Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Kącik pokerowy
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kącik pokerowy
Pod dachami tawerny najbardziej prymitywne i czarne pragnienia mogą się spełnić. Tu nikt nie przychodzi na jednego kielicha, tu aż do rana w oparach dymu i akompaniamencie trzaskającego szkła toczą się prawdziwe gry. Jeden ze stolików upodobali sobie mistrzowie szczęśliwej karty i ryzykownej kości. To tu króluje kościany poker - ulubiona rozrywka piratów i przemytników, wciągająca i bezlitosna. Toczą się kości po stole, na środku którego ktoś postanowił wyłożyć swój los. Skarby zza oceanu? Dobytek życia? Żonę? Ci, którym nie braknie odwagi i szczęścia (albo sprytu), mogą zyskać bardzo wiele i utonąć w zatoce chwały lub stracić ostatniego złamanego knuta.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:26, w całości zmieniany 1 raz
| 16 VI
Kolejne tygodnie mijały zastraszająco szybko, lecz mimo nawału obowiązków żeglarz nie zapominał, o czym rozmawiali na kwietniowym spotkaniu Rycerzy, a także - czym mieli się zająć w najbliższej przyszłości. A skoro spotkanie z olbrzymami miał już za sobą, mógł w końcu skupić się na wywiązywaniu z innych, nie mniej ważnych obowiązków. I właśnie dlatego nie skierował swych kroków od razu do Parszywego Pasażera, który jakimś cudem nie padł jeszcze ofiarą trawiących miasto walk, a w którym miał spotkać się z krewniakiem, zamiast tego przez jakiś czas krążył po okolicy, próbując zaobserwować, czy Pichard, zarządca portu, był tego dnia w biurze, czy raczej zaszył się na jakimś zadupiu, by w ten sposób zmniejszyć ryzyko zostania ofiarą niepokojów, które wstrząsały stolicą raz po raz. Była to dla Goyle'a niezwykle ważna informacja, mimo to w trakcie swych nieudolnych oględzin nie zyskał całkowitej pewności, czy stary pojawił się w pracy, czy po budynku kręcili się jacyś inni czarodzieje. Lecz kto mógłby się tam panoszyć? I jak często Pichard pojawiał się teraz na posterunku...? Pluł sobie w brodę, że nie miał odpowiedniego rozeznania w temacie, lecz przecież nieczęsto bywał gościem zarządcy - również dlatego, że wolał trzymać się od tego niekompetentnego idioty na dystans. Wszyscy wiedzieli, że władzę pełnił jedynie na pokaz, lecz niewątpliwie jego brak zainteresowania tym, co działo się na ulicach, a także na cumujących w porcie żaglowcach, wielokrotnie był Goyle'om - czy innym przemytnikom - na rękę. Teraz jednak, gdy szlamy i niemagiczni próbowali uciekać z Londynu na statkach szukających okazji do łatwego zarobku kapitanów, przydałoby się wprowadzić odpowiednio dokładne kontrole, które położyłyby kres temu procederowi. Ukarać kilku z nich na pokaz.
W końcu zrezygnował z prowadzenia dalszych obserwacji i trafił do Parszywego, wśród nielicznych o tej porze dnia - nie było jeszcze południa - klientów tawerny szukając twarzy Theo. A kiedy nie dostrzegł go ani przy barze, ani pod prowizoryczną sceną, postanowił zamówić rum i zająć miejsce przy stoliku, który zwykle służył jako przystań dla nałogowych hazardzistów. Kto wie, może urozmaicą sobie rozmowę partyjką kościanego pokera...? Dawno nie mieli okazji w coś zagrać, zaś wczesna godzina i niezmącony alkoholem rozsądek niemalże gwarantowały, że nie będą stawiać na szali wszystkich oszczędności, łajb czy skarbów z odległych krajów - i dobrze. Mimo wszystko spotykali się tutaj ze zgoła innego, znacznie poważniejszego powodu niż zwykła chęć udowodnienia sobie, kto ma więcej szczęścia w karty. Na tyle wygodnie, na ile był w stanie rozsiadł się na rozklekotanym krześle, a następnie sięgnął do kieszeni po papierośnicę, wyjął z niej jednego ze zrobionych wcześniej skrętów i ulokował go między wargami, by na koniec zająć ręce porzuconymi na blacie stolika kośćmi.
Kolejne tygodnie mijały zastraszająco szybko, lecz mimo nawału obowiązków żeglarz nie zapominał, o czym rozmawiali na kwietniowym spotkaniu Rycerzy, a także - czym mieli się zająć w najbliższej przyszłości. A skoro spotkanie z olbrzymami miał już za sobą, mógł w końcu skupić się na wywiązywaniu z innych, nie mniej ważnych obowiązków. I właśnie dlatego nie skierował swych kroków od razu do Parszywego Pasażera, który jakimś cudem nie padł jeszcze ofiarą trawiących miasto walk, a w którym miał spotkać się z krewniakiem, zamiast tego przez jakiś czas krążył po okolicy, próbując zaobserwować, czy Pichard, zarządca portu, był tego dnia w biurze, czy raczej zaszył się na jakimś zadupiu, by w ten sposób zmniejszyć ryzyko zostania ofiarą niepokojów, które wstrząsały stolicą raz po raz. Była to dla Goyle'a niezwykle ważna informacja, mimo to w trakcie swych nieudolnych oględzin nie zyskał całkowitej pewności, czy stary pojawił się w pracy, czy po budynku kręcili się jacyś inni czarodzieje. Lecz kto mógłby się tam panoszyć? I jak często Pichard pojawiał się teraz na posterunku...? Pluł sobie w brodę, że nie miał odpowiedniego rozeznania w temacie, lecz przecież nieczęsto bywał gościem zarządcy - również dlatego, że wolał trzymać się od tego niekompetentnego idioty na dystans. Wszyscy wiedzieli, że władzę pełnił jedynie na pokaz, lecz niewątpliwie jego brak zainteresowania tym, co działo się na ulicach, a także na cumujących w porcie żaglowcach, wielokrotnie był Goyle'om - czy innym przemytnikom - na rękę. Teraz jednak, gdy szlamy i niemagiczni próbowali uciekać z Londynu na statkach szukających okazji do łatwego zarobku kapitanów, przydałoby się wprowadzić odpowiednio dokładne kontrole, które położyłyby kres temu procederowi. Ukarać kilku z nich na pokaz.
W końcu zrezygnował z prowadzenia dalszych obserwacji i trafił do Parszywego, wśród nielicznych o tej porze dnia - nie było jeszcze południa - klientów tawerny szukając twarzy Theo. A kiedy nie dostrzegł go ani przy barze, ani pod prowizoryczną sceną, postanowił zamówić rum i zająć miejsce przy stoliku, który zwykle służył jako przystań dla nałogowych hazardzistów. Kto wie, może urozmaicą sobie rozmowę partyjką kościanego pokera...? Dawno nie mieli okazji w coś zagrać, zaś wczesna godzina i niezmącony alkoholem rozsądek niemalże gwarantowały, że nie będą stawiać na szali wszystkich oszczędności, łajb czy skarbów z odległych krajów - i dobrze. Mimo wszystko spotykali się tutaj ze zgoła innego, znacznie poważniejszego powodu niż zwykła chęć udowodnienia sobie, kto ma więcej szczęścia w karty. Na tyle wygodnie, na ile był w stanie rozsiadł się na rozklekotanym krześle, a następnie sięgnął do kieszeni po papierośnicę, wyjął z niej jednego ze zrobionych wcześniej skrętów i ulokował go między wargami, by na koniec zająć ręce porzuconymi na blacie stolika kośćmi.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przedpołudnie zdecydowanie nie było jego ulubioną porą.
Przetarł twarz dłonią, starając się usunąć spod powiek resztki nieprzespanej nocy, a otumaniony zmęczeniem umysł przekonać, że to nie była pora na sen – choć w normalnych okolicznościach właśnie by się kładł, zaciągnąwszy wcześniej szczelnie wiszące w oknach zasłony. Noce od niepamiętnych czasów nie przynosiły mu ukojenia, zasnute pozostałościami oblepiającej go w dzieciństwie plagi koszmarów, nauczył się więc funkcjonować według własnych zasad – żyjąc po zapadnięciu zmroku, a większość dnia przesypiając, czy to w zaciemnionej przestrzeni własnej sypialni, czy w kołyszącej się na morzu kajucie. Zazwyczaj nie stanowiło to problemu, przestępczy świat i tak najintensywniej kręcił się nocą – a jego przełożeni przyzwyczaili się już do nieprzytomności spojrzenia i bijącego od niego roztargnienia, gdy wczesnymi rankami przychodziło mu zdać raport w ministerstwie. Dnie takie jak dzisiejszy zdarzały mu się rzadko, ale wiedział, że zdarzać się musiały – nie przywdziewał więc zbytnio zbolałej miny, gdy z jasności portowej alejki wchodził do przyjemnie zacienionej sali Parszywego, niemal dorównującego mu sennością. O tej porze nie gościło tu zbyt wiele osób – pijani marynarze, którzy ostatnią noc spędzili nieprzytomni pod stołami, zdążyli już powlec się gdzieś indziej, a ich następcy jeszcze nie przybyli; portowy pub brał właśnie oddech przed mającą się zacząć wkrótce popijawą, a Theodore tym razem nie miał zamiaru mu w tym przeszkadzać, po wejściu jedynie przelotnie przemykając spojrzeniem po pochylonych nad stolikami sylwetkach. Caelana dostrzegł bez trudu, nie skierował się jednak ku niemu od razu, najpierw witając się krótko ze stojącą za ladą barmanką i zamawiając szklankę rumu, z krążącym na wargach uśmiechem wysłuchując drobnych przytyków na temat swojego zmęczonego wyglądu. Musiał przyznać, że w trakcie długich miesięcy nieobecności mu tego brakowało – jakiegoś pozornie fałszywego (nosił w końcu twarz Marcusa) poczucia przynależności, rozgrywającej się każdego dnia rutyny; dzisiaj zaburzonej działaniami panoszących się po porcie buntowników, bezmyślnych krzykaczy, stojących w opozycji do nieuchronnych zmian, choć nie rozumiejących – Theo był tego pewien – dlaczego i po co.
Był ciekaw, ile wspólnego z tym dysonansem miało ich – jego i Caelana – dzisiejsze spotkanie, zresztą – to właśnie ta ciekawość, częściowo wrodzona, a częściowo nabyta latami mozolnego zdobywania informacji, kazała mu porzucić ulotne marzenia o przedpołudniowej drzemce, rozbudzając go nieco, gdy pewnym krokiem podchodził do karcianego stolika, odsuwając sobie krzesło i opadając na nie swobodnie. Pełną jeszcze szklankę odstawił na blat, a spojrzenie unosząc na twarz kuzyna – upewniając się, że mimo upływu czasu rozpoznaje jego zmienione rysy. – O co gramy? – rzucił spod uniesionej brwi, pytając zarówno o leżące na blacie karty – czekające tylko na rozdanie – jak i niewypowiedziane jeszcze słowa, póki co unoszące się fantomowo gdzieś w przestrzeni ponad noszącym ślady licznych bitew stolikiem.
Przetarł twarz dłonią, starając się usunąć spod powiek resztki nieprzespanej nocy, a otumaniony zmęczeniem umysł przekonać, że to nie była pora na sen – choć w normalnych okolicznościach właśnie by się kładł, zaciągnąwszy wcześniej szczelnie wiszące w oknach zasłony. Noce od niepamiętnych czasów nie przynosiły mu ukojenia, zasnute pozostałościami oblepiającej go w dzieciństwie plagi koszmarów, nauczył się więc funkcjonować według własnych zasad – żyjąc po zapadnięciu zmroku, a większość dnia przesypiając, czy to w zaciemnionej przestrzeni własnej sypialni, czy w kołyszącej się na morzu kajucie. Zazwyczaj nie stanowiło to problemu, przestępczy świat i tak najintensywniej kręcił się nocą – a jego przełożeni przyzwyczaili się już do nieprzytomności spojrzenia i bijącego od niego roztargnienia, gdy wczesnymi rankami przychodziło mu zdać raport w ministerstwie. Dnie takie jak dzisiejszy zdarzały mu się rzadko, ale wiedział, że zdarzać się musiały – nie przywdziewał więc zbytnio zbolałej miny, gdy z jasności portowej alejki wchodził do przyjemnie zacienionej sali Parszywego, niemal dorównującego mu sennością. O tej porze nie gościło tu zbyt wiele osób – pijani marynarze, którzy ostatnią noc spędzili nieprzytomni pod stołami, zdążyli już powlec się gdzieś indziej, a ich następcy jeszcze nie przybyli; portowy pub brał właśnie oddech przed mającą się zacząć wkrótce popijawą, a Theodore tym razem nie miał zamiaru mu w tym przeszkadzać, po wejściu jedynie przelotnie przemykając spojrzeniem po pochylonych nad stolikami sylwetkach. Caelana dostrzegł bez trudu, nie skierował się jednak ku niemu od razu, najpierw witając się krótko ze stojącą za ladą barmanką i zamawiając szklankę rumu, z krążącym na wargach uśmiechem wysłuchując drobnych przytyków na temat swojego zmęczonego wyglądu. Musiał przyznać, że w trakcie długich miesięcy nieobecności mu tego brakowało – jakiegoś pozornie fałszywego (nosił w końcu twarz Marcusa) poczucia przynależności, rozgrywającej się każdego dnia rutyny; dzisiaj zaburzonej działaniami panoszących się po porcie buntowników, bezmyślnych krzykaczy, stojących w opozycji do nieuchronnych zmian, choć nie rozumiejących – Theo był tego pewien – dlaczego i po co.
Był ciekaw, ile wspólnego z tym dysonansem miało ich – jego i Caelana – dzisiejsze spotkanie, zresztą – to właśnie ta ciekawość, częściowo wrodzona, a częściowo nabyta latami mozolnego zdobywania informacji, kazała mu porzucić ulotne marzenia o przedpołudniowej drzemce, rozbudzając go nieco, gdy pewnym krokiem podchodził do karcianego stolika, odsuwając sobie krzesło i opadając na nie swobodnie. Pełną jeszcze szklankę odstawił na blat, a spojrzenie unosząc na twarz kuzyna – upewniając się, że mimo upływu czasu rozpoznaje jego zmienione rysy. – O co gramy? – rzucił spod uniesionej brwi, pytając zarówno o leżące na blacie karty – czekające tylko na rozdanie – jak i niewypowiedziane jeszcze słowa, póki co unoszące się fantomowo gdzieś w przestrzeni ponad noszącym ślady licznych bitew stolikiem.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie mieli jeszcze okazji, by porozmawiać w cztery oczy, a przynajmniej nie odkąd Theodore wrócił do świata żywych – Goyle cieszył się więc, że w końcu spędzą ze sobą trochę czasu. Bo choć nie był szczególnie wylewnym czarodziejem, to odczuł niemałą ulgę na wieść, że krewniak jednak nie wyzionął ducha podczas wybuchu majowych anomalii, a ciążący nad nim status zaginionego został nadany mu na wyrost. Caelan nie spoglądał na niego jedynie przez pryzmat pokrewieństwa, choć przecież w obojgu płynęła krew Wilkesów, oboje wychowali się w porcie, dorastając wśród wzbudzających podziw żaglowców, wysłuchując przeplatanych licznymi bluzgami pokrzykiwań schodzących na ląd marynarzy. Widział w nim przede wszystkim utalentowanego czarodzieja o interesujących predyspozycjach i odpowiednich, wiernych tradycji poglądach – takiego, jakich było im trzeba w tych niespokojnych czasach. Nie poruszył jego tematu na ostatnim posiedzeniu Rycerzy, pora nie była ku temu odpowiednia, niewątpliwie jednak znacznie bardziej ucieszyłby się z wtajemniczenia Theodore’a niż tego upartego osła, Traversa – cóż z tego, że lord, że o odpowiednim nazwisku, jeśli był nieobliczalny? Niegodny zaufania? Coś jednak łączyło obu czarodziejów; i potomek żeglarskiego rodu, i kuzyn potrafili zmusić swe ciała do posłuszeństwa wybiegającego poza normy znane zwykłym śmiertelnikom. Dar metamorfomagii mógł okazać się niezwykle przydatny w nadchodzących miesiącach, ich konflikt z Zakonem Feniksa przybierał na sile, kto wie, gdzie buntownicy mieli już swych agentów, swe wtyki – taki talent był jednak niczym bez rozwagi, zimnej krwi…
Zaciągał się właśnie papierosem, gdy drzwi wejściowe zaskrzypiały potępieńczo, zwiastując pojawienie się kolejnego klienta. Goyle poczekał, aż ten, który był źródłem hałasu, zrobi kilka kroków w głąb lokalu, pokaże się w pełnej krasie – i choć nie zareagował w żaden widoczny sposób, to wiedział, że w końcu doczekał się na swego towarzysza. Mógł skrywać swą prawdziwą tożsamość pod inną twarzą, Caelan był jednak pewien, że ma do czynienia z tym, z którym miał się tu dzisiaj spotkać. – Marcus – mruknął, od niechcenia tasując karty; były podniszczone, brudne, najwidoczniej służyły klienteli Parszywego od dłuższego czasu. – Tak bardzo śpieszy ci się do przegranej? Zostawiłem drobne w innych spodniach – dodał, przekrzywiając przy tym głowę, taksując rozsiadającego się wygodnie rozmówcę uważnym wzrokiem. Zamilkł na chwilę, strzepując popiół do wyszczerbionej, stojącej obok popielniczki; nie czekał jednak długo, nim przeszedł do jakże interesującej go kwestii Picharda. – Zanim jednak zajmiemy się przyjemnościami… Zastanawiałem się, czy idąc tutaj zwróciłeś może uwagę na biuro starego. Widziałeś go przez okno? Słyszałeś, żeby dało się go dzisiaj zastać? – Uniósł wyżej brwi, niedbale odkładając talię na wyszczerbiony blat stolika, sięgając po szklaneczkę z rumem; już nie taką pełną, siedział tu już przecież dobry kwadrans. Nie bał się poruszać wspomnianego tematu w miejscu publicznym. Parszywy świecił pustkami, kontuar znajdował się wystarczająco daleko, by kręcąca się za nim dziewczyna nie dosłyszała nawet słowa z ich wymiany zdań, zaś Theodore… Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zgodnie z jego oczekiwaniami, już niebawem będą mogli porozmawiać o tej sprawie całkowicie otwarcie. Głośniej zresztą przemówią czyny niż słowa. – Mam też nadzieję, że po drodze nie wpadłeś na żadnych szlamolubnych buntowników, ostatnio kręci się ich tutaj zdecydowanie zbyt wielu. Wczoraj wieczorem ktoś próbował podpalić Księżniczkę dupodajkę, na szczęście chłopcy w porę ją ugasili, ale pewnie już o tym słyszałeś – dodał, chcąc również poruszyć temat tego, co działo się ostatnio w Londynie, a co skutecznie uprzykrzało życie wszystkich praworządnych, dbających o swe interesy mieszkańców.
Zaciągał się właśnie papierosem, gdy drzwi wejściowe zaskrzypiały potępieńczo, zwiastując pojawienie się kolejnego klienta. Goyle poczekał, aż ten, który był źródłem hałasu, zrobi kilka kroków w głąb lokalu, pokaże się w pełnej krasie – i choć nie zareagował w żaden widoczny sposób, to wiedział, że w końcu doczekał się na swego towarzysza. Mógł skrywać swą prawdziwą tożsamość pod inną twarzą, Caelan był jednak pewien, że ma do czynienia z tym, z którym miał się tu dzisiaj spotkać. – Marcus – mruknął, od niechcenia tasując karty; były podniszczone, brudne, najwidoczniej służyły klienteli Parszywego od dłuższego czasu. – Tak bardzo śpieszy ci się do przegranej? Zostawiłem drobne w innych spodniach – dodał, przekrzywiając przy tym głowę, taksując rozsiadającego się wygodnie rozmówcę uważnym wzrokiem. Zamilkł na chwilę, strzepując popiół do wyszczerbionej, stojącej obok popielniczki; nie czekał jednak długo, nim przeszedł do jakże interesującej go kwestii Picharda. – Zanim jednak zajmiemy się przyjemnościami… Zastanawiałem się, czy idąc tutaj zwróciłeś może uwagę na biuro starego. Widziałeś go przez okno? Słyszałeś, żeby dało się go dzisiaj zastać? – Uniósł wyżej brwi, niedbale odkładając talię na wyszczerbiony blat stolika, sięgając po szklaneczkę z rumem; już nie taką pełną, siedział tu już przecież dobry kwadrans. Nie bał się poruszać wspomnianego tematu w miejscu publicznym. Parszywy świecił pustkami, kontuar znajdował się wystarczająco daleko, by kręcąca się za nim dziewczyna nie dosłyszała nawet słowa z ich wymiany zdań, zaś Theodore… Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zgodnie z jego oczekiwaniami, już niebawem będą mogli porozmawiać o tej sprawie całkowicie otwarcie. Głośniej zresztą przemówią czyny niż słowa. – Mam też nadzieję, że po drodze nie wpadłeś na żadnych szlamolubnych buntowników, ostatnio kręci się ich tutaj zdecydowanie zbyt wielu. Wczoraj wieczorem ktoś próbował podpalić Księżniczkę dupodajkę, na szczęście chłopcy w porę ją ugasili, ale pewnie już o tym słyszałeś – dodał, chcąc również poruszyć temat tego, co działo się ostatnio w Londynie, a co skutecznie uprzykrzało życie wszystkich praworządnych, dbających o swe interesy mieszkańców.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinął ledwie zauważalnie głową, słysząc imię padające z ust Caelana. Swoje; minęły już dawno czasy, w których ten stworzony w wyobraźni zlepek liter powodował u niego dyskomfort, osiadając na skórze dziwnie i nieodpowiednio niczym źle dobrane słowa. Marcus przeżył i doświadczył już wystarczająco wiele, by stać się dla niego kimś prawdziwym, utkanym z krwi, kości i wspomnień (nawet jeśli poszatkowanych i wyblakłych), a nie tylko aktorem odgrywającym rozpisane na pofalowanym pergaminie role. Fakt, że siedzący naprzeciwko niego mężczyzna spoglądał wprost przez tę idealnie wyrzeźbioną fasadę tego nie zmieniał; może wręcz przeciwnie – Goyle istniał w końcu w tej tworzącej się przez lata historii od samego początku, będąc jego pierwszym (i najbardziej zasłużonym) przewodnikiem po portowym świecie. Theodore nie lubił długów – pozbywał się ich tak szybko, jak tylko mógł, być może ze względu na istnienie tego jednego, którego jego rodzina miała już nie spłacić nigdy – jednak ten zaciągnięty przed laty u Caelana z jakiegoś powodu mu nie wadził, czekając na wyrównanie w wybranym przez niego momencie. – Nie chcę twoich pieniędzy, Caelanie – odpowiedział mu z rozbawieniem, przez moment przyglądając się, jak z wprawą przekłada karty. Domyślał się, że chęć rozegrania partyjki nie była powodem, dla którego pojawił się tego dnia w Parszywym – to mogli zrobić przy każdej innej okazji. – Założę się zresztą, że masz inne rzeczy do postawienia – dodał po chwili, kołysząc bezwiednie rumem w trzymanej w palcach szklance, i upijając go po chwili. Nie ciągnął Caelana za język, czekając cierpliwie, aż ten przejdzie do meritum, ale jak się okazało – nie musiał czekać długo.
Zmarszczył lekko brwi; papierosowy dym drażnił go subtelnie, sięgnął więc do własnej kieszeni, żeby wyciągnąć z niej pojedynczego papierosa, którego odpalił różdżką. Gdyby po drugiej stronie stolika siedział ktoś inny, bardziej przypadkowy, z całą pewnością nie wyłożyłby przed nim wszystkich posiadanych informacji, drażniąc się z rozmówcą dopóki ten nie straciłby cierpliwości, zdradzając się ze swoimi zamiarami, ale Goyle nie był kimkolwiek – nie ociągał się więc z odpowiedzią, z trudem powściągając przy tym własną ciekawość. – Przez okno to go na pewno nie zobaczysz, ostatnimi czasy trzyma kotary szczelnie zaciągnięte – odpowiedział, robiąc krótką pauzę na zaciągnięcie się dymem; wydmuchując go po chwili w górę, aż uniósł się pod sam obdrapany sufit. – Podobno stracił sporo pewności siebie odkąd jego podwórko zamieniło się w pole bitwy. – To nie była tajemnica – ze wszystkich miejsc w Londynie, port był jednym z tych, w których walki toczyły się najczęściej, stanowiąc główne wejście i wyjście z miasta – zarówno jeśli chodziło o transport ludzi, jak i towarów. Chociaż ze starym Pichardem nigdy nie było mu po drodze, to słyszał o nim niejedno – przede wszystkim to, że był oportunistą i tchórzem – i mógł się jedynie domyślać, że po paru tygodniach zmagań z nieustającymi zamieszkami, jedynym, o czym marzył, był powrót do starego porządku. – Podobno też spędza tam teraz większość czasu, choć najczęściej udaje, że go nie ma i nie za bardzo chce przyjmować gości. – Czy Calean również planował odwiedziny? – Zatrudnił jakiegoś osiłka, żeby odsyłał z kwitkiem interesantów, ale tak – zdecydowanie jest u siebie – dodał, unosząc brew. Strzepał popiół do popielniczki. – Nadepnął ci na odcisk? – zapytał wreszcie, nie powstrzymując już dłużej cisnącego się na usta pytania.
Na wspomnienie o buntownikach prychnął cicho pod nosem, nie czując potrzeby ukrywania swojego prawdziwego zdania na temat aktualnej sytuacji w porcie. W tej jednej kwestii zarówno Marcus, jak i Theodore, byli zaskakująco zgodni – choć mieli ku temu różne powody. – Teraz nie, pochowali się już w swoich dziurach – odpowiedział. Skinął też głową; słyszał o tym, jak i o paru innych idiotycznych akcjach, bo głównie na tym polegała teraz jego praca – śledzenie nieporadnych przemytników zeszło na dalszy plan, chyba że chodziło o tych, którzy zamiast tanich używek starali się przemycić ludzi. – W zeszłym tygodniu zaatakowali tymczasowy posterunek na Wyspie Psów. – A on na to pozwolił, licząc na dowiedzenie się o nich więcej; przeszkodziła mu własna przeszłość, materializująca się pod postacią Lyanny – ale tę część postanowił przemilczeć. – Człowiek się czasami zastanawia, czy sami wiedzą, po co to robią – rzucił, podnosząc do ust szklankę; z rzeczy, które odkrył po powrocie do Anglii, to, że wciąż walczono tu zaciekle o prawa mugoli, była jedną z tą najbardziej rozczarowujących.
Zmarszczył lekko brwi; papierosowy dym drażnił go subtelnie, sięgnął więc do własnej kieszeni, żeby wyciągnąć z niej pojedynczego papierosa, którego odpalił różdżką. Gdyby po drugiej stronie stolika siedział ktoś inny, bardziej przypadkowy, z całą pewnością nie wyłożyłby przed nim wszystkich posiadanych informacji, drażniąc się z rozmówcą dopóki ten nie straciłby cierpliwości, zdradzając się ze swoimi zamiarami, ale Goyle nie był kimkolwiek – nie ociągał się więc z odpowiedzią, z trudem powściągając przy tym własną ciekawość. – Przez okno to go na pewno nie zobaczysz, ostatnimi czasy trzyma kotary szczelnie zaciągnięte – odpowiedział, robiąc krótką pauzę na zaciągnięcie się dymem; wydmuchując go po chwili w górę, aż uniósł się pod sam obdrapany sufit. – Podobno stracił sporo pewności siebie odkąd jego podwórko zamieniło się w pole bitwy. – To nie była tajemnica – ze wszystkich miejsc w Londynie, port był jednym z tych, w których walki toczyły się najczęściej, stanowiąc główne wejście i wyjście z miasta – zarówno jeśli chodziło o transport ludzi, jak i towarów. Chociaż ze starym Pichardem nigdy nie było mu po drodze, to słyszał o nim niejedno – przede wszystkim to, że był oportunistą i tchórzem – i mógł się jedynie domyślać, że po paru tygodniach zmagań z nieustającymi zamieszkami, jedynym, o czym marzył, był powrót do starego porządku. – Podobno też spędza tam teraz większość czasu, choć najczęściej udaje, że go nie ma i nie za bardzo chce przyjmować gości. – Czy Calean również planował odwiedziny? – Zatrudnił jakiegoś osiłka, żeby odsyłał z kwitkiem interesantów, ale tak – zdecydowanie jest u siebie – dodał, unosząc brew. Strzepał popiół do popielniczki. – Nadepnął ci na odcisk? – zapytał wreszcie, nie powstrzymując już dłużej cisnącego się na usta pytania.
Na wspomnienie o buntownikach prychnął cicho pod nosem, nie czując potrzeby ukrywania swojego prawdziwego zdania na temat aktualnej sytuacji w porcie. W tej jednej kwestii zarówno Marcus, jak i Theodore, byli zaskakująco zgodni – choć mieli ku temu różne powody. – Teraz nie, pochowali się już w swoich dziurach – odpowiedział. Skinął też głową; słyszał o tym, jak i o paru innych idiotycznych akcjach, bo głównie na tym polegała teraz jego praca – śledzenie nieporadnych przemytników zeszło na dalszy plan, chyba że chodziło o tych, którzy zamiast tanich używek starali się przemycić ludzi. – W zeszłym tygodniu zaatakowali tymczasowy posterunek na Wyspie Psów. – A on na to pozwolił, licząc na dowiedzenie się o nich więcej; przeszkodziła mu własna przeszłość, materializująca się pod postacią Lyanny – ale tę część postanowił przemilczeć. – Człowiek się czasami zastanawia, czy sami wiedzą, po co to robią – rzucił, podnosząc do ust szklankę; z rzeczy, które odkrył po powrocie do Anglii, to, że wciąż walczono tu zaciekle o prawa mugoli, była jedną z tą najbardziej rozczarowujących.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czasem zastanawiał się, jak to było móc przemierzać Londyn, ba, cały świat korzystając z innej twarzy, innych personaliów. Dar do dowolnej zmiany swej postaci zdawał się niezwykle przydatny, zwłaszcza teraz, gdy przyszło im toczyć wojnę – mimo to Caelan nie zazdrościł kuzynowi, nie zazdrościł też Rookwood czy Drew, o których wiedział, że posiadali takie same zdolności. Doceniał zyskiwaną dzięki nim przewagę, jednak przy każdej przemianie, którą obserwował, której był świadkiem, odczuwał podskórny niepokój. Jak oni to robili? I czy były jakieś granice…? Im dłużej myślał o tym, że sam mógłby paść ofiarą metamorfomagicznego oszustwa, tym silniej starał odsuwać takie rozmyślania na bok. Nie powinien ignorować zagrożenia, lecz również – nie powinien popadać w paranoję. Pozwolił sobie na krótką obserwację znajomej, lecz przy tym dawno niewidzianej mordy Marcusa, po czym pokiwał krótko głową, na chwilę przestając tasować karty, leniwie sięgając po szklaneczkę z alkoholem. Uniósł wyżej brwi, gdy towarzysz podkreślił, że nie chce jego pieniędzy. – Doprawdy? Inne rzeczy do postawienia… – Bezwiednie potarł pokrytą krótką szczeciną brodę. – Mógłbym zaproponować Caoimhe, ale obawiam się, że wtedy robiłbyś wszystko, byle tylko przegrać – mruknął, przypominając sobie, w jak donośny sposób półroczna córka potrafiła dawać znać o swym istnieniu, oczywiście najchętniej w środku nocy; jej krzyki niosły się po całym domu, lecz Caelan miał na tyle przyzwoitości, by nie rzucać na nią Silencio. – A ty, o co chciałbyś zagrać? O prawdę? – Pozwolił sobie na krzywy uśmiech, jednak spojrzenie, którym wodził po twarzy rozmówcy, było uważne, badawcze. Prorok Codzienny stanowił zakazany przez władzę szmatławiec, nikt nie powinien obnosić się z wiedzą na temat jego zawartości – lecz jak mógłby nie usłyszeć o numerze, który ukazał się niespełna tydzień temu? Numerze, który wiązał jego nazwisko z Rycerzami Walpurgii.
Słuchał towarzysza w milczeniu, przez dłuższy czas to racząc się rumem, to zaciągając dopalanym powoli papierosem. A więc dobrze przeczuwał, że kuzyn będzie wiele lepiej rozeznany w temacie, że pomoże mu określić, wizyta, którą chcieli złożyć Pichardowi, będzie musiała zostać przełożona na inny termin. – Nigdy nie miał wiele pewności siebie, to stary głupiec – burknął w końcu, nie mając zamiaru powstrzymać się przed krytyką obecnego zarządcy portu. Był chorągiewką; pozbawiony silnych przekonań, odwracał się w tę stronę, w którą mocniej zawiało. Pewnie przymykał oko na przemyt szlam, na przemykających po ulicach rebeliantów, o ile tylko było mu to na rękę, o ile tylko miało mu to zapewnić względny spokój. – Osiłka mówisz? – zainteresował się, bębniąc palcami o blat stolika, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Wątpił, by jakikolwiek zatrudniony przez Picharda czarodziej był w stanie przeszkodzić im w realizacji ułożonego z Mulciberem planu, mimo to warto było odnotować tę informację w głowie, pamiętać o istnieniu dodatkowego towarzystwa. – Można tak powiedzieć. Uważamy, że nie sprawdza się na swoim stanowisku – dodał bez większych emocji, nie bez przyczyny sięgając po liczbę mnogą. Zakręcił szklaneczką, ulokował niedopałek w popielniczce. – Nie chcę nawet myśleć, jak wielu poszukiwanych przez Ministerstwo uciekło na pokładach statków, które nie były poddawane odpowiedniej kontroli. – Kącik jego ust drgnął lekko, gdy kuzyn prychnął; cieszył się, że Wilkes zdawał sobie sprawę z tego, jak idiotycznie zachowywali się stający przeciwko nim, Ministerstwu, Czarnemu Panu, czarodzieje. – Nie słyszałem o Wyspie Psów – dodał; tym bardziej uważał, że obecność Theodore’a w ich szeregach miała być niezwykle cenna. Trzymał rękę na pulsie, miał oczy dookoła głowy, a do jego uszu docierały najciekawsze plotki. Potrzebowali kogoś, kto będzie wiedzieć. – Pewnie masz rację. Ktoś jednak musi stawać przeciwko nim. Walczyć o wielowiekowe tradycje, o poszanowanie naszych praw… – urwał swój cichy wywód, próbując przy tym podchwycić spojrzenie rozmówcy. Domyślał się już? Rozumiał, o czym chciał mu opowiedzieć? Albo raczej – o co zapytać?
Słuchał towarzysza w milczeniu, przez dłuższy czas to racząc się rumem, to zaciągając dopalanym powoli papierosem. A więc dobrze przeczuwał, że kuzyn będzie wiele lepiej rozeznany w temacie, że pomoże mu określić, wizyta, którą chcieli złożyć Pichardowi, będzie musiała zostać przełożona na inny termin. – Nigdy nie miał wiele pewności siebie, to stary głupiec – burknął w końcu, nie mając zamiaru powstrzymać się przed krytyką obecnego zarządcy portu. Był chorągiewką; pozbawiony silnych przekonań, odwracał się w tę stronę, w którą mocniej zawiało. Pewnie przymykał oko na przemyt szlam, na przemykających po ulicach rebeliantów, o ile tylko było mu to na rękę, o ile tylko miało mu to zapewnić względny spokój. – Osiłka mówisz? – zainteresował się, bębniąc palcami o blat stolika, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Wątpił, by jakikolwiek zatrudniony przez Picharda czarodziej był w stanie przeszkodzić im w realizacji ułożonego z Mulciberem planu, mimo to warto było odnotować tę informację w głowie, pamiętać o istnieniu dodatkowego towarzystwa. – Można tak powiedzieć. Uważamy, że nie sprawdza się na swoim stanowisku – dodał bez większych emocji, nie bez przyczyny sięgając po liczbę mnogą. Zakręcił szklaneczką, ulokował niedopałek w popielniczce. – Nie chcę nawet myśleć, jak wielu poszukiwanych przez Ministerstwo uciekło na pokładach statków, które nie były poddawane odpowiedniej kontroli. – Kącik jego ust drgnął lekko, gdy kuzyn prychnął; cieszył się, że Wilkes zdawał sobie sprawę z tego, jak idiotycznie zachowywali się stający przeciwko nim, Ministerstwu, Czarnemu Panu, czarodzieje. – Nie słyszałem o Wyspie Psów – dodał; tym bardziej uważał, że obecność Theodore’a w ich szeregach miała być niezwykle cenna. Trzymał rękę na pulsie, miał oczy dookoła głowy, a do jego uszu docierały najciekawsze plotki. Potrzebowali kogoś, kto będzie wiedzieć. – Pewnie masz rację. Ktoś jednak musi stawać przeciwko nim. Walczyć o wielowiekowe tradycje, o poszanowanie naszych praw… – urwał swój cichy wywód, próbując przy tym podchwycić spojrzenie rozmówcy. Domyślał się już? Rozumiał, o czym chciał mu opowiedzieć? Albo raczej – o co zapytać?
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był świadomy czujnego spojrzenia zatrzymującego się na jego zmienionej twarzy odrobinę zbyt długo, by można było uznać je za naturalne, ale chociaż domyślał się, że ta cicha obserwacja nie była związana wyłącznie z faktem, że nie widzieli się od długich miesięcy, to z jakiegoś powodu nie czuł wewnętrznej potrzeby, by przed nią uciec. Nie tylko dlatego, że gdyby chciał, byłby w stanie zapanować nad własnymi reakcjami – a bardziej ze względu na poczucie, że w tym konkretnym scenariuszu nie za bardzo miał coś do ukrycia. A przynajmniej nie przed Caelanem, którego darzył pełnym zaufaniem; potencjalni postronni obserwatorzy stanowili inną historię, ale przebywał w podobnych miejscach wystarczająco wiele razy, by nauczyć się biernie kontrolować ich obecność kątem oka, i chociaż nie mógł mieć pewności, czy siedzący dwa stoliki dalej czarodziej nie łowi każdego słowa ich rozmowy, to poziom zagrożenia spaleniem własnej przykrywki oceniał na raczej niski. – No tak, nie miałem jeszcze okazji osobiście ci pogratulować – odpowiedział z rozbawieniem, unosząc wyżej szklankę w toaście; wiedział oczywiście o narodzinach córki Caelana; w rodzinie takie rzeczy nie przechodziły bez echa. – Aż tak sprzykrzyło ci się ojcostwo? – zapytał, unosząc wyżej brew. Nie mógł powiedzieć, by miał doświadczenie w tej kwestii – perspektywa założenia rodziny znajdowała się w jego przypadku równie daleko, co nigdy nierozpoczęta kariera w Wizengamocie, i zapatrywał się na nią z podobnym – czyli nieistniejącym – entuzjazmem, pamiętał jednak ten krótki czas po narodzinach jego młodszej siostry, kiedy celowo zaczął spędzać jak najwięcej czasu poza domem, byle tylko być jak najdalej od przedzierających się nawet przez najgrubsze ściany krzyków.
Kolejne pytanie Goyle’a skutecznie odciągnęło jego uwagę od ulotnej wizji, zmuszając kącik ust do drgnięcia. – A masz ją do zaoferowania? – odpowiedział pytaniem na pytanie, bezwiednie balansując trzymaną między palcami szklanką. Wydawało mu się, że wiedział, do jakiej pogrzebanej prawdy odnosił się Caelan – wiedziony przekonaniem, że własnego wroga należało jak najlepiej poznać, sprawdzał regularnie, jakie idealistyczne bzdury wypisał tym razem Prorok – ale był ciekaw, do czego właściwie mężczyzna dążył, oraz ile tej rzekomej prawdy było we wspomnianym artykule. Rycerze Walpurgii stanowili nieodłączną część jego młodości, na którą spoglądał z niegasnącym sentymentem, od wypełnionych podekscytowanymi głosami spotkań w Hogwarcie minęła jednak przeszło dekada; kim byli dzisiaj ci, którzy zdecydowali się zachować tę nazwę? Postawiłby sporo, żeby się tego dowiedzieć, ale póki co powstrzymywał się przed zadaniem cisnących się na usta pytań wprost, pozwalając rozmowie prześliznąć się do głównego tematu spotkania. Zastanawiało go, ile wspólnego miało jedno z drugim.
– Prawda – zgodził się z rzuconym ponad stolikiem stwierdzeniem, nie widząc powodu, by bronić niesławnego zarządcy. – Miał wystarczająco szarych komórek, żeby przetrwać do tej pory, ale najwidoczniej nie na tyle, by rozumieć, że stawka się zmieniła. – Drobne potyczki między dawnym Ministerstwem Magii a przemytnikami trudno było przyrównać do otwartej wojny – Pichard natomiast wciąż zachowywał się, jakby mógł bez większych konsekwencji grać na dwa fronty. Czy to dlatego Caelan planował go odwiedzić? On i… ktoś jeszcze? – My? – podchwycił Theodore, nie bawiąc się w udawanie, że nie zauważył zmiany formy na mnogą. Zamilkł na chwilę, biorąc łyk rumu, po czym wrócił do podjętego wcześniej tematu. – Co do tego ochroniarza – to nigdy wcześniej go tu nie widziałem, ale wygląda trochę jakby stał tam bardziej dla dekoracji niż faktycznie był w stanie stawić większy opór. Co prawda nie chciałbym się znaleźć po drugiej stronie jego pięści, ale też nie jestem do końca przekonany, że wie, jak trzyma się różdżkę. I albo nie mówi po angielsku, albo zwyczajnie nie jest zbyt rozumny – podzielił się swoimi obserwacjami, z każdą chwilą coraz bardziej zaintrygowany tym, co miało – chyba się nie mylił? – niedługo rozegrać się w porcie. Zdobywanie informacji weszło mu w krew wyjątkowo głęboko, choć wbrew pozorom nie przygotowywał już w myślach skrupulatnego raportu dla swoich przełożonych; jeśli szykowała się zmiana u władzy, to tylko taka, która i tak byłaby mu na rękę. – Stanowczo zbyt wielu – przytaknął. – Ale przez to robią się coraz mniej ostrożni – podzielił się z Caelanem swoim spostrzeżeniem, póki co nie elaborując jednak dalej. – Walka na Wyspie nie trwała długo, przeliczyli się co do własnych możliwości. Większość nie będzie miała już okazji tego zrobić. – Strzepnął popiół do popielniczki; z tego, co wiedział, tamci buntownicy albo nie żyli, albo spoglądali na świat przez ciasne cele w Tower.
Uniósł spojrzenie na kuzyna, ważąc przez moment własne słowa. Czy celowo kluczył wokół tematu? Sprawdzał go? Oczekiwał deklaracji? Theodore oparł się nieco wygodniej o skądinąd niewygodne krzesło, które skrzypnęło cicho pod jego ciężarem. – Ministerstwo próbuje – zauważył pozornie neutralnym tonem, który mógł należeć zarówno do wiedźmiego strażnika zatrudnionego w ministerialnym departamencie, jak i zwyczajnego mieszkańca portu, dzielącego się swoją opinią na temat działań obecnej władzy. – Trochę nieudolnie, jeśli ktoś by mnie zapytał – dodał po chwili. Odkąd wrócił do kraju, nie mógł pozbyć się irytującego przekonania, że to wszystko – listy gończe, rejestracja różdżek, okazjonalne aresztowania – to było za mało; że Ministerstwo Magii, pozornie przeszedłszy na właściwą stronę, jedną nogą wciąż trzymało się dawnych przyzwyczajeń, traktując swoich wrogów nie jak problem do wyeliminowania, a jak błądzących obywateli, którym rzekomo wciąż należały się jakieś prawa. Taki brak stanowczości był niebezpieczny – tak samo jak to, że część dobrze wyszkolonych czarodziejów zdecydowała się podążyć za obalonym ministrem. – To już nie jest czas na bawienie się w półśrodki. – Odstawił na blat do połowy opróżnioną szklankę. Talia nierozdanych kart wciąż leżała nieruchomo, ale on postanowił wyłożyć na stół własne. – Sam oddałbym swoją różdżkę tym, którzy to rozumieją. – Na pewien sposób zrobił to dawno temu.
Kolejne pytanie Goyle’a skutecznie odciągnęło jego uwagę od ulotnej wizji, zmuszając kącik ust do drgnięcia. – A masz ją do zaoferowania? – odpowiedział pytaniem na pytanie, bezwiednie balansując trzymaną między palcami szklanką. Wydawało mu się, że wiedział, do jakiej pogrzebanej prawdy odnosił się Caelan – wiedziony przekonaniem, że własnego wroga należało jak najlepiej poznać, sprawdzał regularnie, jakie idealistyczne bzdury wypisał tym razem Prorok – ale był ciekaw, do czego właściwie mężczyzna dążył, oraz ile tej rzekomej prawdy było we wspomnianym artykule. Rycerze Walpurgii stanowili nieodłączną część jego młodości, na którą spoglądał z niegasnącym sentymentem, od wypełnionych podekscytowanymi głosami spotkań w Hogwarcie minęła jednak przeszło dekada; kim byli dzisiaj ci, którzy zdecydowali się zachować tę nazwę? Postawiłby sporo, żeby się tego dowiedzieć, ale póki co powstrzymywał się przed zadaniem cisnących się na usta pytań wprost, pozwalając rozmowie prześliznąć się do głównego tematu spotkania. Zastanawiało go, ile wspólnego miało jedno z drugim.
– Prawda – zgodził się z rzuconym ponad stolikiem stwierdzeniem, nie widząc powodu, by bronić niesławnego zarządcy. – Miał wystarczająco szarych komórek, żeby przetrwać do tej pory, ale najwidoczniej nie na tyle, by rozumieć, że stawka się zmieniła. – Drobne potyczki między dawnym Ministerstwem Magii a przemytnikami trudno było przyrównać do otwartej wojny – Pichard natomiast wciąż zachowywał się, jakby mógł bez większych konsekwencji grać na dwa fronty. Czy to dlatego Caelan planował go odwiedzić? On i… ktoś jeszcze? – My? – podchwycił Theodore, nie bawiąc się w udawanie, że nie zauważył zmiany formy na mnogą. Zamilkł na chwilę, biorąc łyk rumu, po czym wrócił do podjętego wcześniej tematu. – Co do tego ochroniarza – to nigdy wcześniej go tu nie widziałem, ale wygląda trochę jakby stał tam bardziej dla dekoracji niż faktycznie był w stanie stawić większy opór. Co prawda nie chciałbym się znaleźć po drugiej stronie jego pięści, ale też nie jestem do końca przekonany, że wie, jak trzyma się różdżkę. I albo nie mówi po angielsku, albo zwyczajnie nie jest zbyt rozumny – podzielił się swoimi obserwacjami, z każdą chwilą coraz bardziej zaintrygowany tym, co miało – chyba się nie mylił? – niedługo rozegrać się w porcie. Zdobywanie informacji weszło mu w krew wyjątkowo głęboko, choć wbrew pozorom nie przygotowywał już w myślach skrupulatnego raportu dla swoich przełożonych; jeśli szykowała się zmiana u władzy, to tylko taka, która i tak byłaby mu na rękę. – Stanowczo zbyt wielu – przytaknął. – Ale przez to robią się coraz mniej ostrożni – podzielił się z Caelanem swoim spostrzeżeniem, póki co nie elaborując jednak dalej. – Walka na Wyspie nie trwała długo, przeliczyli się co do własnych możliwości. Większość nie będzie miała już okazji tego zrobić. – Strzepnął popiół do popielniczki; z tego, co wiedział, tamci buntownicy albo nie żyli, albo spoglądali na świat przez ciasne cele w Tower.
Uniósł spojrzenie na kuzyna, ważąc przez moment własne słowa. Czy celowo kluczył wokół tematu? Sprawdzał go? Oczekiwał deklaracji? Theodore oparł się nieco wygodniej o skądinąd niewygodne krzesło, które skrzypnęło cicho pod jego ciężarem. – Ministerstwo próbuje – zauważył pozornie neutralnym tonem, który mógł należeć zarówno do wiedźmiego strażnika zatrudnionego w ministerialnym departamencie, jak i zwyczajnego mieszkańca portu, dzielącego się swoją opinią na temat działań obecnej władzy. – Trochę nieudolnie, jeśli ktoś by mnie zapytał – dodał po chwili. Odkąd wrócił do kraju, nie mógł pozbyć się irytującego przekonania, że to wszystko – listy gończe, rejestracja różdżek, okazjonalne aresztowania – to było za mało; że Ministerstwo Magii, pozornie przeszedłszy na właściwą stronę, jedną nogą wciąż trzymało się dawnych przyzwyczajeń, traktując swoich wrogów nie jak problem do wyeliminowania, a jak błądzących obywateli, którym rzekomo wciąż należały się jakieś prawa. Taki brak stanowczości był niebezpieczny – tak samo jak to, że część dobrze wyszkolonych czarodziejów zdecydowała się podążyć za obalonym ministrem. – To już nie jest czas na bawienie się w półśrodki. – Odstawił na blat do połowy opróżnioną szklankę. Talia nierozdanych kart wciąż leżała nieruchomo, ale on postanowił wyłożyć na stół własne. – Sam oddałbym swoją różdżkę tym, którzy to rozumieją. – Na pewien sposób zrobił to dawno temu.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokiwał krótko, nieco nieobecnie, głową, gdy przemieniony Theodore wzniósł niemy toast za malutką Caoimhe; domyślał się, że wieść o narodzinach kolejnego Goyle’a dotarła już do uszu wracającego do świata żywych kuzyna. – A ja tobie powrotu na stare śmieci – odpowiedział cicho, nie kusząc się o dalsze wyjaśnienia; zdawał sobie sprawę z faktu, że musiał uważać na słowa, by przypadkiem nie narazić przykrywki rozmówcy na szwank. Prawdopodobieństwo, by ktokolwiek miał ich teraz podsłuchiwać – bo i kto? – było niewielkie, wciąż jednak łatwiej było mu ryzykować odkryciem własnych tajemnic niż zdemaskowaniem krewniaka. – Zapomniałem już po prostu, jak głośne potrafią być noworodki – burknął pod nosem. Zwieńczył swą wypowiedź bolesnym westchnięciem i wzniósł szklaneczkę do ust, by wziąć z niej szczodry łyk przyjemnie rozluźniającego alkoholu. Doskonale rozumiał powody, które najpewniej wstrzymywały towarzysza przed założeniem rodziny; często myślał o Catrionie jak o dobrowolnie przypiętej do nogi kuli, z drugiej jednak strony – został wychowany w poszanowaniu dla idei czystej krwi. Wierzył również w to, że linia Goyle’ów musi trwać i z tego tylko powodu, po wybadaniu gruntu i przeprowadzeniu ostrożnych kalkulacji, postanowił wystarać się o rękę panny Crabbe, absolwentki Durmstrangu z rodziny o równie odpowiednich poglądach. Teraz zaś, choć nie żywił wobec niej cieplejszych uczuć, nigdy jej nie kochał, czuł się odpowiedzialny za zapewnienie bezpieczeństwa – nie tylko samej czarownicy, ale i potomkom, których się dzięki niej doczekał, a także młodszej siostrze wciąż pomieszkującej na Pokątnej. Wiedział, że opowiedzenie się po właściwej stronie konfliktu może sprowadzić na niego, na nich, gniew samozwańczych bojowników o równość i sprawiedliwość, poszukiwanych listami gończymi zbrodniarzy, starał się jednak przy tym uparcie wierzyć, że przynależność do Rycerzy wiąże się nie tylko z ryzykiem, ale i większymi możliwościami zabezpieczenia swych bliskich.
Z zamyślenia wyrwała go kolejna wypowiedź siedzącego naprzeciwko rozmówcy; odchrząknął cicho, poprawił się na niewygodnym krześle, po czym sięgnął do skrywanego w kieszeni pudełeczka po następnego papierosa, wahając się, jak ubrać odpowiedź w słowa. Dopiero wtedy, gdy ulokował skręta między wargami, odpalił go różdżką, przerwał podszyte napięciem milczenie. – Mam. Ale chętnie podzielę się nią i bez konieczności wygrania jej w karty. – Podchwycił spojrzenie kuzyna, szukając w nim zrozumienia, charakterystycznej dla Theodore’a domyślności. Co prawda wrócił do kraju ledwie dwa miesiące temu, lecz musiał słyszeć już choćby o części tego, co działo się w trakcie jego nieobecności. O wiecu w Stonehenge i o Czarnym Panu, który zaznaczył tam swą obecność, a przy tym obalił szlamolubnego Longbottoma. Caelan zaś wierzył, że wszystko zaczyna układać się w całość, że obrazek zaczyna wypełniać się kolejnymi szczegółami – również za sprawą tego przeklętego Proroka.
- My – powtórzył, kiedy już zaciągnął się, wypuścił z płuc chmurę siwego dymu. Dbał o to, by mówić cicho, by jego słowa docierały jedynie do uszu siedzącego obok krewniaka, choć przecież przynależność do grona Rycerzy była powodem do dumy, nie wstydu. – Ja i inni czarodzieje, którzy nie zgadzają się z tym, co się dzieje. Nie tylko ci, którzy zostali wymienieni na łamach szmatławego Proroka, bo jest nas więcej. Poza tym, zauważyłeś, że nie potrafili nawet zapisać mojego imienia bez błędu? – Pokręcił krótko głową, na poły żartobliwie, na poły z irytacją. Buntownicy od siedmiu boleści. Mógł jednak śmiać się, kpić, lecz wspomnienie jego personaliów w zakazanej, lecz wciąż czytanej przez wielu gazecie, stanowiło ostrzeżenie. – Będę o tym pamiętać. Nie boję się jego pięści – urwał; choć może powinien, wszak z Lupinem nie poszło mu ostatnio tak dobrze, jakby sobie tego życzył. – Bardziej zmartwiłaby mnie Avada między oczy, ale z tego, co mówisz, szanse są na to niewielkie – mruknął. – Jeśli nam się uda, z pewnością o tym usłyszysz. Jeśli zaginę bez wieści… Cóż, zaopiekuj się Catrioną i dziećmi – dodał z krzywym uśmiechem, odtwarzając w myślach plan działania. Dobrze, że mieszkał stosunkowo niedaleko; gdy tylko zakończy to spotkanie, będzie mógł prędko dostać się do domu, by stamtąd posłać Mulciberowi sowę, tak jak się umawiali. Nie było co odkładać tego w czasie, musieli działać. Każdy dzień zwłoki pozwalał kolejnym niemagicznym czy szlamom na ucieczkę z Londynu, z kraju, nie mówiąc już o walkach, które stale toczyły się na ulicach miasta. – Dobrze to słyszeć – skomentował informację na temat Wyspy Psów i tego, jak zakończyło się wspomniane starcie. Przeciwnicy obecnej władzy byli w mniejszości, brakowało im dobrej organizacji i trzeźwego oglądu sytuacji; musieli w końcu zaakceptować fakt, że nie wygrają.
- Ministerstwo próbuje – zgodził się lakonicznie, dopijając resztkę zamówionego już jakiś czas temu rumu. Odkąd Malfoy został głową wspomnianego organu, odkąd wprowadził swoje, dyktowane przez mądrzejszych od niego ludzi, rozporządzenia, przynajmniej coś zaczęło się dziać. – To jednak za mało. Czasem zastanawiam się, jak wielu czarodziejów poszukiwanych listami gończymi udało im się złapać. I obawiam się, że odpowiedź mogłaby mnie rozczarować – kontynuował, nie zapominając, że znajdowali się w miejscu publicznym, że jednak nie powinien odkrywać się tutaj ze wszystkim, co wie, co myśli. Balansował przy tym na granicy, znów wierząc, że Theodore bezbłędnie zinterpretuje jego słowa. – Tak myślałem. Dobrze to jednak usłyszeć z twoich ust – podsumował, znów chwytając w dłonie talię kart, bezwiednie wyrównując ich ułożenie, tasując w akompaniamencie cichego szelestu wysłużonego papieru. – Będę o tym pamiętać – dodał jeszcze tonem obietnicy, samemu przestając aż tak krążyć wokół temu, zdobywając się na namiastkę szczerości. Chciałby porozmawiać o tym wszystkim w innym miejscu, gdzieś, gdzie nie będą musieli uważać na słowa czy chować się za nieswoimi twarzami, tego dnia jednak nie mógł sobie na to pozwolić.[bylobrzydkobedzieladnie]
Z zamyślenia wyrwała go kolejna wypowiedź siedzącego naprzeciwko rozmówcy; odchrząknął cicho, poprawił się na niewygodnym krześle, po czym sięgnął do skrywanego w kieszeni pudełeczka po następnego papierosa, wahając się, jak ubrać odpowiedź w słowa. Dopiero wtedy, gdy ulokował skręta między wargami, odpalił go różdżką, przerwał podszyte napięciem milczenie. – Mam. Ale chętnie podzielę się nią i bez konieczności wygrania jej w karty. – Podchwycił spojrzenie kuzyna, szukając w nim zrozumienia, charakterystycznej dla Theodore’a domyślności. Co prawda wrócił do kraju ledwie dwa miesiące temu, lecz musiał słyszeć już choćby o części tego, co działo się w trakcie jego nieobecności. O wiecu w Stonehenge i o Czarnym Panu, który zaznaczył tam swą obecność, a przy tym obalił szlamolubnego Longbottoma. Caelan zaś wierzył, że wszystko zaczyna układać się w całość, że obrazek zaczyna wypełniać się kolejnymi szczegółami – również za sprawą tego przeklętego Proroka.
- My – powtórzył, kiedy już zaciągnął się, wypuścił z płuc chmurę siwego dymu. Dbał o to, by mówić cicho, by jego słowa docierały jedynie do uszu siedzącego obok krewniaka, choć przecież przynależność do grona Rycerzy była powodem do dumy, nie wstydu. – Ja i inni czarodzieje, którzy nie zgadzają się z tym, co się dzieje. Nie tylko ci, którzy zostali wymienieni na łamach szmatławego Proroka, bo jest nas więcej. Poza tym, zauważyłeś, że nie potrafili nawet zapisać mojego imienia bez błędu? – Pokręcił krótko głową, na poły żartobliwie, na poły z irytacją. Buntownicy od siedmiu boleści. Mógł jednak śmiać się, kpić, lecz wspomnienie jego personaliów w zakazanej, lecz wciąż czytanej przez wielu gazecie, stanowiło ostrzeżenie. – Będę o tym pamiętać. Nie boję się jego pięści – urwał; choć może powinien, wszak z Lupinem nie poszło mu ostatnio tak dobrze, jakby sobie tego życzył. – Bardziej zmartwiłaby mnie Avada między oczy, ale z tego, co mówisz, szanse są na to niewielkie – mruknął. – Jeśli nam się uda, z pewnością o tym usłyszysz. Jeśli zaginę bez wieści… Cóż, zaopiekuj się Catrioną i dziećmi – dodał z krzywym uśmiechem, odtwarzając w myślach plan działania. Dobrze, że mieszkał stosunkowo niedaleko; gdy tylko zakończy to spotkanie, będzie mógł prędko dostać się do domu, by stamtąd posłać Mulciberowi sowę, tak jak się umawiali. Nie było co odkładać tego w czasie, musieli działać. Każdy dzień zwłoki pozwalał kolejnym niemagicznym czy szlamom na ucieczkę z Londynu, z kraju, nie mówiąc już o walkach, które stale toczyły się na ulicach miasta. – Dobrze to słyszeć – skomentował informację na temat Wyspy Psów i tego, jak zakończyło się wspomniane starcie. Przeciwnicy obecnej władzy byli w mniejszości, brakowało im dobrej organizacji i trzeźwego oglądu sytuacji; musieli w końcu zaakceptować fakt, że nie wygrają.
- Ministerstwo próbuje – zgodził się lakonicznie, dopijając resztkę zamówionego już jakiś czas temu rumu. Odkąd Malfoy został głową wspomnianego organu, odkąd wprowadził swoje, dyktowane przez mądrzejszych od niego ludzi, rozporządzenia, przynajmniej coś zaczęło się dziać. – To jednak za mało. Czasem zastanawiam się, jak wielu czarodziejów poszukiwanych listami gończymi udało im się złapać. I obawiam się, że odpowiedź mogłaby mnie rozczarować – kontynuował, nie zapominając, że znajdowali się w miejscu publicznym, że jednak nie powinien odkrywać się tutaj ze wszystkim, co wie, co myśli. Balansował przy tym na granicy, znów wierząc, że Theodore bezbłędnie zinterpretuje jego słowa. – Tak myślałem. Dobrze to jednak usłyszeć z twoich ust – podsumował, znów chwytając w dłonie talię kart, bezwiednie wyrównując ich ułożenie, tasując w akompaniamencie cichego szelestu wysłużonego papieru. – Będę o tym pamiętać – dodał jeszcze tonem obietnicy, samemu przestając aż tak krążyć wokół temu, zdobywając się na namiastkę szczerości. Chciałby porozmawiać o tym wszystkim w innym miejscu, gdzieś, gdzie nie będą musieli uważać na słowa czy chować się za nieswoimi twarzami, tego dnia jednak nie mógł sobie na to pozwolić.[bylobrzydkobedzieladnie]
paint me as a villain
Ostatnio zmieniony przez Caelan Goyle dnia 06.07.20 13:37, w całości zmieniany 1 raz
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnął się krzywo na wspomnienie swojego powrotu, przyjmując jednak zakryte niedopowiedzeniami uzupełnienie toastu i w milczeniu upijając łyk rumu. – Niby stare, a prawie ich nie poznałem – odpowiedział, z czymś w rodzaju pozbawionego wesołości rozbawienia. Kiedy na przełomie kwietnia i maja wsiadał na pokład Lunatyka, zostawiał za sobą kraj, w którym wojna co prawda bulgotała cicho pod powierzchnią, ale tak naprawdę wciąż nie było wiadomo, czy – i w jakiej formie – postanowi się wyłonić; wracając, zastał z kolei miasto rozorane niewyleczonymi bliznami po anomaliach, z jednej strony (pozornie?) kontrolowane przez Ministerstwo Magii oraz tych, do których należeć powinno, z drugiej – wciąż nawiedzane przez duchy zwolenników mugoli, materializujące się na ulicach, żeby nadal siać chaos i bezprawie. To budziło w nim jakiś niemy gniew, póki co nie skierowany ku nikomu konkretnemu, a bardziej rozproszony na bezbarwną masę głupców, próbujących zniweczyć przemiany, które wreszcie zaczęły dokonywać się w czarodziejskim świecie, stanowiąc obietnicę przyszłości, o której zawsze marzył; takiej, w której czarodzieje będą silni, nie osłabiając się nawzajem rozrzedzaniem krwi, ani nie rozpraszając losem pozbawionych magii jednostek. – Ale czasami trzeba zawinąć do portu. Zwłaszcza, jeśli ktoś grozi jego spaleniem – dodał po chwili, pozornie nie odnosząc się do niczego konkretnego. To znów było coś, co mogło paść z ust zarówno Marcusa, jak i Theodore’a – dla tego pierwszego londyński port był schronieniem i miejscem pracy, drugi to samo mógłby powiedzieć o Londynie; choć tak naprawdę nigdy nie nauczył się żadnego miejsca nazywać domem, to właśnie z tym miastem wiązało go najwięcej wspomnień – i to tutaj żyły jego siostry, dzisiaj równie narażone na konsekwencje zuchwałości rebeliantów, jak wszyscy inni.
Zaśmiał się cicho pod nosem na widok zbolałej miny Caelana. – Ani się obejrzysz, a zacznie przyprawiać cię o migreny z zupełnie innych powodów – odparł, zupełnie jakby sam wychował już co najmniej trójkę dzieci, choć w rzeczywistości wiedział o nich skrajnie niewiele. Coś ukłuło go ledwie wyczuwalnie za mostkiem, gdy tak spoglądał na wspominającego córkę kuzyna, ale zdusił ten niezrozumiały sentyment w zarodku, upijając kolejny szczodry łyk alkoholu – i spychając swoje myśli na zdecydowanie bliższe sobie tory.
Zapewnienie Caelana wywołało u niego uniesienie brwi, sprawiając, że nagle pożałował, że spotkali się tutaj, w opustoszałej sali Parszywego, a nie gdzieś, gdzie mogliby porozmawiać otwarcie – bez balansowania na granicy fałszywej tożsamości, i bez przejmowania się tym, jak daleko niosły się ich słowa. Odkąd tylko wrócił do kraju, marzył o tym, by ktoś pomógł mu w nadaniu sensu wszystkiemu, co słyszał przez ostatnie miesiące; doniesienia z gazet były pomocne, zwłaszcza, że rzucały światło z szeregu różnych perspektyw, ale na wojnie niezwykle trudno było odróżnić prawdę od pustych oskarżeń – a Theodore, jako ktoś, kto przez całe życie obracał się głównie wśród kłamstw, to właśnie prawdę nauczył się cenić najbardziej. – Wy – powtórzył, obracając w palcach papierosa i ważąc na języku następne słowa. – I on? – zapytał, zatrzymując spojrzenie na oczach kuzyna, szukając w nich jakichkolwiek odznak zrozumienia. Mógł ich tam nie odnaleźć, mógł nie wiedzieć, do czego się odnosił – nie było go w końcu w Hogwarcie wtedy – ale nawet jeśli miał spudłować, to szkodliwość pomyłki byłaby raczej w tej sytuacji niewielka. Zastanawiał się nad tym już od dawna, czy zestawienie znajomych nazwisk, zebranych pod równie znajomą nazwą, mogło być przypadkowe? Pokręcił z dezaprobatą głową. – Fakt, że sami gubią się w imionach swoich wrogów, tylko dowodzi tego, w jakim działają chaosie. Oby potykali się jak najczęściej, nie tylko słownie – skomentował; nie miał zbyt dobrego zdania na temat samozwańczych bojowników o równość, choć starał się nie bagatelizować ich istnienia – chaos był nieprzewidywalny; nawet jeśli ostatecznie mieli spłonąć, to mogli po drodze zabrać ze sobą ludzi i rzeczy, na których mu zależało. Nie miał zamiaru na to pozwolić. Czy stary Pichard również stanowił takie zagrożenie, którego istnienie przeszło mu koło nosa? – O ile nie rozleniwiłeś się, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, to wątpię, by stanowił dla ciebie wyzwanie. Będę wypatrywał dobrych wieści – odpowiedział, lekko potakując; chociaż nie odniósł się do kwestii roztoczenia opieki nad rodziną Caelana, wierzył, że nie musiał tego robić; byli również jego rodziną – to, że nie pozwoliłby, by stało im się coś złego, wydawało mu się oczywistością.
Dokończył palenie papierosa, po raz ostatni strzepując popiół i dociskając niedopałek do leżącej na stoliku popielniczki, z uśmiechem słuchając, jak kuzyn wypowiada na głos jego własne myśli. – Zapewne mogłaby – odparł tylko lakonicznie; gdyby znajdowali się na mniej odsłoniętym gruncie, mógłby podać mu dokładną liczbę schwytanych – jako wiedźmi strażnik musiał wiedzieć, na kogo wciąż powinien zwracać uwagę, a kto nie stanowił już dla departamentu problemu – ale wewnątrz obdrapanych ścian Parszywego Pasażera wciąż pozostawał jedynie portowym przemytnikiem, któremu buntownicy przeszkadzali nie dlatego, że stanowili skazę na czarodziejskim świecie, a dlatego, że ich obecność kiepsko działała na interesy. – Ale może jeszcze nic straconego. Dużo się tu słyszy wieczorami – dodał po chwili, niby bez związku. – Jeślibyś czegoś jeszcze potrzebował, wiesz, gdzie mnie znaleźć. – Dopił resztkę alkoholu, jakby dla podkreślenia własnych słów odstawiając szklankę na blat; miał nadzieję, że Caelan wyłapie schowane pod nimi zapewnienie. Z jednej strony niebędące niczym nowym, z drugiej – przez rok wiele mogło się zmienić.
Wyprostował się nieco, głową wskazując na spoczywające w rękach mężczyzny karty. – To co – zagadnął, nieznacznie podnosząc głos, gdy kątem oka dostrzegł mijającą ich właśnie barmankę; brzmiąc tak, jakby przez cały czas nie rozmawiali o niczym innym – masz czas na jedną partię, czy wzywają cię naglące obowiązki? – zapytał; wcześniejsza senność opuściła go już niemal zupełnie.
Zaśmiał się cicho pod nosem na widok zbolałej miny Caelana. – Ani się obejrzysz, a zacznie przyprawiać cię o migreny z zupełnie innych powodów – odparł, zupełnie jakby sam wychował już co najmniej trójkę dzieci, choć w rzeczywistości wiedział o nich skrajnie niewiele. Coś ukłuło go ledwie wyczuwalnie za mostkiem, gdy tak spoglądał na wspominającego córkę kuzyna, ale zdusił ten niezrozumiały sentyment w zarodku, upijając kolejny szczodry łyk alkoholu – i spychając swoje myśli na zdecydowanie bliższe sobie tory.
Zapewnienie Caelana wywołało u niego uniesienie brwi, sprawiając, że nagle pożałował, że spotkali się tutaj, w opustoszałej sali Parszywego, a nie gdzieś, gdzie mogliby porozmawiać otwarcie – bez balansowania na granicy fałszywej tożsamości, i bez przejmowania się tym, jak daleko niosły się ich słowa. Odkąd tylko wrócił do kraju, marzył o tym, by ktoś pomógł mu w nadaniu sensu wszystkiemu, co słyszał przez ostatnie miesiące; doniesienia z gazet były pomocne, zwłaszcza, że rzucały światło z szeregu różnych perspektyw, ale na wojnie niezwykle trudno było odróżnić prawdę od pustych oskarżeń – a Theodore, jako ktoś, kto przez całe życie obracał się głównie wśród kłamstw, to właśnie prawdę nauczył się cenić najbardziej. – Wy – powtórzył, obracając w palcach papierosa i ważąc na języku następne słowa. – I on? – zapytał, zatrzymując spojrzenie na oczach kuzyna, szukając w nich jakichkolwiek odznak zrozumienia. Mógł ich tam nie odnaleźć, mógł nie wiedzieć, do czego się odnosił – nie było go w końcu w Hogwarcie wtedy – ale nawet jeśli miał spudłować, to szkodliwość pomyłki byłaby raczej w tej sytuacji niewielka. Zastanawiał się nad tym już od dawna, czy zestawienie znajomych nazwisk, zebranych pod równie znajomą nazwą, mogło być przypadkowe? Pokręcił z dezaprobatą głową. – Fakt, że sami gubią się w imionach swoich wrogów, tylko dowodzi tego, w jakim działają chaosie. Oby potykali się jak najczęściej, nie tylko słownie – skomentował; nie miał zbyt dobrego zdania na temat samozwańczych bojowników o równość, choć starał się nie bagatelizować ich istnienia – chaos był nieprzewidywalny; nawet jeśli ostatecznie mieli spłonąć, to mogli po drodze zabrać ze sobą ludzi i rzeczy, na których mu zależało. Nie miał zamiaru na to pozwolić. Czy stary Pichard również stanowił takie zagrożenie, którego istnienie przeszło mu koło nosa? – O ile nie rozleniwiłeś się, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, to wątpię, by stanowił dla ciebie wyzwanie. Będę wypatrywał dobrych wieści – odpowiedział, lekko potakując; chociaż nie odniósł się do kwestii roztoczenia opieki nad rodziną Caelana, wierzył, że nie musiał tego robić; byli również jego rodziną – to, że nie pozwoliłby, by stało im się coś złego, wydawało mu się oczywistością.
Dokończył palenie papierosa, po raz ostatni strzepując popiół i dociskając niedopałek do leżącej na stoliku popielniczki, z uśmiechem słuchając, jak kuzyn wypowiada na głos jego własne myśli. – Zapewne mogłaby – odparł tylko lakonicznie; gdyby znajdowali się na mniej odsłoniętym gruncie, mógłby podać mu dokładną liczbę schwytanych – jako wiedźmi strażnik musiał wiedzieć, na kogo wciąż powinien zwracać uwagę, a kto nie stanowił już dla departamentu problemu – ale wewnątrz obdrapanych ścian Parszywego Pasażera wciąż pozostawał jedynie portowym przemytnikiem, któremu buntownicy przeszkadzali nie dlatego, że stanowili skazę na czarodziejskim świecie, a dlatego, że ich obecność kiepsko działała na interesy. – Ale może jeszcze nic straconego. Dużo się tu słyszy wieczorami – dodał po chwili, niby bez związku. – Jeślibyś czegoś jeszcze potrzebował, wiesz, gdzie mnie znaleźć. – Dopił resztkę alkoholu, jakby dla podkreślenia własnych słów odstawiając szklankę na blat; miał nadzieję, że Caelan wyłapie schowane pod nimi zapewnienie. Z jednej strony niebędące niczym nowym, z drugiej – przez rok wiele mogło się zmienić.
Wyprostował się nieco, głową wskazując na spoczywające w rękach mężczyzny karty. – To co – zagadnął, nieznacznie podnosząc głos, gdy kątem oka dostrzegł mijającą ich właśnie barmankę; brzmiąc tak, jakby przez cały czas nie rozmawiali o niczym innym – masz czas na jedną partię, czy wzywają cię naglące obowiązki? – zapytał; wcześniejsza senność opuściła go już niemal zupełnie.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słuchał padających z ust Marcusa słów z uwagą, dopiero przy wzmiance o groźbie spalenia portu uciekając myślami ku majowej potyczce z bojowniczkami – i przyzwanej wtedy przez towarzyszących mu rycerzy Szatańskiej Pożodze. Rozmówca mógł posłużyć się tym konkretnym wyrażeniem przypadkowo, w znaczeniu metaforycznym, lecz dla Goyle’a, który musiał wtedy uciekać przed rozszalałym żywiołem, nierozerwalnie łączyło się ono z tamtą nocą, z karykaturą ministra powiewającą z wieży Big Bena i ogniem, który miał się jej pozbyć. Nie mógł jednak udawać, że uważał te środki za odpowiednie, zniszczenie plakatu nie było warte śmierci czarodziejów, prawdziwych czarodziejów, którzy zostali lub mogli zostać pochłonięci przez wymykające się władzy rzucających zaklęcie; cieszył się jedynie, że płomienie nie dotarły do dzielnicy portowej, że jego dom, jak i domy rodziny, wciąż były w jednym kawałku. – W to nie wątpię – burknął pod nosem, choć nie mógł mieć pewności, że dożyje tych czasów. Że będzie przy Caoimhe, gdy ta osiągnie już odpowiedni wiek i zostanie posłana do Durmstrangu, albo i później – gdy stamtąd wróci i wkroczy w dorosłe życie. Nie chciał jednak myśleć o tym teraz, by przypadkiem nie zawahać się w chwili, w której przekroczą progi Picharda, pójdą wprowadzać kolejne zmiany.
Podchwycił znajome spojrzenie kuzyna; może faktycznie byłoby wygodniej, gdyby spotkali się gdzieś indziej, gdyby mogli o tym porozmawiać bez szukania odpowiednio niewinnych słów, ściszania głosów, lecz na wszystko przyjdzie jeszcze pora, również i na spokojną rozmowę wolną od niedopowiedzeń. Nie pokusił się o formułowanie lakonicznej wypowiedzi, zamiast tego przymknął na dłużej niż to potrzebne powieki, tym gestem potwierdzając podejrzenia Theodore’a. Oni, i On, największy z nich, najpotężniejszy. Już nie Tom Riddle, już nie fascynująca postać z czasów szkoły – takie przynajmniej słyszał o Nim historie – a ich przywódca, Czarny Pan. – Obyś miał rację. I oby sczeźli możliwie jak najszybciej, są jak mucha, niezbyt szkodliwi, lecz ich upierdliwa obecność nie pomaga w prowadzeniu interesów – odezwał się w końcu. I miał tu na myśli jedynie niezrzeszonych, działających bez większego planu rebeliantów, których przybyło od kwietniowych zmian w prawie. Zakon Feniksa, to była inna historia. Nadal nie wiedział, jakim cudem Tonks oszukał śmierć, ani co to oznaczało dla całej sprawy. – Staram się nie dawać sobie okazji do rozleniwiania się. Uczęszczam nawet do klubu pojedynków… Czy raczej uczęszczałem aż do kwietnia, choć nie powiem, żebym mógł się pochwalić wieloma sukcesami – kontynuował, pozwalając sobie przy tym na kolejny krzywy uśmiech. Niby nie był orłem z uroków, jego siła leżała w czymś zgoła innym, o czym Theodore powinien pamiętać; w ich rodzinie nigdy nie ukrywano fascynacji czarną magią, wśród nich było wielu absolwentów norweskiej szkoły magii, gdzie nauka zakazanych w Anglii arkanów była na porządku dziennym. – Mam nadzieję, że i ty jesteś w formie, Marcusie – dodał na koniec, niby to obojętnym tonem głosu, choć tak naprawdę w wypowiedzi pobrzmiewało coś na kształt powagi, przestrogi. Musiał być w pełni sił, jeśli nie chciał trafić w ręce wroga. Lub zginąć z jego różdżki. Lecz o tym kuzyn też już musiał wiedzieć, wszak Prorok wypowiedział się i na temat śmierci zmarłych arystokratów, nestora Yaxleyów i lorda Avery’ego.
W reakcji na kolejną niejednoznaczną wypowiedź rozmówcy tylko poruszył brwiami; nie musiał ciągnąć go za język, zwłaszcza tutaj, by wyobrazić sobie, że ministerstwo nie złapało żadnego z poszukiwanych zbrodniarzy. Gdyby się tak stało, już by o tym wiedział. – Dużo się tu słyszy? Oprócz darcia mord pijanych marynarzy? – mruknął, choć przecież zrozumiał towarzysza w lot. Takie miejsca jak Parszywy Pasażer idealnie nadawały się do podsłuchiwania, zdobywania informacji od podchmielonych już klientów, zaś Theodore wiedział, w jaki sposób przekonać do siebie ludzi, mniej lub bardziej znajomych, potrafił sprzedać każdą bajeczkę. I dlatego Caelan wiedział, że będzie go potrzebować, prędzej lub później. – Oczywiście. Nie omieszkamy skorzystać z twojej pomocy. – Znów posłużył się liczbą mnogą, w ten sposób obiecując, że ta rozmowa to dopiero początek, że dzięki niej będzie mógł zaangażować się w czynną walkę o lepsze jutro. Miał przy tym nadzieję, że w ten sposób nie sprowadzi na krewniaka marnego losu. – Partyjki nie odmówię – odpowiedział równie głośno, naturalnie, biorąc się za tasowanie kart, a w końcu i za ich rozkładanie na blacie stolika. – Później muszę iść załatwić kilka interesów, jednak zobaczymy się niebawem. Opijemy narodziny Caoimhe – zakończył, tym komentarzem chcąc nadać swej wypowiedzi lekkości, choć towarzysz powinien zrozumieć, że picie za zdrowie córki Caelana było tylko pretekstem, kłamstwem dla uszu mijającej ich barmanki.
Podchwycił znajome spojrzenie kuzyna; może faktycznie byłoby wygodniej, gdyby spotkali się gdzieś indziej, gdyby mogli o tym porozmawiać bez szukania odpowiednio niewinnych słów, ściszania głosów, lecz na wszystko przyjdzie jeszcze pora, również i na spokojną rozmowę wolną od niedopowiedzeń. Nie pokusił się o formułowanie lakonicznej wypowiedzi, zamiast tego przymknął na dłużej niż to potrzebne powieki, tym gestem potwierdzając podejrzenia Theodore’a. Oni, i On, największy z nich, najpotężniejszy. Już nie Tom Riddle, już nie fascynująca postać z czasów szkoły – takie przynajmniej słyszał o Nim historie – a ich przywódca, Czarny Pan. – Obyś miał rację. I oby sczeźli możliwie jak najszybciej, są jak mucha, niezbyt szkodliwi, lecz ich upierdliwa obecność nie pomaga w prowadzeniu interesów – odezwał się w końcu. I miał tu na myśli jedynie niezrzeszonych, działających bez większego planu rebeliantów, których przybyło od kwietniowych zmian w prawie. Zakon Feniksa, to była inna historia. Nadal nie wiedział, jakim cudem Tonks oszukał śmierć, ani co to oznaczało dla całej sprawy. – Staram się nie dawać sobie okazji do rozleniwiania się. Uczęszczam nawet do klubu pojedynków… Czy raczej uczęszczałem aż do kwietnia, choć nie powiem, żebym mógł się pochwalić wieloma sukcesami – kontynuował, pozwalając sobie przy tym na kolejny krzywy uśmiech. Niby nie był orłem z uroków, jego siła leżała w czymś zgoła innym, o czym Theodore powinien pamiętać; w ich rodzinie nigdy nie ukrywano fascynacji czarną magią, wśród nich było wielu absolwentów norweskiej szkoły magii, gdzie nauka zakazanych w Anglii arkanów była na porządku dziennym. – Mam nadzieję, że i ty jesteś w formie, Marcusie – dodał na koniec, niby to obojętnym tonem głosu, choć tak naprawdę w wypowiedzi pobrzmiewało coś na kształt powagi, przestrogi. Musiał być w pełni sił, jeśli nie chciał trafić w ręce wroga. Lub zginąć z jego różdżki. Lecz o tym kuzyn też już musiał wiedzieć, wszak Prorok wypowiedział się i na temat śmierci zmarłych arystokratów, nestora Yaxleyów i lorda Avery’ego.
W reakcji na kolejną niejednoznaczną wypowiedź rozmówcy tylko poruszył brwiami; nie musiał ciągnąć go za język, zwłaszcza tutaj, by wyobrazić sobie, że ministerstwo nie złapało żadnego z poszukiwanych zbrodniarzy. Gdyby się tak stało, już by o tym wiedział. – Dużo się tu słyszy? Oprócz darcia mord pijanych marynarzy? – mruknął, choć przecież zrozumiał towarzysza w lot. Takie miejsca jak Parszywy Pasażer idealnie nadawały się do podsłuchiwania, zdobywania informacji od podchmielonych już klientów, zaś Theodore wiedział, w jaki sposób przekonać do siebie ludzi, mniej lub bardziej znajomych, potrafił sprzedać każdą bajeczkę. I dlatego Caelan wiedział, że będzie go potrzebować, prędzej lub później. – Oczywiście. Nie omieszkamy skorzystać z twojej pomocy. – Znów posłużył się liczbą mnogą, w ten sposób obiecując, że ta rozmowa to dopiero początek, że dzięki niej będzie mógł zaangażować się w czynną walkę o lepsze jutro. Miał przy tym nadzieję, że w ten sposób nie sprowadzi na krewniaka marnego losu. – Partyjki nie odmówię – odpowiedział równie głośno, naturalnie, biorąc się za tasowanie kart, a w końcu i za ich rozkładanie na blacie stolika. – Później muszę iść załatwić kilka interesów, jednak zobaczymy się niebawem. Opijemy narodziny Caoimhe – zakończył, tym komentarzem chcąc nadać swej wypowiedzi lekkości, choć towarzysz powinien zrozumieć, że picie za zdrowie córki Caelana było tylko pretekstem, kłamstwem dla uszu mijającej ich barmanki.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego słowa o płonącym porcie nie miały być przytykiem – nawet gdyby wiedział o udziale Caelana w dokonaniu ostatniej zmiany w londyńskim krajobrazie, nie ośmieliłby się rzucać oskarżeniami ani w jakikolwiek sposób przenosić winy na zwolenników czystości krwi. To nie oni byli plagą, która rozpleniła się po ulicach, i to nie oni stanowili zagrożenie dla istnienia całego czarodziejskiego świata, dzisiaj chwiejącego się w posadach – choć właściwie to niedoskonałego już od dawna, osłabianego przez szkodliwe, szerzące się jak zaraza idee o równości czarodziejów i mugoli. Radykalne kroki były potrzebne, nawet jeśli powinny być każdorazowo dobrze przemyślane; szczury jako pierwsze uciekały z tonącego okrętu – choć akurat Theodore miał nadzieję, że Londyn uda się od nich uwolnić bez równania miasta z ziemią.
Jedynie podsyconą milczącym przytaknięciem; odchylił się nieznacznie na krześle, upijając łyk alkoholu. Potwierdzony przez kuzyna fakt nie stanowił dla niego zaskoczenia samego w sobie, śledził wydarzenia w kraju wystarczająco uważnie, by już wcześniej podejrzewać to, o czym gazety nie pisały, a pijane głosy nie szeptały w ciemnych zaułkach, ale dobrze było móc wyciągnąć kilka elementów układanki z obszaru mglistych rozważań i rozrysować pomiędzy nimi wyraźniejsze linie. – Muchy szczęśliwie nie żyją zbyt długo. Niestety potrafią też szybko urosnąć w liczbach – odpowiedział, krzywiąc się krótko, jakby rzeczona mucha zabrzęczała mu właśnie obok ucha. To była kolejna rzecz, do której nie można było dopuścić: do rozniesienia się szerzonej przez buntowników idei. Póki co na ulicach Londynu działały jednostki, od czasu do czasu zbierające się w kilku lub kilkunastoosobowe grupy, przeprowadzające pojedyncze akcje, które stosunkowo łatwo było udaremnić; zdecydowana większość czarodziejskiej społeczności nie opowiedziała się jeszcze po żadnej ze stron, albo chowając się w domach i próbując przetrwać, albo uciekając poza granice pochłoniętej przez wojnę stolicy, obserwując i czekając. Ignorowanie ich istnienia nie było trudne, ale nie było też rozsądne – bo fałszywe przekonania mogły roznieść się wśród nich skuteczniej niż szatańska pożoga. Pod tym kątem wprowadzenie obowiązku rejestracji różdżek stanowiło w pewnym sensie środek zapobiegawczy, Theodore wątpił jednak, czy była to smycz wystarczająco wytrzymała.
Uśmiechnął się pod nosem. – Nigdy nie przepadałem za tymi klubami – przyznał, zgodnie zresztą z prawdą. Nie był mistrzem bezpośredniej walki na zaklęcia, a taka toczona w ściśle kontrolowanych warunkach niezbyt do niego przemawiała, znacznie ograniczając kreatywność działania. Zdecydowanie lepiej szły mu biegi na długie dystanse, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nadchodził dla niego czas wyjścia z dobrze znanego sobie cienia – i że żeby to zrobić, musiał sięgnąć po inne rodzaje magii. – Może dlatego, że przez większość czasu przegrywałem – dodał cierpko, przyznając się do tego dosyć niechętnie; nie było się czym chwalić, ale na ogół nie lubił, i niezbyt potrafił przegrywać. – Ale jeśli sytuacja będzie tego wymagała, to będę gotów – dodał, wyłapując brzmiące w głosie kuzyna ostrzeżenie. Wiedział, czym w ich świecie groziło potknięcie – obserwował je przez lata, choć szczęśliwie jedynie z boku – a choć wad z pewnością miał wiele, to lekkomyślności nigdy nie było wśród nich (o ile nie liczyć tego jednego razu, gdy w młodości wsiadł na statek z jedną walizką podróżną i prawie pustą sakiewką, nie mówiąc prawie nikomu, że to robi).
Spojrzał na kuzyna z ukosa. – Darcie mord zawsze jest w repertuarze, można to nawet nazwać muzyką, jak się już człowiek osłucha. I częściowo ogłuchnie – zauważył. Późne wieczory spędzane w portowych pubach w istocie mu się nie przykrzyły; do pewnego stopnia czuł się nawet dobrze w tym chaotycznym, ale jednocześnie zdającym się posiadać swój charakterystyczny rytm hałasie – być może dlatego, że niezawodnie zagłuszał niepozwalające mu zasnąć głosy. – Ale nie tylko marynarze tutaj przychodzą – dodał niby obojętnie, nie elaborując już jednak dalej. Miejsca takie jak Parszywy Pasażer dla wielu stanowiły dobrą kryjówkę, w której łatwo było skryć się przed oczami władz, co sprawiało, że właściwie można było spotkać tutaj każdego, kto miał coś do ukrycia – a sam Theodore był tego najlepszym przykładem.
Skinął Caelanowi głową, podsumowując milcząco nawiązane pomiędzy wierszami porozumienie; znał go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że choć słów padło niewiele, to żadne nie było rzucone na wiatr – pozostawało mu więc czekać na dogodniejsze warunki do rozmowy. – Świetnie – powiedział, obserwując, jak mężczyzna rozkłada karty – na myśli mając zarówno nadchodzącą grę, jak i ich kolejne spotkanie. – Obiecuję nie puścić cię z torbami – dodał z rozbawieniem, odwracając się przez ramię, żeby złapać spojrzeniem barmankę; przy pełnej szklance grało się lepiej.
| zt x2
Jedynie podsyconą milczącym przytaknięciem; odchylił się nieznacznie na krześle, upijając łyk alkoholu. Potwierdzony przez kuzyna fakt nie stanowił dla niego zaskoczenia samego w sobie, śledził wydarzenia w kraju wystarczająco uważnie, by już wcześniej podejrzewać to, o czym gazety nie pisały, a pijane głosy nie szeptały w ciemnych zaułkach, ale dobrze było móc wyciągnąć kilka elementów układanki z obszaru mglistych rozważań i rozrysować pomiędzy nimi wyraźniejsze linie. – Muchy szczęśliwie nie żyją zbyt długo. Niestety potrafią też szybko urosnąć w liczbach – odpowiedział, krzywiąc się krótko, jakby rzeczona mucha zabrzęczała mu właśnie obok ucha. To była kolejna rzecz, do której nie można było dopuścić: do rozniesienia się szerzonej przez buntowników idei. Póki co na ulicach Londynu działały jednostki, od czasu do czasu zbierające się w kilku lub kilkunastoosobowe grupy, przeprowadzające pojedyncze akcje, które stosunkowo łatwo było udaremnić; zdecydowana większość czarodziejskiej społeczności nie opowiedziała się jeszcze po żadnej ze stron, albo chowając się w domach i próbując przetrwać, albo uciekając poza granice pochłoniętej przez wojnę stolicy, obserwując i czekając. Ignorowanie ich istnienia nie było trudne, ale nie było też rozsądne – bo fałszywe przekonania mogły roznieść się wśród nich skuteczniej niż szatańska pożoga. Pod tym kątem wprowadzenie obowiązku rejestracji różdżek stanowiło w pewnym sensie środek zapobiegawczy, Theodore wątpił jednak, czy była to smycz wystarczająco wytrzymała.
Uśmiechnął się pod nosem. – Nigdy nie przepadałem za tymi klubami – przyznał, zgodnie zresztą z prawdą. Nie był mistrzem bezpośredniej walki na zaklęcia, a taka toczona w ściśle kontrolowanych warunkach niezbyt do niego przemawiała, znacznie ograniczając kreatywność działania. Zdecydowanie lepiej szły mu biegi na długie dystanse, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nadchodził dla niego czas wyjścia z dobrze znanego sobie cienia – i że żeby to zrobić, musiał sięgnąć po inne rodzaje magii. – Może dlatego, że przez większość czasu przegrywałem – dodał cierpko, przyznając się do tego dosyć niechętnie; nie było się czym chwalić, ale na ogół nie lubił, i niezbyt potrafił przegrywać. – Ale jeśli sytuacja będzie tego wymagała, to będę gotów – dodał, wyłapując brzmiące w głosie kuzyna ostrzeżenie. Wiedział, czym w ich świecie groziło potknięcie – obserwował je przez lata, choć szczęśliwie jedynie z boku – a choć wad z pewnością miał wiele, to lekkomyślności nigdy nie było wśród nich (o ile nie liczyć tego jednego razu, gdy w młodości wsiadł na statek z jedną walizką podróżną i prawie pustą sakiewką, nie mówiąc prawie nikomu, że to robi).
Spojrzał na kuzyna z ukosa. – Darcie mord zawsze jest w repertuarze, można to nawet nazwać muzyką, jak się już człowiek osłucha. I częściowo ogłuchnie – zauważył. Późne wieczory spędzane w portowych pubach w istocie mu się nie przykrzyły; do pewnego stopnia czuł się nawet dobrze w tym chaotycznym, ale jednocześnie zdającym się posiadać swój charakterystyczny rytm hałasie – być może dlatego, że niezawodnie zagłuszał niepozwalające mu zasnąć głosy. – Ale nie tylko marynarze tutaj przychodzą – dodał niby obojętnie, nie elaborując już jednak dalej. Miejsca takie jak Parszywy Pasażer dla wielu stanowiły dobrą kryjówkę, w której łatwo było skryć się przed oczami władz, co sprawiało, że właściwie można było spotkać tutaj każdego, kto miał coś do ukrycia – a sam Theodore był tego najlepszym przykładem.
Skinął Caelanowi głową, podsumowując milcząco nawiązane pomiędzy wierszami porozumienie; znał go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że choć słów padło niewiele, to żadne nie było rzucone na wiatr – pozostawało mu więc czekać na dogodniejsze warunki do rozmowy. – Świetnie – powiedział, obserwując, jak mężczyzna rozkłada karty – na myśli mając zarówno nadchodzącą grę, jak i ich kolejne spotkanie. – Obiecuję nie puścić cię z torbami – dodał z rozbawieniem, odwracając się przez ramię, żeby złapać spojrzeniem barmankę; przy pełnej szklance grało się lepiej.
| zt x2
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
28 lipca
Kilka czarnych kości potoczyło się po wyskrobanym przez brudne pazury okrągłym blacie. Wreszcie opadły, łomotem próbując zbudzić niektóre łby zamroczone, ukołysane do snu przez ten jeden kufel za dużo. Tylko cmoknęła, ale i ten dźwięk zginął w gwarze podobnie jak turlające się kawałki sześcianów. Któryś z piratów zarechotał i uderzył mocno w stół, inny pochylił się i zaklął pod nosem, próbując dostrzec w półmrokach pogubione zabawki. Tacy chłopcy, jej ulubieni chłopcy, niby gotowi na wszystko, a łapska wciąż zbyt toporne, by wydobyć małą kostkę ze szpary między drewnianymi listwami przygniłych podłóg. Między wielkimi buciorami faktycznie ciężko cokolwiek dostrzec, ale Filipa wiedziała, gdzie należy szukać. Zbyt wiele razy przerabiała ten scenariusz. Melodią obcasów przecięła refren wyśpiewywanej po raz piętnasty morskiej ballady. Postawiła ciężko tacę z trunkami, na kupce tajemniczych kart i kuszących kosztowności. Jakieś brwi zmarszczyły się niezadowolone, ktoś już otwierał paszczę, by wyzwać ją od kurwy, ale zaraz ją zamknął, kiedy tylko napotkał niezadowolone spojrzenie. Wiedział dobrze, że nie należało z nią zadzierać. Nie pojawiła się tu dla swojego widzimisię. Nie radzili sobie. Zresztą przeczuwała, że rozgrywka wchodziła już w dość zaawansowaną fazę i potrzebowali porządnej dolewki rumu. Rozstawiła między tłustymi paluchami pełne szkła, a potem – ku zbyt ostentacyjnej uciesze całej zgrai marynarzyków – pochyliła się, pięknie eksponując koronkowy pasek od pończoch tak wdzięcznie wystający spod sukienki. Zadowoleni? Oj, bardzo. Wiedziała, że właśnie robi rozróbę w tych zboczonych łbach, że to nie przez rum pociekła ślina. No cóż, taka praca. Niemal od razu pochwyciła zagubione kostki. Zabrzęczały w jej dłoniach, ale rzut i tak należało powtórzyć – tym razem z rozwagą i zdecydowanie mniejszą siłą. Byli tacy niezgrabni, ale na szczęście mieli ją.
– No co? – burknęła, łypiąc na nich podejrzliwie. – Któryś z was chciałby coś powiedzieć? – kontynuowała, unosząc brwi w dość charakterystycznym geście. Miała dobry dzień. Łamała kark, wykonała zadanie, które dla kilku wielkich chłopów okazało się skokiem w kosmos. Potrafili pojmać statek, potrafili przerzucać na barkach tony towarów, ale ruszenie tyłka z wygrzanego barowego krzesełka przychodziło im z trudem, szczególnie w stanie głębokiej nietrzeźwości. – Odwdzięczycie się w napiwkach, ale następnym razem to ja popatrzę, jak tarzacie się po podłodze – rzuciła z cwanym uśmiechem. I takie obrazki już widywała i takie zwłoki trzeba było wytargać poza ściany tawerny. Lubiła ich, naprawdę, ale bywali piekielnie irytujący. Tacy wielcy, tacy męscy i głodni kobiecych wdzięków. W głośnych opowieściach stawali się bohaterami zza mórz. Tutaj… tutaj byli braćmi, kolejnymi łbami w tym wspólnym, zawszonym porcie. Mimo to wcale nie chciała być gdzieś indziej. Lato doskwierało, tawerna pustoszała, większość harowała na oceanie, a te niedobitki próbowały jakoś ciągnąć dalej. Co ich powstrzymało? Ta głupia wojna? – Grajcie dalej, chcę zdążyć pogratulować zwycięzcy przed końcem roboty – mruknęła, zgarniając na tacę oplute kufle. Chwyciła podstawkę w dłoń, wolnym palcem musnęła jakąś siwiejącą brodę i zwinnie obróciła się w kierunku baru. Sytuacja w Londynie była gówniana, trupy walały się po ulicy, mury sypały jak domki z kart, a ludzie bali się wyłazić z domów. Ale port… port był inny, port zawsze był tym złym, tym groźnym, tym brudnym miejscem, do którego pchała się cała londyńska melinażeria. Dopóki w Parszywym grała muzyka, dopóki między stolikami tłoczyły się zadowolone pyski – dzielnica portowa trwała. Prawie jak gdyby nigdy nic.
I tylko ta postać za barem, dość drobna, najpewniej nietutejsza, zdawała się burzyć idealny, codzienny obrazek tej taniej knajpy. Moss odstawiła ciężko tacę za barem i popatrzyła na dziewczę. Tylko czekać, aż obłapi ją jakiś zbok. Kobiety rzadko chodziły same po tak paskudnych miejscówkach. – Jesteś biała jak ściana – mruknęła, licząc na to, że będzie im dane skrzyżować spojrzenia. – Czego ci nalać? Pewnie wina – stwierdziła, lekko mrużąc oczy. Dziewczęta zwykle odmawiały. Albo kąpały się właśnie w winie. Aż do granic przyzwoitości. Kim była ona? Kolejną historią zbyt ciężką dla tych głośnych łapserdaków bawiących się wokoło? Nie taszczyła ze sobą dyniowego brzucha, chyba. Skąd więc się tu wzięła?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie był to dzień na zwykłą kawę. Nawet herbata nie zaparzyłaby się tak, jak powinna. Od początku coś za mną chodziło, a że brałam to za cień, moja walka z nieuniknionym była długa i wyczerpująca. Jakiś zabłąkany poltergeist, albo inny rodzaj wynaturzenia, przyprawiał mnie o zawroty głowy. Psychodeliczny szum nawarstwiał się z każdą przewracaną stroną książki, więc po jednym rozdziale rzuciłam ją w kąt. Przechodziłam biernie koło gramofonu, wyjadałam orzeszki, wmawiając sobie, ze to ostatnia ich garść i wyglądałam przez okno, lecz nic nie zabierało mi uwagi, a pochmurne niebo karmiło tylko szarością i zmęczonym słońcem. Poszłam więc do sklepu, lecz nie mieli mojego ulubionego, czerwonego wina. A że wcześniej spędziłam długą godzinę na przymierzaniu sukien, nie uznawałam tego czasu za straconego. Potem założyłam pelerynę, a kapelusz wymieniłam na kaptur. Także czarne.
Młoda dama w czerni poszła dalej, przeszła główną ulicę, a potem skręciła w kierunku Zakątka. Młoda dama była na oczach przechodniów, lecz nic sobie z tego nie robiła, choć ciągle miała wrażenie, że to jednak to nie cień za nią chodzi. Pchnęła drzwi, weszła do środka, a pierwszy lepszy gość już powiązał jej osobę z imieniem.
- Cześć, Hella.
Lubię mówić o sobie w osobie trzeciej, zwłaszcza, kiedy pokazuję się nieznajomym. Ja, Hella, złapałam wzrokowy kontakt, skinęłam, zostawiłam kapelusz na wieszaku i poszłam dalej, bo nie byłam w humorze do flirtów. Ja, Hella, chciałam pogadać ze swoją znajomą, lecz najpierw potrzebowałam pozbyć się udręki. Poprosiłam inną barmankę o kieliszek whisky i wypiłam do dna. Wolałam to niż wódkę, a potrzebowałam odcięcia od trzeźwości umysłu. Miałam wrażenie, że jestem zbyt dobra na dzisiejszy dzień i czas najwyższy zrównać się z jego poziomem. A cień stawał się jakby rozmyty. Zamówiłam drugi kieliszek i Guinessa, a potem wlałam zawartość małego naczynia do dużego naczynia. Rozejrzałam się ukradkiem, spostrzegłam Philippę, z którą kiedyś tu już rozmawiałam i przesunęłam kufel dalej od siebie, żeby nie łączył się tak natarczywie z moją osobą. I jedna pani tej gospody poszła, a przyszła ów druga. Ale nie łapałam z nią kontaktu wzrokowego, bo chciałam się podrażnić.
- A widzisz, kochana, nie tym razem. Ten kufel, co stoi obok jest mój. Tak, nie dość że odmawiam wina, to jeszcze nie czekałam, aż Ty mi nalejesz. - w końcu spojrzałam na nią - Hella zasłużyła na zbesztanie, prawda? Hella patrzy i czeka. - i bierze też piwo i duży łyk przelewa się przez jej usta.
Czarne odzienie, kaptur dla ukrycia się i ta buźka, na której malował się ironiczny uśmieszek. I śmiałe słowa, śmielsze niż ostatnim razem.
Młoda dama w czerni poszła dalej, przeszła główną ulicę, a potem skręciła w kierunku Zakątka. Młoda dama była na oczach przechodniów, lecz nic sobie z tego nie robiła, choć ciągle miała wrażenie, że to jednak to nie cień za nią chodzi. Pchnęła drzwi, weszła do środka, a pierwszy lepszy gość już powiązał jej osobę z imieniem.
- Cześć, Hella.
Lubię mówić o sobie w osobie trzeciej, zwłaszcza, kiedy pokazuję się nieznajomym. Ja, Hella, złapałam wzrokowy kontakt, skinęłam, zostawiłam kapelusz na wieszaku i poszłam dalej, bo nie byłam w humorze do flirtów. Ja, Hella, chciałam pogadać ze swoją znajomą, lecz najpierw potrzebowałam pozbyć się udręki. Poprosiłam inną barmankę o kieliszek whisky i wypiłam do dna. Wolałam to niż wódkę, a potrzebowałam odcięcia od trzeźwości umysłu. Miałam wrażenie, że jestem zbyt dobra na dzisiejszy dzień i czas najwyższy zrównać się z jego poziomem. A cień stawał się jakby rozmyty. Zamówiłam drugi kieliszek i Guinessa, a potem wlałam zawartość małego naczynia do dużego naczynia. Rozejrzałam się ukradkiem, spostrzegłam Philippę, z którą kiedyś tu już rozmawiałam i przesunęłam kufel dalej od siebie, żeby nie łączył się tak natarczywie z moją osobą. I jedna pani tej gospody poszła, a przyszła ów druga. Ale nie łapałam z nią kontaktu wzrokowego, bo chciałam się podrażnić.
- A widzisz, kochana, nie tym razem. Ten kufel, co stoi obok jest mój. Tak, nie dość że odmawiam wina, to jeszcze nie czekałam, aż Ty mi nalejesz. - w końcu spojrzałam na nią - Hella zasłużyła na zbesztanie, prawda? Hella patrzy i czeka. - i bierze też piwo i duży łyk przelewa się przez jej usta.
Czarne odzienie, kaptur dla ukrycia się i ta buźka, na której malował się ironiczny uśmieszek. I śmiałe słowa, śmielsze niż ostatnim razem.
Ludzie w kapturach, chłopy porośnięte brodą tak, że próżno szukać kawałka oka na z pozoru szpetnej okładce. Potem jeszcze ludzie w maskach, ha, ich tylko brakowało. Legenda strasznych cieni sunęła groźnie po i tak już śliskich uliczkach portu. A każde skrzypniecie starych wrót zwiastować mogło nadejście piekła. Jeszcze kilka tygodni temu wtargnęły tu służby ministerstwa, burząc spokój tutejszych marynarzyków pod byle pretekstem. Świat stawał na głowie, przez kufle przelewała się krew, w niej zaś prości mieszkańcy stolicy dostrzegali grymas własnej goryczy. Spodziewała się, że plotki o obecności policji zmniejszą utargi i wykurzą wątpliwe przybłędy, ale tak się nie stało. Wyganiani z domów, pozbawiani pracy, zmuszeni do patrzenia, jak na ulicach umierają przyjaciele. Cholerstwo wojny panoszyło się jak robactwo między deskami w podłogach tawerny. Miała być pustka, a jednak tłum pałętał się przy stolikach, szukając kawałka pewnej przestrzeni. Bo w kupie siła, bo wszystkich nas nie zadepczą. Gówno prawda. Philippa coraz bardziej odczuwała ucisk. Wobec niego też się sprzeciwiała. Nie odmawiała tym, którzy węszyli w Parszywym, chcąc załatwić sobie coś, o czym nie należało mówić głośno. Dobrze wiedziała, która z pieśni morskiej najbardziej zagłusza głosy, nawet te najgłośniejsze. Tak samo umiała też wybrać szantę, która pozwoli jej przysłuchać się bardziej temu czy tamtemu. Philippa odnajdywała drogi do kapitanów wywożących mugolaki ze stolicy, wiedziała, który z szemranych typów wciąż chce z nimi współpracować i wiedziała, kto handlował magiczną substancją, która w tych czasach stała się największym lekarstwem na piekielny konflikt. Przy tym wcale nie usypiała jej czujność. Nie szwindlowała w porcie od dziś. Wiedziała, że jedna krzywa znajomość i sama będzie miała kłopoty. Sieć utkanych od lat znajomości mogła pęknąć. Ludzie coraz rzadziej przyjmowali rzeczywistość z obojętnością, w tym ucisku musieli wybrać którąś ze stron. Tego się wystrzegała, przed tym próbowała umknąć, ale samoistnie, dzień za dniem zbliżała się do tej strony barykady, która nie zabijała portowych synów. Jasna cholera.
A kobieta przed nią, gdy uniosła tylko nieco brodę, ujawniła tożsamość, porzuciła kawałek własnej tajemnicy. Moss odpowiedziała jej uśmiechem, choć objawiła też rozczarowanie. Jej kufel taktycznie był napełniony i to za sprawą któreś z uczynnych koleżanek. Pokręciła lekko głową, przelotnie złapała też rechot chłopców, którzy dzielnie wyrzucali karty na stół (i swoje pieniądze również, ku uciesze). – Hello, rozczarowujesz mnie – zacmokała, przesuwając szmatą po wilgotnym, wewnętrznym blacie. – Myślałam, że będę mogła cię upić i pogadamy od serca – zakomunikowała nieskrępowana tym, jak perfidnie mogło to zabrzmieć. Pojawiała się i znikała, ta dziewczyna, ta Hella. Kojarzyła oczy i przedziwny sposób mówienia o samej sobie. Zapamiętała ją, może właśnie przez to, bo dziwaków to tutaj nie brakowało. Kim jednak była? Czego tutaj poszukiwała? – Jak tak bardzo chcesz besztania, to mogę ci je zaraz załatwić. Chłopcy byliby… usatysfakcjonowani, mając w łapach taką syrenę – oświadczyła, ślizgając się przy okazji spojrzeniem po tej powabnej, choć skrytej w pelerynie postaci. – Nie jest ci za zimno? – dopytała, odruchowo muskając kawałek własnej sukienki w miejscu, gdzie znajdował się odpięty kusząco guzik. Czy nie powinna pokazać nieco więcej? W tym wdzianku była bardziej mniszką, niż portową latawicą. Ale… Ale Moss jeszcze nie rozwiązała tej zagadki. – Może nawet sama się z tobą napiję – mruknęła. Chwyciła flaszkę i przelała część płynu do szklaneczki. Pewnie to było coś słabego. Moss miała przesyt alkoholu przez tę pracę, ale… ale parę łyków mogłoby jej dobrze zrobić. – Co cię sprowadza do tawerny? – podpytała, przysuwając szkło do ust. Kobiece towarzystwo w tym zoo pełnym tryskającego testosteronu czasem okazywało się zbawienne.
A kobieta przed nią, gdy uniosła tylko nieco brodę, ujawniła tożsamość, porzuciła kawałek własnej tajemnicy. Moss odpowiedziała jej uśmiechem, choć objawiła też rozczarowanie. Jej kufel taktycznie był napełniony i to za sprawą któreś z uczynnych koleżanek. Pokręciła lekko głową, przelotnie złapała też rechot chłopców, którzy dzielnie wyrzucali karty na stół (i swoje pieniądze również, ku uciesze). – Hello, rozczarowujesz mnie – zacmokała, przesuwając szmatą po wilgotnym, wewnętrznym blacie. – Myślałam, że będę mogła cię upić i pogadamy od serca – zakomunikowała nieskrępowana tym, jak perfidnie mogło to zabrzmieć. Pojawiała się i znikała, ta dziewczyna, ta Hella. Kojarzyła oczy i przedziwny sposób mówienia o samej sobie. Zapamiętała ją, może właśnie przez to, bo dziwaków to tutaj nie brakowało. Kim jednak była? Czego tutaj poszukiwała? – Jak tak bardzo chcesz besztania, to mogę ci je zaraz załatwić. Chłopcy byliby… usatysfakcjonowani, mając w łapach taką syrenę – oświadczyła, ślizgając się przy okazji spojrzeniem po tej powabnej, choć skrytej w pelerynie postaci. – Nie jest ci za zimno? – dopytała, odruchowo muskając kawałek własnej sukienki w miejscu, gdzie znajdował się odpięty kusząco guzik. Czy nie powinna pokazać nieco więcej? W tym wdzianku była bardziej mniszką, niż portową latawicą. Ale… Ale Moss jeszcze nie rozwiązała tej zagadki. – Może nawet sama się z tobą napiję – mruknęła. Chwyciła flaszkę i przelała część płynu do szklaneczki. Pewnie to było coś słabego. Moss miała przesyt alkoholu przez tę pracę, ale… ale parę łyków mogłoby jej dobrze zrobić. – Co cię sprowadza do tawerny? – podpytała, przysuwając szkło do ust. Kobiece towarzystwo w tym zoo pełnym tryskającego testosteronu czasem okazywało się zbawienne.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Karciany stół raz zagłuszał moje myśli, a raz był tym pożądanym tłem dla rozmowy przy barze. Było jak zawsze, bo jednocześnie kochałam i nienawidziłam przesiadywać w karczmach lub pubach, gdzie to raz upijałam się po nieprzytomność, a innym razem zwyczajnie rozprawiałam się z rozpustnym towarzystwem. Czułam, że mam władze nad takimi miejscami i mogę dyktować im porządek. Oczywiście nie samej, a z sobie podobnymi towarzyszami, głównie przyjaciółmi rodziny, bo Borginowie nie byli tylko pyłem na tej tafli szkła zwanej Londynem. Teraz to szkło płonęło w wojnie, a przed dymem ja, Hella, uciekałam. Uciekałam także dzisiaj, choć ciągle nie wiedziałam, za czym dokładnie.
- Syrenę! Proszę cię, miejże lit-ość - i beknęłam. Nie ze zniewagi lub braku kultury. To było ze smaku i nieoczekiwania, bo przełknięte niedawno piwo w najlepszym momencie wypowiedzi chciało dać o sobie znać. A przy okazji ten mój niezmącony, morski i magiczny portret uległ człowieczeństwu.
Przystawiłam dłoń do ust, uśmiechnęłam się zza palców, pokręciłam się po siedzisku. Wciąż czegoś mi brakowało lub coś mi przeszkadzało. Zimno? Chłód? Popatrzyłam po sobie, zgarnęłam pelerynę z rękawów, a ta trzymała się tylko na ramionach i guziku.
- Uważaj, bo i Tobie syrenka wyskoczy z tych łusek - skomentowałam odpinany przez nią guzik. - To mówisz - zaczęłam szeptać - że te durnie się na mnie gapią i rozbierają wzrokiem? Cholera, a miałam dzień spędzić w swojej samotni i ze swoim winem - wypuściłam z ust ciężkie powietrze. Gdybym była syreną, pewnie teraz woda spłynęłaby mi po brodzie. Ale nie byłam i nigdy nie chciałam być. Wolałam opowieści o smokach, choć latanie na miotle też nie zajmowało mnie bardziej niż była na to potrzeba.
- Pij, pij, będziesz łatwiejsza - rzekłam ni to ostrzegawczo, ni to z życzeniem. A potem padło to słowo kluczowe, zawiązać miał się cel tej wizyty. Sięgnęłam powoli po swój kufel i ubrałam z niego dwa lub trzy łyki. - Potrzebuję kontroli. Nad tym, co się dzieje, żeby nie przespać wojny, nie spłonąć żywcem w swoim domostwie. Nie chcę się mieszać w bezpośrednią walkę, przywykłam do tego, że nic nie dzieje się nagle. Nie było mnie też w Londynie przez ostatni czas, wróciłam ledwie parę tygodni temu. Liczyłam, że może to się zagasi samo, ale jest coraz gorzej - przerwałam. Usta kolejny raz spotkały się z kuflem, a ja mówiłam na tyle spokojnie i cicho, że słowa nie powinny dotrzeć do innych uszu. Być może moje obawy nie w pełni docierały do Philippy, wszak jej światem były karty, rum i kapitan, a nie jakieś dymy i cztery ściany, gdzie dwie wypełnione są książkami, trzecia oknem, a czwarta łożem.
Moja dłoń zawirowała w powietrzu, poszukiwałam bowiem konkluzji, jasnego punktu zaczepienia.
- Nie liczę, że jesteś oczami patrzącymi zza chmur, ale masz... masz dogodniejszą pozycję - położyłam dłoń na blacie, postukałam palcem o jego powierzchnię.
- To co, upijesz mnie? - zagadałam do początkowych tematów rozmowy, a i powiedziałam to głośniej. Nie warto ciągle mówić w ciszy, to podejrzane dla postronnych, a w dodatku nudzące dla głównych zainteresowanych.
- Syrenę! Proszę cię, miejże lit-ość - i beknęłam. Nie ze zniewagi lub braku kultury. To było ze smaku i nieoczekiwania, bo przełknięte niedawno piwo w najlepszym momencie wypowiedzi chciało dać o sobie znać. A przy okazji ten mój niezmącony, morski i magiczny portret uległ człowieczeństwu.
Przystawiłam dłoń do ust, uśmiechnęłam się zza palców, pokręciłam się po siedzisku. Wciąż czegoś mi brakowało lub coś mi przeszkadzało. Zimno? Chłód? Popatrzyłam po sobie, zgarnęłam pelerynę z rękawów, a ta trzymała się tylko na ramionach i guziku.
- Uważaj, bo i Tobie syrenka wyskoczy z tych łusek - skomentowałam odpinany przez nią guzik. - To mówisz - zaczęłam szeptać - że te durnie się na mnie gapią i rozbierają wzrokiem? Cholera, a miałam dzień spędzić w swojej samotni i ze swoim winem - wypuściłam z ust ciężkie powietrze. Gdybym była syreną, pewnie teraz woda spłynęłaby mi po brodzie. Ale nie byłam i nigdy nie chciałam być. Wolałam opowieści o smokach, choć latanie na miotle też nie zajmowało mnie bardziej niż była na to potrzeba.
- Pij, pij, będziesz łatwiejsza - rzekłam ni to ostrzegawczo, ni to z życzeniem. A potem padło to słowo kluczowe, zawiązać miał się cel tej wizyty. Sięgnęłam powoli po swój kufel i ubrałam z niego dwa lub trzy łyki. - Potrzebuję kontroli. Nad tym, co się dzieje, żeby nie przespać wojny, nie spłonąć żywcem w swoim domostwie. Nie chcę się mieszać w bezpośrednią walkę, przywykłam do tego, że nic nie dzieje się nagle. Nie było mnie też w Londynie przez ostatni czas, wróciłam ledwie parę tygodni temu. Liczyłam, że może to się zagasi samo, ale jest coraz gorzej - przerwałam. Usta kolejny raz spotkały się z kuflem, a ja mówiłam na tyle spokojnie i cicho, że słowa nie powinny dotrzeć do innych uszu. Być może moje obawy nie w pełni docierały do Philippy, wszak jej światem były karty, rum i kapitan, a nie jakieś dymy i cztery ściany, gdzie dwie wypełnione są książkami, trzecia oknem, a czwarta łożem.
Moja dłoń zawirowała w powietrzu, poszukiwałam bowiem konkluzji, jasnego punktu zaczepienia.
- Nie liczę, że jesteś oczami patrzącymi zza chmur, ale masz... masz dogodniejszą pozycję - położyłam dłoń na blacie, postukałam palcem o jego powierzchnię.
- To co, upijesz mnie? - zagadałam do początkowych tematów rozmowy, a i powiedziałam to głośniej. Nie warto ciągle mówić w ciszy, to podejrzane dla postronnych, a w dodatku nudzące dla głównych zainteresowanych.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kącik pokerowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer