ogródek
AutorWiadomość
ogródek
samotne krzesło stoi gdzieś pod osłoną rozłożystego drzewa - jednego z wielu, Ella odgrodziła się od świata gruszami, jabłoniami i wiśniami, rabaty kwiatowe wykorzystała do zasadzenia ziół; przygotowane do wrzucenia do kominka drewno piętrzy się na tyłach, koty wylegują się na tej konstrukcji w cieplejsze dni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
magnolie chylą na bok ciężar białych twarzy
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
Ostatnio zmieniony przez Ella Figg dnia 02.04.20 13:57, w całości zmieniany 1 raz
Ella Figg
Zawód : nić widmo
Wiek : 26
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
17 maja
Zaplata warkocze z frędzli koca, tego w ciepłą kratę (akurat nie szkocką) - idealnego do wtulenia się w wiosenny wieczór, do okrycia w bezgwiezdną noc. Chłód powoli kołysze ciało, ale Ella na razie wciąż leży na zroszonej deszczem trawie, uparcie zaplatając kolejny i kolejny warkocz. Próbuje z kłosem, tylko chyba nie wychodzi, ma wrażenie, że odkąd dbała o to, by Cella zawsze nosiła finezyjne fryzury na głowie, minęło już zbyt wiele czasu, by była jeszcze w stanie odtworzyć którąkolwiek z nich.
W dzieciństwie ich kosmyki wiły się w dół wieży, w wyobraźni sięgały aż samego podnóża kamiennego straszydła; dorosłe życie było tak bardzo pozbawione jakichkolwiek sentymentów, wystarczyło kilka ciachnięć ogromnych nożyczek krawieckich, tylko tyle - echo przeszłości rozsypało się po podłodze, suche strąki sięgały już ledwie linii żuchwy.
Gramofon grał coś leniwie, niespiesznie, może nawet samego króla Elvisa, może coś tak sztampowo ckliwego, jak Love Me Tender; zegarek zapięty wokół kostki był zazwyczaj całkiem funkcjonalny, a przynajmniej wtedy, kiedy chciało się dyskretnie sprawdzić godzinę, ale kiedy leżało się zawiniętym szczelnie w koc, wyplątanie się z tej konstrukcji stanowiło już pewne wyzwanie.
Na dodatek Jack zeskoczył z drzewa, oprószając ją kwiatami jabłoni, po czym zaczął się domagać uwagi w sposób, który trudno było zignorować - usiadł na mostku, rozciągając się łapami od jednego ramienia do drugiego. Poddała się więc, przerywając zaplatanie frędzli, i resztę czasu spędziła już tylko na poddańczym głaskaniu.
To zabrzmi tak banalnie - ale naprawdę nic nie zwiastowało tego, co zaraz miało się wydarzyć.
Ostatnie chwile w nieświadomości spędziła z błogim uśmiechem na ustach, w samych ustach, natomiast, miała już trochę kociej sierści. Drobne dłonie błądziły po prążkowanym cieple, mruczącym do rytmu piosenki.
Zapętliła się w tej chwili, pogłos tego, na co powinna się była przygotować, jeszcze do niej nie dotarł; jej rodzina wciąż zdawała się być tylko w tle wojennej melodii. Ona sama nie chciała otworzyć szeroko oczu. Dostrzec zwiastunów zmiany.
Zakwitły jabłonie. Pachniało rodzinnym jabłecznikiem. Wojna nie była tu mile widziana. Ale wdarła się nawet do tej przestrzeni - sama, niezapowiedziana.
Zaplata warkocze z frędzli koca, tego w ciepłą kratę (akurat nie szkocką) - idealnego do wtulenia się w wiosenny wieczór, do okrycia w bezgwiezdną noc. Chłód powoli kołysze ciało, ale Ella na razie wciąż leży na zroszonej deszczem trawie, uparcie zaplatając kolejny i kolejny warkocz. Próbuje z kłosem, tylko chyba nie wychodzi, ma wrażenie, że odkąd dbała o to, by Cella zawsze nosiła finezyjne fryzury na głowie, minęło już zbyt wiele czasu, by była jeszcze w stanie odtworzyć którąkolwiek z nich.
W dzieciństwie ich kosmyki wiły się w dół wieży, w wyobraźni sięgały aż samego podnóża kamiennego straszydła; dorosłe życie było tak bardzo pozbawione jakichkolwiek sentymentów, wystarczyło kilka ciachnięć ogromnych nożyczek krawieckich, tylko tyle - echo przeszłości rozsypało się po podłodze, suche strąki sięgały już ledwie linii żuchwy.
Gramofon grał coś leniwie, niespiesznie, może nawet samego króla Elvisa, może coś tak sztampowo ckliwego, jak Love Me Tender; zegarek zapięty wokół kostki był zazwyczaj całkiem funkcjonalny, a przynajmniej wtedy, kiedy chciało się dyskretnie sprawdzić godzinę, ale kiedy leżało się zawiniętym szczelnie w koc, wyplątanie się z tej konstrukcji stanowiło już pewne wyzwanie.
Na dodatek Jack zeskoczył z drzewa, oprószając ją kwiatami jabłoni, po czym zaczął się domagać uwagi w sposób, który trudno było zignorować - usiadł na mostku, rozciągając się łapami od jednego ramienia do drugiego. Poddała się więc, przerywając zaplatanie frędzli, i resztę czasu spędziła już tylko na poddańczym głaskaniu.
To zabrzmi tak banalnie - ale naprawdę nic nie zwiastowało tego, co zaraz miało się wydarzyć.
Ostatnie chwile w nieświadomości spędziła z błogim uśmiechem na ustach, w samych ustach, natomiast, miała już trochę kociej sierści. Drobne dłonie błądziły po prążkowanym cieple, mruczącym do rytmu piosenki.
Zapętliła się w tej chwili, pogłos tego, na co powinna się była przygotować, jeszcze do niej nie dotarł; jej rodzina wciąż zdawała się być tylko w tle wojennej melodii. Ona sama nie chciała otworzyć szeroko oczu. Dostrzec zwiastunów zmiany.
Zakwitły jabłonie. Pachniało rodzinnym jabłecznikiem. Wojna nie była tu mile widziana. Ale wdarła się nawet do tej przestrzeni - sama, niezapowiedziana.
magnolie chylą na bok ciężar białych twarzy
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
Ella Figg
Zawód : nić widmo
Wiek : 26
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Płatek z jabłoni spadł na zieloną trawę, gdy głośny chrzęst wdarł się w sielankową idealną, rzeczywistość jak pioruny w listopadową noc obwieszczając koniec słodkich dni, koniec zapachu kwiatów wydzierającego się do życia jak wojna, której nikt tutaj nie zapraszał. Podobnie jak Marcelli. A jednak przybyła. Choć nadal na tyle grzecznie, by aportować się do ogrodu, a nie prosto do mieszkania siostry. Nie chciała powodować sytuacji iście nieprzyjemnych, jak choćby wpadnięcie siostrze do mieszkania przed zdjęciem papilotów. Niezwykle nieręczny moment. Ale już samo spojrzenie w stronę Elli, głaszczącej kota w sposób tak pozbawiony zmartwień, na chwilę... Wywołało uczucie ulgi. Tu jeszcze nikogo nie było. Jak dobrze. - Ell. - Wydała z siebie w końcu... By nagle przybrać ostrzejszy wyraz twarzy. Bardziej służbowy, nietypowy dla niej, gdy znajdowała się daleko od swojej pracy. A teraz znajdowała się możliwie najbardziej daleko. O jakieś półtora miesiąca za daleko. - Berniego jeszcze nie ma? Dobrze. Audrey też niedługo powinna być. - powiedziała, czasu było w końcu dosyć mało, Zaczęła się zachowywać kompletnie jak u siebie. Obok Elli odłożyła swój plecak, w którym miała coś naprawdę ciężkiego i brzęczącego. Wyciągnęła zaś swoją różdżkę i przeszła na krawędź ogrodu, tuż pod płot. I wtedy w myślach przywołała odpowiednią inkantację, różdżką rysując w powietrzu linię wzdłuż płotu, która opadała delikatnym światłem na każde miejsce, na które wskazała Marcella. Elcia miała więc piękny pokaz tego, jak Marcella obeszła cały teren jej domu, mamrocząc pod nosem inkantację zaklęcia, którego charłaczka nie mogła znać. Jednak ich rozmowa wymagała odpowiednich zabezpieczeń. Więc poświęciła czas, nawet jesli trochę zdezorientowała swoją siostrę, by dokładnie zamknąć krąg zabezpieczenia i dopiero wtedy przeszła do wyjaśnień. Wróciła do Elli, by wyciągnąć ze swojego plecaka gazetę. Walczącego Maga. Wypadły z tej gazety też magiczne listy gończe z magicznymi zdjęciami różnych ludzi. W tym z jej zdjęciem. - Musimy przenieść Cię na jakiś czas... Mam nadzieję, że nie będziesz zła.
| nakładam tutaj Cave Inimicum
| nakładam tutaj Cave Inimicum
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Tego dnia w jego żyłach płynęła smocza furia od chwili, w który w jego ręce wpadł list przesłany przez młodszą siostrę. Zaciskał pięści tak, że kłykcie prawie przebiły się przez cienką warstwę skóry, kiedy szedł porozmawiać z przełożonym. Pilna sprawa zmusiła go do wcześniejszego wyjścia z Peak District. Naprawdę miał w sobie największe pokłady chęci do opanowania własnego gniewu, który w pewnym stopniu przelał na papier podczas kreślenia szybkiej odpowiedzi.
Niestety, mimo najszczerszych chęci, pojawienie się przed tak niewinnie wyglądającym domem należącym do Arabelli, na nowo zawrzał w nim ogień. - Marcello Meadow Figg, czy ty się z trollem na łby pozamieniałaś? - ostry głos naznaczony silnym, szkockim akcentem rozbrzmiał poprzedzony charakterystycznym dla teleportacji pyknięciem. Odgarnął do tyłu kasztanowe pasma, już gdzie nie gdzie przeplatane szlachetnym srebrem siwizny. - Najwyraźniej tak bo widzę, że twoje procesy myślowe już zostały całkiem zaburzone - nie, nie miał zamiaru się uspokoić i chyba każda z nich wiedziała, że wydanie mu takiego polecenia wywoła wręcz odwrotną reakcję Bearnarda. - Chcesz narażać własny kościsty zadek to to rób, ale zapomniałaś, że twój zadek jest podobny do zadka Arabelli, która przed tym się sama nie obroni? Na śmierdzące gacie Merlina pomyśl, zanim znowu zaczniesz leczyć swój kompleks bohatera - słowa wypadały z jego ust z prędkością i precyzją karabinu maszynowego. Zgrzytał zębami, chociaż wiedział, że to tak naprawdę nic nie da. Jednakże naprawdę myślał, że śmierć rodziców i jego przyjaciela będą jedynymi, które przyjdzie mu przyjąć. Nie był gotowy na oddanie śmierci którejś z nich. I pewnie byłoby łatwiej, gdyby Marcy nie postanowiła stanąć przed kostuchą z wielkim transparentem. Oczekiwał od niej więcej odpowiedzialności, myślał, że ona będzie miała więcej oleju w głowie. Jednakże najwidoczniej nie. I już sam nie wiedział co w tej sytuacji irytowało go najbardziej; niebezpieczeństwo jakie ściągnęła na siebie i Arabellę czy fakt, że pisała o tym w tak żartobliwym tonie, a właśnie stała się wrogiem społeczeństwa numer jeden.
Niestety, mimo najszczerszych chęci, pojawienie się przed tak niewinnie wyglądającym domem należącym do Arabelli, na nowo zawrzał w nim ogień. - Marcello Meadow Figg, czy ty się z trollem na łby pozamieniałaś? - ostry głos naznaczony silnym, szkockim akcentem rozbrzmiał poprzedzony charakterystycznym dla teleportacji pyknięciem. Odgarnął do tyłu kasztanowe pasma, już gdzie nie gdzie przeplatane szlachetnym srebrem siwizny. - Najwyraźniej tak bo widzę, że twoje procesy myślowe już zostały całkiem zaburzone - nie, nie miał zamiaru się uspokoić i chyba każda z nich wiedziała, że wydanie mu takiego polecenia wywoła wręcz odwrotną reakcję Bearnarda. - Chcesz narażać własny kościsty zadek to to rób, ale zapomniałaś, że twój zadek jest podobny do zadka Arabelli, która przed tym się sama nie obroni? Na śmierdzące gacie Merlina pomyśl, zanim znowu zaczniesz leczyć swój kompleks bohatera - słowa wypadały z jego ust z prędkością i precyzją karabinu maszynowego. Zgrzytał zębami, chociaż wiedział, że to tak naprawdę nic nie da. Jednakże naprawdę myślał, że śmierć rodziców i jego przyjaciela będą jedynymi, które przyjdzie mu przyjąć. Nie był gotowy na oddanie śmierci którejś z nich. I pewnie byłoby łatwiej, gdyby Marcy nie postanowiła stanąć przed kostuchą z wielkim transparentem. Oczekiwał od niej więcej odpowiedzialności, myślał, że ona będzie miała więcej oleju w głowie. Jednakże najwidoczniej nie. I już sam nie wiedział co w tej sytuacji irytowało go najbardziej; niebezpieczeństwo jakie ściągnęła na siebie i Arabellę czy fakt, że pisała o tym w tak żartobliwym tonie, a właśnie stała się wrogiem społeczeństwa numer jeden.
Gość
Gość
Pojawiła się jako ostatnia i przez dłuższą chwilę przyglądała się całej trójcę próbując zdecydować jak powinna się właściwie zachować. Po tym jak zobaczyła twarz siostry na liście gończym wspomnienia związane ze śmiercią ojca uderzyły w nią ze zdwojoną siłą. Oczami wyobraźni widziała, już kolejny pogrzeb i potem jeszcze jeden i tak bez końca. Czuła, że gdy to wszystko się skończy zostanie całkiem sama i tam myśl nie dawała jej spokoju. Zresztą nienaturalna dla Audrey bladość i lekko zaczerwienione oczy jasno świadczyły o tym, jak spędziła ostatnie godziny.
Po otrzymaniu wiadomość od Marcelli w pierwszym odruchu chciała wrzucić list do kominka. Liczyła na to, że tym samym odegna całe zło tego świata. Wojna i przewidywana śmierć bliskich staną się tylko popiołem. Jeszcze raz zerknęła na pergamin i wówczas dotarł do niej prawdziwy sens zwartej na nim informacji. To Ella była w prawdziwym niebezpieczeństwie, to właśnie ją trzeba było w tej chwili ratować. Audrey wiedziała, że nie mogła zignorować takiego wezwania. Szybko napisała odpowiedź i przeniosła się w wyznaczone miejsce.
Słuchając potoku słów, który wyrzucał z siebie Berni już mniej więcej wiedziała jak powinna się zachować. Zmusiła się do typowego dla siebie figlarnego uśmiechu i odezwała się na tyle głośno by zwrócić na siebie uwagę całej reszty. - Przymknij, że się w końcu. I tak nikt cię nie słucha.-Szybkim krokiem podeszła do bliźniaczek i objęła je obie. - To wcale nie oznacza, że ja też nie będę krzyczeć. - szepnęła do ucha Marcelli i w końcu wypuściła je ze swoich objęć. - Istnieje nawet prawdopodobieństwo, że w końcu skuszę się na te obiecane galeony - żart był pewnie wyjątkowo nie na miejscu ale Audrey chciała choć trochę rozładować napiętą atmosferę. Przeskakiwała wzrokiem z Berniego na Marcelle wyraźnie oczekując jakiś instrukcji. - Chyba powinniśmy zacząć coś robić nie? Które z was dowodzi? - Swoim zachowaniem Audrey usilnie starała się udowodnić, że nie dostrzega powagi sytuacji. Uznała, że jej zadaniem było dawać ułudę normalności. Usprawiedliwiała się, że tym sposobem uspokoi rodzeństwo ale tak naprawdę było to jedyny sposób na to, żeby sama zachowała zimną krew.
Po otrzymaniu wiadomość od Marcelli w pierwszym odruchu chciała wrzucić list do kominka. Liczyła na to, że tym samym odegna całe zło tego świata. Wojna i przewidywana śmierć bliskich staną się tylko popiołem. Jeszcze raz zerknęła na pergamin i wówczas dotarł do niej prawdziwy sens zwartej na nim informacji. To Ella była w prawdziwym niebezpieczeństwie, to właśnie ją trzeba było w tej chwili ratować. Audrey wiedziała, że nie mogła zignorować takiego wezwania. Szybko napisała odpowiedź i przeniosła się w wyznaczone miejsce.
Słuchając potoku słów, który wyrzucał z siebie Berni już mniej więcej wiedziała jak powinna się zachować. Zmusiła się do typowego dla siebie figlarnego uśmiechu i odezwała się na tyle głośno by zwrócić na siebie uwagę całej reszty. - Przymknij, że się w końcu. I tak nikt cię nie słucha.-Szybkim krokiem podeszła do bliźniaczek i objęła je obie. - To wcale nie oznacza, że ja też nie będę krzyczeć. - szepnęła do ucha Marcelli i w końcu wypuściła je ze swoich objęć. - Istnieje nawet prawdopodobieństwo, że w końcu skuszę się na te obiecane galeony - żart był pewnie wyjątkowo nie na miejscu ale Audrey chciała choć trochę rozładować napiętą atmosferę. Przeskakiwała wzrokiem z Berniego na Marcelle wyraźnie oczekując jakiś instrukcji. - Chyba powinniśmy zacząć coś robić nie? Które z was dowodzi? - Swoim zachowaniem Audrey usilnie starała się udowodnić, że nie dostrzega powagi sytuacji. Uznała, że jej zadaniem było dawać ułudę normalności. Usprawiedliwiała się, że tym sposobem uspokoi rodzeństwo ale tak naprawdę było to jedyny sposób na to, żeby sama zachowała zimną krew.
Gość
Gość
Z kokonu wyobraźni wyłonił się obraz, którego nie chciała zobaczyć. Otulona bezpieczną przestrzenią owocowych woni i kwiecistej zieleni w muzycznej aranżacji umykającej w tony niesłyszalne dostrzegła pierwszą oznakę zmian, w lustrzanej twarzy ścieg mięśni ułożył się w niepokój; uśmiech na jej twarzy kołysał się jeszcze chwilę, nim zniknął zupełnie, kiedy podniosła się do pozycji siedzącej, wydostając się z ciepła; kot zeskoczył na trawę, niespiesznie ruszając w stronę Marcy, trochę później zrobiła to i Ella, w biegu, stłumiona radość na widok siostry zastąpiona została szczypiącym w policzki rumieńcem przejęcia, zmartwienia, gdy surowy wzrok Marcelli zaczął czujnie obejmować całą przestrzeń wokół niewielkiego domku, każdy jeden kwiat jabłoni. Ellę wzrok ten tylko musnął, wędrując gdzieś dalej. - Cella - cała gama emocji w jednym tylko słowie - i jeszcze więcej pytań. Pokręciła tylko głową, Beara nie było, Audi też nie - nie spodziewała się żadnego z nich, choć Marcella zdawała się na nich z jakiegoś powodu czekać. - Czemu... - czemu o tej porze oderwała ich od obowiązków, co mieliby robić z daleka od Pokątnej i Peak District? - Cella, co ty... - robisz? Świetlista energia jak pajęczyna snuła się po całej posesji, z każdym krokiem bliźniaczki powiększając się, a jej nicie stawały się jeszcze silniejsze. - Możesz mi wytłumaczyć, co się dzieje? - w osłupieniu przyglądała się sekwencji skupionych ruchów, wieńczących skomplikowany proces rzucania czaru; opatuliła się szczelniej kocem, choć drżenie, które poczuła na swym ciele, niewiele chyba miało wspólnego z zimnem.
W całkowitym osłupieniu sięgnęła po gazetę, którą podała jej siostra, śledząc wzrokiem tekst, z którego nie zrozumiała zupełnie nic. Zaczęła od nowa, wracając uparcie do początku akapitu, jakby chciała wyprzeć z pamięci to, co znajdowało się później. Słabo zrobiło jej się dopiero wtedy, kiedy, porwany przez (wciąż pachnący beztroskim jabłecznikiem) wiatr, świstek papieru uniósł się w powietrze, a ona sama mogła spojrzeć w oczy portretowi siostry, do złudzenia przypominającego ją samą, choć każda z nich potrafiła bez trudu wskazać drobne różnice w pozornie identycznej sekwencji linii. Różnice nie do zauważenia, jeśli nie postawi się ich obok siebie. Gwałtownie ścisnęła palce na papierowej fakturze, zgniatając ją całą siłą, którą tylko w sobie miała, a puste spojrzenie przez chwilę po prostu szukało jakiegokolwiek wyjaśnienia w oczach, które zdawały się wiedzieć doskonale, co się stało.
- Masz nadzieję, że nie będą zła? - powtórzyła po niej, łamiącym się głosem. - Martwisz się o mnie? - ledwie dało się usłyszeć te słowa, nikły gdzieś pośród nieprzyjemnie zgrzytającego o płytę gramofonu, który zaciął się, szamocząc się na tafli winylu. - Oblepili tym cały Londyn? Tylko Londyn? Czy całą Anglię? Co zamierzasz, Marcy? I co to jest Zakon Feniksa, w co ty się w ogóle wpakowałaś? Dlaczego oni nazywają cię kimś niebezpiecznym, na Boga... Merlina, któregokolwiek z nich, czy ty nie jesteś policjantką? Przecież to ty aresztujesz tych niebezpiecznych, to jakiś absurd - wystarczy sprostowanie do tego Walczącego Maga, żeby to wyjaśnić, prawda? Dlaczego intuicyjnie wiedziała, że to nie będzie takie proste, nawet jeśli naiwnie chciałaby wierzyć w coś innego? - Mogę zaświadczyć, że to pomyłka, że jesteś ostatnią osobą, która mogłaby kogoś skrzywdzić, czasem się tak robi, przed mugolskim sądem, wy - my? - przecież też musicie mieć jakieś sądy, powiem, że jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam, przysięgnę, że - brakło jej powietrza, wciągnęła oddech ze świstem, a rozedrgane dłonie zaczęły rozplątywać te same warkocze z frędzli, które przed chwilą z takim oddaniem zaplatała - byle tylko czymś zająć dłonie, skoro myśli nie potrafiła, nie mogła oderwać od krzykliwego nagłówka ani od wspomnienia wirującego przed oczami plakatu.
Za kurtyną łez spojrzenie schować się chciało się przed światem, rozmyły się rysy twarzy Beara, piegi Audi, którzy pojawi się chwilę później; ich słowa nie były skierowane do niej, lecz gdy Audrey zapytała, kto tu dowodzi, poprawiła zsuwający się z ramienia koc i uniosła Jacka, wtulając się w jego mruczące ciało.
Podniosła też szpulę gramofonu, płyta zamilkła, a cisza wkradła się na chwilę do małego sadu, w którym być może na zawsze będą kwitły kwiaty jabłoni - w jej pamięci, bo dopiero teraz dotarło do niej, że to już nie jest jej dom. Że będzie nosić jego wspomnienie w sercu, ale nie zobaczy jabłek czerwieniących się jak słońce chowające się za górami okalającymi Hogsmeade.
- Co teraz? - znowu mogła tylko zdać się na ich osąd, znowu miała zrobić to, co oni jej powiedzą, znowu nie miała nad swoim własnym życiem żadnej kontroli. Pogodziła się z tym już dawno temu, ale nie zmieniało to wcale faktu, że czasem chciałaby po prostu w czymś im pomóc. Przydać się do czegoś. Otoczyć ich opieką - a nie jedynie pozwalać na to, by wiecznie oni to robili.
By w chwili, gdy życie Marcy jest zagrożone, wszyscy nie martwili się tylko o to, jak wpłynie to na Ellę.
W całkowitym osłupieniu sięgnęła po gazetę, którą podała jej siostra, śledząc wzrokiem tekst, z którego nie zrozumiała zupełnie nic. Zaczęła od nowa, wracając uparcie do początku akapitu, jakby chciała wyprzeć z pamięci to, co znajdowało się później. Słabo zrobiło jej się dopiero wtedy, kiedy, porwany przez (wciąż pachnący beztroskim jabłecznikiem) wiatr, świstek papieru uniósł się w powietrze, a ona sama mogła spojrzeć w oczy portretowi siostry, do złudzenia przypominającego ją samą, choć każda z nich potrafiła bez trudu wskazać drobne różnice w pozornie identycznej sekwencji linii. Różnice nie do zauważenia, jeśli nie postawi się ich obok siebie. Gwałtownie ścisnęła palce na papierowej fakturze, zgniatając ją całą siłą, którą tylko w sobie miała, a puste spojrzenie przez chwilę po prostu szukało jakiegokolwiek wyjaśnienia w oczach, które zdawały się wiedzieć doskonale, co się stało.
- Masz nadzieję, że nie będą zła? - powtórzyła po niej, łamiącym się głosem. - Martwisz się o mnie? - ledwie dało się usłyszeć te słowa, nikły gdzieś pośród nieprzyjemnie zgrzytającego o płytę gramofonu, który zaciął się, szamocząc się na tafli winylu. - Oblepili tym cały Londyn? Tylko Londyn? Czy całą Anglię? Co zamierzasz, Marcy? I co to jest Zakon Feniksa, w co ty się w ogóle wpakowałaś? Dlaczego oni nazywają cię kimś niebezpiecznym, na Boga... Merlina, któregokolwiek z nich, czy ty nie jesteś policjantką? Przecież to ty aresztujesz tych niebezpiecznych, to jakiś absurd - wystarczy sprostowanie do tego Walczącego Maga, żeby to wyjaśnić, prawda? Dlaczego intuicyjnie wiedziała, że to nie będzie takie proste, nawet jeśli naiwnie chciałaby wierzyć w coś innego? - Mogę zaświadczyć, że to pomyłka, że jesteś ostatnią osobą, która mogłaby kogoś skrzywdzić, czasem się tak robi, przed mugolskim sądem, wy - my? - przecież też musicie mieć jakieś sądy, powiem, że jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam, przysięgnę, że - brakło jej powietrza, wciągnęła oddech ze świstem, a rozedrgane dłonie zaczęły rozplątywać te same warkocze z frędzli, które przed chwilą z takim oddaniem zaplatała - byle tylko czymś zająć dłonie, skoro myśli nie potrafiła, nie mogła oderwać od krzykliwego nagłówka ani od wspomnienia wirującego przed oczami plakatu.
Za kurtyną łez spojrzenie schować się chciało się przed światem, rozmyły się rysy twarzy Beara, piegi Audi, którzy pojawi się chwilę później; ich słowa nie były skierowane do niej, lecz gdy Audrey zapytała, kto tu dowodzi, poprawiła zsuwający się z ramienia koc i uniosła Jacka, wtulając się w jego mruczące ciało.
Podniosła też szpulę gramofonu, płyta zamilkła, a cisza wkradła się na chwilę do małego sadu, w którym być może na zawsze będą kwitły kwiaty jabłoni - w jej pamięci, bo dopiero teraz dotarło do niej, że to już nie jest jej dom. Że będzie nosić jego wspomnienie w sercu, ale nie zobaczy jabłek czerwieniących się jak słońce chowające się za górami okalającymi Hogsmeade.
- Co teraz? - znowu mogła tylko zdać się na ich osąd, znowu miała zrobić to, co oni jej powiedzą, znowu nie miała nad swoim własnym życiem żadnej kontroli. Pogodziła się z tym już dawno temu, ale nie zmieniało to wcale faktu, że czasem chciałaby po prostu w czymś im pomóc. Przydać się do czegoś. Otoczyć ich opieką - a nie jedynie pozwalać na to, by wiecznie oni to robili.
By w chwili, gdy życie Marcy jest zagrożone, wszyscy nie martwili się tylko o to, jak wpłynie to na Ellę.
magnolie chylą na bok ciężar białych twarzy
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
Ella Figg
Zawód : nić widmo
Wiek : 26
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Teraz nikt nie powinien im przeszkadzać. Byli chociaż na chwilę zdolni do spokojnej rozmowy, przynajmniej nie zostaną zaskoczeni, jednak wiedziała też, że takie zabezpieczenie nie wystarczy i to miejsce będzie trzeba dokładnie to miejsce przemaglować, tak, by z pewnością nikt nie mógł zrobić tu nic złego. Słyszała słowa Elli, jednak nie chciała zaczynać wyjaśnień póki nie pojawią się wszyscy, wtedy będzie potrafiła przedstawić wszystko spokojnie. Zabezpieczenie było zupełną podstawą...
Ale musiał pojawić się Bernie ze swoim wywodem. Marcella przymknęła tylko oczy, przyjmując wszystkie jego uwagi na klatę, tak po prostu. Patrzyła na brata niewzruszenie, chyba pierwszy raz w życiu, kiedy dostawała od niego opieprz, ale to chyba pierwszy kiedy ten naprawdę po nim spłynął. Naprawdę nie potrzebowała więcej nerwów, zdawała sobie sprawę jak spieprzyła sprawę i wszystkie słowa, które powiedział Bernie w tej chwili nie były nawet w połowie tak krytyczne jak jej własne obelgi w swoją stronę.
Pozwoliła im wszystkim się przywitać, jednak po chwili odetchnęła tylko, wysłuchując tych słów. Przytuliła mocno Audrey i pozwoliła sobie zrobić kilka kroków w tył. Chciała objąć ich wszystkich wzrokiem na raz. I na końcu tylko westchnęła ciężko. - Pozwólcie mi powiedzieć... To wszystko wam wyjaśnię. - Ułożyła dłoń na biodrze. - W maju zeszłego roku... O Zakonie Feniksa powiedział mi tata. Mogę powiedzieć tylko tyle, że walczymy... Przeciwko tym, którzy chcą segregacji na tle krwi. - Nie mogła powiedzieć więcej niż zostało napisane w Proroku Codziennym. To był wyznacznik tego, co mogli wiedzieć. - Pierwszego kwietnia w nocy przestałam być oficjalnie policjantką w Ministerstwie Magii, bo... Bo kazali nam wyjść na ulice Londynu i zabijać niewinnych ludzi. Stanęłam po drugiej stronie barykady i ratowałam tych, których tylko mogliśmy wraz z aurorami i kilkoma innymi osobami, które chciały pomagać. Ale była nas garstka i choć uratowaliśmy tyle życ ile byliśmy w stanie, to nadal było za mało... - Jej wzrok osunął się na ziemię. - Wiedziałam, że ten moment nadejdzie i przygotowywałam się od tamtej nocy. Wydałam wszystkie oszczędności i kupiłam dom, którego praktycznie nie da się znaleźć bez użycia magii, a jest na tyle zabezpieczony, że nie trafi się tam z pomocą teleportacji. Tylko doświadczony lotnik da radę przebić się przez tę ciężką bryzę. - Jej wzrok przeniósł się na Arabellę. Uśmiechnęła się wtedy delikatnie. Robiła to wszystko dla niej, by dać siostrze choć namiastkę bezpieczeństwa w płonącym od cierpienia świecie. - Jednak musimy stworzyć też przejście, chciałabym, żeby było tutaj. Moglibyśmy poprosić Connie o świstoklik, ale martwię się, że można je wykryć. Lepsza będzie szafka zniknięć, znam przemytnika, który sprzeda mi parę. Ale brakuje mi funduszy, więc jeśli macie kilka galeonów, moglibyśmy się złożyć.
Dała im chwilę na przetrawienie tego, co zostało właśnie powiedziane. Ale tylko krótką.
- Ale względem tego, same zabezpieczenie domu nie wystarczy. Ktoś musi tu być, na posterunku. Najlepiej byłoby, gdybyście oboje się tu przenieśli, Audery, Bernie... W Bargaly może nie być bezpiecznie. - Oczywiście, że wszyscy tutaj martwili się o los Arabelli. Marcella sama naważyła sobie piwa, którego skutki z trudem musiała przełknąć. I było bardzo gorzkie. - Wygląda na to, że ja dowodzę... A te plakaty są w Londynie. I są wkładką do każdego egzemplarzu Walczącego Maga.
Ale musiał pojawić się Bernie ze swoim wywodem. Marcella przymknęła tylko oczy, przyjmując wszystkie jego uwagi na klatę, tak po prostu. Patrzyła na brata niewzruszenie, chyba pierwszy raz w życiu, kiedy dostawała od niego opieprz, ale to chyba pierwszy kiedy ten naprawdę po nim spłynął. Naprawdę nie potrzebowała więcej nerwów, zdawała sobie sprawę jak spieprzyła sprawę i wszystkie słowa, które powiedział Bernie w tej chwili nie były nawet w połowie tak krytyczne jak jej własne obelgi w swoją stronę.
Pozwoliła im wszystkim się przywitać, jednak po chwili odetchnęła tylko, wysłuchując tych słów. Przytuliła mocno Audrey i pozwoliła sobie zrobić kilka kroków w tył. Chciała objąć ich wszystkich wzrokiem na raz. I na końcu tylko westchnęła ciężko. - Pozwólcie mi powiedzieć... To wszystko wam wyjaśnię. - Ułożyła dłoń na biodrze. - W maju zeszłego roku... O Zakonie Feniksa powiedział mi tata. Mogę powiedzieć tylko tyle, że walczymy... Przeciwko tym, którzy chcą segregacji na tle krwi. - Nie mogła powiedzieć więcej niż zostało napisane w Proroku Codziennym. To był wyznacznik tego, co mogli wiedzieć. - Pierwszego kwietnia w nocy przestałam być oficjalnie policjantką w Ministerstwie Magii, bo... Bo kazali nam wyjść na ulice Londynu i zabijać niewinnych ludzi. Stanęłam po drugiej stronie barykady i ratowałam tych, których tylko mogliśmy wraz z aurorami i kilkoma innymi osobami, które chciały pomagać. Ale była nas garstka i choć uratowaliśmy tyle życ ile byliśmy w stanie, to nadal było za mało... - Jej wzrok osunął się na ziemię. - Wiedziałam, że ten moment nadejdzie i przygotowywałam się od tamtej nocy. Wydałam wszystkie oszczędności i kupiłam dom, którego praktycznie nie da się znaleźć bez użycia magii, a jest na tyle zabezpieczony, że nie trafi się tam z pomocą teleportacji. Tylko doświadczony lotnik da radę przebić się przez tę ciężką bryzę. - Jej wzrok przeniósł się na Arabellę. Uśmiechnęła się wtedy delikatnie. Robiła to wszystko dla niej, by dać siostrze choć namiastkę bezpieczeństwa w płonącym od cierpienia świecie. - Jednak musimy stworzyć też przejście, chciałabym, żeby było tutaj. Moglibyśmy poprosić Connie o świstoklik, ale martwię się, że można je wykryć. Lepsza będzie szafka zniknięć, znam przemytnika, który sprzeda mi parę. Ale brakuje mi funduszy, więc jeśli macie kilka galeonów, moglibyśmy się złożyć.
Dała im chwilę na przetrawienie tego, co zostało właśnie powiedziane. Ale tylko krótką.
- Ale względem tego, same zabezpieczenie domu nie wystarczy. Ktoś musi tu być, na posterunku. Najlepiej byłoby, gdybyście oboje się tu przenieśli, Audery, Bernie... W Bargaly może nie być bezpiecznie. - Oczywiście, że wszyscy tutaj martwili się o los Arabelli. Marcella sama naważyła sobie piwa, którego skutki z trudem musiała przełknąć. I było bardzo gorzkie. - Wygląda na to, że ja dowodzę... A te plakaty są w Londynie. I są wkładką do każdego egzemplarzu Walczącego Maga.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Ciepłe futro ogrzewało policzek, zwierzęca łapa wspinała się po szyi, pazur zaczepił o cytrynowego kolczyka, sprawiając, że rozbujał się jak wahadło Foucaulta, a zielone oczy - te kocie i ludzkie - wpatrywały się już tylko w twarz siostry, lustrzane odbicie, które zaczęło pokazywać świat w krzywym zwierciadle. I właśnie ono okazało się być najbliższe prawdzie.
Myślała, że londyński gniew jej nie dosięgnie - że przerażające wiadomości, które do nich spływały, odgradza mur nie do skruszenia, że mogą orbitować wokół wojny, lecz nigdy nie znajdą się w jej centrum, Szkocja miała być bezpieczna. Ale wiedziała przecież, że wyrok na siostrę był też wyrokiem na nią samą.
- W maju zeszłego roku? - wymamrotała cicho, jakby niepewnym głosem wypowiadała właśnie jedną z inkantacji zaklęcia, którego nigdy nie zrozumie - bez celu, wiedząc, że słowo nie wskrzesi iskry magii; przez rok nie zorientowała się, że Marcella jest w tajnej organizacji? Była pewna, że wiedzą o sobie wszystko - że to nie jest tylko frazes. Jak mogła nie dostrzec czegoś takiego?
Rozleniwione kocie spojrzenie, łaszące się o uwagę, zupełnie nie współgrało z tym, co mówiła Cella, wspomnienie tamtej pamiętnej nocy jeszcze na długo pozostanie w pamięci wszystkich. Z przesyłanych im relacji dało się odtworzyć uszczuploną całość już wtedy, Marc nie powiedziała może niczego nowego, ale jej słowa nie były tylko pospiesznie nakreślonymi literami na pergaminie, który nie zdążył jeszcze nasiąknąć krwią - ona tam była, przeżyła to wszystko, słychać było emocje w jej głosie, a patrząc się na nią teraz Arabella zauważyła w końcu to, co powinna była zrozumieć już dawno temu - to, jak bardzo bliźniaczka się zmieniła. Kim więc jest teraz?
Wiedziała na pewno, kim nie jest - oskarżycielskie hasła krzyczące z plakatów nie miały nic wspólnego z prawdą.
- Gdzie kupiłaś ten dom? - pozwala sobie na mglisty uśmiech, w innych okolicznościach snułaby już wizje, jak może przyozdobić ściany pod dachem mającym strzec najważniejszą dla niej osobę, zastanawiałaby się, w jakim kolorze powinny być firanki, żeby przyciągały najwięcej promieni słonecznych. Ale teraz to wszystko straciło na znaczeniu, to nie miała być ostoja, lecz kryjówka, w której Marc schowa się przed światem, gdzieś pośród bryzy. Lotnikami, którzy tam dotrą, mieli być tylko oni? Była szansa, żeby lokum szukał ktoś inny? A co z... - Co z Bargaly? Z Connie? - potrzebowała zapewniania, że wszystko dobrze, choć nie mogła przecież naprawdę w to wierzyć, nie po tym, czego niewidomym świadkiem była przez ostatni miesiąc, nasłuchując przerażających doniesień, lecz wciąż poruszając się w tej rzeczywistości po omacku. - Tutaj - w Hogsmeade? Gdzieś u mnie? Jakiego rodzaju przejście? Ja też będę mogła z niego korzystać? - dopytała, łudząc się, że może dzięki temu przejściu mogłaby zostać w swoim domu, wieść normalne życie. - Mogę dać wszystko, co udało mi się zaoszczędzić, poczekajcie chwilę - dosłownie pobiegła do salonu, po tym jak odstawiła wcześniej kota, a po chwili wróciła z jedną z ozdobnych poduszek - rozetniecie ją magią? Tylko tak... równo... - żeby dało się naprawić. - Zaszyłam pieniądze w środku... chyba że po prostu weźmiesz poduszkę? - trochę jak nieporęczna kopertówka, ale za to w piękne wzory. I miękka na tyle, by nie dało się wyczuć monet, wciśniętych do środka w owiniętym rzemykiem woreczku. - A czym w ogóle jest ta szafka... zniknięć? Potrzebna będzie też jakaś druga... szafka pojawień? - skoro coś znika, musi się też gdzieś pojawiać, prawda? A Marc mówiła o jakimś przejściu, więc...
Zbladła, słuchając kolejnych słów siostry.
- Ale czemu w Bargaly miałoby nie być bezpiecznie? I po co właściwie tutaj tyle zabezpieczeń? Skoro to wszystko dzieje się w Londynie, czego się... obawiasz? - to właściwe słowo? - W Hogsmeade mieszkają dobrzy ludzie - dodała naiwnie, pewnym głosem. Nie wiedziała, że to nie tych z Hogsmeade powinna się była obawiać.
Myślała, że londyński gniew jej nie dosięgnie - że przerażające wiadomości, które do nich spływały, odgradza mur nie do skruszenia, że mogą orbitować wokół wojny, lecz nigdy nie znajdą się w jej centrum, Szkocja miała być bezpieczna. Ale wiedziała przecież, że wyrok na siostrę był też wyrokiem na nią samą.
- W maju zeszłego roku? - wymamrotała cicho, jakby niepewnym głosem wypowiadała właśnie jedną z inkantacji zaklęcia, którego nigdy nie zrozumie - bez celu, wiedząc, że słowo nie wskrzesi iskry magii; przez rok nie zorientowała się, że Marcella jest w tajnej organizacji? Była pewna, że wiedzą o sobie wszystko - że to nie jest tylko frazes. Jak mogła nie dostrzec czegoś takiego?
Rozleniwione kocie spojrzenie, łaszące się o uwagę, zupełnie nie współgrało z tym, co mówiła Cella, wspomnienie tamtej pamiętnej nocy jeszcze na długo pozostanie w pamięci wszystkich. Z przesyłanych im relacji dało się odtworzyć uszczuploną całość już wtedy, Marc nie powiedziała może niczego nowego, ale jej słowa nie były tylko pospiesznie nakreślonymi literami na pergaminie, który nie zdążył jeszcze nasiąknąć krwią - ona tam była, przeżyła to wszystko, słychać było emocje w jej głosie, a patrząc się na nią teraz Arabella zauważyła w końcu to, co powinna była zrozumieć już dawno temu - to, jak bardzo bliźniaczka się zmieniła. Kim więc jest teraz?
Wiedziała na pewno, kim nie jest - oskarżycielskie hasła krzyczące z plakatów nie miały nic wspólnego z prawdą.
- Gdzie kupiłaś ten dom? - pozwala sobie na mglisty uśmiech, w innych okolicznościach snułaby już wizje, jak może przyozdobić ściany pod dachem mającym strzec najważniejszą dla niej osobę, zastanawiałaby się, w jakim kolorze powinny być firanki, żeby przyciągały najwięcej promieni słonecznych. Ale teraz to wszystko straciło na znaczeniu, to nie miała być ostoja, lecz kryjówka, w której Marc schowa się przed światem, gdzieś pośród bryzy. Lotnikami, którzy tam dotrą, mieli być tylko oni? Była szansa, żeby lokum szukał ktoś inny? A co z... - Co z Bargaly? Z Connie? - potrzebowała zapewniania, że wszystko dobrze, choć nie mogła przecież naprawdę w to wierzyć, nie po tym, czego niewidomym świadkiem była przez ostatni miesiąc, nasłuchując przerażających doniesień, lecz wciąż poruszając się w tej rzeczywistości po omacku. - Tutaj - w Hogsmeade? Gdzieś u mnie? Jakiego rodzaju przejście? Ja też będę mogła z niego korzystać? - dopytała, łudząc się, że może dzięki temu przejściu mogłaby zostać w swoim domu, wieść normalne życie. - Mogę dać wszystko, co udało mi się zaoszczędzić, poczekajcie chwilę - dosłownie pobiegła do salonu, po tym jak odstawiła wcześniej kota, a po chwili wróciła z jedną z ozdobnych poduszek - rozetniecie ją magią? Tylko tak... równo... - żeby dało się naprawić. - Zaszyłam pieniądze w środku... chyba że po prostu weźmiesz poduszkę? - trochę jak nieporęczna kopertówka, ale za to w piękne wzory. I miękka na tyle, by nie dało się wyczuć monet, wciśniętych do środka w owiniętym rzemykiem woreczku. - A czym w ogóle jest ta szafka... zniknięć? Potrzebna będzie też jakaś druga... szafka pojawień? - skoro coś znika, musi się też gdzieś pojawiać, prawda? A Marc mówiła o jakimś przejściu, więc...
Zbladła, słuchając kolejnych słów siostry.
- Ale czemu w Bargaly miałoby nie być bezpiecznie? I po co właściwie tutaj tyle zabezpieczeń? Skoro to wszystko dzieje się w Londynie, czego się... obawiasz? - to właściwe słowo? - W Hogsmeade mieszkają dobrzy ludzie - dodała naiwnie, pewnym głosem. Nie wiedziała, że to nie tych z Hogsmeade powinna się była obawiać.
magnolie chylą na bok ciężar białych twarzy
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
nie mówmy dziś o śmierci, gdy świat się rozmarzył
Ella Figg
Zawód : nić widmo
Wiek : 26
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
nie wypełniony tobą
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
mój pokój się nie kończy
nie ma ścian
ani okien
mój niepokój o ciebie
ogromnieje
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Irytacja, granicząca z furią wypełniała Bearnarda od czubków palców po zakończenie siwiejących kosmyków włosów. Podobno na proces zdobywania szlachetnego srebra na głowie wpływał stres, Figg czuł, że dzisiejsze spotkanie będzie kosztowało go kolejne siwe pasmo wśród kasztanowych loków. A prawda jest taka, że nie miał bladego pojęcia, jak poradzić sobie z kolejnym zagrożeniem wycelowanym w rodzinę Figg. Od kiedy pamiętał, w chwili, kiedy ogarniała go kompletna bezradność i poczucie bezsilności, reagował irracjonalną złością. Czy to teraz, czy po śmierci ukochanej matki, chowając się wśród wrzosowisk; chyba nie zmienił się tak bardzo od tego czasu.
Pojawienie się Audrey mogło albo złagodzić trawiącą Bearnarda furię, albo jeszcze wzmocnić buchający płomień. Mocniej zarysowana linia szczęki pod kilkudniowym zarostem wyraźnie świadczyła o tym drugim, ale wystarczyło jedno spojrzenie w zdezorientowane, malachitowe oczęta Arabelli, aby kolejne słowa pełne gniewu nie opuściły jego ust. Była to sztuka niełatwa, wszakże szkocka krew nieustannie wrzała w jego żyłach, a sam Bearnard słynął z tego, że mówił zawsze to, co mu myśl na język przyniesie. Teraz czuł się jednak bombardowany informacjami, których usłyszeć nie chciał. Tajna organizacja, której reputacja w świecie czarodziejów była niejasna, w zależności od źródła informacji; ojciec, który przekazał o niej informacje Marcelli, podczas gdy jemu nie szepnął nawet słowem, nie zająknął się. A może po prostu on nie zauważył? Tak jak nie widział tego, kim stała się Marcella? Chociaż wspomnienia z dzieciństwa bladły z każdym dniem to słaby, matowy głos chorującej matki był niezmiennie wyraźny. I teraz jej słowa odbiły się w jego głowie; miał się nimi opiekować. Jak widać, nie spisał się. Przełknął ślinę wraz z całą złością, usypiając rozjuszoną bestię w swojej klatce piersiowej.
- Daingead, Marcy, a mówią, idąc po kurzych jajach, nie podskakuj - złość ustąpiła, głos zmiękł, a pojawienie się szkockiego porzekadła zwiastowało - przynajmniej chwilowe - wyciszenie nieskończonych pokładów gniewu. Nie potrzebowali więcej kazań, Marcy nie potrzebowała. Zauważył ten spuszczony wzrok, gdy wspominała o wydarzeniach z początku kwietnia, które echem odbiły się w czarodziejskiej prasie. Podszedł nieco bliżej. Nadal próbował przetrawić informacje, które Marcella zrzuciła na ich głowy dzisiejszego dnia, niczym śmierdzące łajnobomby, ale w końcu byli rodziną prawda? Zawsze razem, nawet jeżeli mieliby brodzić po same pachy. - W cokolwiek się wpakowałaś, teraz siedzimy w tym razem - paradoksalnie tego stwierdzenia z ust Bearnarda powinna się obawiać. Chociaż był czarodziejem pełnym ułomności, to nie można było mu odmówić odwagi, odznaczającej wychowanków domu lwa, a przede wszystkim przywiązania do rodziny, które nieraz mogło przysłonić resztki zdrowego rozsądku. Cokolwiek do tej pory działo się w świecie czarodziejów nie przebiło się przez gruby mur, którym odgrodził się od świata. Jednakże wśród nich nie było już ojca, który miałby się zaopiekować kolejnym pokoleniem Figgów i chociaż nikt nigdy nie powiedział tego głośno, to wraz z jego odejściem Bear poczuł na ramionach ogromny ciężar, na który nie był gotowy. Długo trwał w swoim kokonie, ale teraz nie mógł dłużej zamykać oczu; daleko było mu do walczącego za ideały i w imię lepszego jutra, jednakże ten konflikt od tej chwili miał podłoże personalne. Ktokolwiek za tym stał, zagrażał jego rodzinie. - Mają Londyn, reszta to tylko kwestia czasu, aye? A skoro Marcy sprzeciwiła się władzy to jest na celowniku, w Ministerstwie mają jej dane, między innymi wiedzą o Bargaly - odparł, gdy Arabella wróciła z poduszkami. Posłał jej troskliwe spojrzenie i objął ją ramieniem. - Przekaże ci oszczędności, ale nie sądzę, żeby Bargaly powinno stać puste. Może Audrey powinna zostać z Connie? Znajdę kogoś, kto ze mną przypilnuje wejścia tutaj- z trudem zamknął emocje za drzwiami, potrzebował teraz racjonalizmu. Spojrzeniem zahaczył zarówno o Audie i zatrzymał się na Marcelli.
Pojawienie się Audrey mogło albo złagodzić trawiącą Bearnarda furię, albo jeszcze wzmocnić buchający płomień. Mocniej zarysowana linia szczęki pod kilkudniowym zarostem wyraźnie świadczyła o tym drugim, ale wystarczyło jedno spojrzenie w zdezorientowane, malachitowe oczęta Arabelli, aby kolejne słowa pełne gniewu nie opuściły jego ust. Była to sztuka niełatwa, wszakże szkocka krew nieustannie wrzała w jego żyłach, a sam Bearnard słynął z tego, że mówił zawsze to, co mu myśl na język przyniesie. Teraz czuł się jednak bombardowany informacjami, których usłyszeć nie chciał. Tajna organizacja, której reputacja w świecie czarodziejów była niejasna, w zależności od źródła informacji; ojciec, który przekazał o niej informacje Marcelli, podczas gdy jemu nie szepnął nawet słowem, nie zająknął się. A może po prostu on nie zauważył? Tak jak nie widział tego, kim stała się Marcella? Chociaż wspomnienia z dzieciństwa bladły z każdym dniem to słaby, matowy głos chorującej matki był niezmiennie wyraźny. I teraz jej słowa odbiły się w jego głowie; miał się nimi opiekować. Jak widać, nie spisał się. Przełknął ślinę wraz z całą złością, usypiając rozjuszoną bestię w swojej klatce piersiowej.
- Daingead, Marcy, a mówią, idąc po kurzych jajach, nie podskakuj - złość ustąpiła, głos zmiękł, a pojawienie się szkockiego porzekadła zwiastowało - przynajmniej chwilowe - wyciszenie nieskończonych pokładów gniewu. Nie potrzebowali więcej kazań, Marcy nie potrzebowała. Zauważył ten spuszczony wzrok, gdy wspominała o wydarzeniach z początku kwietnia, które echem odbiły się w czarodziejskiej prasie. Podszedł nieco bliżej. Nadal próbował przetrawić informacje, które Marcella zrzuciła na ich głowy dzisiejszego dnia, niczym śmierdzące łajnobomby, ale w końcu byli rodziną prawda? Zawsze razem, nawet jeżeli mieliby brodzić po same pachy. - W cokolwiek się wpakowałaś, teraz siedzimy w tym razem - paradoksalnie tego stwierdzenia z ust Bearnarda powinna się obawiać. Chociaż był czarodziejem pełnym ułomności, to nie można było mu odmówić odwagi, odznaczającej wychowanków domu lwa, a przede wszystkim przywiązania do rodziny, które nieraz mogło przysłonić resztki zdrowego rozsądku. Cokolwiek do tej pory działo się w świecie czarodziejów nie przebiło się przez gruby mur, którym odgrodził się od świata. Jednakże wśród nich nie było już ojca, który miałby się zaopiekować kolejnym pokoleniem Figgów i chociaż nikt nigdy nie powiedział tego głośno, to wraz z jego odejściem Bear poczuł na ramionach ogromny ciężar, na który nie był gotowy. Długo trwał w swoim kokonie, ale teraz nie mógł dłużej zamykać oczu; daleko było mu do walczącego za ideały i w imię lepszego jutra, jednakże ten konflikt od tej chwili miał podłoże personalne. Ktokolwiek za tym stał, zagrażał jego rodzinie. - Mają Londyn, reszta to tylko kwestia czasu, aye? A skoro Marcy sprzeciwiła się władzy to jest na celowniku, w Ministerstwie mają jej dane, między innymi wiedzą o Bargaly - odparł, gdy Arabella wróciła z poduszkami. Posłał jej troskliwe spojrzenie i objął ją ramieniem. - Przekaże ci oszczędności, ale nie sądzę, żeby Bargaly powinno stać puste. Może Audrey powinna zostać z Connie? Znajdę kogoś, kto ze mną przypilnuje wejścia tutaj- z trudem zamknął emocje za drzwiami, potrzebował teraz racjonalizmu. Spojrzeniem zahaczył zarówno o Audie i zatrzymał się na Marcelli.
Gość
Gość
ogródek
Szybka odpowiedź