Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Spiżarnia
AutorWiadomość
Spiżarnia
Podczas gdy w rozległych piwniczkach pod tawerną kotłują się beczki z rumem, w przylegającej do kuchni spiżarce odnaleźć można zapas jedzenia, który spokojnie wykarmiłby przez długie miesiące żeglowania wyjątkowo żarłoczną załogę. Za tymi drzwiami kryją się długie rzędy słoików, kosze z warzywami i pudełeczka zasuszonych ziół. Choć nie od dziś wiadomo, że tutejszą klientelę przyciągają głównie napoje, to jednak przepite brzuchy w końcu zawołają o miskę zupy i kawał kiełbasy. Menu nie jest wykwintne, ale z pewnością zaspokaja portowe standardy. To ciasne pomieszczenie wypchane jest po brzegi jedzeniem, ale w jednym z kątów znaleźć można składowisko pogubionych przedmiotów, które z pewnością nie nadają się do spożycia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:29, w całości zmieniany 1 raz
10/05
Dopiero tutaj - wśród odoru unoszącego się alkoholu, niepierwszej świeżości marynarzy schodzących z pokładu i klejących się blatów, poczuła się jak w domu. Szukała tego uczucia od naprawdę bardzo dawna, w zasadzie od chwili, w której jedna noc zmieniła całe jej życie. Początkowo nawet nie zdawała sobie sprawy, że to właśnie Parszywy, a raczej ekipa, która dbała oto, aby ten cyrk na czterech kółkach działał, stała się namiastką rodziny. Zorientowała się dopiero w momencie, w którym zostawiła brytyjską ziemię za swoimi plecami i dobiła do brzegów mroźnej Norwegii. Dom rodzinny nie dawał już jej tego samego ciepła, mimo upływających lat reszta rodziny nadal nie potrafiła pogodzić się z tym, kim stała się Asta, więc czy mogła nazwać ich swoją prawdziwą rodziną? W Parszywym niezależnie czy ktoś wiedział o jej przypadłości, czy też nie - akceptowali się nawzajem. Nie spotykała pełnych politowania spojrzeń, nie słyszała szeptów za swoimi plecami.
Dzisiaj miała jedną z ostatnich zmian przed pełnią. Zawsze w tym okresie chodziła niesamowicie poddenerwowana. W końcu przechodziła to już, ale za każdym razem stres był tak samo wysoki. Być może dlatego, kiedy stara kuchara krzyknęła z kuchni, żeby poprzynosić ze spiżarki skrzynki z warzywami i innymi przetworami, postanowiła nie dźwigać tego sama. A nadarzyła się idealna okazja - w zasięgu wzroku norweskiej wiedźmy pojawiła się nowa dusza, której kompletnie nie pamiętała sprzed swojego wyjazdu. Dlatego stanęła w wejściu do spiżarni ze ścierką przewieszoną przez ramię i oparła się o framugę. Ubrała była w sposób typowy dla tego miejsca; nieco zbyt duża koszula rozpięta na kilka guzików tak, aby nie odsłaniać zbyt wiele, ale wystarczająco, aby pobudzić męską wyobraźnię, spódnica i spięta paskiem, co by nie zsuwała się z bioder szczupłej czarownicy, a do tego grube pończochy, które idealnie maskowały niezbyt estetycznie wyglądające blizny na łydce panny Ingisson. Zresztą, długość spódnicy też była dopasowana tak, aby nie kusić losu. - Ej, ty! Morgan, chodź tu - zakrzyknęła, a jak na istotę o szczupłej i dosyć kruchej aparycji, miała całkiem donośny głos.
Gość
Gość
Zakasuję rękawy i jazda, do roboty.
Pieprzony Keat nawet nie wie, jak ogromną przysługę mi wyświadczył. Nieskończenie wiele razy odgrażałem się, że ponownie posmakuję pracy, ale jak dotąd, kończyło się to co najwyżej na słowach rzucanych na wiatr. Ba, nie tyle rzucanych, ile delikatnie wypychanych, jakbym był nadwrażliwą ptasią mamą, bojącą się, że jej pisklaki z gniazda wypadną i rozwalą sobie drobne karczki na chodnikowych płytach. W każdym razie mój bunt zamykał się w sferze werbalnej i to takiej mruczanej pod nosem, a więc nie zanadto szkodliwej. A tu proszę, szast-prast, wystarczył jeden artykuł w Czarownicy, moja morda gdzieś pomiędzy reklamą magicznego zmywacza do paznokci a płaczem zrozpaczonego kochasia wołającego o pomoc niezawodną Wilheliminę i już! Nie wiem, czy w tej chwili to on doi ze mnie, czy ja z niego, ale zbić z tropu się nie pozwolę: głównie dlatego wręcz rzucam się na jego propozycję, grając tego pokrzywdzonego przez los cwaniaczka. Ale cwaniaczka w gruncie rzeczy sympatycznego i takiego, co to nie uchyla się, jak trzeba zapierdalać. Moja rodzinna historia - znaczy, Morgana, znaczy moja, przepisana na kolanie i oderwana od niepotrzebnych ozdobników - wymaga tego, bym darowanemu hipogryfowi w zęby nie zaglądał. Zdążyłem zżyć się z tym chłopem i szkoda mi go zaprzepaścić, więc tak, przyjmuję pomoc Keata i to przyjmuję z pocałowaniem ręki; jeśli ktoś ma mieć wątpliwości, niech to będzie on.
Coś czuję, że dadzą mi tam popalić - i wcale nie mam na myśli przerwy na papieroska, bo tych nadużywać nie wolno - a zjawiam się w Parszywym w biegu, prosto z Wenus. Zabawa nie pozwala na zaniedbywanie podstawowych obowiązków, a Giovannie tym bardziej tłumaczyć się nie chce. Ma do mnie dużo cierpliwości i jest maksymalnie wyrozumiała, lecz nie sądzę, by zaaprobowała to... jak dorabiam?
Odgarniam rozwiany włos, wskakuję raźno za bar i na opadające portki zakładam fartuch, który ofiarowała mi postawna kucharka, do której mrugam wesoło w oparach pary buchającej z wielkich garów. Nawet nie usiłuję tam zaglądać, zapach podpowiada, że gotuje kapustę, zresztą i tak muszę zająć się czymś innym, czym, sam do końca nie wiem. Posiadam jako-takie wyobrażenie na temat obowiązków pracownika w tym miejscu: polewać piwa, tańcować z tacą, zbierać kufle, taszczyć ciężkie kegi, konserwować powierzchnie płaskie po wybrykach i wypadkach z udziałem gości oraz personelu, a także utrzymywać porządek na sali w sensie, hmm, moralnym? Nie idzie mi wcale tak najgorzej, chociaż pierwsze kilka piw nalewam pokracznie i połowę kufla z i tak przecież rozcieńczonym alkoholem stanowi piana, wędrując z pierwszą tacą obficie zraszam swoją koszulę zawartością wysokiej szklanki (przynajmniej nie jest to gorąca zupa), a chwytając za miotłę, mimo wszystko rozglądam się, czy aby na pewno nikt mnie nie widzi. Od razu się uspokajam: głupstwo. Ludzie nie spodziewają się ujrzeć tu lorda Lestrange'a walczącego z kotami kurzu na lepkiej podłodze, więc to jasne, że go nie zobaczą. I tak pokrzepiony zamiatam już sobie prawie z przyjemnością, gdy nagle po imieniu woła mnie jedna z pasażerek.
-Pomóc ci w czymś? - pytam niedbale, podchodząc do niej wciąż z miotłą w garści. Może tylko chce wskazać mi kąt, który przeoczyłem, a gdzie nadal pałęta się brud - zaraz muszę iść na fajkę - informuję ją lekko, z obserwacji, jakie poczyniłem wynika, że ona dziś sprawuje władzę nad drugą zmianą. Ton, jakim się do mnie zwraca to potwierdza, ale właściwie, mam gdzieś ten władczy zaśpiew, bo myślami to już krążę w okolicach mojego łóżka. Ostatnia godzinka i baj baj - a jutro i przez kolejny tydzień to samo od nowa.
Pieprzony Keat nawet nie wie, jak ogromną przysługę mi wyświadczył. Nieskończenie wiele razy odgrażałem się, że ponownie posmakuję pracy, ale jak dotąd, kończyło się to co najwyżej na słowach rzucanych na wiatr. Ba, nie tyle rzucanych, ile delikatnie wypychanych, jakbym był nadwrażliwą ptasią mamą, bojącą się, że jej pisklaki z gniazda wypadną i rozwalą sobie drobne karczki na chodnikowych płytach. W każdym razie mój bunt zamykał się w sferze werbalnej i to takiej mruczanej pod nosem, a więc nie zanadto szkodliwej. A tu proszę, szast-prast, wystarczył jeden artykuł w Czarownicy, moja morda gdzieś pomiędzy reklamą magicznego zmywacza do paznokci a płaczem zrozpaczonego kochasia wołającego o pomoc niezawodną Wilheliminę i już! Nie wiem, czy w tej chwili to on doi ze mnie, czy ja z niego, ale zbić z tropu się nie pozwolę: głównie dlatego wręcz rzucam się na jego propozycję, grając tego pokrzywdzonego przez los cwaniaczka. Ale cwaniaczka w gruncie rzeczy sympatycznego i takiego, co to nie uchyla się, jak trzeba zapierdalać. Moja rodzinna historia - znaczy, Morgana, znaczy moja, przepisana na kolanie i oderwana od niepotrzebnych ozdobników - wymaga tego, bym darowanemu hipogryfowi w zęby nie zaglądał. Zdążyłem zżyć się z tym chłopem i szkoda mi go zaprzepaścić, więc tak, przyjmuję pomoc Keata i to przyjmuję z pocałowaniem ręki; jeśli ktoś ma mieć wątpliwości, niech to będzie on.
Coś czuję, że dadzą mi tam popalić - i wcale nie mam na myśli przerwy na papieroska, bo tych nadużywać nie wolno - a zjawiam się w Parszywym w biegu, prosto z Wenus. Zabawa nie pozwala na zaniedbywanie podstawowych obowiązków, a Giovannie tym bardziej tłumaczyć się nie chce. Ma do mnie dużo cierpliwości i jest maksymalnie wyrozumiała, lecz nie sądzę, by zaaprobowała to... jak dorabiam?
Odgarniam rozwiany włos, wskakuję raźno za bar i na opadające portki zakładam fartuch, który ofiarowała mi postawna kucharka, do której mrugam wesoło w oparach pary buchającej z wielkich garów. Nawet nie usiłuję tam zaglądać, zapach podpowiada, że gotuje kapustę, zresztą i tak muszę zająć się czymś innym, czym, sam do końca nie wiem. Posiadam jako-takie wyobrażenie na temat obowiązków pracownika w tym miejscu: polewać piwa, tańcować z tacą, zbierać kufle, taszczyć ciężkie kegi, konserwować powierzchnie płaskie po wybrykach i wypadkach z udziałem gości oraz personelu, a także utrzymywać porządek na sali w sensie, hmm, moralnym? Nie idzie mi wcale tak najgorzej, chociaż pierwsze kilka piw nalewam pokracznie i połowę kufla z i tak przecież rozcieńczonym alkoholem stanowi piana, wędrując z pierwszą tacą obficie zraszam swoją koszulę zawartością wysokiej szklanki (przynajmniej nie jest to gorąca zupa), a chwytając za miotłę, mimo wszystko rozglądam się, czy aby na pewno nikt mnie nie widzi. Od razu się uspokajam: głupstwo. Ludzie nie spodziewają się ujrzeć tu lorda Lestrange'a walczącego z kotami kurzu na lepkiej podłodze, więc to jasne, że go nie zobaczą. I tak pokrzepiony zamiatam już sobie prawie z przyjemnością, gdy nagle po imieniu woła mnie jedna z pasażerek.
-Pomóc ci w czymś? - pytam niedbale, podchodząc do niej wciąż z miotłą w garści. Może tylko chce wskazać mi kąt, który przeoczyłem, a gdzie nadal pałęta się brud - zaraz muszę iść na fajkę - informuję ją lekko, z obserwacji, jakie poczyniłem wynika, że ona dziś sprawuje władzę nad drugą zmianą. Ton, jakim się do mnie zwraca to potwierdza, ale właściwie, mam gdzieś ten władczy zaśpiew, bo myślami to już krążę w okolicach mojego łóżka. Ostatnia godzinka i baj baj - a jutro i przez kolejny tydzień to samo od nowa.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
9 września
Rosie tak po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Jednego dnia przerzucały flaszki, żartując z brodatych pijaczyn, a następnego jej nieobecność głucho obijała się o zaklęte w portowej ziemi ściany Parszywego. Bez śladu, bez wieści, bez zbyt bezczelnego uśmiechu przy boku, ale za to z jeszcze większą ilością roboty. Choć Londyn opustoszał, tawerna wcale się nie wyciszyła. Wręcz przeciwnie – rum przelewał się rzekami między dokowymi ulicami, wilgotnym ramieniem obejmując każdą porzuconą w wojennej zawierusze szczelinę. Prędzej czy później pogubiony dziadyga docierał i tutaj zwabiony obietnicą zapomnienia, wonią smażonej ryby i echem dziewczęcego śmiechu. Dobrze, że chociaż grająca szafa nie milkła, kiedy umówieni muzykanci nie docierali na czas. Konflikt dewastował perfidnie życie w stolicy, a w tym wszystkim pozrywane umowy i pobite kielichy były najmniejszym problemem. Moss martwiła się przede wszystkim o ludzi, o portowy światek, o ulubione gęby, bez których to miejsce wydawało się tak bardzo niepełne. Od kilku miesięcy niezmiennie drażnił ją temat nagłych zniknięć i drapiącej ciszy. W czasach tak niepewnych wolała wiedzieć za dużo, niż nie wiedzieć nic, a sprawa młodej barmanki wzbudzała wiele niepokoju.
Plotka w porcie rozeszła się szybko. Gdzie jest Rosie? Pytano miedzy ciężkimi beczkami, pytano na łajbach, w pubach i w mokrych zaułkach. Znali ją, gadała za dużo, ale polewała też za dużo, więc nawet te zbyt śmiałe podskoki nie raziły dokowych amantów. Była dzielna, nie dawała sobie w kaszę dmuchać – jak każda z tutejszych. Pierwszego dnia Philippa wierzyła, że przeleżała w kołdrach zbyt napita, by chociaż unieść nogę, ale po kilku dniach nikt już nie miał wątpliwości, że coś się wydarzyło. Trudno było przywyknąć, przełknąć pustkę, albo uwierzyć, że jeszcze chwila i dziewczyna wróci. Żyła czy nie, interes musiał kręcić się dalej, bo chociaż niejeden by rzewnie zapłakał, to jednak ktoś musiał pracować.
Pani Boyle szybko wyhaczyła nową duszę. Dość wątłą, zapewne kolejną przygarniętą z cuchnącej ulicy. Obietnica schronienia i roboty kusiła okrutnie. Philippa wiedziała o tym całkiem sporo. W zapędzonym do tawerny podlotku mogłaby ujrzeć siebie. Zabrudzoną nastolatkę, wątłą, ale pyskatą. Próbującą przekrzyczeć swój nędzny los, choć na razie podobno była przerażona. Phils nie miała okazji z nią jeszcze porozmawiać. Zapewne Dorothea postarała się najpierw, by doprowadzić dziecko do porządku, nim wpadnie w oślizgłe łapska marynarzy. Każdy nowy nabytek przechodził to samo. Najpierw gwiazdka z nieba, a potem bezgłośne przekleństwa, bo to nigdy nie była robota jak z marzeń. Szczególnie początki rysowały się wyjątkowo nędznie, ale jeśli przetrwa, miała szansę odnaleźć swój kąt, swoje miejsce. Pustka po Rosie chowała się w głębi spojrzenia Philippy, rzucała mdły cień na nowicjuszkę. Wiele tu ich było, przychodziły i odchodziły, ale niektóre z nich obstawiały bar już od lat. Jak siostry, przyjaciółki i powierniczki. Jak wojowniczki, które niejedną burdę przetrwały. Sztorm wcale nie potrzebował fal. Jeśli byli marynarze, to i mogło wzburzyć się morze – w każdym możliwym miejscu na ziemi. Przed nową panienką mnóstwo pracy. Należało wierzyć w intuicję szefowej i nie podkładać świeżynce niepotrzebnych kłód pod nogi. Chociaż rana po zaginionej się nie zagoiła, Moss zamierzała podejść do całej sprawy bez złośliwości.
Wyszorowana i przebrana pannica prezentowała się już dużo lepiej. Blada buzia, oczy trochę chcące zatrzymać się na dłużej przy męskich brodach, a trochę poszukujące bezpiecznej kryjówki. Ręce prawie białe, mimo słonecznych dni, włosy ciemne jak smoła. Na ten widok wspomnienia odżywały gwałtownie. Niespecjalnie z tego zadowolona Philippa wolała przejść do rzeczy, nim zbytnia nostalgia całkiem ją rozmiękczy.
– Chodź tutaj – zawołała, pociągając ją za sobą na zaplecze. Pierwsze zadania niewiele miały wspólnego z alkoholowymi miksturami. Genevieve, bo tak podobno się przedstawiła, powinna poznać wszystkie niewidoczne dla klienta kąty. Powinna zwinnie przemierzać ciemnawe labirynty, zanim zabłyśnie między rozrechotanymi ławami w Parszywym. Phils prowadziła ją do największych odmętów, a w myśli próbowała zapamiętać jej dziwaczne imię. Brzmiało jak jeden z tych tanich, burdelowych pseudonimów. Aż kontrolnie zerknęła na ten delikatny nosek. Jak ciężki był ten tobół, który dźwigała?
– Największe skarby chowamy w piwnicach, ale prawda jest taka, że za centrum całego Parszywego robi właśnie to miejsce – oznajmiła, prowadząc ją przez drzwiczki prosto na korytarz, który łączył ze sobą wszystkie pomieszczenia zamknięte dla klientów. Na samym końcu znajdowało się pomazane, szare okienko z resztką poprutej firanki, a zaraz pod nim wiekowy fotel, starszy niż jakikolwiek kapitan bawiący się na sali. Cuchnęło fajami i spalenizną. – Zaplecze już częściowo zwiedziłaś, prawda? Biuro Boyle’ów. Zwykle siedzi tu tylko szefowa, szefa coraz rzadziej można spotkać, ale uwierz mi, nie chcesz mu podpaść – ostrzegła serdecznie, choć nie bez powagi. Zdecydowanie nie żartowała, kiedy chodziło o starego pijaka, wstrętnego skąpca, u którego zadłużone było pół miasta. Nowa powinna mieć się na baczności. – Dalej kuchnia i nasza niezastąpiona Cristina, toalety, suszarnia. O, właściwie w suszarni mogłabyś zrobić porządek. Trzeba pozbyć się kilku przeleżałych rzeczy i wyszorować podłogi. Mniemam, że znasz zaklęcia? – podpytała w połowie zdania, ale dość szybko odpowiedziała jej ta poruszająca się bródka. Tu przez doki przewinęły się i przypadki skrajnie niedouczone. Philippa, mieszkając na ulicy, widywała i takich, którzy szkoły nie widzieli na oczy. – Dobrze by było, gdybyś najpierw nauczyła się, co gdzie jest. Przyda nam się tutaj trochę sprzątania, a potem pokaże ci co nieco za barem. Nie martw się, nie rzucimy cię od razu w ich łapy, choć może to i najlepsza metoda – zakończyła z uśmiechem, pamiętając aż za dobrze swoje początki. Genevieve obserwowała ją pokornie, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. – Poradzisz sobie. W Parszywym zajmujemy się właściwie wszystkim jako barmanki. Sprzątamy, polewamy, ogarniamy rozpite towarzystwo, a jak trzeba to i stajemy przy garach. Umiesz gotować? – zapytała, unosząc lekko brwi, a wtedy dziewczątko potrząsnęło łebkim. – Nauczysz się. Gotować, tańczyć, bić po pyskach i robić najlepsze drinki w porcie. Na górze mamy też pokoje dla gości, to wciąż nasza broszka. Roboty jest wiecznie pełno, chociaż teraz, przez tę całą wojnę, kręci się tu mniej ludzi. I musisz być czujna. Przyjdź do mnie, jeśli coś podejrzanego rzuci ci się w oczy, Genevie… Nie myślałaś o nowym imieniu? Dokerzy poplączą sobie języki, wołając cię. No właśnie. Bo tu nie jesteśmy bezimienne. Po paru wieczorach będziesz już umiała rozpoznać jedną brodę od drugiej. My znamy ich, a oni znają nas. Skręć tutaj, za drzwiami są schody do piwnicy. – Machnęła ręką, wskazując jej drogę.
Mało mówiła ta czarnowłosa. Może należało jej polać, tak na dobry początek znajomości, i przekonać się, co tak naprawdę potrafi, kiedy nie zjada jej trema? Nie dziś. Miała jeszcze kupę roboty, a wdrażanie pracownika nie trwało pięć minut. Różdżka oświetliła stare schody, przed nimi korytarze i podziemne komnaty, w których chowały się dziesiątki beczek. Szczurzy pisk zaprowadził je do pierwszego z pomieszczeń. – Tu mamy… Tu właściwie nie ma nic, puste skrzynie, resztki mebli i kilka gratów, których pani Boyle już nie chce na górze, ale żal wyrzucić. Tam dalej będą beczki z rumem. Rum na pewno kiedyś piłaś, nie? Mamy chyba wszystkie możliwe rodzaje, ale tam dalej… - kontynuowała, prowadząc za sobą dziewczynę. Zakamarki zawalone beczkami ognistej, piwo i różne inne dziwactwa, które chętnie pani Boyle sprowadzała, wykorzystując sympatię kapitanów. Philippa była niemal pewna, że mało który lokal w okolicy był tak dobrze zaopatrzony. Szkoda, że w ostatnim czasie wcale nie było tak kolorowo, ale Dorothea pod Pasażerem chowała naprawdę spore zapasy. Machnęła różdżką i rozpaliła światła w największym pomieszczeniu. Cień płomyków ślizgał się po olbrzymich beczkach. Ciężkich i niemal identycznych. Po drugiej stronie piętrzyły się skrzynie z flaszkami. Kolorowe buteleczki dzwoniły charakterystycznie za każdym razem, kiedy czyjeś dłonie spróbowały je z tej wieży wydostać. Raczej nie zdarzy się, by posłano w te ciemności nowicjuszkę, ale bywało różnie. Powinna być gotowa na wszystko. I powinna wiedzieć, gdzie szukać. Popatrzyła na nią wymownie. – Co wiesz o alkoholach?
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Odnajdowała pewnego rodzaju spokój w rytmie dnia codziennego w Pasażerze. Mimo iż te nigdy nie były takie same, to łączyło je mechaniczne, niemalże bezmyślne (i raczej pobieżne) wycieranie kufli po piwie, wypełnianie ich ponownie pożądanym przez gości trunkiem. Inną szmatą przecierała sprawnie drewniane blaty stolików, aby kolejni klienci mogli wprawić się w iście biesiadny nastrój. I w gruncie rzeczy nawet pijackie epizody co śmielszych gości już przestawały po pewnym czasie dziwić. Potrafiła się odprężyć nawet z mopem w ręku, raczej bez większych rezultatów pozbyć się wszelkich nieczystości, które sprawiały, że ciężko było odkleić podeszwę buta od podłogi.
Pokryta piegami twarz nie zdradzała w sumie wiele, co mogło być oznaką zarówno dobrą jak i złą. Wszakże Ingisson - w zależności od fazy księżyca - potrafiła być niezwykle drażliwą istotą, na nieszczęście wszystkich przebywających w Pasażerze, podobny stan emocjonalnego rozedrgania zdarzał się Aście dwa razy w miesiącu. I chociaż na jej słowach tańczyła władcza nuta, to mięśnie twarzy były wyjątkowo zrelaksowane. To właśnie tu, wśród smrodu gotowanej kapusty, biesiadnego gwaru i kurzowych kotów czuła się jak w domu. Co w jej przypadku było uczuciem niespodziewanym, ale jak najbardziej pożądanym. Nawet jeżeli co jakiś czas na horyzoncie pojawiała się nieznana twarz. I odruchowo na to co nieznane reagowała z rezerwą. Dlatego bystre spojrzenie co jakiś czas obserwowało nieporadnie polewającego piwo Morgana, próbując wyrobić sobie jakieś zdanie na temat jego osoby. Póki co jednak nie miała okazji wymienić z nim zbyt wielu słów.
Chyba nie wołałam cię bez potrzeby, pełne irytacji warknięcie wyłoniło się z natłoku myśli, jednakże nie opuszcza jej ust. Te wyginają się w coś na kształt uśmiechu.
- Fajka może jeszcze chwilę poczekać - rzuciła od niechcenia, odbijając się od framugi drzwi, rozplątując skrzyżowane pod spódnicą nogi. Ręce nadal są jednak skrzyżowane na klatce piersiowej. Przez krótką chwilę mierzyła go jeszcze wzrokiem, aby ostatecznie wyjaśnić mu o co to całe, małe zamieszanie. - Trzeba zanieść na kuchnie skrzynki z warzywami, rozkaz szefowej kuchni - a jak wiadomo, z tą kobietą nie warto było wchodzić w dyskusje. Jednakże Asta to kobieta, która żadnej pracy się nie boi, dlatego nie czekała aż jaśnie pan niczym rycerz w lśniącej zbroi schyli się i weźmie ze sobą wcześniej wspomnianą, drewnianą skrzynkę. Oparła ją o biodro i odsunęła się, robiąc mu miejsce. - Trzeba wziąć te trzy skrzynki z góry i dwie wystawione - poinstruowała go, poprawiając wypełnioną po brzegi skrzynkę na biodrze.
Pokryta piegami twarz nie zdradzała w sumie wiele, co mogło być oznaką zarówno dobrą jak i złą. Wszakże Ingisson - w zależności od fazy księżyca - potrafiła być niezwykle drażliwą istotą, na nieszczęście wszystkich przebywających w Pasażerze, podobny stan emocjonalnego rozedrgania zdarzał się Aście dwa razy w miesiącu. I chociaż na jej słowach tańczyła władcza nuta, to mięśnie twarzy były wyjątkowo zrelaksowane. To właśnie tu, wśród smrodu gotowanej kapusty, biesiadnego gwaru i kurzowych kotów czuła się jak w domu. Co w jej przypadku było uczuciem niespodziewanym, ale jak najbardziej pożądanym. Nawet jeżeli co jakiś czas na horyzoncie pojawiała się nieznana twarz. I odruchowo na to co nieznane reagowała z rezerwą. Dlatego bystre spojrzenie co jakiś czas obserwowało nieporadnie polewającego piwo Morgana, próbując wyrobić sobie jakieś zdanie na temat jego osoby. Póki co jednak nie miała okazji wymienić z nim zbyt wielu słów.
Chyba nie wołałam cię bez potrzeby, pełne irytacji warknięcie wyłoniło się z natłoku myśli, jednakże nie opuszcza jej ust. Te wyginają się w coś na kształt uśmiechu.
- Fajka może jeszcze chwilę poczekać - rzuciła od niechcenia, odbijając się od framugi drzwi, rozplątując skrzyżowane pod spódnicą nogi. Ręce nadal są jednak skrzyżowane na klatce piersiowej. Przez krótką chwilę mierzyła go jeszcze wzrokiem, aby ostatecznie wyjaśnić mu o co to całe, małe zamieszanie. - Trzeba zanieść na kuchnie skrzynki z warzywami, rozkaz szefowej kuchni - a jak wiadomo, z tą kobietą nie warto było wchodzić w dyskusje. Jednakże Asta to kobieta, która żadnej pracy się nie boi, dlatego nie czekała aż jaśnie pan niczym rycerz w lśniącej zbroi schyli się i weźmie ze sobą wcześniej wspomnianą, drewnianą skrzynkę. Oparła ją o biodro i odsunęła się, robiąc mu miejsce. - Trzeba wziąć te trzy skrzynki z góry i dwie wystawione - poinstruowała go, poprawiając wypełnioną po brzegi skrzynkę na biodrze.
Gość
Gość
Ta piękna buziulka raz-dwa weźmie mnie w obroty. Jest zacięta, jak Filipa, ale nie wiem, czy ma podobną siłę przebicia, czy zyskała już podstawy do tego, by się tak szarogęsić. Słucha się jej część załogi, część nie, ja swój przydział roboty już dostałem i staram się - no poważnie, tak jak za mojej pierwszej prawdziwej pracy, którą, tfu, zaczynam dopiero, gdy jestem dorosły. Zero doświadczenia u siedemnastolatka już wtedy boli, teraz, gdy mam dwa razy tyle, zasuwam jak nienormalny, ażeby chęciami nadrobić to, czego po prostu nie umiem. Znać, że piwo roznoszę po raz pierwszy, ale przynajmniej z miotłą już się nie szamoczę. Coś za coś, lubię wiedzieć, ze umiałbym na siebie zarobić. Pewnie paliłbym najtańsze fajki albo jak Morgan, podbierał niedopalone z popielniczek, ale ciągnąłbym jakoś. Byle do przodu, nie? Szkoda, że w ustach nie mogę trzymać słomki, co by nadała mi przaśności, w ferworze obowiązków jedna z szelek moich połatanych spodni opadła i tak kieszonka szorstkich, brązowych ogrodniczek buja się, smętnie klapnięta.
-No już, już, nie denerwuj się tak, paniusiu - odpowiadam jej, mierząc ją rozbawionym wzrokiem. Przekazuje polecenia, jakby mówiła głosem tutejszej alfy i omegi. Pani Boyle, jasne, nie patyczkuje się, ale... - zaraz wszystko będzie zrobione, jak trzeba, nikt tu się nie obija - a na pewno nie ja, od kilku godzin mamy przecież tabakę i, pomimo zmęczenia, odkrywam, że czuję się w niej, jak ryba w wodzie. Lepiej tak, niż np. szprotka w oleju.
-Podźwigniesz? Tu jest chyba tego z pięćdziesiąt funtów - patrzę sceptycznie na skrzynkę z ziemniakami, to na dziewczynę, która balansuje nią na swoim biodrze. Ile kroków zrobi, nim upuści? - daj mi to może i potrzymaj drzwi, co? - proponuję ugodowo - mogłabyś też poświecić różdżką, bo w tej piwnicy to ciemno, jak w dupie - stwierdzam, wyciągając ręce, by przejąć od Asty ładunek kartofli. Będę musiał obrócić jeszcze pięć razy, nie dam rady wziąć nawet dwóch na raz - i to już nie ze względu na ciężar, a same wymiary. Już się spociłem, zaraz doszczętnie zmoczę koszulę. Przynajmniej już wiem, jakim cudem Filipka jest taka twarda. Jeśli sama dyga podobne ciężary, to na rękę pokona pierwszego lepszego lorda z brzegu.
-No już, już, nie denerwuj się tak, paniusiu - odpowiadam jej, mierząc ją rozbawionym wzrokiem. Przekazuje polecenia, jakby mówiła głosem tutejszej alfy i omegi. Pani Boyle, jasne, nie patyczkuje się, ale... - zaraz wszystko będzie zrobione, jak trzeba, nikt tu się nie obija - a na pewno nie ja, od kilku godzin mamy przecież tabakę i, pomimo zmęczenia, odkrywam, że czuję się w niej, jak ryba w wodzie. Lepiej tak, niż np. szprotka w oleju.
-Podźwigniesz? Tu jest chyba tego z pięćdziesiąt funtów - patrzę sceptycznie na skrzynkę z ziemniakami, to na dziewczynę, która balansuje nią na swoim biodrze. Ile kroków zrobi, nim upuści? - daj mi to może i potrzymaj drzwi, co? - proponuję ugodowo - mogłabyś też poświecić różdżką, bo w tej piwnicy to ciemno, jak w dupie - stwierdzam, wyciągając ręce, by przejąć od Asty ładunek kartofli. Będę musiał obrócić jeszcze pięć razy, nie dam rady wziąć nawet dwóch na raz - i to już nie ze względu na ciężar, a same wymiary. Już się spociłem, zaraz doszczętnie zmoczę koszulę. Przynajmniej już wiem, jakim cudem Filipka jest taka twarda. Jeśli sama dyga podobne ciężary, to na rękę pokona pierwszego lepszego lorda z brzegu.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Spiżarnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer