Sypialnia Lucindy
AutorWiadomość
sypialnia Lucindy
Pokój na końcu korytarza. Ulokowanie w stronę wschodu sprawia, że jest słoneczny przez większość poranka i ciemny późnym popołudniem. Gdy okna są otwarte, można łatwo wsłuchać się w szum morza, a nozdrza wypełnia zapach bryzy. Na łóżku leżą dodatkowe koce, ponieważ nocą bywa tu bardzo chłodno. Ściany pokryte są jasnym drewnem, a na podłodze spoczywa miękki dywan, chroniący nogi przed zimnem.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Ostatnie dni były... Trudne. Nawet nie kilka ostatnich dni, ale prawie dwa tygodnie. I ostatnio stawały się coraz trudniejsze. Marcella dawała ostatnio Lucy dużo... Taryfy ulgowej. Widziała zarówno u niej, jak i wszystkich innych jakie piętno zostawiło na nich piekło nowego Azkabanu. Hensley była silną kobietą, to nie było nawet dyskusyjne, Marcella praktycznie nigdy nie czuła o nią bezpośredniego zmartwienia, a lokatorki nie traktowała jak swojego dziecka. Miała jednak wrażenie, że ich wspólne ćwiczenia pomimo tego, ze spędzanie czasu razem powinny je do siebie zbliżyć, w tym przypadku wywołało odwrotny skutek. Zawsze była osobą, z której można było czytać jak z otwartej księgi. Bardzo łatwo i szybko drgały jej powieki, łatwo roniła łzy, drżały jej ręce. Jednak od kiedy przeszła przez etap nauki oklumencji, stała się spokojniejsza i nawet w momentach gdy zupełnie nie hamowała się z pokazywaniem swoich emocji, w porównaniu z poprzednim... To była zupełnie inna rozmowa. Często rozmawiała w taki sposób, jakby czytała encyklopedię, nawet gdy się uśmiechała. Nie była przyzwyczajona... Może z czasem ten etap ekstremalnego przejścia w ten stan po prostu się uspokoi. Z tego powodu jednak o wiele trudniej było odczytać jej intencje. Od jakiegoś czasu bardzo martwiła się o przyjaciółkę. Chciała jej jakoś ulżyć w tym nieprzyjemnym czasie umilić czas. Nawet samotne wychodzenie na wyprawy po zaklęte przedmioty było teraz niebezpieczne. Dlatego Marcella podniosła się dzisiaj wcześniej niż zazwyczaj. Jej wypoczynek nie polegał w większości na spaniu, ale na spokojnym wegetowaniu w łóżku i zbieraniu myśli we własnej głowie. Odpuściła sobie godzinkę czy półtorej, żeby pójść do kuchni i skorzystać z kawy zbożowej, bo niestety tylko taką znalazła na ostatnich zakupach. A normalna była tak droga, że zapłakała się nad swoimi biednymi galeonami. Choć może jakimś cudem nie umrą z głodu. Marcy jednak z pewnością umrze z frustracji, bo wczoraj spaliła ostatniego papierosa i już wieczorem jej noga drżała.
Weszła do środka z dwoma kubkami w dłoniach. Jeden z nich był trochę uszczerbiony. Na nogach miała bardzo ciepłe, wełniane skarpety, które trochę chroniły ją przed porannym zimnem podłogi. - Hej, Lucy... Pobudka, kurki już wstały.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nie mogła spać. Odkąd wróciła z Tower nie mogła zasnąć. Oczy jej się zamykały, była przemęczona, chwilami miała wrażenie, że odpływa, by po chwili otworzyć szeroko oczy ze zdumieniem. Noce były dla niej męczarnią i Marcy musiała o tym doskonale wiedzieć. Ich dom nie był duży, a Lucinda swoimi nocnymi spacerami prawdopodobnie dawała przyjaciółce o sobie znać. Nie chciała jej martwić. Nie chciała mówić o swoich problemach i tym jak pobyt w Tower na nią wpłynął. Zwykle nie miała w zwyczaju opowiadania o sobie, była przecież o wiele lepszym słuchaczem. Niektórych rzeczy jednak nie dało się ukryć, a w swoim obecnym stanie i tak nie była w stanie udawać, że wszystko jest w porządku.
Zanim głos Figg otrzeźwił jej zaspany umysł, Lucinda śniła o dziwnym miejscu. Znajdowała się na ogarniętej mgłą polanie. Choć była tam sama to miała nieodparte wrażenie, że ktoś jej się przygląda. Czuła jak całe jej ciało spina się gotowe do ucieczki. Niemal w tym samym momencie, w którym do sypialni weszła Marcella, Lucinda w swoim śnie zobaczyła zbliżającego się do niej kruka. Blondynka usiadła nagle. Nie wiedziała czy to obecność Zakonniczki wyrwała ją z tego okropnego snu czy zwyczajnie jej umysł sam chciał go przerwać.
Lucinda odgarnęła niesforne kosmyki włosów z twarzy i spojrzała na przyjaciółkę przymykając jedno oko. – I co? Wstawiłaś rosołek? – zapytała z przekąsem uśmiechając się delikatnie. Hensley podsunęła się na łóżku robiąc w nim miejsce dla czarownicy i wyciągnęła ręce po ciepły kubek kawy. – Wstałaś czy jeszcze się nie położyłaś? – zapytała kiedy kubek dotknął jej zmarzniętych dłoni.
Czasy były ciężkie. O towary też było im ciężej niż wcześniej tym bardziej, że i Lucinda i Marcella były poszukiwane listem gończym. Żyły dość skromnie, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Czuła się tu dobrze. To był jej dom. Nigdy nie potrzebowała więcej i doskonale o tym wiedziała. Dom stanowili ludzie, a Marcy była jej rodziną już od dawna. Jeszcze zanim razem zamieszkały. - Jak się czujesz? – zapytała spoglądając na przyjaciółkę ze zmartwionym spojrzeniem. Zastanawiała się czy coś ją trapi. Taka właśnie była. Zawsze myślała najpierw o innych, a dopiero później o sobie.
rzut na poeventowe wariactwo
1 - W niedalekiej odległości od ciebie dostrzegasz kruka, przysiada na gałęzi drzewa, gzymsie dachu lub parapecie (jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu) i przygląda ci się intensywnie; nie jesteś świadoma, że widzisz go jedynie ty. Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że w rzeczywistości nie jest to ptak, a przemieniony człowiek - który potrzebuje twojej pomocy i próbuje zwrócić na siebie twoją uwagę. Jeśli do niego podejdziesz, odleci, ale po chwili zobaczysz go znów - w innym miejscu. Omamy będą towarzyszyć ci do końca wątku, chyba że inna z obecnych w nim postaci uświadomi cię, że to, co widzisz, nie jest prawdą.
2 - Odnosisz wrażenie, że gdzieś w pobliżu słyszysz krakanie wron, lecz nawet, jeśli spróbujesz, nie będziesz w stanie zlokalizować jego źródła. Dźwięk nie będzie uporczywy, będzie ci jednak towarzyszył do końca wątku, budząc niepokój.
3 - Kątem oka dostrzegasz Jessę, znajduje się gdzieś w twoim otoczeniu, w pozie naturalnej dla danego miejsca - może siedzieć w fotelu, na ławce, spacerować chodnikiem na ulicy lub wczytywać się w najnowsze wydanie gazety; jedynym, co świadczy o tym, że nie jest prawdziwa, jest więzienny strój i trupioblada twarz. Nie patrzy na ciebie, zajmując się swoimi sprawami, ale nie jesteś w stanie przestać jej widzieć; jeśli do niej podejdziesz lub się odezwiesz, nie zwróci na ciebie uwagi - tak, jakbyś była dla niej niewidzialna. Mara rozwieje się, gdy inna z postaci w wątku uświadomi cię, że jej nie widzi.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.
Zanim głos Figg otrzeźwił jej zaspany umysł, Lucinda śniła o dziwnym miejscu. Znajdowała się na ogarniętej mgłą polanie. Choć była tam sama to miała nieodparte wrażenie, że ktoś jej się przygląda. Czuła jak całe jej ciało spina się gotowe do ucieczki. Niemal w tym samym momencie, w którym do sypialni weszła Marcella, Lucinda w swoim śnie zobaczyła zbliżającego się do niej kruka. Blondynka usiadła nagle. Nie wiedziała czy to obecność Zakonniczki wyrwała ją z tego okropnego snu czy zwyczajnie jej umysł sam chciał go przerwać.
Lucinda odgarnęła niesforne kosmyki włosów z twarzy i spojrzała na przyjaciółkę przymykając jedno oko. – I co? Wstawiłaś rosołek? – zapytała z przekąsem uśmiechając się delikatnie. Hensley podsunęła się na łóżku robiąc w nim miejsce dla czarownicy i wyciągnęła ręce po ciepły kubek kawy. – Wstałaś czy jeszcze się nie położyłaś? – zapytała kiedy kubek dotknął jej zmarzniętych dłoni.
Czasy były ciężkie. O towary też było im ciężej niż wcześniej tym bardziej, że i Lucinda i Marcella były poszukiwane listem gończym. Żyły dość skromnie, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Czuła się tu dobrze. To był jej dom. Nigdy nie potrzebowała więcej i doskonale o tym wiedziała. Dom stanowili ludzie, a Marcy była jej rodziną już od dawna. Jeszcze zanim razem zamieszkały. - Jak się czujesz? – zapytała spoglądając na przyjaciółkę ze zmartwionym spojrzeniem. Zastanawiała się czy coś ją trapi. Taka właśnie była. Zawsze myślała najpierw o innych, a dopiero później o sobie.
rzut na poeventowe wariactwo
1 - W niedalekiej odległości od ciebie dostrzegasz kruka, przysiada na gałęzi drzewa, gzymsie dachu lub parapecie (jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu) i przygląda ci się intensywnie; nie jesteś świadoma, że widzisz go jedynie ty. Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że w rzeczywistości nie jest to ptak, a przemieniony człowiek - który potrzebuje twojej pomocy i próbuje zwrócić na siebie twoją uwagę. Jeśli do niego podejdziesz, odleci, ale po chwili zobaczysz go znów - w innym miejscu. Omamy będą towarzyszyć ci do końca wątku, chyba że inna z obecnych w nim postaci uświadomi cię, że to, co widzisz, nie jest prawdą.
2 - Odnosisz wrażenie, że gdzieś w pobliżu słyszysz krakanie wron, lecz nawet, jeśli spróbujesz, nie będziesz w stanie zlokalizować jego źródła. Dźwięk nie będzie uporczywy, będzie ci jednak towarzyszył do końca wątku, budząc niepokój.
3 - Kątem oka dostrzegasz Jessę, znajduje się gdzieś w twoim otoczeniu, w pozie naturalnej dla danego miejsca - może siedzieć w fotelu, na ławce, spacerować chodnikiem na ulicy lub wczytywać się w najnowsze wydanie gazety; jedynym, co świadczy o tym, że nie jest prawdziwa, jest więzienny strój i trupioblada twarz. Nie patrzy na ciebie, zajmując się swoimi sprawami, ale nie jesteś w stanie przestać jej widzieć; jeśli do niej podejdziesz lub się odezwiesz, nie zwróci na ciebie uwagi - tak, jakbyś była dla niej niewidzialna. Mara rozwieje się, gdy inna z postaci w wątku uświadomi cię, że jej nie widzi.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Ona nie była dobra w układaniu czyichś myśli i dawaniu dobrych rad. Czasami jej się tylko udawało, ale zdecydowanie wolała bardziej wspierające metody walki ze złym humorem. Opieka, przytulenie, a nawet tylko po prostu bycie i wsparcie, tak zazwyczaj działała. Od razu zauważyła, że coś jest nie tak. Od dawna miała problemy ze snem, właściwie gdy mówiła, że spała, wcale tego nie robiła. Przymykała oczy może na trzy godziny dziennie, przez resztę czasu wegetowała w łóżku, czasami z zamkniętymi oczami, czasami po prostu patrzyła w sufit i wymyślała jakie rzeczy mogły przypominać rysy, które na nim zostały. Za każdym razem było to coś nowego. Gwiazdozbiory, drzewa, chmury, zwierzęta. Ostatnio widziała owieczkę i widziała pufki, akurat wtedy, gdy jej małe łobuzy leżały gdzieś w jej nogach. Apropo tych małych łobuzów, właśnie przyczłapały za swoją panią do pokoju Lucindy i przypuściły krucjatę na ogrzane ciepłym ciałem łóżko, zwłaszcza tuląc się do nóg byłej szlachcianki. Marcy uśmiechnęła się pogodnie, widząc jak ochoczo wtuliły się w ciepłą kołdrę i podeszła powoli do łóżka, stawiając obie kawy na stoliku przy nim. Pokój Lucindy był zdecydowanie lepiej wyposażony niż ten Marcelli - miała ramę łóżka, normalną szafę i stolik… I już miały tę rozmowę na temat tego, że nie ma mowy, że właścicielka zabierze cokolwiek do siebie.
Chciała żeby Lucinda miała tu wygodnie. Żeby poczuła się jak w domu, a nie w jakimś mieszkaniu przejściowym. Niezbyt skrępowana Figg, usiadła w nogach jej łóżka, na jego skraju. To nagłe obudzenie trochę ją zmartwiło. Lucinda wyglądała na zmęczoną bardziej niż wczoraj. - Z tym co mamy to mogę Ci zrobić najwyżej rybną. - Przyznała, chociaż w sumie to nie taki głupi pomysł. Zupa będzie wydajna i nie będzie trzeba użyć do niej dużo składników. Jakież zioła się znajdzie. - Wstałam. Ale dosyć wcześnie.
Chyba nie dałaby rady zupełnie nie spać. Gdy kiedyś testowała swoją wytrzymałość, po trzech dobach udało jej się przespać bez przerwy szesnaście godzin. Niezły wynik, ale gra niewarta świeczki. - Wiesz, bardzo dobrze. Spokojnie. Martwię się tylko o Ciebie. - Oparła łokcie na kolanach, a dłonie ułożyła na własnej szyi i spojrzała w stronę Lucindy. Obie byly siebie warte. Obie dokładnie tak samo działały, najpierw patrzyły na drugą stronę, by dopiero później zająć się sobą. Właśnie dlatego obie kryły swoje nawzajem tyły.
Chciała żeby Lucinda miała tu wygodnie. Żeby poczuła się jak w domu, a nie w jakimś mieszkaniu przejściowym. Niezbyt skrępowana Figg, usiadła w nogach jej łóżka, na jego skraju. To nagłe obudzenie trochę ją zmartwiło. Lucinda wyglądała na zmęczoną bardziej niż wczoraj. - Z tym co mamy to mogę Ci zrobić najwyżej rybną. - Przyznała, chociaż w sumie to nie taki głupi pomysł. Zupa będzie wydajna i nie będzie trzeba użyć do niej dużo składników. Jakież zioła się znajdzie. - Wstałam. Ale dosyć wcześnie.
Chyba nie dałaby rady zupełnie nie spać. Gdy kiedyś testowała swoją wytrzymałość, po trzech dobach udało jej się przespać bez przerwy szesnaście godzin. Niezły wynik, ale gra niewarta świeczki. - Wiesz, bardzo dobrze. Spokojnie. Martwię się tylko o Ciebie. - Oparła łokcie na kolanach, a dłonie ułożyła na własnej szyi i spojrzała w stronę Lucindy. Obie byly siebie warte. Obie dokładnie tak samo działały, najpierw patrzyły na drugą stronę, by dopiero później zająć się sobą. Właśnie dlatego obie kryły swoje nawzajem tyły.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Marcy nie musiała się nazbyt starać, żeby Lucinda poczuła się tu jak w domu. Już jakiś czas temu, blondynka zdała sobie sprawę z tego, że traktuje Kres jak swój własny kawałek ziemi. Dbała o to miejsce, starała się być dobrą współlokatorką. Nie organizowała dzikich imprez i nie zapraszała na noc facetów. Czuła się czasami tak jakby była tu od zawsze. Dopiero po dłuższej analizie dochodziła do wniosku, że wcale tak nie jest. To wszystko brało się prawdopodobnie z przekonania Lucindy, że jej życie zaczęło się wraz ze zmianą nazwiska. Nowe życie. Może i nie była to najbardziej górnolotna myśl, ale niosła ze sobą prawdę. Czuła się inaczej, czuła ulgę, gdy myślała o tym wszystkim przez co musiała przejść, żeby dotrzeć do tego właśnie miejsca. Merlin jej świadkiem, że czułaby się tu dobrze nawet, gdyby spała na materacu. Nie liczyło się nic oprócz spokoju.
Ten w ostatnim czasie był dość zachwiany. Lucinda widziała po zachowaniu przyjaciółki, że ta się o nią martwi. Nie mogła się jej dziwić. Nie była w ostatnim czasie najlepszym towarzystwem. Mało mówiła, mało też jadła. Często łapała się na tym, że patrzy w przestrzeń i wypatruje czegoś czego tam nie ma. Choć starała się przyjmować dobrą minę do złej gry, to jednak Figg znała ją doskonale. Nie dało się jej oszukać, a zbywanie problemu jedynie ją rozwścieczało, a tego nie chciała ani Lucinda, ani cała Szkocja.
Blondynka powiodła wzrokiem za wskakującymi na jej łóżko pufkami. W krok za swoją panią, to było przecież całkowicie normalne. Uśmiechnęła się delikatnie na tą myśl i przeniosła spojrzenie na przyjaciółkę. – Rybna też brzmi całkiem dobrze. Może w końcu pozbędziemy się tego morskiego afrodyzjaku z domu? – wojna uszczuplała zapasy wszystkich. Cieszyły się z tego co tak naprawdę udało im się wyrwać. Lucinda często droczyła się z Marcy, że jeśli zostaną z niczym, to nie będzie się krępować i ugotuje z niej gulasz. Po dłuższej analizie zdawała sobie sprawę z tego, że żart jest mocno niesmaczny, a ona nie miała żadnego wyczucia w humorze.
Po słowach przyjaciółki Lucinda machnęła dłonią ryzykując, że ją tym zirytuje. – Jest już lepiej – zaczęła sięgając do szafki i wyciągając z niej fiolkę eliksiru wzmacniającego krew. Wychyliła zawartość jednym duszkiem i skrzywiła się czując cierpki smak na języku. – Ale jeśli chcesz mi pomóc, to zmuś alchemików do robienia eliksirów o smaku ciągutek. – dodała uśmiechając się delikatnie.
- Naprawdę jesteś jakaś spokojna. Coś się stało? – zapytała upijając łyk kawy. Przyzwyczaiła się już do jej zbożowego smaku. Nawet była gotowa stwierdzić, że jej ten smak bardziej podpasował.
Ten w ostatnim czasie był dość zachwiany. Lucinda widziała po zachowaniu przyjaciółki, że ta się o nią martwi. Nie mogła się jej dziwić. Nie była w ostatnim czasie najlepszym towarzystwem. Mało mówiła, mało też jadła. Często łapała się na tym, że patrzy w przestrzeń i wypatruje czegoś czego tam nie ma. Choć starała się przyjmować dobrą minę do złej gry, to jednak Figg znała ją doskonale. Nie dało się jej oszukać, a zbywanie problemu jedynie ją rozwścieczało, a tego nie chciała ani Lucinda, ani cała Szkocja.
Blondynka powiodła wzrokiem za wskakującymi na jej łóżko pufkami. W krok za swoją panią, to było przecież całkowicie normalne. Uśmiechnęła się delikatnie na tą myśl i przeniosła spojrzenie na przyjaciółkę. – Rybna też brzmi całkiem dobrze. Może w końcu pozbędziemy się tego morskiego afrodyzjaku z domu? – wojna uszczuplała zapasy wszystkich. Cieszyły się z tego co tak naprawdę udało im się wyrwać. Lucinda często droczyła się z Marcy, że jeśli zostaną z niczym, to nie będzie się krępować i ugotuje z niej gulasz. Po dłuższej analizie zdawała sobie sprawę z tego, że żart jest mocno niesmaczny, a ona nie miała żadnego wyczucia w humorze.
Po słowach przyjaciółki Lucinda machnęła dłonią ryzykując, że ją tym zirytuje. – Jest już lepiej – zaczęła sięgając do szafki i wyciągając z niej fiolkę eliksiru wzmacniającego krew. Wychyliła zawartość jednym duszkiem i skrzywiła się czując cierpki smak na języku. – Ale jeśli chcesz mi pomóc, to zmuś alchemików do robienia eliksirów o smaku ciągutek. – dodała uśmiechając się delikatnie.
- Naprawdę jesteś jakaś spokojna. Coś się stało? – zapytała upijając łyk kawy. Przyzwyczaiła się już do jej zbożowego smaku. Nawet była gotowa stwierdzić, że jej ten smak bardziej podpasował.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To nie brało się znikąd. Marcella chyba rozumiała, że one obie traktują się tutaj na równi. Nieważne, która wyłożyła na dom więcej pieniędzy, która go znalazła czy która kupiła. Wprowadziły się praktycznie w tym samym czasie, przez co żadna nie była bardziej przyzwyczajona do tych chłodnych ścian. Obie przyniosły ze sobą praktycznie tyle samo. Tych kołder, koców, poduszek Marcella zupełnie nie znała - najczęściej były to połatane stare pościele od jej ciotek i wujów rozsianych po całym świecie, bo Figgów było więcej niż się wydawało. Tylko skrywali się pod innymi nazwiskami, gdzieś daleko. Raz nawet dostała paczkę od cioci z Ameryki, a w niej takie gigantyczne ciągutki.
Obie wniosły do tego domu tyle samo. Lucinda dbała o ogród, Marcella zajmowała się gotowaniem i sprzątaniem kuchni, którą zaadoptowała na swoje królestwo. Czasami zastanawiała się i nawet pytała przyjaciółki czy nie zmienia się w typową panią domu, a naprawdę chciałaby wierzyć, że nie zacznie zmieniać się w Connie, jej starszą siostrę, która swoją drogą, była czasami strasznym wrzodem na tyłku. Przynajmniej kiedyś. Teraz częściej Figg tęskniła za nią, za tym, że siostra zawsze wiedziała jakie zioła mają jakie działanie, że mówiła, kiedy sprzątnąć, że dzięki niej w domu zawsze było głośno. A Lucinda często wychodziła i wtedy po prostu było cicho... I spokojnie. Trochę zbyt spokojnie. A poruszające się pufki miały bardzo finezyjny krok, dopiero gdy podeszły naprawdę blisko dało się usłyszeć ciche tuptanie. - O przepraszam, że nie pachnie tu piżmem, różami i Toujour Pur, milady. Już się poprawiam, przyniosę na śniadanie kawior i tost francuski. - Przewróciła oczami lekko. Pytanie czy Lucy w ogóle byłaby zdolna do ugotowania gulaszu, ale Marcy od razu ostrzegała ją, że to bardzo niewydajne wyjście... W końcu była mała i chuda. Hensley powinna znaleźć sobie lepszy kąsek. Najlepiej płci męskiej i o przystojnej twarzy. Złapała mocno za swój kubek i usiadła na łóżku Lucindy trochę głębiej, pozwalając sobie na zwykłą, poranną rozmowę. Oczywiście, patrząc na przyjaciółkę i słysząc taką odpowiedź od razu wykrzywiła usta, przymykając przy tym oczy. - Już lepiej, jasne jasne. - Wyglądała komicznie, gdy trochę ją przedrzeźniała, bo nie wychodziło jej to ani trochę. - Też kiedyś miałam podobny problem i też mówiłam, że wszystko okej. Chcesz skończyć jak ja? Co? - Uniosła brew, po czym zaśmiała się pod nosem. - A moim zdaniem to potrzebujesz raczej kogoś poznać. Nowego, nieskażonego, a przede wszystkim, niewybranego przez starego faceta. Czy tam starą babę. - Szkoda, że z ich pięknymi buźkami nie mogły udać się na jakieś randki w ciemno. - A z alchemikami to załatwię.
Pewnie, na pewno się to uda...
- Coś się miało stać dlatego, że jestem spokojna? - Uniosła brew. - Czy to jakaś paranoja?
Obie wniosły do tego domu tyle samo. Lucinda dbała o ogród, Marcella zajmowała się gotowaniem i sprzątaniem kuchni, którą zaadoptowała na swoje królestwo. Czasami zastanawiała się i nawet pytała przyjaciółki czy nie zmienia się w typową panią domu, a naprawdę chciałaby wierzyć, że nie zacznie zmieniać się w Connie, jej starszą siostrę, która swoją drogą, była czasami strasznym wrzodem na tyłku. Przynajmniej kiedyś. Teraz częściej Figg tęskniła za nią, za tym, że siostra zawsze wiedziała jakie zioła mają jakie działanie, że mówiła, kiedy sprzątnąć, że dzięki niej w domu zawsze było głośno. A Lucinda często wychodziła i wtedy po prostu było cicho... I spokojnie. Trochę zbyt spokojnie. A poruszające się pufki miały bardzo finezyjny krok, dopiero gdy podeszły naprawdę blisko dało się usłyszeć ciche tuptanie. - O przepraszam, że nie pachnie tu piżmem, różami i Toujour Pur, milady. Już się poprawiam, przyniosę na śniadanie kawior i tost francuski. - Przewróciła oczami lekko. Pytanie czy Lucy w ogóle byłaby zdolna do ugotowania gulaszu, ale Marcy od razu ostrzegała ją, że to bardzo niewydajne wyjście... W końcu była mała i chuda. Hensley powinna znaleźć sobie lepszy kąsek. Najlepiej płci męskiej i o przystojnej twarzy. Złapała mocno za swój kubek i usiadła na łóżku Lucindy trochę głębiej, pozwalając sobie na zwykłą, poranną rozmowę. Oczywiście, patrząc na przyjaciółkę i słysząc taką odpowiedź od razu wykrzywiła usta, przymykając przy tym oczy. - Już lepiej, jasne jasne. - Wyglądała komicznie, gdy trochę ją przedrzeźniała, bo nie wychodziło jej to ani trochę. - Też kiedyś miałam podobny problem i też mówiłam, że wszystko okej. Chcesz skończyć jak ja? Co? - Uniosła brew, po czym zaśmiała się pod nosem. - A moim zdaniem to potrzebujesz raczej kogoś poznać. Nowego, nieskażonego, a przede wszystkim, niewybranego przez starego faceta. Czy tam starą babę. - Szkoda, że z ich pięknymi buźkami nie mogły udać się na jakieś randki w ciemno. - A z alchemikami to załatwię.
Pewnie, na pewno się to uda...
- Coś się miało stać dlatego, że jestem spokojna? - Uniosła brew. - Czy to jakaś paranoja?
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Lucinda nigdy nie była damą, która bała się pracy. Pobrudzenie rąk wcale nie równało się hańbie i nie uwłaczało jej godności. Jej wychowanie jednak miało jeden mankament. Nie była nauczona życia codziennego. Szlachciankom łatwo było fiksować się na jednym zajęciu, bo wszystko inne robiło się samo. Tego nie była w stanie wyzbyć się ze swojego życia i kiedy wybrała zawód łamacza klątw i poszukiwacza artefaktów nie martwiła się tym czy będzie w stanie ugotować sobie obiad lub sprzątnąć bałagan wokół siebie. Podróże dały jej wiele życiowych lekcji, ale tych niestety unikała nie chcąc tracić czasu, który przecież wtedy uważała za cenny. Teraz jej priorytety się zmieniły. Trochę zmieniło się też jej podejście do życia i przez wojnę nabrała większej rezerwy do czasu jaki posiadała. Starała się pomagać Figg, ale obie doskonale wiedziały, że często więcej z niej szkody niż pożytku. Chyba jeszcze nie do końca wiedziała kim jest Lucinda Hensley, bo choć się starała to nie była w stanie wyprzeć z siebie Lucindy Selwyn.
Blondynka westchnęła na słowa przyjaciółki. – Za niczym tak nie tęsknie jak za smakiem drogich alkoholi – przez jej słowa przedzierała się ironia, choć nie do końca było to kłamstwo. Kiedy była już dorosła, a uczestnictwo w sabatach obowiązkowe, to jedynie smak szampana rekompensował jej te tortury. – Ale nie powiesz mi, że nie zauważyłaś, że nasze zaopatrzenie, to prawdziwe akwarium? – no cóż, nie potrafiła gotować. Była raczej degustatorem tego co przygotowała dla niej Marcy. Nigdy nie narzekała i tym razem też tego nie robiła. I tak cieszyła się, że udało im się zebrać spore zapasy, bo brakiem jedzenia martwili się wszyscy. Sam fakt był jednak zabawny. Jeśli po zimie ich skóra nie pokryje się łuskami, to będzie naprawdę dumna.
- Marcy… - zaczęła spoglądając na przyjaciółkę z pytającym wyrazem twarzy. – Co chcesz przez to powiedzieć? Dlaczego miałabym nie skończyć jak Ty? – zapytała szczerze ciekawa jej odpowiedzi. Lucinda nie uważała, żeby Figg miała mieć sobie coś do zarzucenia. Wręcz przeciwnie. Poświęciła wiele toczącej się wojnie. Robiła tak wiele dla ludzi i często pomijała przy tym samą siebie. Tu także nie różniły się zbytnio od siebie. Przykre, ale prawdziwe. Nie mogły za bardzo siebie krytykować. Były tylko ludźmi. A jednak zazwyczaj nikt nie krytykuje Lucindy bardziej niż ona sama.
Kiedy Marcy wspomniała o tym, że Lucinda potrzebuje w swoim życiu mężczyzny, blondynka spuściła wzrok na dłonie. – Nie, nie potrzebuje – odparła i uśmiechnęła się delikatnie. – Wszyscy mężczyźni w moim życiu przynieśli mi więcej krzywdy niż pożytku. Jeśli mam przechodzić przez to raz jeszcze, to… wolę w ogóle. – kiedyś bawiły ją komentarze ciotek dotyczące jej staropanieństwa. Nie wierzyła w to, było to dla niej zbyt absurdalne. Teraz ten stan rzeczy wcale by jej nie przeszkadzał. Zbyt wiele razy zbierała swoje potłuczone serce z podłogi by świadomie się w to pakować. Może kiedyś przyjdzie jej zmienić zdanie, ale to długa i wyboista drogą, którą Lucinda nie chciała teraz się kierować. Nie w obliczu tego wszystkiego co dzieje się wokół niej. Traciła głowę, nie myślała logicznie i ufała bezgranicznie. To ją niszczyło. – Czemu właściwie o tym wspomniałaś? Masz może kogoś sama na oku? – zapytała spoglądając na przyjaciółkę z pytającym wyrazem twarzy. Miała szczerą nadzieje, że Marcy znajdzie sobie kogoś przy kim będzie szczęśliwa. Jej przyjaciółka na to zasługiwała. Dla jej dobra nawet zwolniłaby ten pokój.
Na kolejne słowa Figg, Lucinda jedynie wzruszyła ramionami. – Ej, ostatnio paranoja to moja serdeczna przyjaciółka. Proszę jej nie obrażać. – odparła, a po chwili westchnęła. – Nie wiem, może świat przyzwyczaił mnie do tego, że nic nie jest spokojne i lekkie, a ten poranek wydaje się właśnie taki być. – na jej ustach pojawił się delikatny, ale szczery uśmiech.
Blondynka westchnęła na słowa przyjaciółki. – Za niczym tak nie tęsknie jak za smakiem drogich alkoholi – przez jej słowa przedzierała się ironia, choć nie do końca było to kłamstwo. Kiedy była już dorosła, a uczestnictwo w sabatach obowiązkowe, to jedynie smak szampana rekompensował jej te tortury. – Ale nie powiesz mi, że nie zauważyłaś, że nasze zaopatrzenie, to prawdziwe akwarium? – no cóż, nie potrafiła gotować. Była raczej degustatorem tego co przygotowała dla niej Marcy. Nigdy nie narzekała i tym razem też tego nie robiła. I tak cieszyła się, że udało im się zebrać spore zapasy, bo brakiem jedzenia martwili się wszyscy. Sam fakt był jednak zabawny. Jeśli po zimie ich skóra nie pokryje się łuskami, to będzie naprawdę dumna.
- Marcy… - zaczęła spoglądając na przyjaciółkę z pytającym wyrazem twarzy. – Co chcesz przez to powiedzieć? Dlaczego miałabym nie skończyć jak Ty? – zapytała szczerze ciekawa jej odpowiedzi. Lucinda nie uważała, żeby Figg miała mieć sobie coś do zarzucenia. Wręcz przeciwnie. Poświęciła wiele toczącej się wojnie. Robiła tak wiele dla ludzi i często pomijała przy tym samą siebie. Tu także nie różniły się zbytnio od siebie. Przykre, ale prawdziwe. Nie mogły za bardzo siebie krytykować. Były tylko ludźmi. A jednak zazwyczaj nikt nie krytykuje Lucindy bardziej niż ona sama.
Kiedy Marcy wspomniała o tym, że Lucinda potrzebuje w swoim życiu mężczyzny, blondynka spuściła wzrok na dłonie. – Nie, nie potrzebuje – odparła i uśmiechnęła się delikatnie. – Wszyscy mężczyźni w moim życiu przynieśli mi więcej krzywdy niż pożytku. Jeśli mam przechodzić przez to raz jeszcze, to… wolę w ogóle. – kiedyś bawiły ją komentarze ciotek dotyczące jej staropanieństwa. Nie wierzyła w to, było to dla niej zbyt absurdalne. Teraz ten stan rzeczy wcale by jej nie przeszkadzał. Zbyt wiele razy zbierała swoje potłuczone serce z podłogi by świadomie się w to pakować. Może kiedyś przyjdzie jej zmienić zdanie, ale to długa i wyboista drogą, którą Lucinda nie chciała teraz się kierować. Nie w obliczu tego wszystkiego co dzieje się wokół niej. Traciła głowę, nie myślała logicznie i ufała bezgranicznie. To ją niszczyło. – Czemu właściwie o tym wspomniałaś? Masz może kogoś sama na oku? – zapytała spoglądając na przyjaciółkę z pytającym wyrazem twarzy. Miała szczerą nadzieje, że Marcy znajdzie sobie kogoś przy kim będzie szczęśliwa. Jej przyjaciółka na to zasługiwała. Dla jej dobra nawet zwolniłaby ten pokój.
Na kolejne słowa Figg, Lucinda jedynie wzruszyła ramionami. – Ej, ostatnio paranoja to moja serdeczna przyjaciółka. Proszę jej nie obrażać. – odparła, a po chwili westchnęła. – Nie wiem, może świat przyzwyczaił mnie do tego, że nic nie jest spokojne i lekkie, a ten poranek wydaje się właśnie taki być. – na jej ustach pojawił się delikatny, ale szczery uśmiech.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Najbardziej wysunięta na północ osada wyspy Wielkiej Brytanii, poranek, świergot budzącej się fauny, która zważywszy na porę roku była już nieco przerzedzona przez różnego rodzaju migracje; wydawać by się mogło, że spokój jest idealnym podsumowaniem regionu, w którym przyszło dwóm poszukiwanym listami gończymi czarodziejkom zamieszkać. Niestety nie każdy szczycił się tak błogimi chwilami, szczególnie kiedy życie wydawało się tak ciężkie i okrutne jak u pryszczatej Oleksa 'Peggy' Lousen. Niemiecka, mugolska imigrantka nie zamierzała pozwalać, by jakiekolwiek jedzenie zostało zmarnowane, była zbyt dobrze nauczona oszczędności, do której przymusiły czasy wojny. Świadoma tego, że południowa część ogrodu w Kresie posiada stare owocowe drzewa w postaci jabłoni i gruszy, które miały szansę być na ostatkach swoich podrygów, spróbowała własnych sił w wyłudzeniu nieco dóbr. Czasy były ciężkie, zapasów zaczynało brakować, nic dziwnego, że przyjaźni ludzie z okolicy zaczęli zwracać się ku sobie, w poszukiwaniu czegoś, co mogło im posłużyć na strawę, nawet do zwyczajnych przetworów. Nie miała sobie za złe, że mocno puka do głównych drzwi, ponieważ będąc w pewnej skrajności, musiała patrzeć na to, co najważniejsze, a było tym przetrwanie.
- Die Herrin Lusanda! - rozległo się nawoływanie sprzed drzwi i choć nie były to krzyki jak na rzezi, w całym domu słyszalny był ten mocny, zagraniczny akcent. Przekręcone imię również wydawało się jakieś takie znajome, bo któż nie poznał Peggy, ten nie zaznał prawdziwej sympatii okolicznej gawiedzi, która potrafiła zagadać na podwórku. Ostatnimi czasy niestety coraz rzadziej widywało się towarzystwo mugoli, bo przecież nawet oni mieli własne problemy, którymi starali się nie narzucać.
- Ja po jabłka... Herrin! - pukała dalej z wytłumaczeniem jeszcze przed progiem, bo jakoś wydawało jej się, że dobrze jest się wytłumaczyć jeszcze zanim stanie twarzą w twarz z właścicielką tego, po co przyszła. Miała ze sobą wiklinowy, pusty koszyk, jakby cała ta akcja była zaplanowana już wcześniej, ale czy można było się dziwić? Lubiła być przygotowana. Dowiedziała się o tych starych drzewach owocowych i nie była w stanie przepuścić okazji na darmowe smaki do przetworów, co z tego, że z rana ostatnie spady były zmarznięte i nie należało ich zbierać, uparta kobieta zamierzała i tak spróbować. Głód błyszczał w jej oczach, którymi starała się dojrzeć jakiegokolwiek ruchu za szkłem w drzwiach.
- Die Herrin Lusanda! - rozległo się nawoływanie sprzed drzwi i choć nie były to krzyki jak na rzezi, w całym domu słyszalny był ten mocny, zagraniczny akcent. Przekręcone imię również wydawało się jakieś takie znajome, bo któż nie poznał Peggy, ten nie zaznał prawdziwej sympatii okolicznej gawiedzi, która potrafiła zagadać na podwórku. Ostatnimi czasy niestety coraz rzadziej widywało się towarzystwo mugoli, bo przecież nawet oni mieli własne problemy, którymi starali się nie narzucać.
- Ja po jabłka... Herrin! - pukała dalej z wytłumaczeniem jeszcze przed progiem, bo jakoś wydawało jej się, że dobrze jest się wytłumaczyć jeszcze zanim stanie twarzą w twarz z właścicielką tego, po co przyszła. Miała ze sobą wiklinowy, pusty koszyk, jakby cała ta akcja była zaplanowana już wcześniej, ale czy można było się dziwić? Lubiła być przygotowana. Dowiedziała się o tych starych drzewach owocowych i nie była w stanie przepuścić okazji na darmowe smaki do przetworów, co z tego, że z rana ostatnie spady były zmarznięte i nie należało ich zbierać, uparta kobieta zamierzała i tak spróbować. Głód błyszczał w jej oczach, którymi starała się dojrzeć jakiegokolwiek ruchu za szkłem w drzwiach.
Czasami miała wrażenie, że to wszystko co działo się przed jej zamieszkaniem w Szkocji było innym życiem. Łapała się na tym, że nie pamięta siebie innej, choć minęły zaledwie miesiące. Może dlatego, że wcześniej żyła na pół gwizdka? Szlachcianką nigdy nie była. Uczestniczyła w tych wszystkich uroczystościach, spoglądała w dal chcąc zadawalać swoich najbliższych, ale tak naprawdę sama siebie w tym wszystkim nie odnajdywała. Jej mieszkanie na Pokątnej również było puste. Sam fakt, że przenosząc się tutaj zabrała ze sobą jedynie dwie torby z czego jedna wypchana była po brzegi mapami, skoroszytami i innymi drobnostkami, które jak poszukiwacz artefaktów uważała za najważniejsze. Nie zabrała nic co mogłoby się jej chociażby kojarzyć z pięknym światem szlachecko urodzonych, bo nigdy nie czuła, że do nich przynależy. Ściany były białe, puste, łóżko wygodne, ale zimne. Wszystko zmieniło się wraz ze zmianą nazwiska. Może i ona się wtedy zmieniła?
Takie rozmowy jak ta przypominały jej jakie ma szczęście. Najlepsi przyjaciele od zawsze zastępowali jej rodzinę, choć nie zawsze potrafiła ten fakt szczerze docenić. Taka już chyba po prostu była. Zakręcona, ale przyjazna. Dla ludzi była gotowa na wiele wyrzeczeń i spojrzenie na to wszystko z perspektywy czasu pozwoliło jej stwierdzić, że jej problemy nie brały się z niczego. Brały się z podejścia do życia i zepsucia, które ogarniało wszystkich dookoła. Wszystkich razem z nią.
Gdy Lucinda usłyszała głos wydobywający się zza drzwi uniosła brew w pytającym geście. Dopiero kolejne słowa rzucone przez sąsiadkę pozwoliły jej wyklarować sytuację. Przewróciła niemrawo oczami, ale podniosła się z łóżka i sięgnęła po stary szlafrok. – Pójdę – powiedziała może tym samym chcąc uciec od niewygodnej rozmowy, której temat niepotrzebnie dotykał rzeczy, o których zwyczajnie nie chciała rozmawiać.
Blondynka pchnęła drzwi jedną ręką, a drugą szczelnie otuliła się szlafrokiem. To na pewno nie była dobra pora na takie paradowanie w cienkim odzieniu, ale nie przyszło jej nawet do głowy by narzucić jakiś płaszcz. – Dzień dobry – zaczęła, a jej wzrok od razu padł na pusty koszyk, który z wdzięcznością kobieta dzierżyła. – Jabłka? – powtórzyła niemrawo. – Czy one do czegokolwiek się jeszcze nadadzą? – wiedziała, że tak, ale też miała nawet serca by odmówić sąsiadce. Im tu też było ciężko, chyba wszystkim było, ale wyrzuty sumienia zjadłyby ją zanim w ogóle pomyślałaby o tej nieszczęsnej jabłonce.
Takie rozmowy jak ta przypominały jej jakie ma szczęście. Najlepsi przyjaciele od zawsze zastępowali jej rodzinę, choć nie zawsze potrafiła ten fakt szczerze docenić. Taka już chyba po prostu była. Zakręcona, ale przyjazna. Dla ludzi była gotowa na wiele wyrzeczeń i spojrzenie na to wszystko z perspektywy czasu pozwoliło jej stwierdzić, że jej problemy nie brały się z niczego. Brały się z podejścia do życia i zepsucia, które ogarniało wszystkich dookoła. Wszystkich razem z nią.
Gdy Lucinda usłyszała głos wydobywający się zza drzwi uniosła brew w pytającym geście. Dopiero kolejne słowa rzucone przez sąsiadkę pozwoliły jej wyklarować sytuację. Przewróciła niemrawo oczami, ale podniosła się z łóżka i sięgnęła po stary szlafrok. – Pójdę – powiedziała może tym samym chcąc uciec od niewygodnej rozmowy, której temat niepotrzebnie dotykał rzeczy, o których zwyczajnie nie chciała rozmawiać.
Blondynka pchnęła drzwi jedną ręką, a drugą szczelnie otuliła się szlafrokiem. To na pewno nie była dobra pora na takie paradowanie w cienkim odzieniu, ale nie przyszło jej nawet do głowy by narzucić jakiś płaszcz. – Dzień dobry – zaczęła, a jej wzrok od razu padł na pusty koszyk, który z wdzięcznością kobieta dzierżyła. – Jabłka? – powtórzyła niemrawo. – Czy one do czegokolwiek się jeszcze nadadzą? – wiedziała, że tak, ale też miała nawet serca by odmówić sąsiadce. Im tu też było ciężko, chyba wszystkim było, ale wyrzuty sumienia zjadłyby ją zanim w ogóle pomyślałaby o tej nieszczęsnej jabłonce.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niby powinna wiedzieć o jabłkach, miała lata doświadczenia w zbieraniu nie tylko owoców, ale również i wielu innych roślin; bardzo możliwe, że właśnie dlatego nie zamierzała odpuścić. Każdemu głód zaglądał w oczy, choć na szczęście tutaj ludzie byli w stanie sobie wzajemnie pomagać. Cotygodniowe wspólne posiłki dla potrzebujących niejednokrotnie powodowały, że puste brzuchy napełniały się czymś ciepłym. Czasem wystarczyły zwykłe wysuszone zioła sprzed czterech miesięcy, żeby tylko nieco podbić temperaturę, która zdawała się nie mieć żadnych oporów przed początkowo zimowymi przymrozkami. Ten poranek nie był inny, dlatego opatulona w chustę kobieta wyłupiła swoje oczy, spoglądając na jasnowłosą panienkę w lekkim niedowierzaniu. Niby miała szlafrok, ale przy takiej zimnicy? Toż to się nie godzi!
- Panienka chorowita będzie! Raz-cak, po ubranie. – zarządziła z mocnym akcentem, mając jedynie na myśli same dobre rzeczy, bo przecież z jakiegoż innego powodu mogłoby tak jej zależeć, aby Lucinda odziała się w cokolwiek grubszego? Być może na szali stawiane były te zimne jabłka, a może kwestią był sam fakt, że tutaj każdy patrzył na drugą osobę, starając się, by każdy czuł się zauważony, nawet tutaj w Kresie. Mała wyspa miała to do siebie, że mieszkańcy mieli okazję znać wszystkich nawet bez znajomości ich twarzy. Tutaj wprowadził się ktoś do starego domu po Thompsonach, a tam wróciła wnuczka z dziećmi do rodzinnego domu u Seawatch’ów. Wiadome było kto, z kim i gdzie, a o właścicielce jasnych, krótkich włosów nie było wiadomo zbyt wiele. Raz może ktoś zaczepił kiedyś nie tylko Marcellę, ale również Panienkę Hensley i poprzekręcał imię, które mu podała, a może w rzeczywistości takie właśnie miało być? Nienaprowadzające na nic konkretnego, choć tutaj na samym końcu świata – nie miały się czego obawiać, a raczej nie powinny. W końcu mieszkańcy zawsze mieli jakieś własne historie, które należało doprawić o własny komentarz.
- Tak, tak, przetwory pyszniusie, Pani też dostanie za rok. – stwierdziła entuzjastycznie, choć błysk w jej oczach mówił coś całkiem innego. Mogła nie przeżyć nawet tej zimy, jednak determinacja robiła swoje, a w tych zmarszczkach pięćdziesięciolatki z łatwością można było zauważyć, że nie zamierzała odpuścić. Pytanie tylko, czy Hensley zamierzała jej na to pozwolić?
- Panienka chorowita będzie! Raz-cak, po ubranie. – zarządziła z mocnym akcentem, mając jedynie na myśli same dobre rzeczy, bo przecież z jakiegoż innego powodu mogłoby tak jej zależeć, aby Lucinda odziała się w cokolwiek grubszego? Być może na szali stawiane były te zimne jabłka, a może kwestią był sam fakt, że tutaj każdy patrzył na drugą osobę, starając się, by każdy czuł się zauważony, nawet tutaj w Kresie. Mała wyspa miała to do siebie, że mieszkańcy mieli okazję znać wszystkich nawet bez znajomości ich twarzy. Tutaj wprowadził się ktoś do starego domu po Thompsonach, a tam wróciła wnuczka z dziećmi do rodzinnego domu u Seawatch’ów. Wiadome było kto, z kim i gdzie, a o właścicielce jasnych, krótkich włosów nie było wiadomo zbyt wiele. Raz może ktoś zaczepił kiedyś nie tylko Marcellę, ale również Panienkę Hensley i poprzekręcał imię, które mu podała, a może w rzeczywistości takie właśnie miało być? Nienaprowadzające na nic konkretnego, choć tutaj na samym końcu świata – nie miały się czego obawiać, a raczej nie powinny. W końcu mieszkańcy zawsze mieli jakieś własne historie, które należało doprawić o własny komentarz.
- Tak, tak, przetwory pyszniusie, Pani też dostanie za rok. – stwierdziła entuzjastycznie, choć błysk w jej oczach mówił coś całkiem innego. Mogła nie przeżyć nawet tej zimy, jednak determinacja robiła swoje, a w tych zmarszczkach pięćdziesięciolatki z łatwością można było zauważyć, że nie zamierzała odpuścić. Pytanie tylko, czy Hensley zamierzała jej na to pozwolić?
Niby powinna się bać pokazywać własną twarz. Wychodząc z domu starała się kryć pod obszernym kapturem jej jesiennej szaty. Wiedziała, że każdy może zdradzić każdego i to bez wyjątku. Czy czuła się lepiej z tą świadomością? Chyba nie do końca, ale przez te wszystkie lata wiele nauczyła się o ludziach i relacjach. Naiwność, którą dawniej przejawiała umknęła, a ona starała podchodzić do ludzi w taki sam sposób w jaki oni podchodzą do niej. Wcześniej jej tego brakowało, wcześniej chciała zbawić świat, wierzyła, że ludzie nie dzielą się na dobrych i złych, a jedynie sposób w jaki żyją się liczy. Droga, którą obierają. Teraz jej myślenie się zmieniło. Choć zła i dobra mieli w sobie tyle samo, to predyspozycje miały tu prawdziwe znaczenie.
We własnym domu starała się odgraniczać od panującej wszędzie wojny. Może to głupie, ale przecież każdy potrzebował choć chwili oddechu, chwili normalności. Gdy wzrok blondynki zatrzymał się na zmęczonej twarzy kobiety, ta potrafiła sobie wyobrazić jak bardzo pomocna byłaby dla niej nagroda, którą mogła zgarnąć za list gończy. Prawdopodobnie, gdyby wydarzyło się w jej życiu coś znaczącego, to nie miałaby skrupułów by to zrobić i chyba Lucinda nawet nie mogłaby jej za to winić. Na razie nie był to jednak czas na takie zmartwienia. Może chodziło o jabłka? Może w tym wszystkim nie było drugiego dna, bo czy naprawdę we wszystkim takowe musi być?
Na samo wspomnienie o zimnie, Lucinda zadrżała. – Jak październikowy chłód mnie pokona, to co będzie w grudniu? – to będzie jej pierwsza zima w Kresie. Jeszcze nie chciała się martwić tym skąd wezmą pieniądze by opalić dom, nie chciała też się martwić tym jak będzie wyglądać przyszły rok, którego kroki echem odbijały się w jej myślach. – Mam nadzieje, że Pani zdrowie dopisuje? – zapytała. Nauczona pewnego sposobu prowadzenia konwersacji nie mogła nie zadać tego pytania. W obecnych czasach im mniej wiesz tym lepiej śpisz, ale czy to dotyczy wszelkich rozmów? Nawet rozmów z sąsiadami?
Szlachcianka przeniosła spojrzenie na jabłonkę, pod którą piętrzyły się dojrzałe jabłka. Przez chwile się zawahała, bo jeszcze niedawno rozmawiały z Figg o tym, że ich zapasy, to głównie ryby, ale szybko odepchnęła od siebie te myśli. Jabłka zaczęły spadać już w połowie września, a one prócz jednego jabłecznika nic innego z nich nie zrobiły. – Śmiało, proszę zbierać. Tylko niech nam Pani przyniesie choć jeden mały słoiczek, czasy ciężkie, a do owoców trzeba mieć rękę, prawda?
z.t
We własnym domu starała się odgraniczać od panującej wszędzie wojny. Może to głupie, ale przecież każdy potrzebował choć chwili oddechu, chwili normalności. Gdy wzrok blondynki zatrzymał się na zmęczonej twarzy kobiety, ta potrafiła sobie wyobrazić jak bardzo pomocna byłaby dla niej nagroda, którą mogła zgarnąć za list gończy. Prawdopodobnie, gdyby wydarzyło się w jej życiu coś znaczącego, to nie miałaby skrupułów by to zrobić i chyba Lucinda nawet nie mogłaby jej za to winić. Na razie nie był to jednak czas na takie zmartwienia. Może chodziło o jabłka? Może w tym wszystkim nie było drugiego dna, bo czy naprawdę we wszystkim takowe musi być?
Na samo wspomnienie o zimnie, Lucinda zadrżała. – Jak październikowy chłód mnie pokona, to co będzie w grudniu? – to będzie jej pierwsza zima w Kresie. Jeszcze nie chciała się martwić tym skąd wezmą pieniądze by opalić dom, nie chciała też się martwić tym jak będzie wyglądać przyszły rok, którego kroki echem odbijały się w jej myślach. – Mam nadzieje, że Pani zdrowie dopisuje? – zapytała. Nauczona pewnego sposobu prowadzenia konwersacji nie mogła nie zadać tego pytania. W obecnych czasach im mniej wiesz tym lepiej śpisz, ale czy to dotyczy wszelkich rozmów? Nawet rozmów z sąsiadami?
Szlachcianka przeniosła spojrzenie na jabłonkę, pod którą piętrzyły się dojrzałe jabłka. Przez chwile się zawahała, bo jeszcze niedawno rozmawiały z Figg o tym, że ich zapasy, to głównie ryby, ale szybko odepchnęła od siebie te myśli. Jabłka zaczęły spadać już w połowie września, a one prócz jednego jabłecznika nic innego z nich nie zrobiły. – Śmiało, proszę zbierać. Tylko niech nam Pani przyniesie choć jeden mały słoiczek, czasy ciężkie, a do owoców trzeba mieć rękę, prawda?
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Komplikacje życiowe często sprowadzały umysł na manowce, doszukując się dwuznaczności, które nie zawsze czaiły się w intencjach drugiego człowieka. Tutaj życie płynęło inaczej i choć faktycznie brakowało wiele do dostatku, to nie byli w wielkiej skrajności, a przynajmniej być nie powinni! Emigrantka z Niemiec miała po prostu własne fanaberie albo faktycznie nie była w stanie wystarczająco zaopiekować się własną spiżarnią przez braki widoczne na targu. Jesienna pora roku zdecydowanie nie traktowała nikogo zbyt ciepło, więc nie dziwota, że owoce stały się czymś wartym ryzyka - szczególnie, gdy chodziło o zapukanie do drzwi obcych sobie osób! Oleksa nie posiadała skrupułów, tym bardziej skoro kojarzyła dwie panny z widzenia, a historie o jabłonkach rosnących na tyłach ich domku jednorodzinnego usłyszała nie od byle kogo, bo najstarszego spośród sprzedawców! Małe społeczności miały to do siebie, że potrafiły w trymiga stworzyć własną hierarchię wartości, która była znana każdemu wewnątrz, więc takie słowo człowieka z doświadczeniem było czymś więcej niż zwykłym porzekadłem! Właśnie ono przywiodło Peggy do drzwi odległych sąsiadek.
- Ja, ja... grudzień, to dopiero będzie. - przytaknęła z niemieckimi wstawkami, nawet nie siląc się na tłumaczenie, bo przecież pewne wyrazy były zbyt naturalne, żeby ktokolwiek mógł ich nie rozumieć. Nawet jeśli na chwilę pozwoliła sobie na opuszczenie gardy w postaci oddalenia myśli od jabłonek, to zaraz wróciła na odpowiednie tory. Tylko Lucinda wręcz idealnie trafiła w punkt, który zwykle bolał najbardziej! - Gelenke... oj stawy... oj Wy młodzi... nie znacie. - zamarudziła dosyć swobodnie, nawet nie próbując pobiadolić nad swoim losem, bo przecież wiadomo, że czasem to łatwiej tak wyrzucić z siebie jakieś złości i bóle, od razu człowiekowi lżej! Niby maści pomagają, ale co to za smarowidła byle jakie? Przecież nikogo nie było tutaj stać na pierwszej klasy medykamenty!
Rdzenna Niemka powędrowała wzrokiem za lokatorką domu na te opadnięte, zziębnięte jabłuszka, które należało otoczyć porządną opieką i niemal w trymiga posłała uśmiech do panienki. Zadowolona z całego tego obrotu sytuacji niemal od razu wzięła się za zbieranie najmniej zimnych spadów, które mogłyby jeszcze się do czegoś nadać. Kto wie, może nawet udałoby się zrobić z siedem słoików? Na te czasy, to istne bogactwo! - Oczywiście, oczywiście! - odpowiedziała jej już w drodze do jabłonki. Zbierała dobre czterdzieści minut, bo przecież kości nie takie, a już tym bardziej kondycja, choć jesienne powietrze zdecydowanie pokrzepiało do nieco żwawszych ruchów. Później już mieszkanki domku w John o'Groats mogły zobaczyć jedynie ćwiartkę spadów jabłek, które zostały na ziemi i ani śladu po sąsiadce. Niedługi tydzień później otrzymały słoik przetworu jabłkowego, który swoją jakością zdecydowanie nie zniewalał, ale lepsze to niż nic!
| zt.
- Ja, ja... grudzień, to dopiero będzie. - przytaknęła z niemieckimi wstawkami, nawet nie siląc się na tłumaczenie, bo przecież pewne wyrazy były zbyt naturalne, żeby ktokolwiek mógł ich nie rozumieć. Nawet jeśli na chwilę pozwoliła sobie na opuszczenie gardy w postaci oddalenia myśli od jabłonek, to zaraz wróciła na odpowiednie tory. Tylko Lucinda wręcz idealnie trafiła w punkt, który zwykle bolał najbardziej! - Gelenke... oj stawy... oj Wy młodzi... nie znacie. - zamarudziła dosyć swobodnie, nawet nie próbując pobiadolić nad swoim losem, bo przecież wiadomo, że czasem to łatwiej tak wyrzucić z siebie jakieś złości i bóle, od razu człowiekowi lżej! Niby maści pomagają, ale co to za smarowidła byle jakie? Przecież nikogo nie było tutaj stać na pierwszej klasy medykamenty!
Rdzenna Niemka powędrowała wzrokiem za lokatorką domu na te opadnięte, zziębnięte jabłuszka, które należało otoczyć porządną opieką i niemal w trymiga posłała uśmiech do panienki. Zadowolona z całego tego obrotu sytuacji niemal od razu wzięła się za zbieranie najmniej zimnych spadów, które mogłyby jeszcze się do czegoś nadać. Kto wie, może nawet udałoby się zrobić z siedem słoików? Na te czasy, to istne bogactwo! - Oczywiście, oczywiście! - odpowiedziała jej już w drodze do jabłonki. Zbierała dobre czterdzieści minut, bo przecież kości nie takie, a już tym bardziej kondycja, choć jesienne powietrze zdecydowanie pokrzepiało do nieco żwawszych ruchów. Później już mieszkanki domku w John o'Groats mogły zobaczyć jedynie ćwiartkę spadów jabłek, które zostały na ziemi i ani śladu po sąsiadce. Niedługi tydzień później otrzymały słoik przetworu jabłkowego, który swoją jakością zdecydowanie nie zniewalał, ale lepsze to niż nic!
| zt.
I show not your face but your heart's desire
Sypialnia Lucindy
Szybka odpowiedź