Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Ścieżka
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ścieżka
Leśna ścieżka prowadzi z najbardziej wysuniętej na wschód części Doliny do lecznicy. Kiedy jest ciepło ptasi trel niesie się wśród drzew: zupełnie jakby skrzydlaci śpiewacy chcieli osłodzić potrzebującym dotarcie do celu. Latem nieopodal ścieżki znaleźć można małe poletka jagodowe, zaś jesienią w tym miejscu licznie pojawiają się grzyby.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
Alexander czuł się bez różdżki jak bez ręki i bynajmniej nie było to miłe doświadczenie. Chciał jednak, aby jego bezcenna hikorowa przyjaciółka została ulepszona, dlatego musiał zacisnąć zęby i pożegnać się z nią na dwa dni. Niestety nie wiedział, że przed pożegnaniem różdżki zapomniał zrobić jednej ważnej rzeczy.
Od przeszło tygodnia Alexander robił wypady do opuszczonego Londynu, podprowadzając stamtąd przydatne rzeczy. Ciężko było dostać niektóre przedmioty w sklepach, nie mówiąc już o tym, że pewne były w ogóle nie do zdobycia: na przykład kozetki medyczne. Choćby skały... spadały, Farley nie był w stanie kupić jednej kozetki. Kiedy ósmego skontaktował się z piątym z kolei sklepem oferującym wyposażenie medyczne usłyszał, że musiałby wziąć przynajmniej dziesięć. Dziesięć! Na kij mu aż tyle kozetek, kiedy miał jedną i potrzebował tylko drugiej? Zirytowany spędził kolejne trzy noce na przeczesywaniu stolicy w poszukiwaniu jakiejś opuszczonej praktyki lekarskiej. Szczęście dopisało mu dopiero z dziesiątego na jedenastego: znalazł porzucony gabinet, w którym znajdowała się trochę podstarzała, ale wciąż nadająca się do użytku kozetka. Zmniejszył ją, zabrał do Kurnika i zostawił w piwnicy, żeby przed spotkaniem z Ulyssesem sprawdzić ją dokładnie i przetransportować do lecznicy. Niestety po przespaniu paru godzin mózg Farleya okazał się zbyt zajęty organizowaniem kolejnej wyprawy do miasta, tym razem w celu wykonania poleceń Ollivandera. Dopiero popołudniu udał się do lecznicy i widząc przygotowane miejsce na kozetkę przypomniał sobie o meblu porzuconym w piwnicy. Zostawił to jednak na dzień następny, ponieważ wieczorem miał widzieć się z Marcellą, z którą miał odrobinę ważniejsze kwestie do omówienia.
I tak dwunastego Alexander znalazł się gdzieś w połowie ścieżki do lecznicy, na zmianę to ciągnąc, to popychając mebel, zostawiając za sobą niezwykle wyraźne ślady na wilgotnej leśnej glebie. Tak to było, kiedy potrzebował kogoś do pomocy, wszyscy mieszkańcy Kurnika magicznie znikali. Zresztą, Idy by nie poprosił, wciąż się do niego nie odzywała; Skamander miał leżeć i odpoczywać pod groźbą związania w razie niesubordynacji; Charlotte i Louis gdzieś po prostu przepadli. Farley ponownie pociągnął kozetkę, lecz jedna z jej nóżek natrafiła na kamień: nagłe zatrzymanie i dość spocone już dłonie uzdrowiciela nie były dobrym połączeniem, bowiem z impetem poleciał do tyłu, widowiskowo siadając na ścieżce.
– AAAAAARGH! – Alexander dał upust swojej irytacji, niespodziewanym okrzykiem płosząc ptaki z pobliskich gałęzi. Czarodziej poprawił niedbale podwinięte rękawy kraciastej koszuli – tej samej, którą w październiku pożyczył Nottowi – nie zważając na to, że zabrudzonymi od ziemi dłońmi poznaczył materiał brązowymi smugami. Obrócił się tyłem do kierunku, z którego przyszedł i oparł się o przód tej nieszczęsnej kozetki, z kieszeni spodni wysupłując paczkę papierosów i zapałki. Agresywnym ruchem potarł siarczany łebek o draskę i łakomie odpalił papierosa, ze świstem spuszczając z siebie dym i nerwy. Nie, nie podda się. Zaciągnie tę cholerną kozetkę do tej cholernej lecznicy po tej cholernej ścieżce, choćby miał się przewracać co metr.
Zgubił się.
Ta absurdalna, ale jednocześnie niewygodnie trafna myśl uderzyła go w tył czaszki, kiedy po raz kolejny zawracał z obranej kilkanaście minut wcześniej drogi, żeby znaleźć się dokładnie w tym samym miejscu, z którego pierwotnie wyruszył, starając się – póki co, bezskutecznie – dotrzeć do budynku, w którym Alexander postanowił założyć lecznicę. Początkowo wydawało mu się to zadaniem stosunkowo prostym; do dyspozycji miał w końcu garść przekazanych mu listownie wskazówek, a że Doliny Godryka nie odwiedzał po raz pierwszy, to był przekonany, że odnalezienie właściwej drogi zabierze mu co najwyżej kilka minut. Półtorej godziny i wiele barwnych, wulgarnych wiązanek później, był wreszcie gotów przyznać, że nic z tego nie będzie – i albo będzie musiał schować dumę do kieszeni, i wysłać patronusem wiadomość z prośbą o pomoc, albo w ogóle zrezygnować z odwiedzin. Druga opcja kusiła, nie wybrał się tutaj jednak wyłącznie dla towarzyskiej wizyty; istniała rzecz, dręcząca go od przeszło tygodnia, o której mocno potrzebował porozmawiać – a wśród osób, które znał, i którym mógł zaufać, Alexander wydawał się najodpowiedniejszą. Przynajmniej, jeśli chodziło o tę konkretną kwestię. Westchnął więc przeciągle, wyciągając różdżkę i przymykając powieki, żeby przywołać pod nimi szczęśliwe wspomnienie – nim jednak pierwsze nici obrazów i dźwięków utkały się w jego umyśle, przedarły się tam zupełnie inne bodźce: głośny, nie-tak-bardzo odległy krzyk, niosący się po leśnej ścieżce wyraźnym echem, i następujący zaraz po nim szmer ptasich skrzydeł, gdy stadko wystraszonych ptaków zerwało się nagle do lotu.
Percival natychmiast otworzył oczy, rozglądając się odruchowo; czy ktoś został zaatakowany? Otaczający go teren wciąż wydawał się spokojny i nieruchomy, za wrzaskiem nie podążyły błyski zaklęć ani wykrzykiwane inkantacje, w ciągu ostatnich dni widział jednak zbyt wiele, żeby tak po prostu opuścić różdżkę. Zacisnął więc mocniej palce na palisandrowym drewnie, powoli ruszając w stronę źródła hałasu – wkraczając na ścieżkę, którą wcześniej z jakiegoś powodu ignorował. Niepewny, co właściwie spodziewał się zobaczyć, pół minuty później stanął jak wryty, bo przed jego oczami rozciągnął się na jeden z dziwniejszych obrazków, jakich był świadkiem: na środku otoczonej drzewami dróżki, w środku, zdawałoby się, niczego, jak gdyby nigdy nic stało coś, co w pierwszej chwili skojarzyło mu się z połączeniem szpitalnego łóżka i kanapy; o jeden z boków mebla, siedząc na gołej ziemi, opierał się natomiast Alexander już-nie-Selwyn, paląc papierosa. – Eee… Alex? – odezwał się, bardziej dla ujawnienia swojej obecności niż faktycznej potrzeby rozwiania wątpliwości co do tożsamości czarodzieja, który najwidoczniej postanowił… właściwie co zrobić? Zatrzymał się obok niego, przypominając sobie o opuszczeniu i schowaniu różdżki dopiero, kiedy zrównali się na ścieżce; chcąc nie chcąc, spojrzał na Gwardzistę z góry, unosząc wyżej brwi w niemym pytaniu, po czym rozejrzał się dookoła. – No cóż, nic dziwnego, że nie mogłem znaleźć tej twojej lecznicy. Spodziewałem się, że będzie miała… No wiesz, ściany, i tak dalej – powiedział na wpół żartem, zaraz potem jednak milknąc i czekając, aż Alexander rzuci odrobinę światła na sytuację, której właśnie stał się świadkiem.
Ta absurdalna, ale jednocześnie niewygodnie trafna myśl uderzyła go w tył czaszki, kiedy po raz kolejny zawracał z obranej kilkanaście minut wcześniej drogi, żeby znaleźć się dokładnie w tym samym miejscu, z którego pierwotnie wyruszył, starając się – póki co, bezskutecznie – dotrzeć do budynku, w którym Alexander postanowił założyć lecznicę. Początkowo wydawało mu się to zadaniem stosunkowo prostym; do dyspozycji miał w końcu garść przekazanych mu listownie wskazówek, a że Doliny Godryka nie odwiedzał po raz pierwszy, to był przekonany, że odnalezienie właściwej drogi zabierze mu co najwyżej kilka minut. Półtorej godziny i wiele barwnych, wulgarnych wiązanek później, był wreszcie gotów przyznać, że nic z tego nie będzie – i albo będzie musiał schować dumę do kieszeni, i wysłać patronusem wiadomość z prośbą o pomoc, albo w ogóle zrezygnować z odwiedzin. Druga opcja kusiła, nie wybrał się tutaj jednak wyłącznie dla towarzyskiej wizyty; istniała rzecz, dręcząca go od przeszło tygodnia, o której mocno potrzebował porozmawiać – a wśród osób, które znał, i którym mógł zaufać, Alexander wydawał się najodpowiedniejszą. Przynajmniej, jeśli chodziło o tę konkretną kwestię. Westchnął więc przeciągle, wyciągając różdżkę i przymykając powieki, żeby przywołać pod nimi szczęśliwe wspomnienie – nim jednak pierwsze nici obrazów i dźwięków utkały się w jego umyśle, przedarły się tam zupełnie inne bodźce: głośny, nie-tak-bardzo odległy krzyk, niosący się po leśnej ścieżce wyraźnym echem, i następujący zaraz po nim szmer ptasich skrzydeł, gdy stadko wystraszonych ptaków zerwało się nagle do lotu.
Percival natychmiast otworzył oczy, rozglądając się odruchowo; czy ktoś został zaatakowany? Otaczający go teren wciąż wydawał się spokojny i nieruchomy, za wrzaskiem nie podążyły błyski zaklęć ani wykrzykiwane inkantacje, w ciągu ostatnich dni widział jednak zbyt wiele, żeby tak po prostu opuścić różdżkę. Zacisnął więc mocniej palce na palisandrowym drewnie, powoli ruszając w stronę źródła hałasu – wkraczając na ścieżkę, którą wcześniej z jakiegoś powodu ignorował. Niepewny, co właściwie spodziewał się zobaczyć, pół minuty później stanął jak wryty, bo przed jego oczami rozciągnął się na jeden z dziwniejszych obrazków, jakich był świadkiem: na środku otoczonej drzewami dróżki, w środku, zdawałoby się, niczego, jak gdyby nigdy nic stało coś, co w pierwszej chwili skojarzyło mu się z połączeniem szpitalnego łóżka i kanapy; o jeden z boków mebla, siedząc na gołej ziemi, opierał się natomiast Alexander już-nie-Selwyn, paląc papierosa. – Eee… Alex? – odezwał się, bardziej dla ujawnienia swojej obecności niż faktycznej potrzeby rozwiania wątpliwości co do tożsamości czarodzieja, który najwidoczniej postanowił… właściwie co zrobić? Zatrzymał się obok niego, przypominając sobie o opuszczeniu i schowaniu różdżki dopiero, kiedy zrównali się na ścieżce; chcąc nie chcąc, spojrzał na Gwardzistę z góry, unosząc wyżej brwi w niemym pytaniu, po czym rozejrzał się dookoła. – No cóż, nic dziwnego, że nie mogłem znaleźć tej twojej lecznicy. Spodziewałem się, że będzie miała… No wiesz, ściany, i tak dalej – powiedział na wpół żartem, zaraz potem jednak milknąc i czekając, aż Alexander rzuci odrobinę światła na sytuację, której właśnie stał się świadkiem.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Gdyby umiał, puszczałby dym uszami: taki bowiem poziom irytacji osiągnął tą kuriozalną sytuacją. Na wszystkie szczapy w stosie Wendeliny, dlaczego? Dlaczego musiał zapomnieć o tej kozetce? I dlaczego musiała być tak okropnie ciężka?
Alexander schował pudełko zapałek do kieszeni i postukał w paznokciem w metalową nóżkę, w odpowiedzi dostając ciemny i głęboki dźwięk. Zdusił w zarodku cisnące się na usta przekleństwo, zakładając jedną rękę na drugą, wciąż dość agresywnie zaciągając się papierosem. Nie spieszyło mu się, miał cały dzień. Mógł tu chwilę posiedzieć i spróbować raz jeszcze za chwilę, w końcu kozetka nie zająć, a istniała spora szansa, że w próbach odreagowania złości na meblu zrobiłby krzywdę sam sobie: w końcu lubił uczuć się na cudzych błędach, a w życiu widział już zbyt wiele połamanych stóp po próbie kopnięcia rzeczy zbyt twardej, aby okładać ją przy pomocy nogi.
Farley był zbyt zajęty pomstowaniem w myślach na złośliwy zbieg okoliczności żeby usłyszeć, że ktoś się zbliża. Na dźwięk cudzego głosu obrócił się gwałtownie i odruchowo sięgnął ku prawemu biodru, gdzie zwykle w pokrowcu spoczywała jego różdżka. Palce natrafiły jednak na materiał spodni, nie na drewno, a były szlachcic momentalnie rozszerzył oczy w przestrachu. Potrzebował jeszcze jednej sekundy by rozpoznać człowieka, który przed nim stanął. Momentalnie na twarz Selwyna powróciła odrobina irytacji oraz odrobina wstydu, którą starał się jeszcze naprędce ukryć, odwracając twarz profilem do Notta i z uporem wbijając spojrzenie w drzewa przed sobą.
– Percival? – zapytał z identyczną intonacją co przedmówca, po czym zaciągnął się papierosem. Wydmuchał dym i czując, że odzyskał rezon, zerknął na stojącego obok czarodzieja, który najwyraźniej był dziś w humorze na sarkastyczne uwagi. Młody Gwardzista opuścił trochę głowę, posyłając starszemu Zakonnikowi spojrzenie lekko spode łba. – O ile smoki nie zaczęły srać pieniędzmi to chyba zgodzisz się ze mną, że dla wydziedziczonych szlachciców minimalizm jest w cenie – odciął się dziecinnie rozeźlonym komentarzem, po czym jeszcze raz odwrócił wzrok i zaciągnął się głęboko papierosem, dopalając go aż do bibułki; przez moment pozwolił żarowi na podpiekanie mu opuszek palców. Zaraz jednak prędko wcisnął niedopałek w ziemię i ponownie spojrzał na górującego nad nim w tej chwili Percivala, któremu chyba należało się wyjaśnienie. Z westchnieniem Alex w końcu wypuścił dym nosem i odezwał się.
– Oddałem Ollivanderowi różdżkę do wzmocnienia, przy okazji zapominając, że wcześniej miałem to przenieść do lecznicy – powiedział wskazując niedbałym ruchem dłoni na kozetkę, a rezygnacja wyraźnie pobrzmiewała w głosie uzdrowiciela. Zaraz podparł się dłonią o ziemię i wstał, nie dbając o to, że pobrudzi się jeszcze bardziej. Otrzepał ręce i spojrzał na byłego Notta, jednocześnie na chwilę chowając dumę do kieszeni. – Pomożesz mi z tym? Możesz przy okazji powiedzieć, co zagnało cię na ten koniec świata – powiedział, chociaż trochę nietrafnie, ponieważ to Blake'owi w Sennen było bliżej do mieszkania na skraju rzeczywistości.
Alexander schował pudełko zapałek do kieszeni i postukał w paznokciem w metalową nóżkę, w odpowiedzi dostając ciemny i głęboki dźwięk. Zdusił w zarodku cisnące się na usta przekleństwo, zakładając jedną rękę na drugą, wciąż dość agresywnie zaciągając się papierosem. Nie spieszyło mu się, miał cały dzień. Mógł tu chwilę posiedzieć i spróbować raz jeszcze za chwilę, w końcu kozetka nie zająć, a istniała spora szansa, że w próbach odreagowania złości na meblu zrobiłby krzywdę sam sobie: w końcu lubił uczuć się na cudzych błędach, a w życiu widział już zbyt wiele połamanych stóp po próbie kopnięcia rzeczy zbyt twardej, aby okładać ją przy pomocy nogi.
Farley był zbyt zajęty pomstowaniem w myślach na złośliwy zbieg okoliczności żeby usłyszeć, że ktoś się zbliża. Na dźwięk cudzego głosu obrócił się gwałtownie i odruchowo sięgnął ku prawemu biodru, gdzie zwykle w pokrowcu spoczywała jego różdżka. Palce natrafiły jednak na materiał spodni, nie na drewno, a były szlachcic momentalnie rozszerzył oczy w przestrachu. Potrzebował jeszcze jednej sekundy by rozpoznać człowieka, który przed nim stanął. Momentalnie na twarz Selwyna powróciła odrobina irytacji oraz odrobina wstydu, którą starał się jeszcze naprędce ukryć, odwracając twarz profilem do Notta i z uporem wbijając spojrzenie w drzewa przed sobą.
– Percival? – zapytał z identyczną intonacją co przedmówca, po czym zaciągnął się papierosem. Wydmuchał dym i czując, że odzyskał rezon, zerknął na stojącego obok czarodzieja, który najwyraźniej był dziś w humorze na sarkastyczne uwagi. Młody Gwardzista opuścił trochę głowę, posyłając starszemu Zakonnikowi spojrzenie lekko spode łba. – O ile smoki nie zaczęły srać pieniędzmi to chyba zgodzisz się ze mną, że dla wydziedziczonych szlachciców minimalizm jest w cenie – odciął się dziecinnie rozeźlonym komentarzem, po czym jeszcze raz odwrócił wzrok i zaciągnął się głęboko papierosem, dopalając go aż do bibułki; przez moment pozwolił żarowi na podpiekanie mu opuszek palców. Zaraz jednak prędko wcisnął niedopałek w ziemię i ponownie spojrzał na górującego nad nim w tej chwili Percivala, któremu chyba należało się wyjaśnienie. Z westchnieniem Alex w końcu wypuścił dym nosem i odezwał się.
– Oddałem Ollivanderowi różdżkę do wzmocnienia, przy okazji zapominając, że wcześniej miałem to przenieść do lecznicy – powiedział wskazując niedbałym ruchem dłoni na kozetkę, a rezygnacja wyraźnie pobrzmiewała w głosie uzdrowiciela. Zaraz podparł się dłonią o ziemię i wstał, nie dbając o to, że pobrudzi się jeszcze bardziej. Otrzepał ręce i spojrzał na byłego Notta, jednocześnie na chwilę chowając dumę do kieszeni. – Pomożesz mi z tym? Możesz przy okazji powiedzieć, co zagnało cię na ten koniec świata – powiedział, chociaż trochę nietrafnie, ponieważ to Blake'owi w Sennen było bliżej do mieszkania na skraju rzeczywistości.
Jego własne imię, rzucone w przestrzeń pytającym tonem, sprawiło, że jedna z jego brwi powędrowała znacząco w górę – nie skomentował jednak tej nietypowej odpowiedzi w żaden sposób, zamiast tego przyglądając się siedzącemu na ziemi Alexandrowi z mieszaniną skonfundowania i rozbawienia. Coś w jego tonie głosu oraz wyrazie twarzy, trochę poirytowanym, trochę urażonym, wywołało u niego mgliste skojarzenie ze sposobem, w jaki na drobne życiowe niedogodności na ogół reagował obrażony Benjamin; kącik jego warg zadrżał mocniej, podczas gdy jego własna frustracja, związana z niemożnością odnalezienia leśnej lecznicy, rozmywała się w powietrzu jak dym z ćmionego przez Gwardzistę papierosa. W gruncie rzeczy nic się przecież nie stało; ostatecznie udało mu się dotrzeć do celu, a jedyną ceną, jaką za to zapłacił, był nieco dłuższy niż przewidywał spacer wśród budzącej się do życia przyrody – co skądinąd niemal od zawsze niezawodnie wprawiało go w dobry humor.
Słysząc komentarz Farleya, zaśmiał się więc cicho, ani trochę nie przejmując się jego raczej chłodną temperaturą. Mężczyzna wydawał się zły, ale owa złość na szczęście nie była skierowana w niego, więc nie czuł potrzeby ostrożnego stąpania między słowami. – Wiesz, właściwie to smocze łajno ma podobno szerokie zastosowanie w ogrodnictwie – może byłby to jakiś sposób na odbicie się od dna pustej skrytki – odpowiedział przesadnie poważnym tonem, udając przez moment, że faktycznie się nad tym zastanawia. Jeszcze do niedawna żart wymierzony w fakt jego wydziedziczenia wywołałby u niego reakcję obronną, wydawało się jednak, że przynajmniej ta jedna rana wreszcie się zasklepiła – i musiał przyznać, że było w tej świadomości coś ożywczego.
Już miał zamiar dorzucić coś jeszcze na ten temat, kiedy Alexander odezwał się ponownie, kierując na całą sytuację nieco więcej światła. Widząc, jak były arystokrata się podnosi, cofnął się odruchowo o krok – dopiero teraz przypominając sobie, jak bardzo był wysoki. – Och – skomentował jedynie, przenosząc spojrzenie z Gwardzisty na stojącą za nim żałośnie kozetkę, spoglądając na nią jakby na nowo: w świecie pozbawionym magii jej przetransportowanie z punktu A do punktu B rzeczywiście mogło być problematyczne. – Też powinienem to w końcu zrobić – dodał, na myśli mając oczywiście wzmocnienie różdżki – a nie wyposażenie domu w nowy zestaw mebli. Nosił się z tą kwestią już od dłuższego czasu, to jest – odkąd dowiedział się, że ma taką możliwość, jednak za każdym razem wynajdywał dla siebie inną wymówkę, nie do końca chcąc przyznać, że perspektywa rozstania się z palisandrową różdżką, nawet na kilka dni, wywoływała u niego potężny dyskomfort. – Jasne – przytaknął w odpowiedzi na prośbę o pomoc, w ostatniej chwili porzucając chęć przyprawienia jej jeszcze jednym sarkastycznym komentarzem; pytanie o powód jego pojawienia się tutaj sprowadziło go odrobinę na ziemię, popychając myśli ku kwestiom poważniejszym i bynajmniej wcale nie budzącym u niego rozbawienia. Wyciągnął różdżkę, po czym skierował ją w stronę kozetki, rzucając niewerbalne wingardium leviosa; metalowe nóżki uniosły się o kilka centymetrów. – W którą stronę? – zapytał; biorąc pod uwagę to, jak świetnie szło mu do tej pory szukanie lecznicy, wolał nie bawić się w nawigatora. Ruszył przed siebie, ostrożnie manewrując raczej nieporęcznym meblem i wykorzystując to zadanie do kupienia sobie odrobiny dodatkowego czasu, starając się przy tym ubrać myśli w odpowiednie słowa. Wreszcie westchnął przeciągle. – Właściwie to chciałem z tobą porozmawiać. Potrzebuję… Chyba rady? – Zmarszczył brwi; w jego ustach brzmiało to dziwnie, może dlatego, że nie przywykł do proszenia innych o poradę – zwłaszcza w kwestiach nieco bardziej wrażliwych niż wybór najlepszej drogi do smoczego legowiska. – Ktoś, na kim mi zależy, przechodzi przez… ciężki okres. A ja chciałbym jej pomóc, ale trochę nie wiem, jak to zrobić, żeby dodatkowo nie pogorszyć sprawy – wyjaśnił, w gruncie rzeczy nie wyjaśniając niczego i raz po raz potykając się o własne słowa.
Słysząc komentarz Farleya, zaśmiał się więc cicho, ani trochę nie przejmując się jego raczej chłodną temperaturą. Mężczyzna wydawał się zły, ale owa złość na szczęście nie była skierowana w niego, więc nie czuł potrzeby ostrożnego stąpania między słowami. – Wiesz, właściwie to smocze łajno ma podobno szerokie zastosowanie w ogrodnictwie – może byłby to jakiś sposób na odbicie się od dna pustej skrytki – odpowiedział przesadnie poważnym tonem, udając przez moment, że faktycznie się nad tym zastanawia. Jeszcze do niedawna żart wymierzony w fakt jego wydziedziczenia wywołałby u niego reakcję obronną, wydawało się jednak, że przynajmniej ta jedna rana wreszcie się zasklepiła – i musiał przyznać, że było w tej świadomości coś ożywczego.
Już miał zamiar dorzucić coś jeszcze na ten temat, kiedy Alexander odezwał się ponownie, kierując na całą sytuację nieco więcej światła. Widząc, jak były arystokrata się podnosi, cofnął się odruchowo o krok – dopiero teraz przypominając sobie, jak bardzo był wysoki. – Och – skomentował jedynie, przenosząc spojrzenie z Gwardzisty na stojącą za nim żałośnie kozetkę, spoglądając na nią jakby na nowo: w świecie pozbawionym magii jej przetransportowanie z punktu A do punktu B rzeczywiście mogło być problematyczne. – Też powinienem to w końcu zrobić – dodał, na myśli mając oczywiście wzmocnienie różdżki – a nie wyposażenie domu w nowy zestaw mebli. Nosił się z tą kwestią już od dłuższego czasu, to jest – odkąd dowiedział się, że ma taką możliwość, jednak za każdym razem wynajdywał dla siebie inną wymówkę, nie do końca chcąc przyznać, że perspektywa rozstania się z palisandrową różdżką, nawet na kilka dni, wywoływała u niego potężny dyskomfort. – Jasne – przytaknął w odpowiedzi na prośbę o pomoc, w ostatniej chwili porzucając chęć przyprawienia jej jeszcze jednym sarkastycznym komentarzem; pytanie o powód jego pojawienia się tutaj sprowadziło go odrobinę na ziemię, popychając myśli ku kwestiom poważniejszym i bynajmniej wcale nie budzącym u niego rozbawienia. Wyciągnął różdżkę, po czym skierował ją w stronę kozetki, rzucając niewerbalne wingardium leviosa; metalowe nóżki uniosły się o kilka centymetrów. – W którą stronę? – zapytał; biorąc pod uwagę to, jak świetnie szło mu do tej pory szukanie lecznicy, wolał nie bawić się w nawigatora. Ruszył przed siebie, ostrożnie manewrując raczej nieporęcznym meblem i wykorzystując to zadanie do kupienia sobie odrobiny dodatkowego czasu, starając się przy tym ubrać myśli w odpowiednie słowa. Wreszcie westchnął przeciągle. – Właściwie to chciałem z tobą porozmawiać. Potrzebuję… Chyba rady? – Zmarszczył brwi; w jego ustach brzmiało to dziwnie, może dlatego, że nie przywykł do proszenia innych o poradę – zwłaszcza w kwestiach nieco bardziej wrażliwych niż wybór najlepszej drogi do smoczego legowiska. – Ktoś, na kim mi zależy, przechodzi przez… ciężki okres. A ja chciałbym jej pomóc, ale trochę nie wiem, jak to zrobić, żeby dodatkowo nie pogorszyć sprawy – wyjaśnił, w gruncie rzeczy nie wyjaśniając niczego i raz po raz potykając się o własne słowa.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Alexander mógłby tak siedzieć jeszcze długo, ale w obecności Percivala młody gwardzista czuł, jak irytacja prędzej odpływa z jego ciała. Jakby był tu sam to mógłby boczyć się na zły, przewrotny los w nieskończoność – w towarzystwie jednak jakoś ta opcja przestała być tak bardzo atrakcyjna, toteż metoda relaksacyjna w formie spalenia papierosa poszła mu zdecydowanie szybciej. W pierwszym momencie popatrzył się na byłego Notta z lekko uniesionymi brwiami, ale ostatecznie Farley nie wytrzymał i prychnął cicho śmiechem.
– Czyli ty kradniesz smocze łajno z rezerwatu, a ja napędzam klientów. Mamy plan – odparł w końcu, po czym wyjawił zakonnikowi wielką tajemnicę okoliczności ich dzisiejszego spotkania. Kiedy Blake przyznał mu się, że sam jeszcze nie udał się do Ollivandera to młody gwardzista zerknął na niego poniekąd ze zrozumieniem. Sam zbierał się przecież ponad trzy miesiące – zawsze przecież znalazło się coś bardziej naglącego; nie wspominając o tym, że trzeba było obejść się bez magii na parę dni i jakkolwiek Alexander nie miał z tym ogromnego problemu (w końcu anomalie chyba każdego nauczyły, aby możliwie ograniczyć używania czarów na co dzień) to w aktualnych czasach było to po prostu skrajnie niebezpieczne. Gdyby zamiast Percivala Farley spotkał wtedy któregoś z Rycerzy to najprawdopodobniej nie byłoby co z niego sprzątać.
Nie było jednak co gdybać, trzeba było się podnieść i stawić czoła reszcie dnia oraz temu, z czym w Dolinie pojawił się smokolog. Alexander musiał sam przed sobą przyznać, że był zaciekawiony powodem, dla którego Notta przygnało właśnie do niego – wielce zastanawiającym by było, gdyby kręcił się w tej konkretnej części Doliny szukając kogoś innego, ale nie należało przecież wykluczać żadnej z możliwych opcji.
– Dzięki – odparł z uśmiechem na zgodę Percivala, po czym wskazał na ścieżkę w przeciwnym kierunku niż ten, z którego tu przybyli. – Tędy, ale czeka nas spacer – oznajmił, bowiem z Kurnika do lecznicy nie było aż tak daleko, ale wciąż znajdowała się ona w sensownej odległości od domu.
Szli przez chwilę w ciszy, a choć Alexowi pięty zaczynała podskubywać ciekawość to nie drążył, dając Percivalowi czas na wyrzucenie z siebie tego, co najwyraźniej nie do końca potrafiło mu przejść przez gardło. Farley rozglądał się więc dookoła, po raz kolejny doceniając fakt, że dożył wiosny i że przyszło mu spędzać ją w tak urokliwym miejscu. Wydobył z kieszeni chustkę i jął częściowo oczyszczać swoje dłonie, ostatecznie zostawiając na nich tylko brązowawe smugi po mokrej ziemi. Po chwili – minucie? dwóch, trzech? – Blake w końcu przemówił, a burzowe spojrzenie młodszego czarodzieja zogniskowało się na nim z uwagą. – Śmiało – odparł, zachęcając towarzysza do elaborowania. Nie zastanawiał się, jakiej natury miała być to rada, bo na dobrą sprawę mógłby spróbować rzucić kilka scenariuszy, lecz jaki byłby w tym sens? Mogło chodzić o naprawdę wiele kwestii, ale finalnie Alex i tak musiał ukryć delikatne zdziwienie. No ale cóż, sprawa jak każda inna, pomimo tego, że później będzie pewnie zachodził w głowę w jaki tak konkretnie sposób jego znajomość z Percivalem przeskoczyła do tego etapu. Na moment Selwyn zerknął w górę na zielone liście, namyślając się, żeby zbyt pochopnie nie wypowiedzieć niestarannie złożonych słów. Nie dostał zbyt wielu szczegółów, ale miał już jakiś zarys sytuacji.
– Czasem ze względu na relację między dwoma osobami ciężko jest zachować zdrowy osąd sytuacji – odparł w końcu. – To jeden z powodów, dla którego w teorii magipsychiatrzy nie powinni przeprowadzać terapii swoim znajomym. Sam przyznałeś, że to ktoś dla ciebie ważny – powiedział, zerkając znów na idącego obok czarodzieja, przed którym posłusznie sunęła kozetka – toteż powinieneś uważać, żeby nie zaplątać się w tę sytuację ze zbędnymi emocjami. Czy w jakiś sposób jesteś powiązany z jej aktualną trudną sytuacją życiową? – zapytał, nie będąc w stanie powiedzieć wiele więcej bez dodatkowych szczegółów.
– Czyli ty kradniesz smocze łajno z rezerwatu, a ja napędzam klientów. Mamy plan – odparł w końcu, po czym wyjawił zakonnikowi wielką tajemnicę okoliczności ich dzisiejszego spotkania. Kiedy Blake przyznał mu się, że sam jeszcze nie udał się do Ollivandera to młody gwardzista zerknął na niego poniekąd ze zrozumieniem. Sam zbierał się przecież ponad trzy miesiące – zawsze przecież znalazło się coś bardziej naglącego; nie wspominając o tym, że trzeba było obejść się bez magii na parę dni i jakkolwiek Alexander nie miał z tym ogromnego problemu (w końcu anomalie chyba każdego nauczyły, aby możliwie ograniczyć używania czarów na co dzień) to w aktualnych czasach było to po prostu skrajnie niebezpieczne. Gdyby zamiast Percivala Farley spotkał wtedy któregoś z Rycerzy to najprawdopodobniej nie byłoby co z niego sprzątać.
Nie było jednak co gdybać, trzeba było się podnieść i stawić czoła reszcie dnia oraz temu, z czym w Dolinie pojawił się smokolog. Alexander musiał sam przed sobą przyznać, że był zaciekawiony powodem, dla którego Notta przygnało właśnie do niego – wielce zastanawiającym by było, gdyby kręcił się w tej konkretnej części Doliny szukając kogoś innego, ale nie należało przecież wykluczać żadnej z możliwych opcji.
– Dzięki – odparł z uśmiechem na zgodę Percivala, po czym wskazał na ścieżkę w przeciwnym kierunku niż ten, z którego tu przybyli. – Tędy, ale czeka nas spacer – oznajmił, bowiem z Kurnika do lecznicy nie było aż tak daleko, ale wciąż znajdowała się ona w sensownej odległości od domu.
Szli przez chwilę w ciszy, a choć Alexowi pięty zaczynała podskubywać ciekawość to nie drążył, dając Percivalowi czas na wyrzucenie z siebie tego, co najwyraźniej nie do końca potrafiło mu przejść przez gardło. Farley rozglądał się więc dookoła, po raz kolejny doceniając fakt, że dożył wiosny i że przyszło mu spędzać ją w tak urokliwym miejscu. Wydobył z kieszeni chustkę i jął częściowo oczyszczać swoje dłonie, ostatecznie zostawiając na nich tylko brązowawe smugi po mokrej ziemi. Po chwili – minucie? dwóch, trzech? – Blake w końcu przemówił, a burzowe spojrzenie młodszego czarodzieja zogniskowało się na nim z uwagą. – Śmiało – odparł, zachęcając towarzysza do elaborowania. Nie zastanawiał się, jakiej natury miała być to rada, bo na dobrą sprawę mógłby spróbować rzucić kilka scenariuszy, lecz jaki byłby w tym sens? Mogło chodzić o naprawdę wiele kwestii, ale finalnie Alex i tak musiał ukryć delikatne zdziwienie. No ale cóż, sprawa jak każda inna, pomimo tego, że później będzie pewnie zachodził w głowę w jaki tak konkretnie sposób jego znajomość z Percivalem przeskoczyła do tego etapu. Na moment Selwyn zerknął w górę na zielone liście, namyślając się, żeby zbyt pochopnie nie wypowiedzieć niestarannie złożonych słów. Nie dostał zbyt wielu szczegółów, ale miał już jakiś zarys sytuacji.
– Czasem ze względu na relację między dwoma osobami ciężko jest zachować zdrowy osąd sytuacji – odparł w końcu. – To jeden z powodów, dla którego w teorii magipsychiatrzy nie powinni przeprowadzać terapii swoim znajomym. Sam przyznałeś, że to ktoś dla ciebie ważny – powiedział, zerkając znów na idącego obok czarodzieja, przed którym posłusznie sunęła kozetka – toteż powinieneś uważać, żeby nie zaplątać się w tę sytuację ze zbędnymi emocjami. Czy w jakiś sposób jesteś powiązany z jej aktualną trudną sytuacją życiową? – zapytał, nie będąc w stanie powiedzieć wiele więcej bez dodatkowych szczegółów.
– Brzmi świetnie. Potrzebujemy jeszcze tylko jakiegoś miejsca, żeby je składować – odpowiedział, kiwając głową w reakcji na krótkie podsumowanie Alexandra, trochę wciąż zaintrygowany zmieniającą się mimiką jego twarzy, a trochę rozbawiony tą pozbawioną powagi wymianą zdań. – Zaproponowałbym, że u mnie, ale jak w rezerwacie się zorientują, że coś im ginie, to mnie sprawdzą jako pierwszego – dodał, unosząc wyżej brew i spoglądając porozumiewawczo na Gwardzistę. Kiedyś zdecydowanie nie pozwoliłby sobie na takie rozluźnienie w jego obecności, ale choć nie zapominał o pełnej wybojów przeszłości, ani o okolicznościach, w jakich się poznali, to nie miał już siły na ciągłe pilnowanie własnych słów w obawie o powiedzenie czegoś, co mogłoby zostać źle odebrane. Znał swoje miejsce w Zakonie Feniksa, i niejako zaakceptował już fakt, że gdy przyjdzie co do czego, to jako pierwszy zostanie rzucony na pożarcie wilkom – ale nie mógł już dłużej poruszać się jak po potrzaskanym szkle. Nie chciał tego robić; nie tylko dlatego, że nie pozwalało mu na to jego usposobienie – przeciwko przebywaniu w stanie ciągłej czujności protestował przede wszystkim umysł, zmęczony przedłużającym się funkcjonowaniem w trybie nastawionym głównie na przetrwanie. Tkwili w wojnie po uszy, owszem, temu nie dało się zaprzeczyć – ale był też ludźmi. Może przede wszystkim powinni być ludźmi.
Zresztą; Alexander nigdy jeszcze nie zrobił nic, co mogłoby w jakiś sposób podkopać jego zaufanie. Bo ufał mu, choć nie potrafił wskazać momentu, w którym ta cienka nić się pomiędzy nimi pojawiła; być może zaistniała dzięki Benjaminowi, może tkwiła tam już od Stonehenge lub od wspólnej nauki oklumencji; a może wszystko na raz. – Świetnie – skomentował, właściwie ciesząc się na perspektywę dłuższego spaceru; lepiej mu się myślało na świeżym powietrzu – a chwili poświęconej na myślenie potrzebował, żeby ułożyć rozbiegane myśli w jak najlogiczniejszą całość. Dlatego milczał przez dobrych kilka minut, pozornie skupiając się na możliwie bezkolizyjnym przetransportowaniu kozetki na miejsce, a w rzeczywistości pozwalając swoim myślom dryfować, wdzięczny Gwardziście za to, że go nie poganiał.
Właściwie sam nie był pewien, dlaczego jego ostatnie spotkanie z Charlene, pozostawiło w jego umyśle ślad tak głęboki, że nie pozwalał na zapomnienie o sobie, powracając raz po raz jak uporczywe swędzenie. Wmawiał sobie, że chodziło o Zakon, że zwyczajnie troszczył się o kogoś, kto był dla organizacji ważny – ale nawet w zamkniętej przestrzeni jego myśli brzmiało to jak kiepskie kłamstwo. – Nie – odpowiedział na pytanie Alexandra niemal natychmiast, dopiero sekundę później spoglądając na nie z nieco innej strony. – Tak – zmienił swoją odpowiedź – wciąż jednak nie wydawała się właściwa. – To znaczy – nie do końca. Nie bezpośrednio – plątał się we własnych słowach. Czy był powiązany z aktualną sytuacją Charlie? Z jednej strony – oczywiście, że tak, tak samo, jak był powiązany z wojną, która zmusiła ją do ucieczki z Londynu, i z organizacją, która ten Londyn opanowała, sprawiając, że przestał być bezpieczny. Z drugiej – to przecież nie była jego wina; znał doskonale swoją listę przewin, odtwarzał ją w głowie wielokrotnie, aż wytarła tam dobrze udeptaną ścieżkę. Westchnął przeciągle, unosząc wolną dłoń do twarzy i pocierając kilka razy skroń; musiał zacząć od początku. – Po prostu… Ktoś, kogo znam, wiele ostatnio stracił. Przez wojnę – przez to, co dzieje się w Londynie. Mam wrażenie, że odebrało jej to chęć do walki. Do czegokolwiek. Parę dni temu... Sądzę, że próbowała sobie zrobić krzywdę. – Nigdy żadne z nich nie wypowiedziało tego na głos, ale to, co Charlene robiła tamtego wieczoru na klifie, było na tyle oczywiste, że nie musieli. – Wiesz, ja byłem w tym miejscu. Wiem, jak ciężko się z niego wygrzebać – dodał po chwili, starając się, by te zdania brzmiały lżej niż ciężar, jaki ze sobą niosły. Rzadko wspominał o tej części swojej przeszłości; pogrzebał ją głęboko, przykrył późniejszymi wydarzeniami – kiedy tylko mógł, udawał, że nie istniała. – Obawiam się, że jeśli ktoś jej nie pomoże, to następnym razem się już nie cofnie. Nie wiem tylko, czy jestem do tego odpowiednią osobą – przyznał; zaskoczony tym, jak łatwo było w obecności Alexandra mówić o rzeczach trudnych. Być może fakt, że wciąż jeszcze niezbyt wiele o sobie wiedzieli, nie stanowił w tym wypadku przeszkody; może było wprost przeciwnie.
Zresztą; Alexander nigdy jeszcze nie zrobił nic, co mogłoby w jakiś sposób podkopać jego zaufanie. Bo ufał mu, choć nie potrafił wskazać momentu, w którym ta cienka nić się pomiędzy nimi pojawiła; być może zaistniała dzięki Benjaminowi, może tkwiła tam już od Stonehenge lub od wspólnej nauki oklumencji; a może wszystko na raz. – Świetnie – skomentował, właściwie ciesząc się na perspektywę dłuższego spaceru; lepiej mu się myślało na świeżym powietrzu – a chwili poświęconej na myślenie potrzebował, żeby ułożyć rozbiegane myśli w jak najlogiczniejszą całość. Dlatego milczał przez dobrych kilka minut, pozornie skupiając się na możliwie bezkolizyjnym przetransportowaniu kozetki na miejsce, a w rzeczywistości pozwalając swoim myślom dryfować, wdzięczny Gwardziście za to, że go nie poganiał.
Właściwie sam nie był pewien, dlaczego jego ostatnie spotkanie z Charlene, pozostawiło w jego umyśle ślad tak głęboki, że nie pozwalał na zapomnienie o sobie, powracając raz po raz jak uporczywe swędzenie. Wmawiał sobie, że chodziło o Zakon, że zwyczajnie troszczył się o kogoś, kto był dla organizacji ważny – ale nawet w zamkniętej przestrzeni jego myśli brzmiało to jak kiepskie kłamstwo. – Nie – odpowiedział na pytanie Alexandra niemal natychmiast, dopiero sekundę później spoglądając na nie z nieco innej strony. – Tak – zmienił swoją odpowiedź – wciąż jednak nie wydawała się właściwa. – To znaczy – nie do końca. Nie bezpośrednio – plątał się we własnych słowach. Czy był powiązany z aktualną sytuacją Charlie? Z jednej strony – oczywiście, że tak, tak samo, jak był powiązany z wojną, która zmusiła ją do ucieczki z Londynu, i z organizacją, która ten Londyn opanowała, sprawiając, że przestał być bezpieczny. Z drugiej – to przecież nie była jego wina; znał doskonale swoją listę przewin, odtwarzał ją w głowie wielokrotnie, aż wytarła tam dobrze udeptaną ścieżkę. Westchnął przeciągle, unosząc wolną dłoń do twarzy i pocierając kilka razy skroń; musiał zacząć od początku. – Po prostu… Ktoś, kogo znam, wiele ostatnio stracił. Przez wojnę – przez to, co dzieje się w Londynie. Mam wrażenie, że odebrało jej to chęć do walki. Do czegokolwiek. Parę dni temu... Sądzę, że próbowała sobie zrobić krzywdę. – Nigdy żadne z nich nie wypowiedziało tego na głos, ale to, co Charlene robiła tamtego wieczoru na klifie, było na tyle oczywiste, że nie musieli. – Wiesz, ja byłem w tym miejscu. Wiem, jak ciężko się z niego wygrzebać – dodał po chwili, starając się, by te zdania brzmiały lżej niż ciężar, jaki ze sobą niosły. Rzadko wspominał o tej części swojej przeszłości; pogrzebał ją głęboko, przykrył późniejszymi wydarzeniami – kiedy tylko mógł, udawał, że nie istniała. – Obawiam się, że jeśli ktoś jej nie pomoże, to następnym razem się już nie cofnie. Nie wiem tylko, czy jestem do tego odpowiednią osobą – przyznał; zaskoczony tym, jak łatwo było w obecności Alexandra mówić o rzeczach trudnych. Być może fakt, że wciąż jeszcze niezbyt wiele o sobie wiedzieli, nie stanowił w tym wypadku przeszkody; może było wprost przeciwnie.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Farley trzy razy klepnął palcem wskazującym w czubek podbródka, z udawaną powagą na twarzy i cieniem rozbawienia w oczach analizując wysuniętą przez Percivala trudność w ich genialnym planie wzbogacenia się.
– Archibald ma do dyspozycji całe hrabstwo, jak poproszę go o kawałek pola to nie powinien nawet zapytać po co. A i w razie wpadki będzie na niego. Albo schowamy je na mokradłach u Macmillanów, przy odrobinie szczęścia bagna zamaskują zapach. Chyba – dodał na koniec, ściągając nieco brwi. Prawda była bowiem taka, że Alexander nie do końca miał pojęcie o tym, jak bardzo śmierdzą smocze odchody. Posiadał w sobie jednak na tyle godności i wyczucia, aby nie wystrzelić z tym pytaniem jak filip z konopi. Nie eliminowało to jednak możliwości, że kiedyś – najpewniej po paru szklankach ognistej – takie zapytanie mogłoby mu się wymsknąć pomiędzy toastami. Musiał zapamiętać, żeby nigdy nie upijać się w towarzystwie byłego Notta albo innego smokologa. Nigdy.
Na całe szczęście Nastąpiła zmiana tematu i umysł Alexandra mógł znaleźć dla siebie inną pożywkę. Na prędką odpowiedź Percivala uniósł wyżej jedną brew: właściwie nikt tak prędko nie odpowiadał na zadane pytanie, jeżeli naprawdę je rozważył. Uzdrowiciel czekał więc cierpliwie na ciąg dalszy, nie pozwalając sobie nawet na najmniejszy cień uśmiechu, gdy Blake zaraz zaprzeczył sam sobie. Nie popędzał jednak mężczyzny, idąc po prostu obok i czekając aż ten znajdzie odpowiednie słowa, a po nich i prawidłową ich kolejność. Wiedział w końcu, że były arystokrata potrafił się wysławiać, sam był tego naocznym świadkiem.
W końcu zdania znalazły odpowiedni kierunek, a pomimo naprawdę pięknego, wiosennego dnia twarz Alexandra nachmurzyła się w zamyśleniu.
– Próba zrobienia sobie krzywdy to rozpaczliwy krzyk o pomoc – stwierdził po chwili milczenia, obserwując rozwijającą się przed nimi drogę. – Wiele osób sądzi, że to próba zwrócenia na siebie uwagi, ale nie zgadzam się z tym. Czasem to próba poczucia czegoś gdy przestajesz sobie radzić z własnym zobojętnieniem. Czasem próba osiągnięcia takiego zobojętnienia: skupienia się na jedynej rzeczy, która jest w stanie przebić się przez wszystkie inne, rozrywające cię od środka i pożerające twoją głowę – mówił, a jego oczy zdawały się tak naprawdę nie patrzeć na to, co znajdowało się przed nimi, a o wiele, wiele dalej. Kiedy sam stał na moście na początku listopada szukał zobojętnienia; jednak los znów pokrzyżował mu plany i zamiast ostatecznego odrętwienia podsunął mu Idę.
– Wydaje mi się, że może czuć się i być samotna. Zagubiona – stwierdził, a wyraz jego twarzy drgnął, wracając do rzeczywistości. Spojrzał przy tym na Percivala, ale nie zadręczał go przydługim spojrzeniem, zaraz znów zwracając burzowe oczy ku zieleniącym się drzewom. – Daj jej wyraźnie znać, że jesteś tu dla niej. I że zamierzasz być i jesteś gotów odebrać list od niej o każdej porze dnia i nocy, wysłuchać czy po prostu przesiedzieć obok niej w milczeniu choćby i całą noc. Tylko zrób to szczerze – ostrzegł, znów spoglądając na Blake'a. – To takie zapewnienie, którego nie można złamać, więc nie obiecuj nic, jeżeli wiesz, że za tymi słowami jest więcej pustki i dobrych chęci nich faktycznego postanowienia. Musi wiedzieć, że jest przy tobie bezpieczna – powiedział w końcu, na krótką chwilę wyginając kąciki ust w niewielkim uśmiechu. – Zasugeruj jej też może wizytę w lecznicy, bo okaleczanie, myśli i próby samobójcze to bardzo poważne sprawy – dodał, będąc gotów do pomocy w razie gdyby Nott w dalszym ciągu nie miał pewności, czy był odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Alexander miał jednak więcej niż przeczucie, że ma przed sobą osobę, która była w stanie zapewnić komfort psychiczny dla zbolałej i okaleczonej wojną duszy.
– Archibald ma do dyspozycji całe hrabstwo, jak poproszę go o kawałek pola to nie powinien nawet zapytać po co. A i w razie wpadki będzie na niego. Albo schowamy je na mokradłach u Macmillanów, przy odrobinie szczęścia bagna zamaskują zapach. Chyba – dodał na koniec, ściągając nieco brwi. Prawda była bowiem taka, że Alexander nie do końca miał pojęcie o tym, jak bardzo śmierdzą smocze odchody. Posiadał w sobie jednak na tyle godności i wyczucia, aby nie wystrzelić z tym pytaniem jak filip z konopi. Nie eliminowało to jednak możliwości, że kiedyś – najpewniej po paru szklankach ognistej – takie zapytanie mogłoby mu się wymsknąć pomiędzy toastami. Musiał zapamiętać, żeby nigdy nie upijać się w towarzystwie byłego Notta albo innego smokologa. Nigdy.
Na całe szczęście Nastąpiła zmiana tematu i umysł Alexandra mógł znaleźć dla siebie inną pożywkę. Na prędką odpowiedź Percivala uniósł wyżej jedną brew: właściwie nikt tak prędko nie odpowiadał na zadane pytanie, jeżeli naprawdę je rozważył. Uzdrowiciel czekał więc cierpliwie na ciąg dalszy, nie pozwalając sobie nawet na najmniejszy cień uśmiechu, gdy Blake zaraz zaprzeczył sam sobie. Nie popędzał jednak mężczyzny, idąc po prostu obok i czekając aż ten znajdzie odpowiednie słowa, a po nich i prawidłową ich kolejność. Wiedział w końcu, że były arystokrata potrafił się wysławiać, sam był tego naocznym świadkiem.
W końcu zdania znalazły odpowiedni kierunek, a pomimo naprawdę pięknego, wiosennego dnia twarz Alexandra nachmurzyła się w zamyśleniu.
– Próba zrobienia sobie krzywdy to rozpaczliwy krzyk o pomoc – stwierdził po chwili milczenia, obserwując rozwijającą się przed nimi drogę. – Wiele osób sądzi, że to próba zwrócenia na siebie uwagi, ale nie zgadzam się z tym. Czasem to próba poczucia czegoś gdy przestajesz sobie radzić z własnym zobojętnieniem. Czasem próba osiągnięcia takiego zobojętnienia: skupienia się na jedynej rzeczy, która jest w stanie przebić się przez wszystkie inne, rozrywające cię od środka i pożerające twoją głowę – mówił, a jego oczy zdawały się tak naprawdę nie patrzeć na to, co znajdowało się przed nimi, a o wiele, wiele dalej. Kiedy sam stał na moście na początku listopada szukał zobojętnienia; jednak los znów pokrzyżował mu plany i zamiast ostatecznego odrętwienia podsunął mu Idę.
– Wydaje mi się, że może czuć się i być samotna. Zagubiona – stwierdził, a wyraz jego twarzy drgnął, wracając do rzeczywistości. Spojrzał przy tym na Percivala, ale nie zadręczał go przydługim spojrzeniem, zaraz znów zwracając burzowe oczy ku zieleniącym się drzewom. – Daj jej wyraźnie znać, że jesteś tu dla niej. I że zamierzasz być i jesteś gotów odebrać list od niej o każdej porze dnia i nocy, wysłuchać czy po prostu przesiedzieć obok niej w milczeniu choćby i całą noc. Tylko zrób to szczerze – ostrzegł, znów spoglądając na Blake'a. – To takie zapewnienie, którego nie można złamać, więc nie obiecuj nic, jeżeli wiesz, że za tymi słowami jest więcej pustki i dobrych chęci nich faktycznego postanowienia. Musi wiedzieć, że jest przy tobie bezpieczna – powiedział w końcu, na krótką chwilę wyginając kąciki ust w niewielkim uśmiechu. – Zasugeruj jej też może wizytę w lecznicy, bo okaleczanie, myśli i próby samobójcze to bardzo poważne sprawy – dodał, będąc gotów do pomocy w razie gdyby Nott w dalszym ciągu nie miał pewności, czy był odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Alexander miał jednak więcej niż przeczucie, że ma przed sobą osobę, która była w stanie zapewnić komfort psychiczny dla zbolałej i okaleczonej wojną duszy.
przychodzę stąd
Ostatni punkt na mapie dzisiejszej podróży właśnie przywitał Steviego Becketta szczególnym chłodem i szumem drzew iglastych. Stevie obserwował przez chwilę teren dookoła, upewniając się, czy jest tu sam. Nie spodziewał się wrogów, ale szczególnie dzisiaj potrzebował spokoju. Wybrał więc miejsce, w którym wcześniej nie pracował, nawet tylko po to, aby upewnić się, że nie ma w nim za dużo magii. Uwzględnił również kwestię zabezpieczeń, upewniając się, że na tym konkretnym obszarze znajduje się poza nimi. Lecznica była niedaleko, w przypadku deportacji tu prawdopodobnie zwykły krzyk zaalarmowałby uzdrowicieli. Trwała wojna, a on nie mógł dopuścić, aby sojusznicy poruszali się po Anglii bez zabezpieczenia, jakim było posiadanie świstoklika. Tym razem przygotował zapalniczkę. Typowo mugolska zabawka, nad jaką pracował, posiadała teraz wygrawerowane inicjały K.R. Resztki benzyny, którą była uruchamiana, dalej tam były, on sam posiadał jeszcze mały zapas, z czasów, gdy był do niej łatwiejszy dostęp. Działała, chociaż oczywiście nie była tak niezawodna jak różdżka. Zamierzał dopiero wyjaśnić przyjacielowi sens istnienia mugolskiego urządzenia, chociaż być może on już to wiedział, w końcu z niejednego pieca jadł chleb, i niejedno w życiu widział. Stevie przygotowywał swoje obliczenia, badając dodatkowo teren wokół, aby upewnić się, że świstoklik ze sproszkowanego meteorytu, doskonale zadziała w tej przestrzeni. Ostatnio miewał z nimi problemy, ale być może faktycznie, było to uzależnione jedynie od miejsca, w którym je robił. Zamierza opracować ten temat nieco szerzej, aby w przyszłości nie dopuszczać już do takich sytuacji, jakie miały miejsce na plaży wskazanej przez Justine. Przygotowaną zapalniczkę odłożył w punkt, w którym miał zamiar dalej nad nią pracować i rozpoczął od zacieśniania ze sobą cząsteczek magii, te wnikając w przedmiot, miały pozwolić mu podróżować. Dziwne uczucie przy pępku, jakie czuł każdy, kto się owymi poruszał, było spowodowane właśnie transmutacją, działając na tym samym mechanizmie co teleportacja, a jednak pozwalając na przeniesienie jej mocy na przedmiot, a nie różdżkę czarodzieja, który z niej korzystał. Oczywiście, i w tym wypadku należało znać się, chociaż odrobinę na numerologii, ale ją Kieran znał, przynajmniej podstawy. Stevie zresztą nigdy nie oceniał go pod tym względem. - Portus - wypowiedział transmutacyjne zaklęcie i obserwował jego efekty.
jeśli udane, zt
świstoklik ze sproszkowanego meteorytu, typ I - zapalniczka z grawerem K.R., świstoklik prowadzący poza obszar zabezpieczeń
st 85 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 46
Ostatni punkt na mapie dzisiejszej podróży właśnie przywitał Steviego Becketta szczególnym chłodem i szumem drzew iglastych. Stevie obserwował przez chwilę teren dookoła, upewniając się, czy jest tu sam. Nie spodziewał się wrogów, ale szczególnie dzisiaj potrzebował spokoju. Wybrał więc miejsce, w którym wcześniej nie pracował, nawet tylko po to, aby upewnić się, że nie ma w nim za dużo magii. Uwzględnił również kwestię zabezpieczeń, upewniając się, że na tym konkretnym obszarze znajduje się poza nimi. Lecznica była niedaleko, w przypadku deportacji tu prawdopodobnie zwykły krzyk zaalarmowałby uzdrowicieli. Trwała wojna, a on nie mógł dopuścić, aby sojusznicy poruszali się po Anglii bez zabezpieczenia, jakim było posiadanie świstoklika. Tym razem przygotował zapalniczkę. Typowo mugolska zabawka, nad jaką pracował, posiadała teraz wygrawerowane inicjały K.R. Resztki benzyny, którą była uruchamiana, dalej tam były, on sam posiadał jeszcze mały zapas, z czasów, gdy był do niej łatwiejszy dostęp. Działała, chociaż oczywiście nie była tak niezawodna jak różdżka. Zamierzał dopiero wyjaśnić przyjacielowi sens istnienia mugolskiego urządzenia, chociaż być może on już to wiedział, w końcu z niejednego pieca jadł chleb, i niejedno w życiu widział. Stevie przygotowywał swoje obliczenia, badając dodatkowo teren wokół, aby upewnić się, że świstoklik ze sproszkowanego meteorytu, doskonale zadziała w tej przestrzeni. Ostatnio miewał z nimi problemy, ale być może faktycznie, było to uzależnione jedynie od miejsca, w którym je robił. Zamierza opracować ten temat nieco szerzej, aby w przyszłości nie dopuszczać już do takich sytuacji, jakie miały miejsce na plaży wskazanej przez Justine. Przygotowaną zapalniczkę odłożył w punkt, w którym miał zamiar dalej nad nią pracować i rozpoczął od zacieśniania ze sobą cząsteczek magii, te wnikając w przedmiot, miały pozwolić mu podróżować. Dziwne uczucie przy pępku, jakie czuł każdy, kto się owymi poruszał, było spowodowane właśnie transmutacją, działając na tym samym mechanizmie co teleportacja, a jednak pozwalając na przeniesienie jej mocy na przedmiot, a nie różdżkę czarodzieja, który z niej korzystał. Oczywiście, i w tym wypadku należało znać się, chociaż odrobinę na numerologii, ale ją Kieran znał, przynajmniej podstawy. Stevie zresztą nigdy nie oceniał go pod tym względem. - Portus - wypowiedział transmutacyjne zaklęcie i obserwował jego efekty.
jeśli udane, zt
świstoklik ze sproszkowanego meteorytu, typ I - zapalniczka z grawerem K.R., świstoklik prowadzący poza obszar zabezpieczeń
st 85 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 46
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Przechadzka po Dolinie Godryka w dzień taki jak ten była więcej niż tylko spacerem. Stevie mocno dbał o to, aby po spotkaniu z olbrzymem wrócić do formy. Pomimo starego wieku i spracowanych już dawno stawów, zamierzał utrzymać odpowiednią kondycję, nawet tylko po to, aby móc dalej tańczyć. Jednym z najlepszych sposobów na to wszystko było oczywiście przemieszczanie się celem wykonania świstoklików. Przyzwyczajony do pracy na mrozie większość rzeczy przygotowywał w domu, tak, aby nie spędzać kilku godzin w styczniowym wietrze. Tym razem, jak często to robił, znalazł się niedaleko ścieżki prowadzącej do Leśnej Lecznicy w Dolinie Godryka. Poza obszarem ewentualnych zabezpieczeń, co jak zawsze dla pewności sprawdził zaklęciem Carpiene, przystanął przy jednym z liściastych drzew, teraz o pustych gałęziach i suchych konarach pokrytych śniegiem. Przygotowany przedmiot, z którego miał powstać świstoklik z wykorzystaniem srebrnego gwiezdnego pyłu, umiejscowił na teczce, która często służyła za stolik lub podkładkę. Drewniana pomalowana na brązowo figurka psa gończego czekała spokojnie na czary, jakie miały się dokonać. Wyciągając raz jeszcze swoje notatki na temat dokładnych danych geograficznych tego miejsca, a także cząsteczek magii, które musiały zostać zaklęte w świstokliku obserwował przez chwilę teren. Zdawało się, że jest tam zupełnie sam. Przymykając oczy, rozpoczął więc nakładanie odpowiednich czarów. Wyobraźnią obserwując, jak migotania magiczne zamykają się w małym przedmiocie, oczekiwał na efekty. Utworzenie świstoklika trwało swoje, nie była to praca niemal natychmiastowa, wszystko kosztowało czas. Tym razem miał go dużo, więc gdy te formowały się w konkretny sposób pozwalający przewieźć nawet 5 osób, działając z miejsca zabezpieczonego, na koniec musiał tylko związać to wszystko zaklęciem transmutacyjnym. Gdy wszystkie obliczenia zostały przelane i został ostatni krok Stevie pewniej chwycił różdżkę w prawą wiodącą dłoń i zacisnął ją w palcach.
- Portus - wypowiedział czar oddychając głęboko i kierując całą moc prosto w świstoklik. Nie był to najtrudniejszy typ, a i on potrafił przysporzyć problemów, a już zwłaszcza zmęczonym dłoniom i ramionom. Obserwował więc efekty, w oczekiwaniu co nastanie.
jeśli udane, zt
świstoklik ze srebrnego gwiezdnego pyłu, typ I - drewniana figurka psa gończego, świstoklik prowadzący poza obszar zabezpieczeń
st 65 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 26
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Gdyby tylko była jesień to mógłby ten las odwiedzić na grzyby, albo przynajmniej skorzystać z okazji i nazbierać kilka przed lub po pracy. Tymczasem jednak mroźne styczniowe powietrze szczypało w nos, gdy wiatr przedzierał się pomiędzy drzewami. Przyszedł tutaj w tym samym dokładnie celu co zawsze, aby wykonać świstoklik. Rzadko kiedy zresztą było inaczej, bo problemy zdrowotne nie zmuszały go do częstych odwiedzin w Leśnej Lecznicy. Robiąc świstokliki w tej okolicy wciąż zmieniał miejsca, tak, aby migotania magii nie skupiały się na jednym terenie, a były rozproszone na tyle, o ile to możliwe. Dzisiaj znalazł stare drzewo i to przy nim rozpoczął proces tworzenia tego przedmiotu. Sproszkowany meteoryt, który znajdował się w fiolce, którą wyciągnął z kieszeni płaszcza, był najdroższy i zdecydowanie najrzadszy. Szczęście jedynie, że ludzie chcieli pomóc, dostarczali mu pyły i często nie chcieli niczego w zamian. Nie wyobrażał sobie, że jakikolwiek Zakonnik mógłby wyjść na misje od lorda Longbottoma bez odpowiedniego zabezpieczenie i to on musiał je dostarczyć. Czasem jednak tak jak dzisiaj, chciał zadbać o siebie samego. Z walizki wyciągnął notatki sporządzone odpowiednio wcześniej, które musiał jednak jeszcze posprawdzać i upewnić się w swoich obliczeniach. Geograficzne koordynaty zdawały się być poprawne, wyliczenia też. Rozpoczął więc proces zaklinania przedmiotu, długotrwały, ale oby skuteczny. Ze swojej ręki ściągnął zaś zegarek na skórzanym pasku i odłożył go na miejsce, bo to on miał stać się dzisiaj świstoklikiem. Proces, w którym używał nie tylko sproszkowanego meteorytu, ale także szerokiej wiedzy transmutacyjnej. Magia powoli osiadała na przedmiocie, gotowa do dalszego działania, o ile tylko ostatecznie zostanie związana zaklęciem. Oczy miał lekko przymknięte, bo rzeczywiście skupiał się na działaniu najmocniej, jak tylko było to możliwe. Brązowy pasek i tarcza starego zegarka nie opierały się magii, a przynajmniej tak zdawało się na pierwszy rzut oka, nikt jednak nie mógł przewidzieć co stanie się potem. Stevie zresztą już kilka razy doświadczył dziwnego przypadku.
- Portus - wypowiedział w końcu czar transmutacyjny.
jeśli udane, zt
świstoklik ze sproszkowanego meteorytu, typ I - zegarek na rękę
st 85 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 46
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Prychnął pod nosem obserwując, jak jego staranie nie przyniosło rezultatu, bo świstoklik zwyczajnie nie powstał. Zwykle to miejsce nie było problematyczne, tak więc teraz mógł co najwyżej kręcić głową. Wokół nie było dosłownie niczego, oprócz kilku drzew, skał i roślinności, teraz pokrytej białym śniegiem. Coraz chłodniejsza pogoda sugerowała, że nie powinien spędzić tu dużo czasu, ale on nie miał zamiaru odpuścić, bo przecież był doświadczonym numerologiem. Tworzenie tych przedmiotów było najwyższą wartością, jaką mógł wnieść w sprawę, tak więc rozpoczął opracowywanie nowych wiązań, opisów i liczb. Siedząc z pergaminem na pieńku, który wcześniej odśnieżył, skupiał się jedynie na swojej pracy. Nie pozwalał więc sobie, aby cokolwiek mogło mu przeszkodzić, w końcu głęboko wierzył w swoje własne umiejętności. Nie wykorzystywał do zaklinania świstoklika włosów, ostatecznie uznając, że być może trzeba będzie go komuś przekazać, tak więc lepiej, aby pozostał zwyczajnie uniwersalny. A już zwłaszcza jeśli trzeba będzie przewieźć nim uchodźców, bo Ci nie mogli często się bezpiecznie teleportować, pozostając mimo wszystko mugolami. Coś za coś, każda sytuacja miała swoje plusy i minusy. Był jednak doświadczonym czarodziejem, który teraz całą energię przekładał na swoją pracę. Gdy wiązania wydawały się poprawne (po raz kolejny) i zamierzał wziąć się do pracy praktycznej (znowu), wiatr akurat przestał wiać, pozwalając na łatwiejsze skupienie. Kolejna porcja sproszkowanego meteorytu... Zapasy kurczyły się niemiłosiernie, ale to nie chomikowanie ich było najważniejsze, a wykorzystanie. Niech ten dzień przyniesie mu dużo szczęścia. Miejsce zostało przez niego jeszcze raz obliczone i gdy wydawało się, że wszystko już jest poprawne, rozpoczął praktykę. Najpierw ustawił się nad potencjalnym świstoklikiem, potem zaś skierował na niego różdżkę i przymknął oczy, przesyłając całą moc, którą w sobie miał w ten przedmiot.
- Portus - wypowiedział transmutacyjny czar, pragnąc zawiązać cząsteczki magii na zegarku na rękę, który zresztą służył mu od wielu lat, ale dzięki silnej skórze, nie ulegał zniszczeniom.
jeśli udane, zt
świstoklik ze sproszkowanego meteorytu, typ I - zegarek na rękę
st 85 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 46
- Portus - wypowiedział transmutacyjny czar, pragnąc zawiązać cząsteczki magii na zegarku na rękę, który zresztą służył mu od wielu lat, ale dzięki silnej skórze, nie ulegał zniszczeniom.
jeśli udane, zt
świstoklik ze sproszkowanego meteorytu, typ I - zegarek na rękę
st 85 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 46
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ścieżka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica