoim czasie. Kiedy ochłoniesz. – dodał wyrozumiale uspokajając zbyt dzikie rządze towarzysza. Powściągliwość i panowanie nad emocjami - tego musiał się nauczyć.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
-Może powinniśmy! Się licytować. - warknął ze złością, jaką wzbudzały w nim wszelkie wzmianki o Vincencie na weselu. O ile żałosny Rineheart nad zupą bawił, o tyle nie miał prawa mu moralizować, prawić wykładów. Zadrwił wtedy z jego siostry, zadrwił z Cory, zostawił je obie same, a teraz miał czelność bronić honoru panny Howell i tarasować Tonksowi drogę do przeprosin i oczyszczenia własnego sumienia. Nie uświadomił sobie, jak egoistyczne było jego pragnienie złożenia wizyty Corze i wytłumaczenia się. Brakowało mu wrażliwości, którą wykazywał się Vincent. Bronić swoje kobiety umiał tylko w jeden sposób. Zacisnął pięść.
-Najpierw pogrywasz z moją siostrą, a teraz zgrywasz świętoszka? - parsknął. No dalej, broń swojego stada! zagrzał go do boju wilk i...
...pięść sama, naprawdę sama, poszybowała w stronę nosa Vincenta. Gorąco uderzyło Michaelowi do głowy. Tak się broniło honoru!
Aż... opuścił rękę, wpatrując się z niedowierzaniem to we własną dłoń, to w twarz Rinehearta. Wcale tego nie planował. Tak, jakby... coś innego zdecydowało za niego.
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.
-Vincent, ja... przepraszam... ja nie... - nie chciałem?
Żałosne.
Żałosne.
Żałosne.
Wziął głęboki wdech, słowa Rinehearta docierały do niego z pewnym opóźnieniem. Ku swemu przerażeniu, powoli zdawał sobie sprawę, że Vince miał przecież rację.
Jeśli zabrnie w tą znajomość dalej, wszystko zepsuje.
Już wszystko zepsuł. I z Corą i z Vincentem.
-Masz rację, ja... - przepraszam, naprawdę nie chciałem. -...lepiej już pójdę. Dobrze, że... że Cora ma w tobie przyjaciela. Przynajmniej w tobie. - mruknął jakoś gorzko, przygarbił się. Nigdy nie był dobrym przyjacielem, ani dla niej ani dla niego.
-Jakby pytała... powiedz jej, co zechcesz. - wymamrotał, poddając się, zostawiając relację z Corą i jej samopoczucie w rękach Vincenta. On lepiej się nią zajmie. On jest przynajmniej człowiekiem. On nie tracił kontroli nad swoimi pięściami, chyba. Przestał już zerkać w stronę chatki Cory, przestał myśleć jak tu obejść Vincenta, ale nie odwrócił się jeszcze, nie teleportował. Rineheart miał prawo do oddania mu, męskie prawo. Słowem bądź pięścią.
wyważony cios w nos Vincenta, st 60
-Najpierw pogrywasz z moją siostrą, a teraz zgrywasz świętoszka? - parsknął. No dalej, broń swojego stada! zagrzał go do boju wilk i...
...pięść sama, naprawdę sama, poszybowała w stronę nosa Vincenta. Gorąco uderzyło Michaelowi do głowy. Tak się broniło honoru!
Aż... opuścił rękę, wpatrując się z niedowierzaniem to we własną dłoń, to w twarz Rinehearta. Wcale tego nie planował. Tak, jakby... coś innego zdecydowało za niego.
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.
-Vincent, ja... przepraszam... ja nie... - nie chciałem?
Żałosne.
Żałosne.
Żałosne.
Wziął głęboki wdech, słowa Rinehearta docierały do niego z pewnym opóźnieniem. Ku swemu przerażeniu, powoli zdawał sobie sprawę, że Vince miał przecież rację.
Jeśli zabrnie w tą znajomość dalej, wszystko zepsuje.
Już wszystko zepsuł. I z Corą i z Vincentem.
-Masz rację, ja... - przepraszam, naprawdę nie chciałem. -...lepiej już pójdę. Dobrze, że... że Cora ma w tobie przyjaciela. Przynajmniej w tobie. - mruknął jakoś gorzko, przygarbił się. Nigdy nie był dobrym przyjacielem, ani dla niej ani dla niego.
-Jakby pytała... powiedz jej, co zechcesz. - wymamrotał, poddając się, zostawiając relację z Corą i jej samopoczucie w rękach Vincenta. On lepiej się nią zajmie. On jest przynajmniej człowiekiem. On nie tracił kontroli nad swoimi pięściami, chyba. Przestał już zerkać w stronę chatki Cory, przestał myśleć jak tu obejść Vincenta, ale nie odwrócił się jeszcze, nie teleportował. Rineheart miał prawo do oddania mu, męskie prawo. Słowem bądź pięścią.
wyważony cios w nos Vincenta, st 60
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 5, 8
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 5, 8
Nie miał już więcej cierpliwości, aby brnąć w te bezmyślne, słowne potyczki. Uniósł brew w wyraźnym zadziwieniu, gdyż niespodziewanie wzmożony ton towarzysza nie robił na nim większego wrażenia. Zacisnął ramiona oplecione wokół klatki piersiowej i odetchnął cierpiętniczo zdegustowany faktem, iż sytuacja wymknęła się spod kontroli. Po krótkiej chwili uniósł głowę i wbił ostry, jasny błękit w rosłą sylwetkę blondyna: – Nie mam ci już nic do powiedzenia. – skomentował z wymuszonym, dość nienaturalnym spokojem. Wyczekiwał momentu, w którym mężczyzna odpuści, odwróci się na pięcie odchodząc i pozostawiając go na środku zielonej, pachnącej lasem steczki. Jednakże ten galopował przed siebie przekraczając kolejne granice. Dostrzegł zmianę w jego zachowaniu: bojową postawę, pochyloną sylwetkę, pięść zaciśniętą w wojowniczym geście. Cofnął się niepostrzeżenie obserwując nadpobudliwego jegomościa. Wytwarzał przestrzeń, dzięki której będzie mógł zareagować. Torba opadła na miękką trawę, a ręka oderwana od silnego boku spoczęła na prawej kieszeni ukrywającej głogowe narzędzie. Zmarszczył brwi w niezadowoleniu gotowy do wygłoszenia moralnego monologu. Nie zdążył wypowiedzieć ani słowa, nabrać w płuca świeżego powietrza, gdy silny cios złożonej pięści mknął w okolice twarzy. Sprawnym ruchem dobył drewnianej broni, aby wykrzyknąć głośne: - Protego! – magia nie zareagowała, twarde kości zanurkowały w miękkiej tkance ocierając się o chrząstki nosa. Ból, który uderzył go tak nagle rozlał się po zarośniętej przestrzeni – odrzuciło go. Zachwiał się i zamrugał kilkukrotnie. Znajome ciepło pulsowało w okolicy wystającego narządu. Oddech przyspieszył, adrenalina podskoczyła. Czerwona posoka spływała po policzku. Przykładając wąskie palce starł jej nadmiar wycierając w materiał czarnych spodni. Przyjrzał się jej jakby niedowierzał: czy właśnie w tej jednej chwili został przez niego uderzony? Zhańbiony przez mężczyznę, któremu starał się pomóc, którego uważał za dobrego i honorowego znajomego z ogromnym samozaparciem i wolą walki? Do którego pałał szacunkiem i potężną wdzięcznością za bezinteresowny gest kilka miesięcy temu? Co się właściwie stało? Kusiło go, aby zrobić to samo – rzucić się w kierunku starszego i rozorać tą niewdzięczną, pretensjonalną facjatę, jednakże stał w bezruchu spoglądając przed siebie tempo, pusto, bez słowa. Nie słyszał nikłych, rozedrganych sylab formujących nędzne przeprosiny – nie liczyły się. Były auror przekroczył cienką granicę, złamał wszelkie zasady. Ciemnowłosy nie pozwoli na tak bezczelną niesubordynację, lekceważące zachowanie. Nie miał prawa awanturować się na nieswojej ziemi, wyrzucać na zewnątrz nieswoje przewinienia, błędy, czy świadome zachwiania. Był tylko człowiekiem, który nie bał się ani jego, ani bestii. Po raz kolejny otarł spływającą z nosa ciecz. Milczał podnosząc leżącą torbę. Zawiesił ją sobie na ramieniu i odetchnął ciężko. Już ostatni raz spojrzał na współtowarzysza wyrzucającego plątaninę niepotrzebnych i niezrozumiałych słów. Pokręcił głową z dezaprobatą i zdobył się na krótkie zdanie: – Zastanów się nad sobą. – wyrzucił robiąc kilka kroków w stronę ukrytej w gęstwinie chatki. Po krótkiej chwili odwrócił się jeszcze i dodał zrezygnowany: – To nie ludzie potrzebuję pomocy od ciebie, to ty jej potrzebujesz. – skończył filozoficznie zamykając w wersetach tak wiele aspektów. Nie oglądał się za siebie, szedł z opuszczoną głową nie zważając na promieniujący ból. Wiatr owiewał zmęczoną twarz, poczuł się naprawdę senny. Musiał odwołać plany na resztę dnia, do domu wróci przecież dopiero wieczorem.
| zt x2
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
20/10(??)
Widocznie nie uczył się na własnych błędach.
Mimo iż ostatnim razem zamiast Cory w domu zastał Susanne, to nie pomyślał, aby skontaktować wcześniej. A może niekoniecznie martwił się tym, którą z nich spotka? Zarzucił na plecy wytartą już kurtkę i podjął kolejną próbę spotkania się z Corą. Nadal nie wiedział zbyt wiele o tym jak odnalazła się w nowej rzeczywistości. Czy jeszcze umiała mu zaufać? Czy miał jeszcze prawo do nazywania się jej przyjacielem, a raczej jej swoją przyjaciółką? Nie miał się tego dowiedzieć, dopóki nie stanie z nią twarzą w twarz.
Skąd mógł wiedzieć, że może niekoniecznie chciała gościć w swoim domu męskiego przedstawiciela rodziny Tonks? Przez kilka długim miesięcy żył w pozornie błogiej nieświadomości, odcięty od centrum wydarzeń nie tylko wojennych, ale także od równie ważnej codzienności jego najbliższych. Gdyby wiedział z pewnością byłoby mu wstyd. Chociaż czy tak powinno się nazywać to dziwne uczucie podobne do zdrady, kiedy dwie bliskie osoby ranią się wzajemnie?
W każdym razie nie miał pojęcia, jak wiele wycierpiała przez Michaela. Chciał się pojawić tutaj tylko i wyłącznie po to, aby się upewnić, że nadal ma wszystko czego potrzeba, że jest bezpieczna i dać znać, że on jeszcze oddycha, jeżeli ta wiadomość w ogóle jeszcze znajdowała się w zakresie zmartwień czy zainteresowań Cory. Myślał, że po ostatnich wizytach, jakie niczym pielgrzym odbył po powrocie do rodzinnego domu będzie mu łatwiej. Ale zawsze było tak samo. Ten gorzki posmak porażki w ustach. I wstyd, palący duszę i serce wstyd, którego nie udało mu się jeszcze zmyć, nie udało mu się odkupić win, które prawdopodobnie trwały jedynie w jego głowie.
A mimo to chciał spróbować, przekonać się co zobaczy w oczach Cory. Dlatego, kiedy nikt nie odezwał się przy pierwszym pukaniu, zaniepokojony z różdżką w pogotowiu obszedł posiadłość, szukając - miał nadzieje - całej i zdrowej Howell. - Cora? - rzucił niepewnie, stawiając ostrożnie kroki na drewnianych deskach. Musiał wyglądać trochę komicznie, skradając się, kiedy jej nic nie było. Przezorność jednak nigdy nikogo nie zabiła, prawda?
Widocznie nie uczył się na własnych błędach.
Mimo iż ostatnim razem zamiast Cory w domu zastał Susanne, to nie pomyślał, aby skontaktować wcześniej. A może niekoniecznie martwił się tym, którą z nich spotka? Zarzucił na plecy wytartą już kurtkę i podjął kolejną próbę spotkania się z Corą. Nadal nie wiedział zbyt wiele o tym jak odnalazła się w nowej rzeczywistości. Czy jeszcze umiała mu zaufać? Czy miał jeszcze prawo do nazywania się jej przyjacielem, a raczej jej swoją przyjaciółką? Nie miał się tego dowiedzieć, dopóki nie stanie z nią twarzą w twarz.
Skąd mógł wiedzieć, że może niekoniecznie chciała gościć w swoim domu męskiego przedstawiciela rodziny Tonks? Przez kilka długim miesięcy żył w pozornie błogiej nieświadomości, odcięty od centrum wydarzeń nie tylko wojennych, ale także od równie ważnej codzienności jego najbliższych. Gdyby wiedział z pewnością byłoby mu wstyd. Chociaż czy tak powinno się nazywać to dziwne uczucie podobne do zdrady, kiedy dwie bliskie osoby ranią się wzajemnie?
W każdym razie nie miał pojęcia, jak wiele wycierpiała przez Michaela. Chciał się pojawić tutaj tylko i wyłącznie po to, aby się upewnić, że nadal ma wszystko czego potrzeba, że jest bezpieczna i dać znać, że on jeszcze oddycha, jeżeli ta wiadomość w ogóle jeszcze znajdowała się w zakresie zmartwień czy zainteresowań Cory. Myślał, że po ostatnich wizytach, jakie niczym pielgrzym odbył po powrocie do rodzinnego domu będzie mu łatwiej. Ale zawsze było tak samo. Ten gorzki posmak porażki w ustach. I wstyd, palący duszę i serce wstyd, którego nie udało mu się jeszcze zmyć, nie udało mu się odkupić win, które prawdopodobnie trwały jedynie w jego głowie.
A mimo to chciał spróbować, przekonać się co zobaczy w oczach Cory. Dlatego, kiedy nikt nie odezwał się przy pierwszym pukaniu, zaniepokojony z różdżką w pogotowiu obszedł posiadłość, szukając - miał nadzieje - całej i zdrowej Howell. - Cora? - rzucił niepewnie, stawiając ostrożnie kroki na drewnianych deskach. Musiał wyglądać trochę komicznie, skradając się, kiedy jej nic nie było. Przezorność jednak nigdy nikogo nie zabiła, prawda?
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kłak podniósł łeb, słysząc kroki wygrywane melodią uginających się desek na werandzie. Słysząc głos mężczyzny, którego być może nie pamiętał. Pociągnął nosem i uniósł wyżej uszy, a potem nieco nerwowo wyciągnął łapę, jakby chciał pochwycić niewidzialność znajdującą się przed nim. Ta jednak opadła prosto na kratę miękkich koców pamiętających jeszcze czasy państwa Howellów. Cora spała w saloniku, zasnęła smutna, odurzona oparami ziołowego naparu, odnajdująca ukojenie w błogich snach. Oby tym razem nie przerodziły się w mdłe, poszatkowane obrazy koszmarów. Uciekała tam, uciekała od natarczywych emocji i zbyt zachłannego chowania się w przyszłości, która nigdy nie zaistnieje. Kryła się za ciepłym okryciem, wplątywała słoneczne kosmyki we frędzle wysłużonej poduszki. Pies drzemał razem z nią, niezależnie od pory – zawsze. Jak ten czujny strażnik, jako to niesłychane oparcie gotowe wylizać każdą łzę z zaczerwienionej twarzy. Gdyby ktokolwiek potrafił zrozumieć psią mowę, odkryłby ból, którego tak naprawdę nie pojmował nikt. Nie tak jak Kłak, który od lat był najbliższym jej towarzyszem. Z nim rozmawiała najczęściej, w nim odnajdywała ciepło, to on prowokował uśmiechy. On i całe gromady zwierząt prowokujące Corę do emocji, po które niekiedy nie miała odwagi sięgnąć. Odkąd zamieszkała z nią Susanne, było lepiej, ale wciąż mierzyła się z balastem tak mocno wrastającym w skórę, że niemal niemożliwym do rozgromienia. Do niedawna wydawało jej się, że poczyniła postępy, że oduczała się połykać to, co ją krzywdziło, ale wraz z nadejściem jesieni znów zaczęła wątpić. Okłamywanie rzeczywistości przychodziło jej z trudem, więc zwykle wybierała izolację i milczenie. Milczenie jak łódź, która znikąd zjawia się, gdy toniesz pośrodku oceanu. Oceanu – bo to, co czuła, urosło do niewyobrażalnych rozmiarów i wcale nie przestawało jej zatapiać. Na szczęście psy potrafiły pływać i ona, jak się ostatnio okazało, wciąż pamiętała, jak się to robiło. Światło nadziei i drobne marzenie o przyszłości nie wygasały. Odkrycie jednak drogi, która mogłaby prowadzić do wybawienie, wydawało się Corze wciąż nieosiągalne. Śniła więc, spokojnie, głęboko i w naturalnym bezruchu.
Łapa pacnęła ją w ramię, a wtedy ciało drgnęło. Cichutkie powarkiwanie alarmowało. Pies zeskoczył z kanapy i podbiegł do dużego okna. Łeb wsunął pod zasłony i popatrzył czujnie na to, co dzieje się w ogródku. Zaszczekał raz. Potem drugi. Głos ten wywołał lawinę psich komentarzy dobiegających z całego gospodarstwa. Psy odpowiedziały z izolatek w lecznicy, zbudziły się psidwaki odpoczywające w stajniach i te biegające po podwórzu. Kłak ponownie zawołał, a potem pobiegł do Cory i chwycił w zęby koc, by ściągnąć go z niej w tej wyuczonej już zagrywce. Zbudził ją warczącą przemową, wywołał unoszące się ramiona i lekko otwierające się oczy. Usiadła nieco nieprzytomna, ale dość szybko pojęła wskazówki Kłaka. Ktoś był na zewnątrz. Niezbyt jednak ostrożna, targana zaufaniem i dość naiwnym uczuciem, że to nie może być nikt zły, wkroczyła na podwórze, uprzednio zbiegając lekko po drewnianych kilku schodach. Nie pomyślała o okryciu, chłód uderzył w śniące jeszcze ramiona. Wytargane włosy próbowały nadążyć za ruchami, które już działy się na jawie. Dostrzegła sylwetkę mężczyzny. Tonks. Nie ten Tonks. Ten drugi, ten dawno niewidziany, ten jednak mający w sobie krew i tego, przez którego nie potrafiła uspokoić serca. Tak osiemnaście lat temu, tak i dzisiaj. – Skradasz się, Gabrielu? – zapytała wprost, z ciepłem, choć widocznie zadziwiona jego obecnością. Psidwak podbiegł do niego i uniósł przednie łapy, by móc oprzeć się na ciele czarodzieja i go powitać.
Łapa pacnęła ją w ramię, a wtedy ciało drgnęło. Cichutkie powarkiwanie alarmowało. Pies zeskoczył z kanapy i podbiegł do dużego okna. Łeb wsunął pod zasłony i popatrzył czujnie na to, co dzieje się w ogródku. Zaszczekał raz. Potem drugi. Głos ten wywołał lawinę psich komentarzy dobiegających z całego gospodarstwa. Psy odpowiedziały z izolatek w lecznicy, zbudziły się psidwaki odpoczywające w stajniach i te biegające po podwórzu. Kłak ponownie zawołał, a potem pobiegł do Cory i chwycił w zęby koc, by ściągnąć go z niej w tej wyuczonej już zagrywce. Zbudził ją warczącą przemową, wywołał unoszące się ramiona i lekko otwierające się oczy. Usiadła nieco nieprzytomna, ale dość szybko pojęła wskazówki Kłaka. Ktoś był na zewnątrz. Niezbyt jednak ostrożna, targana zaufaniem i dość naiwnym uczuciem, że to nie może być nikt zły, wkroczyła na podwórze, uprzednio zbiegając lekko po drewnianych kilku schodach. Nie pomyślała o okryciu, chłód uderzył w śniące jeszcze ramiona. Wytargane włosy próbowały nadążyć za ruchami, które już działy się na jawie. Dostrzegła sylwetkę mężczyzny. Tonks. Nie ten Tonks. Ten drugi, ten dawno niewidziany, ten jednak mający w sobie krew i tego, przez którego nie potrafiła uspokoić serca. Tak osiemnaście lat temu, tak i dzisiaj. – Skradasz się, Gabrielu? – zapytała wprost, z ciepłem, choć widocznie zadziwiona jego obecnością. Psidwak podbiegł do niego i uniósł przednie łapy, by móc oprzeć się na ciele czarodzieja i go powitać.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Mała łódka, dużo mokrej sierści
Szybka odpowiedź