Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Schowek na miotły
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Schowek na miotły
Mała klitka wciśnięta między łazienkę a gabinet w swoim ciemnym wnętrzu skrywa przedmioty codziennego użytku: miotły oraz magiczne środki czystości. Warto zwrócić uwagę na to, jaką miotłę do zamiatanie się bierze: niektóre z nich służą bowiem do czegoś innego niż sprzątanie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:40, w całości zmieniany 1 raz
Lecznica działała już od paru tygodni, a były to tygodnie, w których na brak pracy nie mógł narzekać ani Alexander, ani pozostali pracownicy otwartej przez niego lecznicy. Okazało się, że Farley dobrze wskazał jeden z problemów, z którym musieli borykać się ludzie: utrudniony dostęp do uzdrowicieli. Odkąd Londyn zamknął swoje granice dla tych, których nowa władza uznała za niegodnych przebywania w stolicy mugolacy oraz ci, którzy mieli pewne skazy w rodowodzie bardzo często nie byli w stanie otrzymać fachowej pomocy w Mungu; zresztą, londyński szpital nie wydawał się Alexandrowi godny zaufania, nie kiedy na jego czele stał człowiek otwarcie popierający ideę czystości krwi, dyrektor Nicholas Lowe.
Jak wiadomo, choroby i nieszczęśliwe przypadki nie wybierały sobie, kiedy uderzyć. Anglicy wciąż więc cierpieli na dolegliwości wszelakie i w dalszym ciągu szukali kogoś, kto będzie w stanie im pomóc: Selwyn zamierzał stanąć na wysokości zadania i tę pomoc im dostarczyć. Dni zaczynał więc wcześnie, po zjedzeniu śniadania w Kurniku ruszał spacerem leśną ścieżką ku chatce, w której urządzili niewielki szpital. Doceniał te krótkie chwile spokoju, napawając się pięknem przepełnionych wiosną lasów otaczających Dolinę Godryka. Czasami towarzyszyła mu Ida, rzadziej Louis, dzisiaj jednak młody uzdrowiciel był sam. Wyszedł wcześniej niż zwykle, ponieważ musiał sprawdzić stan ksiąg rachunkowych. Wciąż zabierało mu to sporo czasu, jako że wdrażanie się w zawiłości ekonomiczne dzielił wraz z czynnym wykonywaniem zawodu oraz pełnieniem swoich obowiązków względem Zakonu, które również zawierały w sobie pojawianie się na dyżurach magomedycznych w Oazie. Szczęśliwie, raz na tydzień przysiadał nad rachunkami z Bertem, który cierpliwie i krok po kroku tłumaczył Farleyowi co i jak. Przekraczając próg lecznicy Alex trzymał jednak w ręku różdżkę, w myśl zasady, że przezorny zawsze ubezpieczony. Chociaż nie pojawiał się w lecznicy z własną twarzą i nazwiskiem to wciąż nie miał pewności, czy ktoś w jakiś sposób do niego nie dotrze. Zwłaszcza po wczorajszym opublikowaniu listów gończych, na których widniała również i jego podobizna. Ida nie była zachwycona – co było z kolei pewnym niedopowiedzeniem – lecz nie pozostało im nic innego niż dalej grać w chowanego.
Alexander, po sprawdzeniu czy nikt nie włamał się do przybytku pod nieobecność pracowników wdrapał się po schodach na zaplecze, gdzie zostawił swój niebieski płaszcz. Odpieczętował zamkniętą szufladę i wyciągnął z niej dziennik, w którym zapisywał wszelkie przeszłe wydatki, prognozowane koszta, straty, zyski, wypłaty dla jego podwładnych oraz inne sprawy, w których naturę wchodziły wszelako rozumiane pieniądze. Przez kolejną godzinę zdrajca nie wynurzył się ze świata schludnych kolumn cyfr i ich opisów, ostatecznie z pokaźnym westchnięciem i sporą dozą ulgi odnotowując, że było dobrze. Naturalnie odda to jeszcze do sprawdzenia Bertiemu, lecz Selwyn miał prawie całkowitą pewność, że nigdzie się nie pomylił. Nie wymagali zapłaty za to, co robili, lecz ludzie wciąż dawali im pieniądze: działo się tak z czystej obawy o to, że w razie ich braku lecznica mogłaby zniknąć. Ich pacjenci sami sobie jakby ustalili cennik, w takiej ogólnie rozumianej komitywie, a Alex nie mógł na to narzekać, bo czyniło to ich pracę o wiele łatwiejszą. Było go stać na płacenie ludziom, było go stać na zakup ingrediencji, było go stać na utrzymywanie całkowicie zapełnionego mieszkańcami Kurnika. Było o wiele lepiej niż się spodziewał, toteż nie miał najmniejszego nawet zamiaru jakkolwiek na to utyskiwać., zamiast tego z wdzięcznością starając się jeszcze bardziej niż zwykle, kiedy zajmował się swoimi obowiązkami dotyczącymi lecznicy.
Farley wykonał szybką inwentaryzację, sprawdzając, czy stan eliksirów zgadza się z tym, co zostało zapisane dnia poprzedniego oraz czy nie mają jakichś braków. Zanotował parę pozycji, które zamierzał przekazać Charlene do realizacji jak tylko czarownica pojawi się w pracowni, czyli zapewne za niecałe pół godziny. Uzdrowiciel zszedł więc na dół, przyszykowując siebie i gabinet na przyjęcie potrzebujących. Zaczął od posprzątania łazienki, w czasie czego zastała go Kerstin. Alex przywitał ją znad szorowanej muszli klozetowej, dopiero po chwili dołączając do niej w gabinecie. Porozmawiali jednak tylko chwilę – a szkoda, bo bardzo lubił gdy panna Tonks opowiadała mu o mugolskiej medycynie – ponieważ pojawił się ich pierwszy pacjent. W czasie gdy Kerstin dalej porządkowała przybory Alexander podwinął rękawy lnianej koszuli i zabrał się do pracy. Pierwszymi, którzy odwiedzili lecznicę była pani Upleton i jej dziewięcioletni syn, Timmy, który trzeci dzień z rzędu zaczął skarżyć się na bolący ząb. Alexander z uśmiechem zaprosił chłopca na kozetkę i przy pomocy światła sączącego się z końca różdżki przystąpił do egzaminowania uzębienia chłopca. Prędko wyszło na jaw, że dolna lewa szóstka prezentowała światu pokaźną dziurę. Nie widząc innej alternatywy uzdrowiciel zaproponował kobiecie, że może zęba po prostu wyrwać: był to jeszcze mleczak, więc ostatecznie strata nie byłaby wielka, a i powstałą w wyniku zabiegu rankę mógłby od ręki zagoić, co uczyniłoby wszystko jeszcze bardziej bezproblemowym rozwiązaniem. Niestety taki obrót sprawy spowodował zdecydowany sprzeciw u Timmy'ego, który jak na zawołanie zawołał, że on nie zgadza się na to, aby wyrywano mu zęba i on już woli, żeby go bolał. Przyzwyczajony do takich wybuchów Alexander uśmiechnął się tylko, lecz matka chłopca okazała się mniej pobłażliwa. Prędkim i stanowczym słowem uciszyła swoje potomstwo, oznajmiając mu, że w tej sprawie nie ma głosu i że nie zamierzała znosić jego jęków. Zwróciwszy się do Alexandra poprosiła natomiast o usunięcie zęba, na koniec posyłając jeszcze Timmy'emu ostrzegawcze spojrzenie. Chłopiec siedział jednak potulnie na kozetce, powoli już godząc się ze swoim losem. Farley zaczął jednak tłumaczyć, że zupełnie nic nie poczuje, a nie były to czcze zapewnienia. Rzucił zaraz zaklęcie znieczulające i jednym płynnym ruchem rzucił zaklęcie, w wyniku którego ząb po chwili znalazł się już na wyciągniętej przed siebie dłoni chłopca. Przez kolejne dwie godziny miał mieć jeszcze co prawda okropnie wiotki język, ale najważniejszym było, że zepsuty ząb nie powodował już bólu. Kolejnym prostym zaklęciem Alexander zamknął powstałą w dziąśle ranę, a po pożegnaniu matki i syna i umyciu rąk był już gotowy na przyjęcie kolejnych pacjentów, którzy zdążyli pojawić się w poczekalni.
I tak kolejno przyszło mu nastawiać i zrastać pękniętą kość promieniową, odkazić i zasklepić dość głębokie rany powstałe w wyniku upadku z miotły, wprost na ogrodzenie, zobaczyć przypadek wyjątkowo lejącego się i uciążliwego magicznego kataru, a także wyciągnąć z dłoni pewnego mężczyzny samopiszące pióro, które w wyniku niezrozumiałego nieposłuszeństwa zamiast w kałamarz postanowiło schować się w ręce swojego właściciela. W tym samym czasie Kerstin przyjęła kilka osób na rutynowe kontrole, a także zmierzyła i zważyła dziecko, którego poród Alexander odebrał wraz z Idą trzy tygodnie wcześniej. Popołudniu dołączył do nich Archibald, pozwalając Alexandrowi na chwilę przerwy obiadowej oraz sprawdzenie, jak radziła sobie Charlene w niewielkiej pracowni, którą zorganizowali dla niej kawałek za chatką – przezorny był bowiem zawsze ubezpieczony, a jak wiadomo wybuchy mogły zdarzyć się nawet najlepszym alchemikom, do których panna Leighton bez dwóch zdań się zaliczała.
Reszta dnia w lecznicy upłynęła jednak raczej spokojnie. Mieli spory ruch, lecz szczęśliwie żadnych wyjątkowo ciężkich przypadków. Alexander z ulgą odnotował, że nie przyjęli nikogo, kto nosiłby ślady po czarnomagicznych zaklęciach, co zawsze było dobrym znakiem: w takich momentach prawie był w stanie uwierzyć w to, ze może już tak będzie zawsze. Westchnął jednak, zmartwiony i zarazem lekko zrezygnowany płonnością własnych cichych życzeń. Wrócił do porządkowania gabinetu, zmieniając pokrycie kozetki i wysyłając je do kosza na brudne tkaniny, które następnie miał przeprać i rozwiesić do wysuszenia. To nie był jednak koniec dnia Farleya, bo chociaż Kerstin i Archibald pomogli mu z większością spraw wymagających uwagi pod koniec dnia pracy, to jednego nikt nie mógł zrobić za Alexanadra, a mianowicie nikt nie był w stanie wypełnić za niego ksiąg rachunkowych. Pożegnawszy kuzyna i pannę Tonks były Selwyn udał się więc tak jak rano, na pięterko, gdzie w zaciszu zaplecza przyszło mu liczyć tak długo, aż nie znalazła go tam Ida, bardzo prędko przekonując młodego uzdrowiciela, aby wrócił do Kurnika.
| zt
Alexander wciąż nie wyglądał najlepiej, a czuł się jeszcze gorzej. Nawet pod swoim metamorfomagicznym alter ego, Aloysiusem Lupinem nie był w stanie ukryć zmęczenia w ruchach i niewyspania, które odbijało się głębokimi cieniami pod oczami i okrągłymi workami pod dolną powieką. Zresztą bardzo pasowało mu, aby w lipcu Aloysius wyglądał źle. Powinien wyglądać na tyle niekorzystnie, aby jego zniknięcie w sierpniu nie było aż tak zaskakujące i niespodziewane. Udawanie brata Idy stawało się dla niego trudniejsze z dnia na dzień w miarę jak jego plany wobec panny Lupin się krystalizowały. Choroba uniemożliwiająca pracę była wystarczającym uzasadnieniem wyjazdu z dala od Anglii, a jak wiadomo wszystko potrafiło zmienić się w ledwie kilka chwil. Nie powinno nikogo dziwić, jakby coś lub ktoś pojawił się na drodze Aloysiusa i odwiódł go od powrotu do Doliny Godryka, jakby powstrzymały go jakieś ważniejsze sprawy. Wtedy jego miejsce mógł zająć ktoś inny. Ktoś, kto mógłby kochać Idę tak, jak kochał ją Alexander.
Farley nieustannie wracał dziś do tego myślami, zarówno przy przyjmowaniu mężczyzny z magicznym katarem, jaki i sklejaniu złamanej kości w przedramieniu Lucy, niezwykle energicznej i podatnej na przygody siedmiolatki mieszkającej w Dolinie.
– Zgaduję, ze nie muszę znów ci mówić, żebyś nie wspinała się na stary dąb przy jeziorze – rzucił, uśmiechając się zawadiacko do Lucy. To była już ich rutyna.
– Nie, nie musisz. Za tydzień znów postanowię o tym zapomnieć – rezolutna siedmiolatka wyszczerzyła się do niego, a Alex teatralnie wywrócił oczami na to tak jawne lekceważenie jego zaleceń. Nie było na to jednak rady: Lucy i tak zrobi to, co będzie chciała, mógł sobie powtarzać co wiedział, ale wiedziała lepiej. Ostatecznie był to problem jej matki, nie jego. On mógł tylko próbować pomóc.
– Masz szczęście, że jeszcze wszystko się na tobie tak ładnie goi – westchnął w odpowiedzi, zawiązując chustę, na której przez najbliższe siedem dni miało spoczywać dopiero co zrośnięte ramię. – Jeżeli zobaczę cię bez temblaka to następnym razem usunę ci tę kość zupełnie i zamiast soku dyniowego będziesz musiała łykać szkiele-wzro – pogroził jej palcem, a ona udała przestraszoną. To też był już rytuał. – A teraz zmykaj, mama się na pewno zastanawia, gdzie znów cię wywiało – machnął ręką, a Lucy z radosnym "dzięki, Alek!" zeskoczyła z kozetki i wystrzeliła przez drzwi. Przed kolejnym pukaniem do drzwi Alexander zdążył tylko pokręcić głową i rzucić prędkie zaklęcie, które oczyściło kozetkę ze śladów ziemi.
– Proszę! – zawołał, sięgając po nasączony alkoholem ręcznik i wycierając w niego dłonie. Zerknął na postać stojącą we framudze, a jego brwi uniosły się nieco wyżej. – Dzień dobry, Floreanie – powiedział po zamknięciu drzwi, nieświadomie nieco się spinając. Nie chodziło jednak o samego Fortescue: Alexander poczuł ogarniający go niepokój, zapowiedź zbliżającej się paniki. Jeżeli nie powstrzyma jej w porę to straci kontrolę, a to mogło mieć opłakane skutki.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Nie pamiętam kiedy ostatnio spokojnie przespałem noc. Odkąd wróciłem z Tower (a od tego czasu minęło już kilka tygodni) męczyły mnie koszmary. Jedne gorsze od drugich. Od kilku dni nawet nie próbowałem kłaść się do łóżka, tylko siedziałem przed chatką z książką tak długo, aż wreszcie organizm miał dość i zasypiałem tam w jakichś dziwnych pozycjach. Oczywiście nie na długo, bo spałem (ech, spałem to złe słowo, czuwałem może?) czujnie i budził mnie każdy szmer. Przez to wszystko cały czas chodziłem poddenerwowany, budząc zdziwienie wśród wszystkich osób, które choć trochę mnie znały. Szybko traciłem cierpliwość, zdarzało mi się wybuchać złością, nie potrafiłem rozmawiać tak jak wcześniej – nie lubiłem tego wydania swojej osoby, ciemnego Floreana, ale naprawdę nie potrafiłem powstrzymać tej frustracji, która wylewała się z każdego otworu mojego ciała.
Przyjście do lecznicy naprawdę nie było proste. Długo się przed tym wzbraniałem, ale w końcu uświadomiłem sobie (z niemałą pomocą Florence), że nie dam tak dłużej rady. Ubrałem się w pierwsze lepsze czyste ubrania, jakieś brązowe spodnie i beżową koszulę, nic ekstrawaganckiego. Teleportowałem się prosto pod drzwi lecznicy, szybko wchodząc do środka, żeby przypadkiem nie zauważył mnie nikt nieodpowiedni. Och, bycie poszukiwanym listem gończym to już zupełnie inna historia, która również ciążyła mi na barkach. Bardzo. Na to jednak nie mogłem zaradzić.
Stanąłem przed drzwiami do gabinetu (to chyba był gabinet?), słysząc w środku jakiś podniesiony dziecięcy głos. Oparłem się więc o ścianę i skrzyżowałem dłonie na piersi, nerwowo stukając palcami o ramię.
Czy to na pewno mi pomoże?
Bez sensu.
Wracam do Oazy.
Już odwróciłem się w stronę wyjścia, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się, a ja zostałem złapany na gorącym uczynku. Westchnąłem cicho. - Dzień dobry - przez chwilę nie byłem pewny na kogo patrzę, czarodziej przede mną w niczym nie przypominał Aleksandra, czy to kolejny wytwór mojego zmęczonego umysłu, jakaś halucynacja? Moje zawahanie nie trwało jednak długo, wszedłem do środka, z nerwów podwijając rękawy przewiewnej koszuli. Usiadłem naprzeciwko Aleksa, spoglądając na niego w taki sposób, jakby to on przyszedł z czymś do mnie, a nie ja do niego. Nie wiedziałem od czego zacząć.
Przyjście do lecznicy naprawdę nie było proste. Długo się przed tym wzbraniałem, ale w końcu uświadomiłem sobie (z niemałą pomocą Florence), że nie dam tak dłużej rady. Ubrałem się w pierwsze lepsze czyste ubrania, jakieś brązowe spodnie i beżową koszulę, nic ekstrawaganckiego. Teleportowałem się prosto pod drzwi lecznicy, szybko wchodząc do środka, żeby przypadkiem nie zauważył mnie nikt nieodpowiedni. Och, bycie poszukiwanym listem gończym to już zupełnie inna historia, która również ciążyła mi na barkach. Bardzo. Na to jednak nie mogłem zaradzić.
Stanąłem przed drzwiami do gabinetu (to chyba był gabinet?), słysząc w środku jakiś podniesiony dziecięcy głos. Oparłem się więc o ścianę i skrzyżowałem dłonie na piersi, nerwowo stukając palcami o ramię.
Czy to na pewno mi pomoże?
Bez sensu.
Wracam do Oazy.
Już odwróciłem się w stronę wyjścia, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się, a ja zostałem złapany na gorącym uczynku. Westchnąłem cicho. - Dzień dobry - przez chwilę nie byłem pewny na kogo patrzę, czarodziej przede mną w niczym nie przypominał Aleksandra, czy to kolejny wytwór mojego zmęczonego umysłu, jakaś halucynacja? Moje zawahanie nie trwało jednak długo, wszedłem do środka, z nerwów podwijając rękawy przewiewnej koszuli. Usiadłem naprzeciwko Aleksa, spoglądając na niego w taki sposób, jakby to on przyszedł z czymś do mnie, a nie ja do niego. Nie wiedziałem od czego zacząć.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
13 grudnia 1957 r., wieczorem
Chłód ścisnął w ramionach Dolinę Godryka. Skryta w gabinecie Isabella obserwować mogła zimno mglistą smugą przemierzające się po szybie w oknie. Szarość i widok na ogołocone z liści drzewa. W wolnej chwili, między jednym a drugim pacjentem, pozwoliła sobie na nieco marzycielskie zagapienie się. Ciepły palec poprowadziła przez szkło, znacząc go lodowatym wrażeniem. W środku jednak było ciepło, dzień wcale nie zapowiadał się na tak ponury, ale wraz z nadejściem ciemności i dziwnie szybko przemijającą porą obiadu okolice lecznicy skąpały się w jakimś niepokoju. Spodziewała się jednak dzisiaj wyłącznie dobrych wieści i ciepłej serdeczności. Czuwała w uzdrowicielskim gnieździe, niosąc pomoc wszystkim, którzy igrali z losem… lub po prostu mieli pecha. Sama cieszyła się, że to tej pory nie zdołała nikogo skrzywdzić swoją leczącą różdżką, choć wiedziała, że taki moment może nadejść. Doświadczenia zbierała każdego dnia, była wdzięczna za trudy i wewnętrzne bóle, za wątpliwość i czujne oczy o wiele bardziej zaprawionych w boju od niej, które przynosiły wskazówki i pozwalały jej się rozwijać. Odważniej, jeszcze odważniej. Chciała być jak Alexander, jak Archibald. Chciała być niesamowitą uzdrowicielką i mamą. Jak Roselyn. Już niedługo. Kiedyś obowiązki i nauki damy wydawały jej się momentami takie przytłaczające, a teraz, gdy nie była tutaj, zapadała się w zakurzonych tomiszczach anatomicznych albo pochylała główkę nad parującym kotłem. Jeśli nawet odkładała na bok naukowe sprawy, przygotowywała się do ślubu i rozmyślała nad fantastycznym przyjęciem. Pierwszym przyjęciem, które będzie całkowicie jej i na którym nie będzie już córką Selwynów. Nie mogła się więc lenić, choć nazbyt często zdarzało jej się zanurzyć we własnych fantazjach. Wypłynięcie zdawało się wtedy nie tyle trudne, co takie niemiłe. W nich było przecież ciepło i bezpiecznie.
Spodziewała się tego dnia nadejścia miedzianowłosej królewny z Devon. Gdy tylko zamkną się drzwi lecznicy, będzie mogła oddać jej wszystkie swe wyobrażenia i każdą z łaskoczących iskier. Młodzieńczy duch Neali być może oderwie Isabellę od tego wszystkiego. Cieszyła się za każdym razem, kiedy tylko mogła przyjąć gościa. Po ucieczce z domu obawiała się, że utknie samotna, pozbawiona długich rozmów i serdecznego towarzystwa. Tymczasem los przyjął zupełnie inny scenariusz. Z uśmiechem oderwała się od okna i obróciła na krześle, by zwrócić zielone spojrzenie w stronę pergaminów. Czekały na uzupełnienie, zanim zjawi się kolejny cierpiący i góra papierów tylko urośnie. Wzięła się zatem za opisywanie przypadków i wszelkie ważne noty. Dbała o to, by wszystko oznaczyć dokładnie i czytelnie. Gdy uzupełnia już większość, przemknęła kontrolnym spojrzeniem po gabinecie, który widział już dzisiaj przynajmniej kilka dramatów. W lecznicy zrobiło się cicho. Tylko delikatny stukot jej pantofelków odważył się zagrać z tą ciszą. Otworzyła szerzej drzwi i wyszła na korytarz. Pusta przestrzeń. Jedynie podejrzane postukiwanie wydobywało się z ciasnego pomieszczenia znajdującego się zaraz za gabinetem. Zmarszczyła czółko i postanowiła tam zajrzeć. Zapiszczały lekko drzwi do schowka, a jedna z mioteł złośliwie wpadła prosto na Isabellę. Chwyciła ją i odstawiła na miejsce. Jasnoróżowy fartuch zafalował lekko, kiedy zrobiła gwałtowniejszy ruch. Złośliwa miotła poruszała się w rozpaczliwym tańcu, wyraźnie domagając się uwagi. Wcale nie chciała grzecznie leżeć na w kącie.
– Ach, tak? – zapytała z cieniem oburzenia. Wbiła palce w talię po obu stronach i posłała latającej zmiotce karcące spojrzenie. – Chyba dawno już nikt na tobie nie latał – przyznała zamyślona. Coś nieodpowiedniego wpadło jej do głowy, coś sprawiło, że miłe wspomnienia zbudziły się. – O nie, nie ma mowy – mruknęła, a ton jej głosu przywodził na myśl matkę, która dyskutuje z kapryśnym dzieckiem.
Wizyta w Dolinie umówiona wcześniej, dokładnie wyproszona u cioci zbliżała się wielkimi krokami. Ależ nie mogłam się doczekać. Ostatnie dnie spędzaliśmy w Ottery razem z cioteczką, na ten moment zaprzestając sprawdzania Devon. Wujek razem z mężczyznami patrolowali co niebezpieczniejsze z bezpiecznych terenów, a ja głównie końmi się zajmowałam. No i uczyłam się, oczywiście. Bo z tego zrezygnować nie zamierzałam. Brendan byłby mną wysoce zawiedziony, gdyby dowiedział się, że nie uczę się tylko czas trwonię na niepotrzebne głupoty. Znaczy, nie to, że chwila odpoczynku się nie należała każdemu. Tylko, no trzeba było równowagę znaleźć i w tej równowadze balansować, jak skocze na linie rozciągniętej nad przepaścią. A ja - trochę nieskromnie mówiąc - byłam całkiem zwinna w tym balansowaniu. Więc i na naukę i na zajęcie końmi i na chwilę wytchnienia czas się znajdował. Choć nie zawsze w tej samej ilości.
Od wczesnego rana, jeszcze zanim słońce na horyzoncie się pojawiło, już chodziłam przejęta. W niewielką torbę pakując ubrania na następny dzień i na noc, wszystko to, co do zachowania czystości było potrzebne i szczotkę. Potem przygotowaniem śniadania się zajęłam - dla siebie i cioteczki. Gdy ta zeszła, jajecznica gotowa była a do kubków właśnie wrzątek nalewałam i uśmiechem ją witałam. Rozemocjonowana byłam. W sumie trudno się dziwić. Zjadałam w pośpiechu, mając już wychodzić, ale mina mi zrzedła kiedy cioteczka powiedziała, że Walter ze mną pojedzie. Szczęśliwie dla mnie nie zostawać miał, więc wzięłam i odetchnęłam lekko. Chociaż tyle, tylko droga łatwa miała nie być za bardzo. Minęła w milczeniu, w sensie nuciłam coś pod nosem, bo rozmawiać z nim to za bardzo nie chciałam. Zsiadłam z Montygona już pod lecznicą w której miałam spotkać się z Isabella, wiedziałam, że jeszcze nie skończyła bo pisała mi o tym w liście wcześniej. Poprawiłam granatową dzisiaj sukienkę, strzepując jakieś niewidzialne paproszki i poprawiłam czarny płaszcz. Zerknęłam jeszcze za Walterem, a potem weszłam do środka.
- Bello, to ja! - krzyknęłam rozglądając się po wnętrzu w którym wcześniej nie byłam jeszcze. - Gdzie jesteś? - zapytałam wchodząc głębiej i czekając, aż ta nie pojawi się przed moim obliczem. - Oh jesteś tutaj. - ucieszyłam się w końcu znajdując kobietę. Moje dłonie zacisnęły się wokół niej, by zaraz po chwili ją puścić. - Piękne wyglądasz, ale żadna to nowość. Zbrzydnąć ciężko jest strasznie. - wypowiedziała jeszcze ściągając z ramion płaszcz. - Jaki mamy plan na dzisiaj? - zapytałam jeszcze, unosząc usta w uśmiechu.
Od wczesnego rana, jeszcze zanim słońce na horyzoncie się pojawiło, już chodziłam przejęta. W niewielką torbę pakując ubrania na następny dzień i na noc, wszystko to, co do zachowania czystości było potrzebne i szczotkę. Potem przygotowaniem śniadania się zajęłam - dla siebie i cioteczki. Gdy ta zeszła, jajecznica gotowa była a do kubków właśnie wrzątek nalewałam i uśmiechem ją witałam. Rozemocjonowana byłam. W sumie trudno się dziwić. Zjadałam w pośpiechu, mając już wychodzić, ale mina mi zrzedła kiedy cioteczka powiedziała, że Walter ze mną pojedzie. Szczęśliwie dla mnie nie zostawać miał, więc wzięłam i odetchnęłam lekko. Chociaż tyle, tylko droga łatwa miała nie być za bardzo. Minęła w milczeniu, w sensie nuciłam coś pod nosem, bo rozmawiać z nim to za bardzo nie chciałam. Zsiadłam z Montygona już pod lecznicą w której miałam spotkać się z Isabella, wiedziałam, że jeszcze nie skończyła bo pisała mi o tym w liście wcześniej. Poprawiłam granatową dzisiaj sukienkę, strzepując jakieś niewidzialne paproszki i poprawiłam czarny płaszcz. Zerknęłam jeszcze za Walterem, a potem weszłam do środka.
- Bello, to ja! - krzyknęłam rozglądając się po wnętrzu w którym wcześniej nie byłam jeszcze. - Gdzie jesteś? - zapytałam wchodząc głębiej i czekając, aż ta nie pojawi się przed moim obliczem. - Oh jesteś tutaj. - ucieszyłam się w końcu znajdując kobietę. Moje dłonie zacisnęły się wokół niej, by zaraz po chwili ją puścić. - Piękne wyglądasz, ale żadna to nowość. Zbrzydnąć ciężko jest strasznie. - wypowiedziała jeszcze ściągając z ramion płaszcz. - Jaki mamy plan na dzisiaj? - zapytałam jeszcze, unosząc usta w uśmiechu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stąd
Mógłby wysłać patronusa, ale nie wiedział komu, kto mógłby mieć dzisiaj dyżur w lecznicy. Nie chciał też chyba tracić czasu, albo zwyczajnie obawiał się, że jakże ludzki strach na widok Reggiego uniemożliwi mu skupienie się na szczęśliwych wspomnieniach. Prościej będzie przylecieć do lecznicy od razu, jak najszybciej, wykorzystując do maksimum możliwości miotły. Mknął więc - w teorii jak na skrzydłach wiatru, a w praktyce na tyle szybko na ile mógł z dodatkowym ciężarem przywiązanym do miotły - aż do lecznicy, aż do Doliny Godryka. Z Gloucestershire nie było tak daleko, nie w przestworzach - ale czy zdąży?
Miotła z impetem wylądowała na progu, a Mike zerwał się z niej i (wraz z przywiązanym Reggie) uniósł ją szybkim Wingardium Leviosa na tyle wysoko, by Reggiemu nic się nie stało. Wolną ręką pchnął drzwi, mocno, otwierając je na oścież.
-POMOCY! Pomocy! - odezwał się jeszcze z progu, manerwując różdżką tak, aby wnieść rannego do środka.
Błędnym spojrzeniem odnalazł jakiś stół, gdzie położył Reggiego i miotłę. Czas go rozplątać.
Finite Incantatem. - nakierował różdżkę na więzy, trochę rozkojarzony, bo oto w polu widzenia znalazły się dwie… uzdrowicielki? Tak, jedna była bez wątpienia uzdrowicielką, pamiętał Isabellę z Oazy, ze szpitala lorda Prewetta. Za to druga…
Przełknął ślinę na widok rudych włosów, rozpoznając w nastolatce siostrę Brendana.
No pięknie.
-Znalazłem go związanego i pobitego w Elkstone, nie wiem co mu jest, miał atak padaczki, przylecieliśmy tu od razu… - wypalił prędko, zmuszając się do konkretnej rzeczowości. Nie było czasu do stracenia. Utkwił w dziewczętach natarczywe spojrzenie, trochę błagalne, a trochę ponaglające.
Nie znał się na leczeniu, nie umiał pomóc. Chyba, że…
-Magicus Extremos. - mógł przynajmniej je wesprzeć. Je i samego siebie, by czuć się choć odrobinę mniej bezradnym i niepotrzebnym.
Obrażenia Reggiego: Żywotność: 69/254 (- 70 psychiczne; -50 szarpane; -20 tłuczonych; -45 kąsane; - 20 do zwinności; -50 kości), ślepota, Incarcerous, atak epilepsji
Ignorujcie Michaela w kolejce (stoi i patrzy), wołajcie w razie pilnej potrzeby < 3
1. Finite na Incarcerous (st 60)
2. Magicus & k8
Mógłby wysłać patronusa, ale nie wiedział komu, kto mógłby mieć dzisiaj dyżur w lecznicy. Nie chciał też chyba tracić czasu, albo zwyczajnie obawiał się, że jakże ludzki strach na widok Reggiego uniemożliwi mu skupienie się na szczęśliwych wspomnieniach. Prościej będzie przylecieć do lecznicy od razu, jak najszybciej, wykorzystując do maksimum możliwości miotły. Mknął więc - w teorii jak na skrzydłach wiatru, a w praktyce na tyle szybko na ile mógł z dodatkowym ciężarem przywiązanym do miotły - aż do lecznicy, aż do Doliny Godryka. Z Gloucestershire nie było tak daleko, nie w przestworzach - ale czy zdąży?
Miotła z impetem wylądowała na progu, a Mike zerwał się z niej i (wraz z przywiązanym Reggie) uniósł ją szybkim Wingardium Leviosa na tyle wysoko, by Reggiemu nic się nie stało. Wolną ręką pchnął drzwi, mocno, otwierając je na oścież.
-POMOCY! Pomocy! - odezwał się jeszcze z progu, manerwując różdżką tak, aby wnieść rannego do środka.
Błędnym spojrzeniem odnalazł jakiś stół, gdzie położył Reggiego i miotłę. Czas go rozplątać.
Finite Incantatem. - nakierował różdżkę na więzy, trochę rozkojarzony, bo oto w polu widzenia znalazły się dwie… uzdrowicielki? Tak, jedna była bez wątpienia uzdrowicielką, pamiętał Isabellę z Oazy, ze szpitala lorda Prewetta. Za to druga…
Przełknął ślinę na widok rudych włosów, rozpoznając w nastolatce siostrę Brendana.
No pięknie.
-Znalazłem go związanego i pobitego w Elkstone, nie wiem co mu jest, miał atak padaczki, przylecieliśmy tu od razu… - wypalił prędko, zmuszając się do konkretnej rzeczowości. Nie było czasu do stracenia. Utkwił w dziewczętach natarczywe spojrzenie, trochę błagalne, a trochę ponaglające.
Nie znał się na leczeniu, nie umiał pomóc. Chyba, że…
-Magicus Extremos. - mógł przynajmniej je wesprzeć. Je i samego siebie, by czuć się choć odrobinę mniej bezradnym i niepotrzebnym.
Obrażenia Reggiego: Żywotność: 69/254 (- 70 psychiczne; -50 szarpane; -20 tłuczonych; -45 kąsane; - 20 do zwinności; -50 kości), ślepota, Incarcerous, atak epilepsji
Ignorujcie Michaela w kolejce (stoi i patrzy), wołajcie w razie pilnej potrzeby < 3
1. Finite na Incarcerous (st 60)
2. Magicus & k8
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k100' : 68
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 8, 5, 6, 5, 5, 8, 3, 6
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k100' : 68
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 8, 5, 6, 5, 5, 8, 3, 6
Powiedzieć, że ledwo widział na oczy, to raczej nieśmieszny przytyk do faktu, że jego powieki ledwo pozwalały małej szczelinie powietrza smagać gałkę oczną. Nie wiedział, że tęczówki zniknęły, pozostawiając po sobie wpadający w szarość kształt, który nie posiadał nawet źrenicy. Niestety ten odcień śnieżnego koloru nie był tym, który widział, bo... nie widział. Otaczała go przykra ciemność i piekąco-kłujący ból uderzający w miejsce, gdzie dotknęła go różdżką na skroni. Nie był w stanie zapomnieć, a co dopiero zorientować się, że pomagały mu nie damskie ręce, a męskie. Głos też był znajomy, ale cóż z tego, kiedy uciekał od wszystkiego, co w rzeczywistości na rzecz własnych myśli i przerażenia. Jedyne co go trzymało w rzeczywistości, to właśnie rwący mięsień w nodze oraz upierdliwe kłucie w głowie. Ciężko było uspokoić szaleńczo rozpędzone serce, które dostarczało krew do każdego kawalątka ciała, a bardzo nie chciał czuć.
Jęk wyrwał się z gardła, kiedy go na czymś kładziono. Było zimne, prawie jak ta grudniowa ziemia. Wciąż czuł na połowie twarzy ziemiste kawalątki, które jedynie doprawiały jego porażkę, bo przecież nie wystarczyło samo to, że bolało. Ciemne smugi po śladach łez spływających z twarzy utworzyła osobny wzór, którego nawet nie zamierzał komentować. Pewnie nawet nie miał pojęcia o tym, że takowe istniały, a nawet jeśli miał inne problemy.
Szybkie ruchy, mocne dźwięki, coś nacisnęło na odcisk w jego głowie, a może to była noga? Jęknął chrapliwie, dopiero po chwili łapiąc się na tym, że dźwięk z jego ust przeciągnął się przez ból, z jakim udo rozłożyło się na stole.
Zabij mnie po prostu, no już... Pomyślał łzawie, kompletnie nie łapiąc się na tym, że było już bezpiecznie. Obawiał się kolejnego ataku drgawek, dlatego głośno dyszał, starając się jakoś skupić na oddychaniu, bo może właśnie to mogło pomóc? Miał dla kogo żyć. Cholera jasna, nie chciał umierać, nie teraz, jeszcze nie. Cóż to była za bezsensowna sytuacja. Przecież jeszcze dwa dni wcześniej pokazywał jej nowy dom, ich własnej nory, teraz nie był w stanie nawet tam trafić z mapą. Ciemność ponownie zawładnęła jego umysłem, pięknie dobierając się w tańcu boleści obejmującej jego ciało. Mocny dreszcze przeszedł wzdłuż całego ciała, szarpiąc nim niekontrolowanie. Kolejny raz z ust wydarł się jęk, choć ten nieco spokojniejszy, jakby powoli się poddawał, bo może tak byłoby lepiej?
Skoro już nie widział, to mógł też nie czuć.
| Żywotność: 69/254 (- 70 psychiczne; -50 szarpane; -20 tłuczonych; -45 kąsane; - 20 do zwinności; -50 kości), ślepota, Incarcerous,atak epilepsji
Jęk wyrwał się z gardła, kiedy go na czymś kładziono. Było zimne, prawie jak ta grudniowa ziemia. Wciąż czuł na połowie twarzy ziemiste kawalątki, które jedynie doprawiały jego porażkę, bo przecież nie wystarczyło samo to, że bolało. Ciemne smugi po śladach łez spływających z twarzy utworzyła osobny wzór, którego nawet nie zamierzał komentować. Pewnie nawet nie miał pojęcia o tym, że takowe istniały, a nawet jeśli miał inne problemy.
Szybkie ruchy, mocne dźwięki, coś nacisnęło na odcisk w jego głowie, a może to była noga? Jęknął chrapliwie, dopiero po chwili łapiąc się na tym, że dźwięk z jego ust przeciągnął się przez ból, z jakim udo rozłożyło się na stole.
Zabij mnie po prostu, no już... Pomyślał łzawie, kompletnie nie łapiąc się na tym, że było już bezpiecznie. Obawiał się kolejnego ataku drgawek, dlatego głośno dyszał, starając się jakoś skupić na oddychaniu, bo może właśnie to mogło pomóc? Miał dla kogo żyć. Cholera jasna, nie chciał umierać, nie teraz, jeszcze nie. Cóż to była za bezsensowna sytuacja. Przecież jeszcze dwa dni wcześniej pokazywał jej nowy dom, ich własnej nory, teraz nie był w stanie nawet tam trafić z mapą. Ciemność ponownie zawładnęła jego umysłem, pięknie dobierając się w tańcu boleści obejmującej jego ciało. Mocny dreszcze przeszedł wzdłuż całego ciała, szarpiąc nim niekontrolowanie. Kolejny raz z ust wydarł się jęk, choć ten nieco spokojniejszy, jakby powoli się poddawał, bo może tak byłoby lepiej?
Skoro już nie widział, to mógł też nie czuć.
| Żywotność: 69/254 (- 70 psychiczne; -50 szarpane; -20 tłuczonych; -45 kąsane; - 20 do zwinności; -50 kości), ślepota, Incarcerous,
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Pertraktacje z upierdliwą miotełką nie potrwały długo. Drobne dłonie panny Weasley objęły ją na powitanie i tak uwaga młodej uzdrowicielki w całości przeniosła się na sprawczynie niesamowitego uścisku. Również opatuliła ją i z zachwytem podejrzała miedziane kosmyki. Oni wszyscy, duchy Devon, mieli tak wspaniały kolor włosów. Pogłaskała ją odruchowo gdzieś po tych pasmach.
– Obym nie zbrzydła, och, nie! Przynajmniej nie przed ślubem – zachichotała, lekko mrużąc oczy. Tak naprawdę wcale nie widziała się w roli szkarady. Mogłaby być tak młoda i piękna już na zawsze, ale wiedziała, że próżność bywa zgubna. Niemniej ze szlacheckich salonów wyniosła kilka niesamowitych sztuczek, by urodzie nieco pomóc, by choć trochę ją utrwalić. Usłużnie pomogła nastolatce zdjąć płaszczyk i zawiesiła go na haku w korytarzyku. Na wzmiance o planie, otworzyła nieco szerzej oczy. – Chcesz poplotkować, droga Nealo, czy może chciałabyś się czegoś nauczyć? Och, obawiam się, że do słodkich rozmówek nie będzie zbyt wielu okazji. Przynajmniej nie przed końcem dyżuru. Jakże miło mi cię ujrzeć. – zakończyła ze szczerym westchnieniem i objęła ją przyjacielskim ramieniem, by poprowadzić do gabinetu. Tam znajdowały się wszystkie niezbędne przybory i wygodne siedzenie. Mogła pogodzić jej towarzystwo z obowiązkami. Nie zdążyły jednak zamknąć się za nimi drzwi. Chłodny podmuch wślizgnął się do poczekalni. Coś trzasnęło, czyjś głos pociął chwilową ciszę tego miejsca. Bella gwałtownie obróciła się do tyłu i weszła głębiej, do korytarza. Pomocy. Serce zabiło jej mocniej, bo już sam huk zwiastował przykry i pilny przypadek. – Nealo, prędko! – zdążyła jeszcze zawołać, zanim podbiegła do mężczyzny. Znała go. Był jednym z tych, którzy powracali. Wtedy w oazie. – Tutaj, możesz położyć go tutaj! – mówiła gorączkowo i natychmiast przyjrzała się rannemu mężczyźnie. Przelotne wejrzenie wystarczyło, by ocenić, że nie było to parę niegroźnych siniaków. Pokierowała ich do gabinetu, gdzie znajdowało się odpowiednie oporządzenie. Tak poszkodowanego można było ułożyć bezpiecznie i wreszcie udzielić niezbędnej pomocy. Coś straszliwego. Spotkało go coś straszliwego. Nie było jednak czasu, by budować historie i roztrząsać mroczne przygody. Atak padaczki. Związany. Zaatakowany. Przystanęła przy nieznajomym pokrzywdzonym. Szybko jeszcze uniosła głowę na zakonnika, który go tutaj przyprowadził. – Dobrze zrobiłeś. Pomożemy mu – wymówiła odważnie. Bo nie było czasu na wahanie. – Naela, jeśli chcesz i dasz radę mi pomóc, rozetnij ubranie. Widzę dużo ran, różnych. Trzeba się będzie nimi zająć, ale najpierw… - urwała, by przyłożyć dłonie do boków głowy pacjenta. Czujne spojrzenie, ale niezbyt długie. Uniosła różdżkę, jej koniec rozświetlił się. Reakcja oczu nie była prawidłowa. Ich kolor, ich wygląd wyraźnie wskazywały na… – Utracił wzrok. Potem się tym zajmiemy – zanotowała nieco ciszej, ale na szczęście i na to istniały eliksiry. Nie zwróciła uwagi na tego drugiego, choć... poczuła w sobie dodatkową siłę, pewność. Tak. Wyleczą go z tych paskudnych ran. Od czego zacząć? – Paxo Maxima – wymówiła nieco spokojniej. By go ukoić, by choć przez chwilę przestał się czuć tak parszywie. Przed oczami miał ciemność, a na sobie zbyt wiele krzywdy.
Magicus Extremos +27 dla Neali i Belli, 1/3
– Obym nie zbrzydła, och, nie! Przynajmniej nie przed ślubem – zachichotała, lekko mrużąc oczy. Tak naprawdę wcale nie widziała się w roli szkarady. Mogłaby być tak młoda i piękna już na zawsze, ale wiedziała, że próżność bywa zgubna. Niemniej ze szlacheckich salonów wyniosła kilka niesamowitych sztuczek, by urodzie nieco pomóc, by choć trochę ją utrwalić. Usłużnie pomogła nastolatce zdjąć płaszczyk i zawiesiła go na haku w korytarzyku. Na wzmiance o planie, otworzyła nieco szerzej oczy. – Chcesz poplotkować, droga Nealo, czy może chciałabyś się czegoś nauczyć? Och, obawiam się, że do słodkich rozmówek nie będzie zbyt wielu okazji. Przynajmniej nie przed końcem dyżuru. Jakże miło mi cię ujrzeć. – zakończyła ze szczerym westchnieniem i objęła ją przyjacielskim ramieniem, by poprowadzić do gabinetu. Tam znajdowały się wszystkie niezbędne przybory i wygodne siedzenie. Mogła pogodzić jej towarzystwo z obowiązkami. Nie zdążyły jednak zamknąć się za nimi drzwi. Chłodny podmuch wślizgnął się do poczekalni. Coś trzasnęło, czyjś głos pociął chwilową ciszę tego miejsca. Bella gwałtownie obróciła się do tyłu i weszła głębiej, do korytarza. Pomocy. Serce zabiło jej mocniej, bo już sam huk zwiastował przykry i pilny przypadek. – Nealo, prędko! – zdążyła jeszcze zawołać, zanim podbiegła do mężczyzny. Znała go. Był jednym z tych, którzy powracali. Wtedy w oazie. – Tutaj, możesz położyć go tutaj! – mówiła gorączkowo i natychmiast przyjrzała się rannemu mężczyźnie. Przelotne wejrzenie wystarczyło, by ocenić, że nie było to parę niegroźnych siniaków. Pokierowała ich do gabinetu, gdzie znajdowało się odpowiednie oporządzenie. Tak poszkodowanego można było ułożyć bezpiecznie i wreszcie udzielić niezbędnej pomocy. Coś straszliwego. Spotkało go coś straszliwego. Nie było jednak czasu, by budować historie i roztrząsać mroczne przygody. Atak padaczki. Związany. Zaatakowany. Przystanęła przy nieznajomym pokrzywdzonym. Szybko jeszcze uniosła głowę na zakonnika, który go tutaj przyprowadził. – Dobrze zrobiłeś. Pomożemy mu – wymówiła odważnie. Bo nie było czasu na wahanie. – Naela, jeśli chcesz i dasz radę mi pomóc, rozetnij ubranie. Widzę dużo ran, różnych. Trzeba się będzie nimi zająć, ale najpierw… - urwała, by przyłożyć dłonie do boków głowy pacjenta. Czujne spojrzenie, ale niezbyt długie. Uniosła różdżkę, jej koniec rozświetlił się. Reakcja oczu nie była prawidłowa. Ich kolor, ich wygląd wyraźnie wskazywały na… – Utracił wzrok. Potem się tym zajmiemy – zanotowała nieco ciszej, ale na szczęście i na to istniały eliksiry. Nie zwróciła uwagi na tego drugiego, choć... poczuła w sobie dodatkową siłę, pewność. Tak. Wyleczą go z tych paskudnych ran. Od czego zacząć? – Paxo Maxima – wymówiła nieco spokojniej. By go ukoić, by choć przez chwilę przestał się czuć tak parszywie. Przed oczami miał ciemność, a na sobie zbyt wiele krzywdy.
Magicus Extremos +27 dla Neali i Belli, 1/3
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 6, 2, 7
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 6, 2, 7
Zaśmiałam się na wypowiedziane słowa, łapiąc jej dłonie w swoje i patrząc ku niej roziskrzonymi oczami. Byłam szczęśliwa dość, zadowolona. Trudno powiedzieć, jak to się właściwie stało, ale Bella nigdy zła nie była. Pasowała bardziej tutaj, do niewielkiej lecznicy niż wielkiego pałacu - tak moim zdaniem.
- To raczej ci nie grozi wcale - zapewniłam ją spokojnie, ściągając z ramion płaszcz przy jej pomocy. Nie potrafiąc nie zadać pytania, bo trochę się zastanawiałam, co dzisiaj nam los przyniesie. Zmarszczyłam nos, żeby zastanowić się nad odpowiedzią, kiedy jej rękę znalazła się na moich ramionach i ruszyłyśmy w kierunku gabinetu.
- A nie możemy jednego i drugiego połączyć? - zapytałam unosząc na nią spojrzenie i rozciągając usta w uśmiechu. Bo w sumie przecież i nauczyć się mogłam podglądając, jak sprawa się ma w takiej lecznicy i jednocześnie porozmawiać o tym, co i jak mnie spotkało.
Ale sytuacja zmieniła się szybko i diametralnie, kiedy tylko słowa ty wypowiedziałam. Dostrzegłam to najpierw na twarzy Isabelli. A chwilę później usłyszała w jednym tak znaczącym słowie, przyśpieszyła, ruszając za nią. Wyciągając z kieszeni sukienki różdżkę. Czując, jak serce obija mi się w klatce. Ale kiedy dostrzegłam twarz, tak znajomą, kochaną, na chwilę się zatrzymało.
- Urien... - wyszeptałam. Stanęłam, czując się jak kamienny posąg, a jednocześnie drżąc cała. Minęła sekunda, może dwie, ale czułam jakby minęła wieczność. Głos Belli dochodził jakby z oddali. Kiedy oczy wpatrywały się w kuzyna, przynosząc szybko wspomnienie Brendana w równie opłakanym stanie. Dopiero moje imię w jej ustach odciągnęło spojrzenie od sylwetki mężczyzny spojrzałam na nią. Wzięłam wdech w drżącą pierś. Pamiętaj, Neala, odważny to nie ten który się nie boi, a ten kto pomimo to, potrafi działać. Nie tak mówiłeś, Bren? Dobrze. Dobrze. Boję się, taka prawda. Ale dam radę. Uniosłam dłonie wkładając różdżkę w zęby. I uderzyłam dłońmi w oba policzki.
- T-tak. - powiedziałam, czując, jak głos mnie zawodzi. Ale mimo to, zamierzałam działać. Nie umiałam wiele jeszcze, ale zawsze coś. - Już. - powiedziałam rozglądając się gorączkowo żeby znaleźć coś ostrego. Wolałam nie ryzykować z zaklęciem, bo nie mogłam sobie przypomnieć które jest od rozcinania. Ale w końcu znalazłam i zgodnie z poleceniem rozcięłam ubranie i rozsunęłam je. Coś nieprzyjemnego przesunęło mi się wewnątrz brzucha. Odrzuciłam na bok narzędzie. Biorąc drżący wdech w usta. - Czym mam się zająć? - zapytałam, unosząc na nią spojrzenie. Próbując uspokoić rozkołatane serce. Musiała mną kierować, sama nie wiedziałam, za co powinnam brać się jako pierwsze, krwawiące rany, obicia? Bella będzie wiedzieć.
idziemy do szafki
- To raczej ci nie grozi wcale - zapewniłam ją spokojnie, ściągając z ramion płaszcz przy jej pomocy. Nie potrafiąc nie zadać pytania, bo trochę się zastanawiałam, co dzisiaj nam los przyniesie. Zmarszczyłam nos, żeby zastanowić się nad odpowiedzią, kiedy jej rękę znalazła się na moich ramionach i ruszyłyśmy w kierunku gabinetu.
- A nie możemy jednego i drugiego połączyć? - zapytałam unosząc na nią spojrzenie i rozciągając usta w uśmiechu. Bo w sumie przecież i nauczyć się mogłam podglądając, jak sprawa się ma w takiej lecznicy i jednocześnie porozmawiać o tym, co i jak mnie spotkało.
Ale sytuacja zmieniła się szybko i diametralnie, kiedy tylko słowa ty wypowiedziałam. Dostrzegłam to najpierw na twarzy Isabelli. A chwilę później usłyszała w jednym tak znaczącym słowie, przyśpieszyła, ruszając za nią. Wyciągając z kieszeni sukienki różdżkę. Czując, jak serce obija mi się w klatce. Ale kiedy dostrzegłam twarz, tak znajomą, kochaną, na chwilę się zatrzymało.
- Urien... - wyszeptałam. Stanęłam, czując się jak kamienny posąg, a jednocześnie drżąc cała. Minęła sekunda, może dwie, ale czułam jakby minęła wieczność. Głos Belli dochodził jakby z oddali. Kiedy oczy wpatrywały się w kuzyna, przynosząc szybko wspomnienie Brendana w równie opłakanym stanie. Dopiero moje imię w jej ustach odciągnęło spojrzenie od sylwetki mężczyzny spojrzałam na nią. Wzięłam wdech w drżącą pierś. Pamiętaj, Neala, odważny to nie ten który się nie boi, a ten kto pomimo to, potrafi działać. Nie tak mówiłeś, Bren? Dobrze. Dobrze. Boję się, taka prawda. Ale dam radę. Uniosłam dłonie wkładając różdżkę w zęby. I uderzyłam dłońmi w oba policzki.
- T-tak. - powiedziałam, czując, jak głos mnie zawodzi. Ale mimo to, zamierzałam działać. Nie umiałam wiele jeszcze, ale zawsze coś. - Już. - powiedziałam rozglądając się gorączkowo żeby znaleźć coś ostrego. Wolałam nie ryzykować z zaklęciem, bo nie mogłam sobie przypomnieć które jest od rozcinania. Ale w końcu znalazłam i zgodnie z poleceniem rozcięłam ubranie i rozsunęłam je. Coś nieprzyjemnego przesunęło mi się wewnątrz brzucha. Odrzuciłam na bok narzędzie. Biorąc drżący wdech w usta. - Czym mam się zająć? - zapytałam, unosząc na nią spojrzenie. Próbując uspokoić rozkołatane serce. Musiała mną kierować, sama nie wiedziałam, za co powinnam brać się jako pierwsze, krwawiące rany, obicia? Bella będzie wiedzieć.
idziemy do szafki
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wracamy jednak z szafki.
Ta historia rozgrywała się między nimi. Widziała całe wachlarze emocji cieniem pomykające przez piegowatą twarzyczkę lady Weasley. Ktoś bliski, przyjaciel, rodzina. Nie powinni widzieć ukochanych w tak parszywym stanie, ale ten konflikt nie wybierał momentów. Najważniejsze było to, że Urien został dostarczony do medycznego ośrodka, że tu mogli mu udzielić pomocy i właściwie zająć się każdą z ran. Neala przypominała Belli nią samą, posiadającą wiedzę i pasję, ale pozbawioną tak głębokiej, rzetelnej praktyki. Igranie z ogniem, tym było przywołanie do akcji różdżki i duszy nastolatki, która musiała mierzyć się teraz nie tylko z głębią samej rany, ale i własnym umysłem spętanym przez cierpienie tego pokiereszowanego okrutnie panicza, kolejnego ducha z Devon. Co robił? Na kogo wpadł? Uzdrowiciel nie zadawał takich pytań, podciągał rękawy i walczył. Teraz robiły to razem. Isabella z powodzeniem, dzięki wsparciu jasnowłosego mężczyzny mogła obejmować błyskiem kojącego czaru jeszcze większe obszary ran, docierać do nieodsłoniętych skrawków ciała. Przynosić wybawienie tak bolesnym śladom po niemożliwej przemocy. Jeśli dobrze zrozumiała, był Weasleyem, stał po ich stronie. Mogła tylko się domyślać, mogła tylko kreować mniej lub bardziej bliskie prawdzie historie. Rozognioną wyobraźnię gasiła jednak prędko. Noga wyglądała znacznie lepiej. Rany się zasklepiały, dolegliwości bólowe musiały powoli ustępować. Poradziły sobie już ze sporą częścią obrażeń, ale przed nimi jeszcze dość długa droga. Palcami lekko nacisnęła na skórę niedaleko tamtej najgorszej rany. Jeszcze trochę. – Curatio Vulnera Maxima! – powtórzyła gdzieś jednocześnie z rudowłosą, która z innej strony troszczyła się o kolejne kawałki poranionego ciała. Zerknęła w jej stronę. Czar zadziałał. Charakterystyczne ślady kąsania zaczęły się goić.
– Świetnie, Nealo, jeszcze raz. Niesiesz mu to dobre światło, naprawdę pomagasz – pocieszyła ją, wsparła, rozpuściła kilka mentalnych iskier, by rozjaśniły jej widok, by wzmocniły jej dzielność. Bo przecież Isabella wiedziała, że nieoczekiwanie nastolatka została wpędzona w lawinę wyzwań. Połączone siły przecież sprawią, że Urien powróci do zdrowia jeszcze szybciej. Chociaż młoda panienka nie posiadała takiej wprawy w magii leczniczej, to przecież doświadczenia takie jak to mogły wkrótce rozwinąć jej skrzydła. Kto wie? Może za rok, albo dwa będzie kolejną stażystką w leśnej lecznicy. W innych warunkach zapewne uśmiechnęłaby się na tę myśl, ale teraz musiała całkowicie skupić się na udzielaniu pomocy. Być może Naela będzie działa powoli i bardziej ostrożnie, ale Isabella już zaraz mogła ją wspomóc. Jak tylko dokończy tutaj. – Episkey Maxima! – zawoła, kierując różdżkę nieco dalej, w stronę brzydkich, wielobarwnych zasinienień, które musiały sprawiać mu ból przy najdrobniejszych ruchach. – Wytrzymaj, Urienie, już niedługo. Obiecuję – zwróciła się do pacjenta, który pozostawał wciąż uwięziony w tych ciemnościach.
magicus 1/3
| Żywotność Reggiego: 165/254 (- 19 psychiczne; -12 szarpane; -20 tłuczonych; -38 kąsane), ślepota
Ta historia rozgrywała się między nimi. Widziała całe wachlarze emocji cieniem pomykające przez piegowatą twarzyczkę lady Weasley. Ktoś bliski, przyjaciel, rodzina. Nie powinni widzieć ukochanych w tak parszywym stanie, ale ten konflikt nie wybierał momentów. Najważniejsze było to, że Urien został dostarczony do medycznego ośrodka, że tu mogli mu udzielić pomocy i właściwie zająć się każdą z ran. Neala przypominała Belli nią samą, posiadającą wiedzę i pasję, ale pozbawioną tak głębokiej, rzetelnej praktyki. Igranie z ogniem, tym było przywołanie do akcji różdżki i duszy nastolatki, która musiała mierzyć się teraz nie tylko z głębią samej rany, ale i własnym umysłem spętanym przez cierpienie tego pokiereszowanego okrutnie panicza, kolejnego ducha z Devon. Co robił? Na kogo wpadł? Uzdrowiciel nie zadawał takich pytań, podciągał rękawy i walczył. Teraz robiły to razem. Isabella z powodzeniem, dzięki wsparciu jasnowłosego mężczyzny mogła obejmować błyskiem kojącego czaru jeszcze większe obszary ran, docierać do nieodsłoniętych skrawków ciała. Przynosić wybawienie tak bolesnym śladom po niemożliwej przemocy. Jeśli dobrze zrozumiała, był Weasleyem, stał po ich stronie. Mogła tylko się domyślać, mogła tylko kreować mniej lub bardziej bliskie prawdzie historie. Rozognioną wyobraźnię gasiła jednak prędko. Noga wyglądała znacznie lepiej. Rany się zasklepiały, dolegliwości bólowe musiały powoli ustępować. Poradziły sobie już ze sporą częścią obrażeń, ale przed nimi jeszcze dość długa droga. Palcami lekko nacisnęła na skórę niedaleko tamtej najgorszej rany. Jeszcze trochę. – Curatio Vulnera Maxima! – powtórzyła gdzieś jednocześnie z rudowłosą, która z innej strony troszczyła się o kolejne kawałki poranionego ciała. Zerknęła w jej stronę. Czar zadziałał. Charakterystyczne ślady kąsania zaczęły się goić.
– Świetnie, Nealo, jeszcze raz. Niesiesz mu to dobre światło, naprawdę pomagasz – pocieszyła ją, wsparła, rozpuściła kilka mentalnych iskier, by rozjaśniły jej widok, by wzmocniły jej dzielność. Bo przecież Isabella wiedziała, że nieoczekiwanie nastolatka została wpędzona w lawinę wyzwań. Połączone siły przecież sprawią, że Urien powróci do zdrowia jeszcze szybciej. Chociaż młoda panienka nie posiadała takiej wprawy w magii leczniczej, to przecież doświadczenia takie jak to mogły wkrótce rozwinąć jej skrzydła. Kto wie? Może za rok, albo dwa będzie kolejną stażystką w leśnej lecznicy. W innych warunkach zapewne uśmiechnęłaby się na tę myśl, ale teraz musiała całkowicie skupić się na udzielaniu pomocy. Być może Naela będzie działa powoli i bardziej ostrożnie, ale Isabella już zaraz mogła ją wspomóc. Jak tylko dokończy tutaj. – Episkey Maxima! – zawoła, kierując różdżkę nieco dalej, w stronę brzydkich, wielobarwnych zasinienień, które musiały sprawiać mu ból przy najdrobniejszych ruchach. – Wytrzymaj, Urienie, już niedługo. Obiecuję – zwróciła się do pacjenta, który pozostawał wciąż uwięziony w tych ciemnościach.
magicus 1/3
| Żywotność Reggiego: 165/254 (- 19 psychiczne; -12 szarpane; -20 tłuczonych; -38 kąsane), ślepota
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 3, 4, 1
--------------------------------
#3 'k100' : 36
--------------------------------
#4 'k8' : 7, 3, 4, 8
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 3, 4, 1
--------------------------------
#3 'k100' : 36
--------------------------------
#4 'k8' : 7, 3, 4, 8
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Schowek na miotły
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica