Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Kącik pokerowy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kącik pokerowy
Pod dachami tawerny najbardziej prymitywne i czarne pragnienia mogą się spełnić. Tu nikt nie przychodzi na jednego kielicha, tu aż do rana w oparach dymu i akompaniamencie trzaskającego szkła toczą się prawdziwe gry. Jeden ze stolików upodobali sobie mistrzowie szczęśliwej karty i ryzykownej kości. To tu króluje kościany poker - ulubiona rozrywka piratów i przemytników, wciągająca i bezlitosna. Toczą się kości po stole, na środku którego ktoś postanowił wyłożyć swój los. Skarby zza oceanu? Dobytek życia? Żonę? Ci, którym nie braknie odwagi i szczęścia (albo sprytu), mogą zyskać bardzo wiele i utonąć w zatoce chwały lub stracić ostatniego złamanego knuta.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:26, w całości zmieniany 1 raz
Niekiedy mieszkańcy pobliskich kamienic i domów zadawali sobie pytanie: co tak naprawdę dzieje się w Parszywym Pasażerze? Czy jest to po prostu knajpa, jakich wiele? Czy to miejsce schadzek jakichś szemranych person, którym lepiej w drogę nie wchodzić? A może miejsce nielegalnego handlu?
Większość z tych pytań nigdy nie znalazła swoich odpowiedzi, a to, co faktycznie miało miejsce w Parszywym pozostawało mniejszą lub większą tajemnicą. Zależy jak na to spojrzeć i kogo zapytać o opinię. Bo gdyby spytać dziada zamiatającego żywo przed swoim straganem z rybami, powiedziałby (sepleniąc się przy tym strasznie przez braki w uzębieniu), że praktykują tam “czarno magije” i żeby lepiej się tam nie zapuszczać, że nie wypada głośno mówić. Gdyby jednak porzucić konwersację z dziadem (powszechnie uznanego za pomyleńca) i zapytać śpieszącej przez alejkę kobiety z dzieckiem ― ta oburzyłaby się strasznie. Zakryłaby pociesze uszy, fuknęła ostro, by spierdalać w te pędy, po czym sama pośpieszyłaby w stronę miasta. W całym tym pośpiechu z koszyka uciekłaby jej bułka, poturlałaby się po brudnej drodze, wpadła w ręce miejscowego dzieciaka-złodziejaszka, całego utytłanego błotem, z komicznie wymalowaną twarzą. I gdyby spytać jeszcze jego (jakby komu brakowało wrażeń), to wzruszyłby tylko ramionami, wgryzł się w pieczywo. I powiedziałby, że on w sumie nie wie, nie interesował się za bardzo, ale widział, jak jakieś dziady i nie-dziady grają w gry dla dorosłych, a jego gonią kijem i nawet nie ma, jak do kieszeni zajrzeć.
Obraz Parszywego Pasażera w pierwszych chwilach rysowałby się zatem bardzo niepewnie i w sposób zdecydowanie odstraszający każdego, komu sakiewka, zdrowie i życie miłe. W drugiej chwili ― jeśli pójść po rozum do głowy ― okazałoby się, że przecież nie może być aż tak źle. Funkcjonariusze reprezentujący prawo zaglądali tu raz od czasu, plotka mówiła, że raz nawet kogoś aresztowali. No i szyld przecież był bardzo porządny, a to już coś.
Adda nie była pewna tego, która z motywacji przyświeca jej tego wieczoru. Chęć upewnienia się, że jest bezpieczna? Pilna potrzeba działania w interesie podziemnego Ministerstwa? Może zwykłe szaleństwo, bo i to przecież przeszło jej przez myśl? (W końcu plotka powtarzana tyle razy mogła stać się prawdą, a jej notorycznie powtarzano, że chyba straciła rozum). Może spychana na bok, przedziwna potrzeba przebywania wśród ciemnego elementu? Już jakiś czas temu odkryła, że wśród szumowin czuje się najlepiej; prawie, jak równy z równym. Oni mieli coś na sumieniu. I ona miała coś na sumieniu.
Cokolwiek kazało jej się zgłosić do misji polegającej na eliminacji niejakiego Hugona Campbella, niegdysiejszego żeglarza, a obecnie niebezpiecznego czarodzieja ― musiało być impulsem wyjątkowo mocnym, może częściowo desperackim. Wytropienie szczura graniczyło z niemożliwym, trudności w szukaniu śladów i prześwietlona przeszłość nakierowały ją jednak na inny pomysł ― w jej ocenie dużo lepszy (i potencjalnie dużo niebezpieczniejszy). Powszechnie wiadomo przecież, że nic nie motywuje równie mocno, co osobista vendetta. Jeśli udałoby jej się podpuścić Traversa i dopilnować, by sam zajął się Campbellem… Ministerstwo miałoby czyste ręce.
Do kącika pokerowego wkroczyła akurat wtedy, kiedy panowie zagarniali kości do kubków, usłyszała charakterystyczny stukot, kiedy kostki obijały się o ścianki. Przyśpieszyła kroku, jak cień przemknęła w papierosowym dymie. Złapała po drodze pozostawiony bez opieki brudny kubek, szybkim ruchem nadgarstka wylała zawartość do doniczki ze sztuczną rośliną, wrzuciła pięć kostek. Jeszcze krok, drugi i…
Razem z nimi uderzyła kubkiem o blat; kostki zachrzęściły w środku. Trzy pary oczu podniosły się znad stołu, skierowały w jej stronę. Adda uśmiechnęła się rozbrajająco, rozpoznając ciemne oczy Piotra Borona ― szumowina jakich mało, łasy na galeony, czasem oszukuje ― szare oczy Toma Siekacza ― dobry przemytnik, słaba głowa, nie najgorsza twarz ― i te niebieskie, należące najpewniej do samego Manannana Traversa. Jej pchełki, jak nazywała swoje rozliczne kontakty, zgodnie mówiły o tym, że dziś tutaj będzie.
― Szelma! ― ucieszył się Siekacz, zaraz kopnął w jej stronę nadgryziony taboret. Piotr wydawał się nie do końca zadowolony, pewnie dlatego, że ostatnio ograła go na całkiem pokaźną sumę.
Adda uśmiechnęła się szerzej, w bandyckim stylu. Tutaj była jedną z nich. Szelmą. Czarownicą zajmującą się nie mniej podejrzanymi sprawkami niż oni wszyscy. Prześlizgnęła się spojrzeniem po sylwetce Toma ― przechyliła głowę ― pozwoliła by blask lewitującej świecy ozłocił jej twarz, zaplątał się w oczach zielonych jak szkło butelki.
― Panowie ― przywitała się miłym głosem ― kości zostały rzucone. Kto pierwszy obstawia zakład?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana de Verley dnia 27.12.22 18:33, w całości zmieniany 1 raz
Nie był tego dnia w humorze.
Po pierwsze – niezbyt przepadał za Parszywym Pasażerem. Wątpliwej reputacji tawerna już wcześniej nie znajdowała się wysoko na jego osobistej liście ulubionych miejsc, ze swoim rozwodnionym piwem i przesiąkającym przez wszystko zapachem doków plasując się raczej w pobliżu zamulonego dna, ale odkąd została na kilka miesięcy zamknięta i otwarta na nowo, zdawała się stracić nawet te marne resztki dawnego uroku. Nie było go tu wtedy, kiedy lokal został częściowo zniszczony – żeglował wówczas z dala od Anglii, przeczesując najdalsze zakątki świata w poszukiwaniu zaginionego okrętu – ale historia o pamiętnym starciu naczelnika magicznej policji z półolbrzymem dotarła do jego uszu, krążąc po londyńskim porcie jak unoszący się nad Tamizą smród ryb – powtórzona tyle razy, że prawdopodobnie niewiele miała już wspólnego z prawdą. Manannan zresztą nie próbował jej dociec, tego dnia pojawiając się w Parszywym w konkretnym celu: miał spotkać się z człowiekiem, który rzekomo posiadał informacje na temat Zamiatacza Fal. Niedosłowne, trop był w najlepszym wypadku wątły; żeglarz podobno znał kogoś, kto znał kogoś, kto znał handlarza, który zarzekał się, że miał w rękach starą mapę prowadzącą do portu będącego niegdyś regularnym miejscem postoju legendarnego statku. Cała sprawa śmierdziała ślepym zaułkiem na milę, ale doświadczenie nauczyło Manannana nie odrzucać pozornie bezsensownych poszlak, był więc gotów zmarnować większą część popołudnia, żeby rozmówić się z tajemniczym jegomościem – problem polegał na tym, że jego kontakt w ogóle się nie pojawił.
Czekał na niego wciąż, mimo że minęła prawie godzina od umówionej pory, i właściwie nie wierzył już, że miał na co liczyć – ale zabijając czas nad kolejną i kolejną partyjką kościanego pokera, stracił nieco poczucie upływających minut. Szło mu zresztą na tyle dobrze, że nie miał wcale ochoty odchodzić jeszcze od stolika; gra, początkowo powolna, zaczynała powoli nabierać tempa, docierając do tego ekscytującego momentu, w którym nad stolikiem wybrzmiewały pierwsze przechwałki i podkoloryzowane historie, a na blat, oprócz galeonów, rzucano zdecydowanie bardziej interesujące fanty. Dla Manannana to właśnie one miały prawdziwą wartość, na ogół nie dbał o okrągłe sumy pod postacią przesuwających się z rąk do rąk, złotych monet; pieniędzy nigdy mu nie brakowało, za to perspektywa wygrania w karty czyjejś rodzinnej tajemnicy albo starej mapy prowadzącej do skarbu potrafiła skutecznie zatrzymać go przy hazardowym stoliku. Tym razem było podobnie, zgarnął do metalowego kubka pięć wypolerowanych od niezliczonych godzin gry kości, przygotowując się do podniesienia stawki, gdy charakterystyczny brzdęk rozlegający się tuż obok sprawił, że znieruchomiał – unosząc poirytowane spojrzenie w kierunku intruza, który ośmielił się wtrącić w rozgrywkę.
Jego brwi niemal natychmiast powędrowały do góry w mieszaninie zaskoczenia i zaintrygowania.
Czarownica, która przystanęła przy stoliku, była definicją sprzeczności; z jednej strony – z jasnymi włosami i gładką skórą, porządnym ubraniem i schludną aparycją, tak bardzo nie pasowała do typowej klienteli Parszywego Pasażera, że Manannan mógłby przysiąc, że zawędrowała tu przypadkiem; z drugiej – wydawała się poruszać między stolikami z wprawą kogoś, kto bywał tu co piątek, i z podobną pewnością siebie odezwała się do dwóch towarzyszących mu żeglarzy. Żeglarzy, którzy – co jeszcze dziwniejsze! – sprawiali sprażenie, jakby doskonale ją znali, witając ją przy stoliku jak swoją. Kim była Szelma? Przemytniczką? Czyjąś żoną, siostrą? Właścicielką któregoś z przyległych lokali?
Odchylił się nieco na niewygodnym krześle, przyglądając się jej przez kilka długich sekund; bez cienia dyskrecji, patrzył na nią otwarcie – nie uciekając się do ukradkowych spojrzeń. Tutaj nie było na nie miejsca, poza tym: on również czuł się jak u siebie. Londyn co prawda znajdował się daleko od Norfolku, ale stolica od dawna pozostawała pod kontrolą Rycerzy Walpurgii; pod ich kontrolą. – Dziesięć galeonów na wejście, najlepsze rozdanie wygrywa – odezwał się powoli, ani na moment nie spuszczając wzroku z twarzy nieznajomej, dłonią wskazując na krzesło odsunięte przez Siekacza. Będzie go musiał później o nią zagadnąć – kobiety rzadko kiedy bywały gośćmi przybytków takich jak Parszywy, z pewnością kryła się więc za tym jakaś historia. Potarł dłonią krawędź żuchwy, zdobiące palce, rzeźbione pierścienie ze starego srebra błysnęły mgliście w mdłym, wypełniającym salę świetle. – Gramy w kościanego pokera – zakładam, że znasz zasady? – zapytał, od razu w ślad za swoimi towarzyszami pomijając formy grzecznościowe; tego wieczoru nie było miejsca na tytuły – chyba że chodziło o ten podkreślany przez kapitański, zawieszony na oparciu krzesła kapelusz.
Zagrzechotał zamkniętymi w kubku kośćmi, po czym obrócił go wprawnym ruchem; metal uderzył o drewniany blat, grzechotanie zamilkło. Obejrzał się na pozostałych dwóch mężczyzn, czekając, aż zrobią to samo. Wyglądało na to, że gra właśnie stała się o wiele ciekawsza.
| to co - bawimy się mechaniką?
Po pierwsze – niezbyt przepadał za Parszywym Pasażerem. Wątpliwej reputacji tawerna już wcześniej nie znajdowała się wysoko na jego osobistej liście ulubionych miejsc, ze swoim rozwodnionym piwem i przesiąkającym przez wszystko zapachem doków plasując się raczej w pobliżu zamulonego dna, ale odkąd została na kilka miesięcy zamknięta i otwarta na nowo, zdawała się stracić nawet te marne resztki dawnego uroku. Nie było go tu wtedy, kiedy lokal został częściowo zniszczony – żeglował wówczas z dala od Anglii, przeczesując najdalsze zakątki świata w poszukiwaniu zaginionego okrętu – ale historia o pamiętnym starciu naczelnika magicznej policji z półolbrzymem dotarła do jego uszu, krążąc po londyńskim porcie jak unoszący się nad Tamizą smród ryb – powtórzona tyle razy, że prawdopodobnie niewiele miała już wspólnego z prawdą. Manannan zresztą nie próbował jej dociec, tego dnia pojawiając się w Parszywym w konkretnym celu: miał spotkać się z człowiekiem, który rzekomo posiadał informacje na temat Zamiatacza Fal. Niedosłowne, trop był w najlepszym wypadku wątły; żeglarz podobno znał kogoś, kto znał kogoś, kto znał handlarza, który zarzekał się, że miał w rękach starą mapę prowadzącą do portu będącego niegdyś regularnym miejscem postoju legendarnego statku. Cała sprawa śmierdziała ślepym zaułkiem na milę, ale doświadczenie nauczyło Manannana nie odrzucać pozornie bezsensownych poszlak, był więc gotów zmarnować większą część popołudnia, żeby rozmówić się z tajemniczym jegomościem – problem polegał na tym, że jego kontakt w ogóle się nie pojawił.
Czekał na niego wciąż, mimo że minęła prawie godzina od umówionej pory, i właściwie nie wierzył już, że miał na co liczyć – ale zabijając czas nad kolejną i kolejną partyjką kościanego pokera, stracił nieco poczucie upływających minut. Szło mu zresztą na tyle dobrze, że nie miał wcale ochoty odchodzić jeszcze od stolika; gra, początkowo powolna, zaczynała powoli nabierać tempa, docierając do tego ekscytującego momentu, w którym nad stolikiem wybrzmiewały pierwsze przechwałki i podkoloryzowane historie, a na blat, oprócz galeonów, rzucano zdecydowanie bardziej interesujące fanty. Dla Manannana to właśnie one miały prawdziwą wartość, na ogół nie dbał o okrągłe sumy pod postacią przesuwających się z rąk do rąk, złotych monet; pieniędzy nigdy mu nie brakowało, za to perspektywa wygrania w karty czyjejś rodzinnej tajemnicy albo starej mapy prowadzącej do skarbu potrafiła skutecznie zatrzymać go przy hazardowym stoliku. Tym razem było podobnie, zgarnął do metalowego kubka pięć wypolerowanych od niezliczonych godzin gry kości, przygotowując się do podniesienia stawki, gdy charakterystyczny brzdęk rozlegający się tuż obok sprawił, że znieruchomiał – unosząc poirytowane spojrzenie w kierunku intruza, który ośmielił się wtrącić w rozgrywkę.
Jego brwi niemal natychmiast powędrowały do góry w mieszaninie zaskoczenia i zaintrygowania.
Czarownica, która przystanęła przy stoliku, była definicją sprzeczności; z jednej strony – z jasnymi włosami i gładką skórą, porządnym ubraniem i schludną aparycją, tak bardzo nie pasowała do typowej klienteli Parszywego Pasażera, że Manannan mógłby przysiąc, że zawędrowała tu przypadkiem; z drugiej – wydawała się poruszać między stolikami z wprawą kogoś, kto bywał tu co piątek, i z podobną pewnością siebie odezwała się do dwóch towarzyszących mu żeglarzy. Żeglarzy, którzy – co jeszcze dziwniejsze! – sprawiali sprażenie, jakby doskonale ją znali, witając ją przy stoliku jak swoją. Kim była Szelma? Przemytniczką? Czyjąś żoną, siostrą? Właścicielką któregoś z przyległych lokali?
Odchylił się nieco na niewygodnym krześle, przyglądając się jej przez kilka długich sekund; bez cienia dyskrecji, patrzył na nią otwarcie – nie uciekając się do ukradkowych spojrzeń. Tutaj nie było na nie miejsca, poza tym: on również czuł się jak u siebie. Londyn co prawda znajdował się daleko od Norfolku, ale stolica od dawna pozostawała pod kontrolą Rycerzy Walpurgii; pod ich kontrolą. – Dziesięć galeonów na wejście, najlepsze rozdanie wygrywa – odezwał się powoli, ani na moment nie spuszczając wzroku z twarzy nieznajomej, dłonią wskazując na krzesło odsunięte przez Siekacza. Będzie go musiał później o nią zagadnąć – kobiety rzadko kiedy bywały gośćmi przybytków takich jak Parszywy, z pewnością kryła się więc za tym jakaś historia. Potarł dłonią krawędź żuchwy, zdobiące palce, rzeźbione pierścienie ze starego srebra błysnęły mgliście w mdłym, wypełniającym salę świetle. – Gramy w kościanego pokera – zakładam, że znasz zasady? – zapytał, od razu w ślad za swoimi towarzyszami pomijając formy grzecznościowe; tego wieczoru nie było miejsca na tytuły – chyba że chodziło o ten podkreślany przez kapitański, zawieszony na oparciu krzesła kapelusz.
Zagrzechotał zamkniętymi w kubku kośćmi, po czym obrócił go wprawnym ruchem; metal uderzył o drewniany blat, grzechotanie zamilkło. Obejrzał się na pozostałych dwóch mężczyzn, czekając, aż zrobią to samo. Wyglądało na to, że gra właśnie stała się o wiele ciekawsza.
| to co - bawimy się mechaniką?
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Nie peszyła jej gra w otwarte karty i bezpośredniość, wręcz przeciwnie. Wydawać by się mogło, że takie reakcje są właśnie pożądane, bo Szelma śmiało złapała spojrzenie kapitana; przez chwilę przyglądała się jego twarzy, potem zsunęła wzrok niżej, na tych parę rozpiętych guzików pod szyją, skrawek wyłaniającej się skóry. W całej jego sylwetce rysowało się coś nonszalanckiego i władczego, a przy tym przyjemnie rozluźnionego, aż miała ochotę przesiąść się bliżej. Zawsze miała słabość do niebezpiecznych mężczyzn.
Zamiast tego, uśmiechnęła się krótko, tajemniczo, pozwoliła by jasny pukiel włosów wywinął się spod spinki i opadł, połaskotał odsłonięty obojczyk.
― Przyjmuję ― odparła lekko, z niewymuszoną gracją zajęła miejsce, zarzuciła nogę na nogę. ― I znam zasady. Choć osobiście preferuję grę w kostkę kłamcy. Tę w której obstawia się wynik wszystkich kości bez podnoszenia kubka.
― Tam prościej oszukiwać ― burknął Boron, wciąż urażony do żywego. Szelma spojrzała na niego z rozbawieniem, ale w zielonych oczach mignęło coś niebezpiecznego.
― Twoje słowa ranią mnie do żywego ― westchnęła teatralnie, przytknęła dłoń do serca. ― Żałujesz damie paru wygranych galeonów?
― Ogołociłaś mnie z wypłaty.
Siekacz zaśmiał się wesoło pod nosem, pokręcił głową.
― I spodni ― dodał usłużnie, uzupełniając historię o finale pewnej partii i podniósł kubek. Choć kości miał do bani (nie trafiła mu się ani jedna para), nadal sprawiał wrażenie człowieka wprawionego w dobry nastrój. Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale z pewnych względów lubiła Toma Siekacza ― miał w sobie coś wesołego, jego lekkoduszne podejście do wszystkiego zdawało się szybko rozlewać na towarzystwo w którym przebywał. Przynajmniej w znakomitej większośc przypadków.
― No, panowie ― stwierdził, odchylając się na krześle ― i pani ― dodał zaraz, z teatralną przesadą skłaniając głowę w jej stronę. (Szelma parsknęła). ― Dziwka Fortuna mi tym razem nie sprzyja. Boron, jak kości? Kapitanie?
Pytanie w pierwszym przypadku okazało się zbędne, mina Piotra mówiła wszystko. Wyglądało na to, że wszystko rozegra się pomiędzy nią, a Traversem. Szelma znów podniosła na niego oczy, pochyliła się nieznacznie, oparła łokcie na stole i nawinęła jasny kosmyk na palec. Nie przeszkadzał jej taki obrót sytuacji, wręcz przeciwnie. Zaczynało robić się ciekawie.
Nonszalanckim gestem podniosła kubek, przelotnie spojrzała na kości. Para trójek. Mogło być gorzej, ale mogło być też lepiej. Choć, jeśli wziąć pod uwagę jej plan, niskie wyniki były jak najbardziej odpowiednie. W końcu chciała, żeby informacje o byłym członku załogi trafiły do Manannana i chciała, żeby się nim odpowiednio zajął, tym samym niejako pomagając podziemnemu Ministerstwu, któremu Hugon Campbell również napsuł krwi.
Splotła razem palce, ułożyła na nich brodę i bardzo niedyskretnie przeciągnęła spojrzeniem po kapitańskim barku. Tak, by jasnym się stało, że jej myśli zaprzątają nie tylko kości i ich ewentualny wynik, ale także i niedaleka przyszłość tej nocy.
Ciekawe, czy był wierny żonie.
Zamiast tego, uśmiechnęła się krótko, tajemniczo, pozwoliła by jasny pukiel włosów wywinął się spod spinki i opadł, połaskotał odsłonięty obojczyk.
― Przyjmuję ― odparła lekko, z niewymuszoną gracją zajęła miejsce, zarzuciła nogę na nogę. ― I znam zasady. Choć osobiście preferuję grę w kostkę kłamcy. Tę w której obstawia się wynik wszystkich kości bez podnoszenia kubka.
― Tam prościej oszukiwać ― burknął Boron, wciąż urażony do żywego. Szelma spojrzała na niego z rozbawieniem, ale w zielonych oczach mignęło coś niebezpiecznego.
― Twoje słowa ranią mnie do żywego ― westchnęła teatralnie, przytknęła dłoń do serca. ― Żałujesz damie paru wygranych galeonów?
― Ogołociłaś mnie z wypłaty.
Siekacz zaśmiał się wesoło pod nosem, pokręcił głową.
― I spodni ― dodał usłużnie, uzupełniając historię o finale pewnej partii i podniósł kubek. Choć kości miał do bani (nie trafiła mu się ani jedna para), nadal sprawiał wrażenie człowieka wprawionego w dobry nastrój. Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale z pewnych względów lubiła Toma Siekacza ― miał w sobie coś wesołego, jego lekkoduszne podejście do wszystkiego zdawało się szybko rozlewać na towarzystwo w którym przebywał. Przynajmniej w znakomitej większośc przypadków.
― No, panowie ― stwierdził, odchylając się na krześle ― i pani ― dodał zaraz, z teatralną przesadą skłaniając głowę w jej stronę. (Szelma parsknęła). ― Dziwka Fortuna mi tym razem nie sprzyja. Boron, jak kości? Kapitanie?
Pytanie w pierwszym przypadku okazało się zbędne, mina Piotra mówiła wszystko. Wyglądało na to, że wszystko rozegra się pomiędzy nią, a Traversem. Szelma znów podniosła na niego oczy, pochyliła się nieznacznie, oparła łokcie na stole i nawinęła jasny kosmyk na palec. Nie przeszkadzał jej taki obrót sytuacji, wręcz przeciwnie. Zaczynało robić się ciekawie.
Nonszalanckim gestem podniosła kubek, przelotnie spojrzała na kości. Para trójek. Mogło być gorzej, ale mogło być też lepiej. Choć, jeśli wziąć pod uwagę jej plan, niskie wyniki były jak najbardziej odpowiednie. W końcu chciała, żeby informacje o byłym członku załogi trafiły do Manannana i chciała, żeby się nim odpowiednio zajął, tym samym niejako pomagając podziemnemu Ministerstwu, któremu Hugon Campbell również napsuł krwi.
Splotła razem palce, ułożyła na nich brodę i bardzo niedyskretnie przeciągnęła spojrzeniem po kapitańskim barku. Tak, by jasnym się stało, że jej myśli zaprzątają nie tylko kości i ich ewentualny wynik, ale także i niedaleka przyszłość tej nocy.
Ciekawe, czy był wierny żonie.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uwaga Manannana, wcześniej dosyć luźno skupiona na grze, bardzo szybko przeniosła się w stronę jasnowłosej czarownicy, która bezsprzecznie stała się nagle najciekawszym elementem Parszywego Pasażera. Nie tylko w jego ocenie, widział kątem oka, jak podążają za nią spojrzenia podpitych już porządnie mężczyzn siedzących przy barze. Nic dziwnego – była ładna, poruszała się miękko i swobodnie, a w pewności siebie, z jaką się wypowiadała, było coś, co mu się podobało. Zachowywała się jak kobieta świadoma swoich atutów, i gdyby Manannan myślał trzeźwiej, być może zastanowiłby się, czy jej pojawienie się przy stoliku było rzeczywiście dziełem przypadku – ale wypity alkohol zdążył już przyjemnie go rozluźnić, a opadający na obojczyk kosmyk włosów skutecznie rozproszył myśli. – Żeby cię ograć, Boron, nie trzeba oszukiwać – dołączył się do słownej przepychanki, zerkając z ukosa na wspomnianego mężczyznę, choć gdzieś po drodze zupełnie utracił zainteresowanie nim. Istniała spora szansa, że gdyby obaj z Siekaczem opuścili teraz stolik do gry, nawet by tego nie zauważył. – Poza tym – dodał, tym razem spoglądając prosto w jasne oczy Szelmy – kobiety podobno nigdy nie oszukują – zauważył przekornie, choć w jego głosie więcej było rozbawienia niż przekonania. Sposób, w jaki zachowywała się czarownica, kazał mu przypuszczać, że w oskarżeniu rzuconym przez Borona kryło się więcej niż ziarno prawdy, ale właściwie: wcale mu to nie przeszkadzało. Wprost przeciwnie, sprawiało, że postać siedzącej naprzeciw blondynki stała się bardziej interesująca, a przyłapanie jej na kanciarstwie wydawało się nagrodą wartą przegrania paru galeonów.
Prawie nie słyszał słów Siekacza, gdy wyciągał rękę, żeby odsłonić schowane pod kubkiem kości. Omiótł je spojrzeniem, para czwórek i para piątek; kącik ust drgnął mu ledwie zauważalnie w niezadowolonym grymasie, choć wyglądało na to, że jego towarzysze mieli jeszcze mniej szczęścia. A Szelma? Spojrzał w jej kierunku, gdy krawędź kubka zgrzytnęła cicho o porysowany stół. Trójka, czwórka, piątka, szóstka; mały strit. – No, no – odezwał się, unosząc wyżej brew i pochylając się w stronę stolika, żeby dłonią pozbawioną serdecznego palca przesunąć wyłożone monety w stronę czarownicy. Spojrzenie posłane w jego stronę mu nie umknęło, z trudem powściągnął cisnący się na usta uśmiech zadowolenia; nie czuł się speszony, wprost przeciwnie, poświęcana mu uwaga wprawiła go w lepszy nastrój, sprawiając, że bez zawahania wyciągnął z kieszeni kilka kolejnych monet, zaczynając obstawiać następną kolejkę. – Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy podzielimy los Borona – powiedział, zastanawiając się przez moment, czy by mu to przeszkadzało.
Chwycił dłońmi za oparcie krzesła, żeby przysunąć je bliżej stołu; drewniane nogi zaskrzypiały o brudną posadzkę. – To co – odezwał się, w ślad za Szelmą nachylając się niżej nad blatem i zgarniając do kubka własne kości – opowiecie mi historię tej znajomości? I wyjaśnijcie przy okazji, jak to się stało, że nigdy nie dostałem zaproszenia na wspólną partyjkę – zażądał, pozornie tylko zwracając się do Borona i Siekacza; w rzeczywistości ich część historii nie obchodziła go ani trochę, chciał za to dowiedzieć się więcej na temat tajemniczej czarownicy – co robiła w porcie, i czego szukała, ogrywając bywalców Parszywego Pasażera?
| tutaj rzuciłem, u Addy oprócz pary trójek jest też mały strit, więc tę rundę przegrywam
Prawie nie słyszał słów Siekacza, gdy wyciągał rękę, żeby odsłonić schowane pod kubkiem kości. Omiótł je spojrzeniem, para czwórek i para piątek; kącik ust drgnął mu ledwie zauważalnie w niezadowolonym grymasie, choć wyglądało na to, że jego towarzysze mieli jeszcze mniej szczęścia. A Szelma? Spojrzał w jej kierunku, gdy krawędź kubka zgrzytnęła cicho o porysowany stół. Trójka, czwórka, piątka, szóstka; mały strit. – No, no – odezwał się, unosząc wyżej brew i pochylając się w stronę stolika, żeby dłonią pozbawioną serdecznego palca przesunąć wyłożone monety w stronę czarownicy. Spojrzenie posłane w jego stronę mu nie umknęło, z trudem powściągnął cisnący się na usta uśmiech zadowolenia; nie czuł się speszony, wprost przeciwnie, poświęcana mu uwaga wprawiła go w lepszy nastrój, sprawiając, że bez zawahania wyciągnął z kieszeni kilka kolejnych monet, zaczynając obstawiać następną kolejkę. – Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy podzielimy los Borona – powiedział, zastanawiając się przez moment, czy by mu to przeszkadzało.
Chwycił dłońmi za oparcie krzesła, żeby przysunąć je bliżej stołu; drewniane nogi zaskrzypiały o brudną posadzkę. – To co – odezwał się, w ślad za Szelmą nachylając się niżej nad blatem i zgarniając do kubka własne kości – opowiecie mi historię tej znajomości? I wyjaśnijcie przy okazji, jak to się stało, że nigdy nie dostałem zaproszenia na wspólną partyjkę – zażądał, pozornie tylko zwracając się do Borona i Siekacza; w rzeczywistości ich część historii nie obchodziła go ani trochę, chciał za to dowiedzieć się więcej na temat tajemniczej czarownicy – co robiła w porcie, i czego szukała, ogrywając bywalców Parszywego Pasażera?
| tutaj rzuciłem, u Addy oprócz pary trójek jest też mały strit, więc tę rundę przegrywam
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Rozproszyć i nie pozwolić się skupić; czarować słowami i odciągnąć świadomość od zdrowego rozsądku. Wiedziała, co zrobić, żeby utrzymać na sobie męską uwagę, ale o ile zazwyczaj było to miłe doświadczenie, tak w przypadku siedzącego przed nią Traversa było także wyjątkowo niebezpieczne. Zły dobór słów i przyjemne rozluźnienie mógłby zastąpić podejrzliwy błysk w oku, a do tego nie mogła dopuścić. W każdym razie nie na poważnie ― domysły, powierzchowne zaciekawienie i próby odgadnięcia tego, tym kim właściwie jest i co tu robi były naturalną koleją rzeczy. Zwłaszcza, że w Parszywym nieczęsto pojawiały niewiasty jakiegokolwiek pokroju.
Boron westchnął cierpiętniczo na uwagę kapitana, nerwowo przetarł dłonią twarz; nie miał dziś najlepszego dnia i dało się to z niego wyczytać, jak z książki. Nieco zgarbione barki, zmętniałe spojrzenie, okazjonalny grymas przecinający linię warg. Nie w smak było mu wracanie pamięcią do wieczoru w którym stracił portki.
Szelma po raz kolejny wytrzymała spojrzenie kapitana; zielone oczy błyszczały wesoło, uśmiech stał się na wpół przymilny i na wpół zaczepny, jakby i jej podobała się myśl o tym, że mógłby ją przyłapać na kantowaniu wyniku. Na pewno by jej to pomogło, uwiarygodniło przykrywkę, lepiej wkomponowało postać Szelmy w doki i kapitańską pamięć. Jak dokładnie ją właściwie zapamięta? Może zostanie po prostu miłym, niedookreślonym elementem wieczoru, a reszta rozmyje się we mgle ogólników?
― Chyba dziś przyświeca mi szczęśliwa gwiazda ― stwierdziła słodko i sięgnęła po przesuwane po stole monety; widok pozbawionej palca dłoni nie wprawił jej w osłupienie ani nie zbił z tropu. Uniosła jedynie brew w geście milczącego zainteresowania, a zaraz potem musnęła opuszkami palców wierzch jego dłoni. Przypadkowo, rzecz jasna, przecież chodziło tylko o galeony. Przysunęła je sobie zresztą całkiem zręcznie, ujęła jedną z monet w palce i przyjrzała jej się z rozkosznym uśmiechem pełnym zadowolenia.
― Drenaż kapitańskiego kufra brzmi jak przyjemne wyzwanie ― mruknęła, odkładając monetę na bok, choć kusiło ją, by doprecyzować, że los Borona nie ograniczał się tylko do braku wypłaty. Dostrzegała oznaki dobrego humoru Manannana; błyszczące niebezpiecznie oczy, chęć z jaką kontynuował grę, przyjemny tembr głosu, i zastanawiała się, jak głęboko może go wciągnąć w swój czar i kiedy natknie się na granicę, której przekroczenie nie będzie warte swojej ceny. ― Kto wie ― odpowiednio niedbale nawinęła kosmyk włosów na palec ― może szczęśliwa gwiazda nadal będzie mnie mieć w opiece.
Przeciągnęła palcami wzdłuż pasma włosów, rozciągnęła je i zaraz puściła, pozwalając, by zwinęło się z powrotem, ułożyło w łagodną falę. Ciekawość Traversa zaczęła jej schlebiać, ale zachowała milczenie, doskonale wiedząc, że historia opowie się sama, bez jej udziału.
― To było tak ― zaczął Siekacz, opierając się ciężko na łokciach o blat. Minę miał zadumaną, jakby wydarzenia o których zamierzał mówić należały do czasów wręcz archaicznych. Boron burknął coś pod nosem i napił się piwa. ― Siedzieliśmy wtedy u Ksandra w tym jego śmierdzącym pubie, z pół roku temu to było, jak nie lepiej. Ledwo co z wyprawy żeśmy wrócili, to i było co rozpierdolić na picie. ― Uśmiechnął się wesoło, zakołysał kubkiem z whisky. ― Graliśmy z Omykiem i tym dziwnym Chińczykiem, co nic nie gada, bo nie umi. No i jak już się Omyk wysypał ze wszystkiego co miał, to brakowało nam jednego i wtedy…
― To wcale nie było tak ― wtrącił się Boron, cmokając ze zniecierpliwieniem. ― To nie była knajpa Ksandra, tylko przybudówka wciśnięta między burdele, na Zapomnianych Córkach. I byliśmy tam osiem miesięcy temu, pamiętam, bo…
― Chuja pamiętasz ― parsknął Siekacz. ― Na Córkach portki straciłeś i bez pomocy Szelmy…
Dyskusja toczyła się dalej, a żeglarze nijak nie potrafili dojść do wspólnej wersji wydarzeń; na domiar złego, z dwóch możliwości nagle zrobiły im się trzy. Szelma zmieniła nieco pozycję na krześle, usiadła wygodniej, zarzuciła nogę na nogę i pozornie straciła zainteresowanie rozmową, skupiając całą uwagę na Manannanie. Mrugnęła do niego w pewnym momencie, uśmiechnęła się zaczepnie i wtrąciła w końcu:
― Oboje, moi drodzy, macie problemy z pamięcią ― nachyliła się i oparła przedramiona na blacie ― przecież to było tutaj, w Parszywym.
― Nie może być ― upierał się Boron i już chciał coś dodać, ale Szelma rzuciła mu spojrzenie tak intensywne, że biedny umilkł i uciekł twarzą w kufel z piwem, czerwieniejąc się aż po same czubki uszu.
Siekacz splótł ramiona na piersi i dumał dobrą chwilę, potem podrapał się po głowie.
― Może i w Parszywym ― stwierdził w końcu, nie mając dość argumentów by postawić jej słowa pod znakiem zapytania. ― Sam nie jestem pewien, co spotkanie to bardziej mgliste, a towarzystwo jakby bardziej szemrane. A zaproszenia nigdy dla kapitana nie było, bo i trudno było przewidzieć, kiedy się wszyscy na lądzie znajdziem ― wyjaśnił rozbrajająco szczerze Siekacz, po czym zgarnął swoje kości do kubka i chuchnął do środka. ― Niechże dziwka fortuna ma mnie dziś w opiece ― pomodlił się i rzucił.
― Zawsze można ten wasz straszny błąd naprawić ― stwierdziła Szelma, niewinna niczym klasztorna nowicjuszka. Kostki grzechotały rytmicznie, a po chwili umilkły, kiedy uderzyła kubkiem w blat. ― I następnym razem posłać ptaka z zapytaniem o dostępność kapitana zanim zejdziecie na ląd i zaczniecie się rozbijać po pubach.
Siekacz zrobił taką minę, jakby co najmniej zdradziła mu datę końca wojny.
― O tym to żem nie pomyślał.
| kości
Boron westchnął cierpiętniczo na uwagę kapitana, nerwowo przetarł dłonią twarz; nie miał dziś najlepszego dnia i dało się to z niego wyczytać, jak z książki. Nieco zgarbione barki, zmętniałe spojrzenie, okazjonalny grymas przecinający linię warg. Nie w smak było mu wracanie pamięcią do wieczoru w którym stracił portki.
Szelma po raz kolejny wytrzymała spojrzenie kapitana; zielone oczy błyszczały wesoło, uśmiech stał się na wpół przymilny i na wpół zaczepny, jakby i jej podobała się myśl o tym, że mógłby ją przyłapać na kantowaniu wyniku. Na pewno by jej to pomogło, uwiarygodniło przykrywkę, lepiej wkomponowało postać Szelmy w doki i kapitańską pamięć. Jak dokładnie ją właściwie zapamięta? Może zostanie po prostu miłym, niedookreślonym elementem wieczoru, a reszta rozmyje się we mgle ogólników?
― Chyba dziś przyświeca mi szczęśliwa gwiazda ― stwierdziła słodko i sięgnęła po przesuwane po stole monety; widok pozbawionej palca dłoni nie wprawił jej w osłupienie ani nie zbił z tropu. Uniosła jedynie brew w geście milczącego zainteresowania, a zaraz potem musnęła opuszkami palców wierzch jego dłoni. Przypadkowo, rzecz jasna, przecież chodziło tylko o galeony. Przysunęła je sobie zresztą całkiem zręcznie, ujęła jedną z monet w palce i przyjrzała jej się z rozkosznym uśmiechem pełnym zadowolenia.
― Drenaż kapitańskiego kufra brzmi jak przyjemne wyzwanie ― mruknęła, odkładając monetę na bok, choć kusiło ją, by doprecyzować, że los Borona nie ograniczał się tylko do braku wypłaty. Dostrzegała oznaki dobrego humoru Manannana; błyszczące niebezpiecznie oczy, chęć z jaką kontynuował grę, przyjemny tembr głosu, i zastanawiała się, jak głęboko może go wciągnąć w swój czar i kiedy natknie się na granicę, której przekroczenie nie będzie warte swojej ceny. ― Kto wie ― odpowiednio niedbale nawinęła kosmyk włosów na palec ― może szczęśliwa gwiazda nadal będzie mnie mieć w opiece.
Przeciągnęła palcami wzdłuż pasma włosów, rozciągnęła je i zaraz puściła, pozwalając, by zwinęło się z powrotem, ułożyło w łagodną falę. Ciekawość Traversa zaczęła jej schlebiać, ale zachowała milczenie, doskonale wiedząc, że historia opowie się sama, bez jej udziału.
― To było tak ― zaczął Siekacz, opierając się ciężko na łokciach o blat. Minę miał zadumaną, jakby wydarzenia o których zamierzał mówić należały do czasów wręcz archaicznych. Boron burknął coś pod nosem i napił się piwa. ― Siedzieliśmy wtedy u Ksandra w tym jego śmierdzącym pubie, z pół roku temu to było, jak nie lepiej. Ledwo co z wyprawy żeśmy wrócili, to i było co rozpierdolić na picie. ― Uśmiechnął się wesoło, zakołysał kubkiem z whisky. ― Graliśmy z Omykiem i tym dziwnym Chińczykiem, co nic nie gada, bo nie umi. No i jak już się Omyk wysypał ze wszystkiego co miał, to brakowało nam jednego i wtedy…
― To wcale nie było tak ― wtrącił się Boron, cmokając ze zniecierpliwieniem. ― To nie była knajpa Ksandra, tylko przybudówka wciśnięta między burdele, na Zapomnianych Córkach. I byliśmy tam osiem miesięcy temu, pamiętam, bo…
― Chuja pamiętasz ― parsknął Siekacz. ― Na Córkach portki straciłeś i bez pomocy Szelmy…
Dyskusja toczyła się dalej, a żeglarze nijak nie potrafili dojść do wspólnej wersji wydarzeń; na domiar złego, z dwóch możliwości nagle zrobiły im się trzy. Szelma zmieniła nieco pozycję na krześle, usiadła wygodniej, zarzuciła nogę na nogę i pozornie straciła zainteresowanie rozmową, skupiając całą uwagę na Manannanie. Mrugnęła do niego w pewnym momencie, uśmiechnęła się zaczepnie i wtrąciła w końcu:
― Oboje, moi drodzy, macie problemy z pamięcią ― nachyliła się i oparła przedramiona na blacie ― przecież to było tutaj, w Parszywym.
― Nie może być ― upierał się Boron i już chciał coś dodać, ale Szelma rzuciła mu spojrzenie tak intensywne, że biedny umilkł i uciekł twarzą w kufel z piwem, czerwieniejąc się aż po same czubki uszu.
Siekacz splótł ramiona na piersi i dumał dobrą chwilę, potem podrapał się po głowie.
― Może i w Parszywym ― stwierdził w końcu, nie mając dość argumentów by postawić jej słowa pod znakiem zapytania. ― Sam nie jestem pewien, co spotkanie to bardziej mgliste, a towarzystwo jakby bardziej szemrane. A zaproszenia nigdy dla kapitana nie było, bo i trudno było przewidzieć, kiedy się wszyscy na lądzie znajdziem ― wyjaśnił rozbrajająco szczerze Siekacz, po czym zgarnął swoje kości do kubka i chuchnął do środka. ― Niechże dziwka fortuna ma mnie dziś w opiece ― pomodlił się i rzucił.
― Zawsze można ten wasz straszny błąd naprawić ― stwierdziła Szelma, niewinna niczym klasztorna nowicjuszka. Kostki grzechotały rytmicznie, a po chwili umilkły, kiedy uderzyła kubkiem w blat. ― I następnym razem posłać ptaka z zapytaniem o dostępność kapitana zanim zejdziecie na ląd i zaczniecie się rozbijać po pubach.
Siekacz zrobił taką minę, jakby co najmniej zdradziła mu datę końca wojny.
― O tym to żem nie pomyślał.
| kości
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Przypadkowe muśnięcie szczupłych, kobiecych palców, nie wywołało fali gorąca zalewającej Manannana od środka, ale za to skutecznie skupiło jego uwagę na siedzącej naprzeciwko czarownicy. Przyglądał się jej bez niepotrzebnej dyskrecji, już nawet nie próbując ukrywać własnego zainteresowania; skoro była stałą bywalczynią Parszywego Pasażera, to z całą pewnością nie spodziewała się nieśmiałej subtelności ze strony tutejszej klienteli. W jej własnych gestach próżno było jej zresztą szukać, kosmyk włosów nawinięty na palec, błądzące po jego twarzy spojrzenie – każdy ruch wydawał się świadomy i przemyślany, zaprojektowany tak, by przyciągnąć wzrok i myśli. Wbrew pozorom – nie przeszkadzało mu to, budząc jedynie ciekawość; kim była Szelma? I czy chodziło jej tylko o ogranie go na parę galeonów, czy o coś zupełnie innego? – Na to wygląda – przytaknął, gdy wspomniała o szczęśliwej gwieździe. Odchylił się wygodniej na krześle, na tyle, na ile to było możliwe; drewniane siedziska o skrzypiących nogach były twarde i proste, nie zachęcając do dłuższych posiedzeń, w trakcie długich miesięcy spędzanych na statku przywykł jednak do niewygód. Jego ojciec powtarzał zawsze, że miękkie posłania zmiękczały ducha. – W moim kufrze znalazłoby się parę ciekawszych skarbów niż złote monety – wtrącił, przekrzywiając lekko głowę, żeby przyjrzeć się blondynce w ukosa; jeszcze nie rzucając jej wyzwania, ale wyraźnie badając grunt. Gra o pieniądze na dłuższą metę go nużyła, jego rodzina miała wystarczająco dużo złota, by postawienie go na szali nie budziło w Manannanie większych emocji. Sięgnął po szklankę, obejmując przydymione szkło palcami; uniósł ją w górę, ciemny płyn zakołysał się lekko, liżąc ścianki naczynia. – A w twoim? – podjął, obserwując, jak obrócona w dłoni Szelmy moneta odnajduje drogę z powrotem na lepki blat stolika. – Kto wie – powtórzył po niej, nie przykładając do tych słów większej wagi. Jeśli mógł wierzyć słowom ich towarzyszy, to w grze pomagało jej coś więcej niż tylko błogi blask szczęśliwej gwiazdy.
Opowieść Siekacza, przerywana raz po raz wtrąceniami Borona, zdołała rozproszyć uwagę korsarza jedynie na chwilę; początkowo starał się za nią podążać, ale ostre zakręty i przeczące sobie wersje sprawiły, że szybko stracił zainteresowanie okolicznościami, w jakich Szelma po raz pierwszy spotkała marynarzy, w którymś momencie zapominając nawet, do czego pierwotnie zmierzała cała historia. Pociągnął solidny łyk ze szklanki, pozwalając, by głosy mężczyzn zlały się z tłem hałaśliwego pubu – odzywając się dopiero, gdy rozmowa ponownie zahaczyła o niego samego. Dno naczynia stuknęło głośno o blat, a Manannan machnął lekceważąco wolną dłonią; tę samą, u której brakowało sporej części serdecznego palca. Wykonane ze starego srebra i złota pierścienie błysnęły lekko w przydymionym świetle pubu. – Jesteście usprawiedliwieni – wasze sowy pewnie i tak by mnie nie znalazły – zadecydował, w ostatnich miesiącach większość czasu spędził poza krajem – goniąc za echem starej legendy, desperacko poszukując skąpanego w tajemniczej mgle okrętu, po którym ślad – znów – zaginął, tonąc razem z ciałem dawnego przyjaciela. Wroga, zdrajcy. – Byłem ostatnio poza zasięgiem. Opowiadałem wam, jak utknąłem na bezludnej wyspie? – zapytał, choć doskonale wiedział, że nie podzielił się jeszcze tą historią ani z Boronem, ani z Siekaczem – ani tym bardziej z Szelmą. To w jej stronę zerknął, starając się wyczytać myśli z jej twarzy, ale te prawdziwe pozostawały nieodgadnione. – Trzy pieprzone miesiące – dodał, dla podkreślenia własnych słów trzykrotnie stukając kubkiem w blat. Dopiero potem zgarnął do niego kości i potrząsnął, słuchając jak grzechoczą, żeby ostatecznie uderzyć o stolik, przykryte brudnym naczyniem. – Myślałem już, że tam zostanę – dookoła nic nie było, żadnego szlaku handlowego. Ani jeden cholerny ptak mi nad głową nie przeleciał. Miałem tylko różdżkę, ale do stałego lądu było za daleko, żebym zaryzykował teleportację – albo bym się rozszczepił, albo wylądował gdzieś na środku oceanu – ciągnął, prostując się nieco na krześle, wyraźnie ożywiony. Zastukał palcem w dno kubka, namyślając się przez chwilę. – Po paru tygodniach robiło mi się niedobrze na samą myśl o rybach. Śniły mi się. Pod koniec o niczym tak nie marzyłem, jak o tym, żeby napić się dobrego rumu – podsumował, po czym pociągnął kolejny łyk ze szklanki. Rum serwowany w Parszywym Pasażerze nie miał nic wspólnego z prawdziwym, dobrej jakości alkoholem, który przywoził pod pokładem statku ze swoich wypraw na Filipiny, ale dla podkreślenia opowiadanej historii nadawał się w sam raz. Przerwał ją w połowie, świadomie pozostawiając swoją ucieczkę z wyspy w meandrach niedopowiedzeń, po części dlatego, że lubił, kiedy go o to pytano – a po części dlatego, że nie zdecydował jeszcze, po którą wersję powinien sięgnąć tym razem.
Zamiast tego poderwał w górę kubek, odkrywając swoje kości; dwójka, trójka, czwórka, piątka; mały strit. – Ha! – wykrzyknął z zadowoleniem, uderzając otwartą dłonią w stół. Szybki rzut oka na wyniki pozostałych graczy wystarczył, by jednoznacznie orzec własne zwycięstwo. Nie sięgnął jednak po zgromadzone na środku stołu monety, zamiast tego odchylając się do tyłu, celowo opierając się nogami o posadzkę tak, by przód krzesła uniósł się w górę. Zakołysał się na nim. – To co – co powiecie na zmianę waluty? – zagadnął, znów spoglądając prosto na Szelmę; sekrety dwójki marynarzy niespecjalnie go obchodziły, wątpił, by mieli do zaoferowania coś bardziej wartościowego niż położenie alejki, w której można było najdyskretniej załatwić swoje potrzeby w przerwie pomiędzy kuflami piwa. – Odpuszczę wygraną, jeśli nasza Szelma zdradzi mi, co ją przywiodło do portu – poza ogrywaniem biednych żeglarzy – zaoferował, wyciągając rękę, żeby zgarnąć ze stołu jedną ze złotych monet. Ułożył ją na blacie i obrócił, pozwalając, by zawirowała wokół własnej osi.
| rzuty
Opowieść Siekacza, przerywana raz po raz wtrąceniami Borona, zdołała rozproszyć uwagę korsarza jedynie na chwilę; początkowo starał się za nią podążać, ale ostre zakręty i przeczące sobie wersje sprawiły, że szybko stracił zainteresowanie okolicznościami, w jakich Szelma po raz pierwszy spotkała marynarzy, w którymś momencie zapominając nawet, do czego pierwotnie zmierzała cała historia. Pociągnął solidny łyk ze szklanki, pozwalając, by głosy mężczyzn zlały się z tłem hałaśliwego pubu – odzywając się dopiero, gdy rozmowa ponownie zahaczyła o niego samego. Dno naczynia stuknęło głośno o blat, a Manannan machnął lekceważąco wolną dłonią; tę samą, u której brakowało sporej części serdecznego palca. Wykonane ze starego srebra i złota pierścienie błysnęły lekko w przydymionym świetle pubu. – Jesteście usprawiedliwieni – wasze sowy pewnie i tak by mnie nie znalazły – zadecydował, w ostatnich miesiącach większość czasu spędził poza krajem – goniąc za echem starej legendy, desperacko poszukując skąpanego w tajemniczej mgle okrętu, po którym ślad – znów – zaginął, tonąc razem z ciałem dawnego przyjaciela. Wroga, zdrajcy. – Byłem ostatnio poza zasięgiem. Opowiadałem wam, jak utknąłem na bezludnej wyspie? – zapytał, choć doskonale wiedział, że nie podzielił się jeszcze tą historią ani z Boronem, ani z Siekaczem – ani tym bardziej z Szelmą. To w jej stronę zerknął, starając się wyczytać myśli z jej twarzy, ale te prawdziwe pozostawały nieodgadnione. – Trzy pieprzone miesiące – dodał, dla podkreślenia własnych słów trzykrotnie stukając kubkiem w blat. Dopiero potem zgarnął do niego kości i potrząsnął, słuchając jak grzechoczą, żeby ostatecznie uderzyć o stolik, przykryte brudnym naczyniem. – Myślałem już, że tam zostanę – dookoła nic nie było, żadnego szlaku handlowego. Ani jeden cholerny ptak mi nad głową nie przeleciał. Miałem tylko różdżkę, ale do stałego lądu było za daleko, żebym zaryzykował teleportację – albo bym się rozszczepił, albo wylądował gdzieś na środku oceanu – ciągnął, prostując się nieco na krześle, wyraźnie ożywiony. Zastukał palcem w dno kubka, namyślając się przez chwilę. – Po paru tygodniach robiło mi się niedobrze na samą myśl o rybach. Śniły mi się. Pod koniec o niczym tak nie marzyłem, jak o tym, żeby napić się dobrego rumu – podsumował, po czym pociągnął kolejny łyk ze szklanki. Rum serwowany w Parszywym Pasażerze nie miał nic wspólnego z prawdziwym, dobrej jakości alkoholem, który przywoził pod pokładem statku ze swoich wypraw na Filipiny, ale dla podkreślenia opowiadanej historii nadawał się w sam raz. Przerwał ją w połowie, świadomie pozostawiając swoją ucieczkę z wyspy w meandrach niedopowiedzeń, po części dlatego, że lubił, kiedy go o to pytano – a po części dlatego, że nie zdecydował jeszcze, po którą wersję powinien sięgnąć tym razem.
Zamiast tego poderwał w górę kubek, odkrywając swoje kości; dwójka, trójka, czwórka, piątka; mały strit. – Ha! – wykrzyknął z zadowoleniem, uderzając otwartą dłonią w stół. Szybki rzut oka na wyniki pozostałych graczy wystarczył, by jednoznacznie orzec własne zwycięstwo. Nie sięgnął jednak po zgromadzone na środku stołu monety, zamiast tego odchylając się do tyłu, celowo opierając się nogami o posadzkę tak, by przód krzesła uniósł się w górę. Zakołysał się na nim. – To co – co powiecie na zmianę waluty? – zagadnął, znów spoglądając prosto na Szelmę; sekrety dwójki marynarzy niespecjalnie go obchodziły, wątpił, by mieli do zaoferowania coś bardziej wartościowego niż położenie alejki, w której można było najdyskretniej załatwić swoje potrzeby w przerwie pomiędzy kuflami piwa. – Odpuszczę wygraną, jeśli nasza Szelma zdradzi mi, co ją przywiodło do portu – poza ogrywaniem biednych żeglarzy – zaoferował, wyciągając rękę, żeby zgarnąć ze stołu jedną ze złotych monet. Ułożył ją na blacie i obrócił, pozwalając, by zawirowała wokół własnej osi.
| rzuty
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Błysk odkładanej na stolik monety pozwolił jej sądzić, że kapitan już dostatecznie ubawił się rozrywką na zwykłe pieniądze, które dla niego, arystokraty, niewiele zapewne znaczyły. Pięć galeonów w tą, pięćdziesiąt w tamtą; pewnie nawet nie odczuwał różnicy. Szelmie ― choć dużo biedniejszej niż siedzący naprzeciw niej szlachcic ― także jednak zaczynało się powoli nudzić. Gra na pieniądze nie była celem samym w sobie, a jedynie środkiem do tego celu. Ścieżką. Prawdziwa gra toczyła się na innym poziomie, prawdziwa gra toczyła się o informacje; jako szpieg wiedziała o tym bardzo dobrze. Odpowiednie nazwisko rzucone w równie odpowiednim momencie ― to był klucz do sukcesu.
Uśmiechnęła się niewinnie, moneta zaszurała po zabrudzonym blacie, trafiając do reszty swoich błyszczących towarzyszek.
― Mój kufer jest pełen niespodzianek, kapitanie ― odparła z lisim uśmiechem i pozwoliła, by temat rozpłynął się w opowieści dwóch żeglarzy, a potem samego Manannana. Słuchała go z umiarkowaną uwagą, raz po raz odpływając spojrzeniem gdzieś w bok, kiedy ktoś przeszedł wyjątkowo blisko ich stolika lub wtedy, gdy gdzieś w głębi sali ktoś rozdarł mordę tak bardzo, że nie dało się tego zignorować. Żeglarze słuchali jednak z zapartym tchem, uważnie śledząc wydarzenia i ― równie wyraźnie ― okazując chęć poznania dalszej części tej historii.
― Zajebiście przesrana sprawa, takie siedzenie samotnie na wyspie ― podsumował ponuro Siekacz i wysmarkał się w palce, a dłoń otarł o ciemną kurtę. ― Jak żeś dał nogę, kapitanie? ― dopytał, opierając ciężar ciała na łokciach. Boron upił łyk swojego trunku, skrzywił się brzydko, a Szelma mogłaby przysiąc, że część wypluł z powrotem do kubka. Sama zgarnęła kości do metalowego naczynia; gest był powolny, leniwy, a zielone spojrzenie znów zawisło na Manannanie. I ona była ciekawa tej historii. Ucieczka z takich warunków to nie w kij dmuchał. Zełganie w żywe oczy także, na to liczyła chyba nawet bardziej, pokrętnie wierząc w niebezpieczną maksymę twierdzącą, że swój pozna swego.
Wynik kości był tym razem niepomyślny, ale nie przejęła się nim nadto, bo w chwilę po określeniu zwycięzcy nadszedł w końcu wyczekany od dawna moment. Zmiana waluty. Zielone oczy błysnęły drapieżnie w mdłym świetle świec; Szelma pochyliła się do przodu w tym samym momencie w którym Manannan postanowił zakołysać się na krześle. Przypominała ćmę zwabioną blaskiem ognia; tak samo interesującym, co niebezpiecznym.
― Moja ulubiona waluta to przysługi i informacje. ― Kości z brzdękiem trafiły do kubka, Szelma przerzuciła jego zawartość, naczynie znów stuknęło o blat. Leniwie zastukała paznokciem o denko, jakby się nad czymś zastanawiała. ― Czy aby nie za bardzo podbiję kapitańskie ego, kiedy przyznam, że zwabiła mnie tu sława pewnego żeglarza? ― Uniosła nieznacznie brew; ton wyszedł śmiały, uderzał w kokieteryjne nuty. ― Jeśli wygrasz teraz, jestem ci winna informację. Jeśli ja wygram, ty jesteś mi winien przysługę ― dodała, zniżając głos do aksamitnego pomruku, a zaraz potem wyprostowała plecy, ułożyła się wygodnie w swoim krześle. Niezależnie od wyniku, finał sprawy powinien pozostać niezmienny.
― Campbell ― rzuciła w eter, doskonale wiedząc, że jest tu tylko jedna osoba, której to nazwisko cokolwiek powie. ― Gdybyś potrzebował czegoś na zachętę, kapitanie ― powiedziała, skłaniając z szacunkiem głowę.
Uśmiechnęła się niewinnie, moneta zaszurała po zabrudzonym blacie, trafiając do reszty swoich błyszczących towarzyszek.
― Mój kufer jest pełen niespodzianek, kapitanie ― odparła z lisim uśmiechem i pozwoliła, by temat rozpłynął się w opowieści dwóch żeglarzy, a potem samego Manannana. Słuchała go z umiarkowaną uwagą, raz po raz odpływając spojrzeniem gdzieś w bok, kiedy ktoś przeszedł wyjątkowo blisko ich stolika lub wtedy, gdy gdzieś w głębi sali ktoś rozdarł mordę tak bardzo, że nie dało się tego zignorować. Żeglarze słuchali jednak z zapartym tchem, uważnie śledząc wydarzenia i ― równie wyraźnie ― okazując chęć poznania dalszej części tej historii.
― Zajebiście przesrana sprawa, takie siedzenie samotnie na wyspie ― podsumował ponuro Siekacz i wysmarkał się w palce, a dłoń otarł o ciemną kurtę. ― Jak żeś dał nogę, kapitanie? ― dopytał, opierając ciężar ciała na łokciach. Boron upił łyk swojego trunku, skrzywił się brzydko, a Szelma mogłaby przysiąc, że część wypluł z powrotem do kubka. Sama zgarnęła kości do metalowego naczynia; gest był powolny, leniwy, a zielone spojrzenie znów zawisło na Manannanie. I ona była ciekawa tej historii. Ucieczka z takich warunków to nie w kij dmuchał. Zełganie w żywe oczy także, na to liczyła chyba nawet bardziej, pokrętnie wierząc w niebezpieczną maksymę twierdzącą, że swój pozna swego.
Wynik kości był tym razem niepomyślny, ale nie przejęła się nim nadto, bo w chwilę po określeniu zwycięzcy nadszedł w końcu wyczekany od dawna moment. Zmiana waluty. Zielone oczy błysnęły drapieżnie w mdłym świetle świec; Szelma pochyliła się do przodu w tym samym momencie w którym Manannan postanowił zakołysać się na krześle. Przypominała ćmę zwabioną blaskiem ognia; tak samo interesującym, co niebezpiecznym.
― Moja ulubiona waluta to przysługi i informacje. ― Kości z brzdękiem trafiły do kubka, Szelma przerzuciła jego zawartość, naczynie znów stuknęło o blat. Leniwie zastukała paznokciem o denko, jakby się nad czymś zastanawiała. ― Czy aby nie za bardzo podbiję kapitańskie ego, kiedy przyznam, że zwabiła mnie tu sława pewnego żeglarza? ― Uniosła nieznacznie brew; ton wyszedł śmiały, uderzał w kokieteryjne nuty. ― Jeśli wygrasz teraz, jestem ci winna informację. Jeśli ja wygram, ty jesteś mi winien przysługę ― dodała, zniżając głos do aksamitnego pomruku, a zaraz potem wyprostowała plecy, ułożyła się wygodnie w swoim krześle. Niezależnie od wyniku, finał sprawy powinien pozostać niezmienny.
― Campbell ― rzuciła w eter, doskonale wiedząc, że jest tu tylko jedna osoba, której to nazwisko cokolwiek powie. ― Gdybyś potrzebował czegoś na zachętę, kapitanie ― powiedziała, skłaniając z szacunkiem głowę.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Kącik pokerowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer