Drewutnia
AutorWiadomość
Drewutnia
Na skraju posesji stoi drewutnia: jest to malutka chatka, w której składowane jest drewno na opał. Unosi się w niej przyjemny zapach rąbanego drzewa, ziemię zaścielają drzazgi i kora, a pomiędzy szczapkami drepczą pająki. To idealne miejsce, żeby się na chwilę schować i poudawać, że się nie istnieje.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:13, w całości zmieniany 4 razy
Po wczorajszym natarciu ministerialnego patrolu na Ruderę paranoja Alexandra nabrała nowego wymiaru. Przed położeniem się spać – czy też raczej położeniem się do łóżka, bo snu za wiele nie zaznał – sprawdził wszystkie zaklęcia ochronne na domu, postanawiając z samego rana zdjąć je i nałożyć ponownie. Był zdania, że nigdy nie można było być zbyt ostrożnym, zwłaszcza jeżeli w domu zamieszkiwało się razem z mugolem, charłaczką i dwoma pannami, które choć mogły być niezwykle dzielne i nieustraszone to jednak z różdżką mogły już sobie nie radzić na tyle, aby stawić czoła przeszkolonym do walki czarodziejom.
Farley wiercił się na materacu przez kilka godzin, raz po raz zapadając w niespokojny sen, aby w końcu o świcie zerwać się z posłania i naprędce ubrać oraz odwiedzić łazienkę. Po pospiesznym zjedzeniu jabłka w ramach śniadania zgarnął książki, które poprzedniego dnia przejrzał raz jeszcze po ich wcześniejszym przestudiowaniu nie raz i nie dwa. Teraz raz jeszcze przeszedł przez instrukcje, upewniające się, że wszystko ma dobrze zapamiętane. Przygotował je sobie na dziś w ramach pomocy przy nakładaniu zabezpieczeń. Zaczął od rzeczy najbardziej naglących, wychodząc na zewnątrz. Teren przed domem był najbardziej istotnym punktem: jeżeli ustawi tu solidną linię obrony to będzie mógł kupić sobie i pozostałym mieszkańcom Kurnika cenne sekundy na ucieczkę. Na rozgrzewkę postanowił zacząć od czegoś prostego: łapiąc za różdżkę Alexander zabrał się za odnawianie zaklęcia Cave Inimicum. W tym celu młody Gwardzista spokojnym krokiem okrążył cały teren przylegający do domu, wychodząc kawałek za granicę działki. Otoczył dom ciasno utkanym splotem magii, jej działaniem obejmując najdalej wysunięte punkty leśnego prześwitu, na którym został postawiony Kurnik. Zabezpieczenie było jednym z podstawowych, pozwoliło umysłowi na całkowite skupienie się na wykonywanym zadaniu. Kiedy Alexander opuścił różdżkę przez moment jeszcze widział, jak powietrze przed nim jakby lekko drga: zaraz jednak przestało, a Selwyn sprawdził, czy aby na pewno w zaklęciu nie znajdowały się wyrwy i słabe punkty, a także czy na pewno przepuści znane i zaufane osoby. Zadowolony z efektu Alexander zabrał się zaraz za kolejny czar ochronny.
Tenuistis również nie był wyzwaniem dla Farleya, jedynym utrudnieniem było tylko to, że musiał okrążyć posesję trzykrotnie: raz dla zatrzymania aportacji, raz dla zatrzymania deportacji, raz dla ścisłego związania obu warstw trzecią. W oczach czarodzieja widać było skupienie, gdy starannymi ruchami dokładał kolejne i kolejne wiązki magii, otulając swoją ostoję kolejną warstwą ochronnych zaklęć. Kiedy ostatni ruch został dopełniony Alexander cofnął się odrobinę, wkraczając do lasu – wybrał miejsce, które na pewno znajdowało się poza objętym czarami terenem. Zaciskając palce na różdżce skupił się na próbie teleportacji na ganek; Farley poczuł znajome szarpnięcie w okolicy pępka, lecz zaraz zdało mu się, jakby ogromna siła ściągnęła go w dół, prawie że wbijając w ziemię. Zaklęcie działało, lecz należało upewnić się jeszcze, czy obustronnie. Alex pokonał odległość dzielącą go od kamiennego murka i nie siląc się na używanie furtki prześlizgnął się po górnej części niezbyt wysokiego ogrodzenia. W ogródku ponownie spróbował teleportować się, tym razem na zewnątrz bariery, tam gdzie jeszcze chwilę temu stał pomiędzy drzewami. Raz jeszcze poczuł, jak zostaje ściągnięty w dół i z satysfakcją dobrze nałożonego zabezpieczenia zabrał się do dalszej pracy.
Słońce zdążyło już stanąć wyżej na niebie, Ida udała się na zastępstwo za Alexa do lecznicy, a pozostałe Kury raz po raz wyglądały na zewnątrz i obserwowały poczynania Alexandra. Ten natomiast zamiast okrążać znów posesję zaczął chodzić po różnych częściach przylegającego do domu terenu, ze skupieniem tkając sieć połączeń pomiędzy poszczególnymi punktami. Skupiał się na tym, aby kolejne magiczne zabezpieczenie, Zawierucha, aktywowało się w całkowitej spójności ze sobą: iluzja miała być jak najbardziej rzeczywista i skoordynowana. Objął jej działaniem każdy centymetr zewnętrznych części swoich włości, włączając w to także werandę. Po utkaniu skomplikowanej, niewidzialnej sieci połączeń Farley znów zaczął je sprawdzać, testując każdą nić niczym pająk egzaminujący swoją pracę i jakby kalkulujący już, ile much się w nią złapie. Kiedy skończył było już prawie południe. Byłby dalej ignorował uporczywe burczenie w żołądku, gdyby nie Isabella, która zatroskana zawołała go do środka, by choć trochę odpoczął.
Zjadł kilka kanapek, które zostawiła mu Ida – domyśliła się, że sam zapewne nic konkretnego nie zjadł z rana – oraz wypił herbatę i z nową energią wrócił na zewnątrz. Zatoczył jeszcze jedno koło wokół domu, choć tym razem po wewnętrznej stronie utkanych wcześniej barier. Tym razem Alexander stworzył kilkadziesiąt punkcików, które tworzyły strukturę Oczobłysku, rozrzuconą w niedalekich odstępach i mającą przywitać każdego niepożądanego gościa promieniem oślepiającego światła prosto w oczy. Po nałożeniu każdego punktu Gwardzista sprawdzał go, niejako szturchając go odrobinę magią tak, aby w powietrzu pojawiło się delikatne mrugnięcie światła. Upewniwszy się, że nie pominął żadnego miejsca wrócił do wnętrza Kurnika.
Daleko mu było jednak do końca pracy. Gdy Ida wróciła do domu na obiad zastała swojego mężczyznę pochłoniętego wiązaniem magicznych supełków na każdym zamku w domu. Nie przepuścił żadnym drzwiom (poza tymi do łazienki, pokojów na piętrze i na strych), żadnemu z tak licznych okien, żadnej szafce, szufladzie, szkatułce czy skrzynce. Mała twierdza była jednym z jego ulubionych czarów ochronnych, bowiem niosła ze sobą jakąś taką dziwną ekscytację. Farley czuł się trochę jak dziecko podążające za kolejnymi punktami na mapie, aby ostatecznie wypaść znów przed dom i rozciągnąć granicę siatki magicznych supełków tak, aby wszystko zatrzaskiwało się na cztery spusty w momencie wejścia na teren posesji. Wracając do środka ponownie minął się z Idą, naprędce składając na jej policzku lekki pocałunek, jakby w ramach przeprosin, że zachowywał się jak całkowity paranoik. Cóż, było to jednak bezsprzecznym, że gdyby nie ta mimo wszystko rozsądna i zdrowa paranoja to mógłby nie przeżyć aż do tego dnia.
Na sam koniec Alexander pozostawił sobie zaklęcia punktowe: Szklane domy przylgnęły taflą białej magii do drzwi wejściowych i drzwi na werandę, a szczelnym płaszczem Muffliato młody uzdrowiciel otoczył samą werandę, piwnicę oraz własny pokój. Kiedy wykonał ostatni ruch nadgarstka Selwyn poczuł się odrobinę spokojniejszy. Uciekający od niego stres pozwolił w końcu przyznać się mięśniom i umysłowi do zmęczenia: do końca zabezpieczania Kurnika było jeszcze daleko. Próbował bowiem po nałożeniu Małej twierdzy nałożyć i Lignumo, jednak zaklęcie okazywało się niewystarczająco trwałe. Potrzebował jeszcze raz przejść przez instrukcje do niego, albo zapytać Justine, Percivala lub Bertiego, czy mogą mieć pojęcie co zrobi nie tak, albo posłużyć mu jakąś inną radą czy też własną różdżką. Było kilka zabezpieczeń, które z wielką chęcią nałożył by na Kurnik, lecz które jednocześnie znajdowały się jeszcze poza jego umiejętnościami. Wkrótce, pomyślał sobie, w sennym zmęczeniu snując plany na zdobycie kolejnych książek i nauczenie się nowych zaklęć. Teraz jednak Gwardzistę zmógł sen, w chwili kiedy jego głowa dotknęła poduszki zaczął odpływać: czując się we własnym domu jeszcze odrobinę pewniej, nieco bardziej bezpiecznie.
| zt
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza, Muffliato (piwnica, sypialnia Alexa, weranda), Szklane domy (przedpokój, weranda), Tenuistis, Oczobłysk, Zawierucha (wszystkie lokacje zewnętrzne: drewutnia, grządki, huśtawka na skraju lasu, przed domem, szklarnia, weranda)
4 maja
Niespokojna to była noc. Nakręcona po tak wstrząsającym dniu dusza nie potrafiła ułożyć się wygodnie na obcych poduszkach, zachwycić się dotykiem mniej miękkich pościeli, ani też zapomnieć choćby na sekundę o emocjach. Sen wiec nie nadszedł mimo długich prób. Czasem przysiadała na łóżku, by móc wyjrzeć przez okno i upewnić się, że poza nim kryły się widoki kurnikowego ogródka i Doliny Godryka. Musiała powtarzać sobie bezgłośnie, że decyzje zostały podjęte, że nie jest już damą, że niczego już nie musi czynić wobec rodu. Teraz mogła wreszcie zawalczyć o siebie, mogła rozszyfrowywać zagadki skromnego życia, oswajać się z niespodziankami objawionymi przez Farleya. Jakże dziwnie brzmiało jej to nazwisko, jak bardzo nie potrafiła go tak nazywać. Dobrze, że imię pozostało niezmienne, wieczne, zupełnie jak ta twarz, której nie potrafiłaby zapomnieć, nawet gdyby metamorfomag postanowił już jej nie ujawniać. To pierwszy raz, kiedy nie budziła jej służba, kiedy nie wkraczała do komnat z tacą śniadaniową, kiedy musiała ubrać się sama i kiedy nikt nie dbał, by jej włosy wyglądały nienagannie. Czuła trud samego porannego przygotowania, wszystko szło jej wolno, a efekty wcale nie były tak zachwycające, ale nie mogła tak łatwo zgasnąć jeszcze przed rozpalonym ogniem. W dużo mniejszym lustrze widziała twarz już inną. W głębi oczu spojrzenie zdawało się przemawiać ulgą i szczęściem, ale wystarczył ledwie jeden dzień, by zmyła z siebie wygląd szlachcianki. Tak się właśnie czuła, trochę obca z samą sobą, trochę pozbawiona domu. Pod stopą skrzypnęła podłoga, gdzieś w dalszych pomieszczeniach coś trzasnęło. Domek był maleńki, ale wszyscy jego mieszkańcy zdawali się być tak serdeczni i mili. Chciała się starać. Nie było mowy o żałosnym spuszczaniu głowy i uciekaniu pod kołdrę. Powitać ten poranek miała jako siostra, jako dziewczyna z Doliny, jak zwykła czarownica, a nie szlachcianka z rozpisaną przyszłością. Jako wolna kobieta.
Gdy otworzyła szeroko drzwi domku, było jeszcze wcześnie. Zaspane słońce mrugało leniwie, a gdzieś wysoko na drzewie ćwierkał skrzydlaty przyjaciel. Trochę tak się chciała poczuć – jak niesione skrzydłami stworzenie. Brzegi trochę zbyt strojnej sukienki, jak na błysk tej nowej rzeczywistości, ocierały się o soczystą, zieloną trawę. Wiosna, chwila próby i moment przejścia, zbliżenie do najpiękniejszej pory w roku. Tak właśnie miało być? Miała dojrzeć i doświadczyć przemiany? O ogrodzie myślała już od wczoraj, obiecała Alexowi, że zaopiekuje się roślinami, pragnęła zajrzeć do szklarni, zasadzić kilka magicznych sadzonek. Dać coś od siebie rodzinie, która przygarnęła ją tak ciepłymi ramionami. Ale między grządkami nie była sama. Maleńka dziewczęca postać również tego poranka zagubiła się w ogrodzie. Co takiego tam robiła?
– Dzień dobry, Charlotto – siostro, kuzynko, płomieniu. – Czy czegoś szukasz? – zapytała, nie będąc pewną, czym takim zajmowała się młodsza dziewczyna. Była taka piękna, szlachetne rysy, wyjątkowa uroda. Przypomniała sobie jej historię i prawie natychmiast poczuła ucisk w sercu. Jak mogła się czuć? Jak przyjęła obecność Belli, obecność tej, która porzuciła życie, które Lottcie nie było dane? Pod uśmiechem skryła troskę i trochę niepewności. Chciała o niej myśleć jak najlepiej, jak o rodzinie i przyjaciółce, ale tak naprawdę się nie znały. Wczoraj ujrzały się pierwszy raz. Wczoraj Bella dowiedziała się o jej istnieniu, a dziś po cichu chyba marzyła o tym, by nadrobić wszystkie nieświadome lata, ale panna Moore mogła nie dzielić tego pragnienia.
Alexander zatrzymał się, a mokra ziemia zamlaskała pod podeszwami jego butów. To były te porządne buty, które zawsze towarzyszyły mu na pojedynkach. Nie był taki znów przesądny i może nie potrzebował dziś szczęścia, mimo że magia, której się dziś podejmował miała rozpiąć się kopułą nad całą posesją, wytrzymać parę dni i na dodatek się prezentować. Nie, szczęście nie było mu potrzebne do realizacji dzisiejszego celu, zamiast niego miał swoje umiejętności i różdżkę, którą teraz podrzucił, pozwalając hikorowemu drewnu wykonać kilka obrotów w powietrzu nim na powrót nie znalazło się między palcami Selwyna. Zadarł głowę do góry, mrużąc powieki kiedy w jego oczy zaczęły spadać grube krople deszczu. Dokładnie to było jego dzisiejsze wyzwanie: musiał zadbać o to, aby ta spędzająca Louisowi sen z oczu pogoda nie przeszkodziła w zbliżającej się wielkimi krokami ceremonii.
Zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego Louis aż tak się martwił. Mugole byli całkowicie zdani na łaskę i niełaskę warunków atmosferycznych i coś takiego jak deszcz było w stanie skutecznie zniweczyć każde możliwe plany. Na całe szczęście, czarodzieje mieli magię, a ta była w stanie pomóc im w przezwyciężeniu wielu z przeciwności losu i złośliwości rzeczy martwych.
Alexander dokładnie przestudiował księgi, do których miał dostęp, poświęcając swoją uwagę zaklęciom pogodowym. Nie miało to być zadanie łatwe czy prędkie, ale nie o to przecież chodziło: liczył się efekt, a nakład pracy poświęcony dla jego powstania był sprawą drugorzędną. Znajomość numerologii okazała się tu czymś całkowicie niezbędnym, bo manipulacje magiczne, których podejmował się Farley były nieco zawiłe. Ta teoretyczna, niezwykle precyzyjna dziedzina nauk magicznych okazała się kluczem dla zrozumienia zachodzących procesów i sposobu, w jaki należało podejść do ich zainicjowania. Alexander musiał wpierw otoczyć całą posesję zaklęciem, które miało obniżyć temperaturę powietrza na określonej wysokości ponad dachem domu. Miało to sprawić, że padający deszcz zamieniał się będzie w płatki śniegu, które następnie będą opadały ku ziemi. Aby tak się stało Alexander musiał jednak wsiąść na miotłę i skrupulatnie oblecieć dookoła cały Kurnik, skupiając się na odpowiednim ukierunkowaniu magii, którą następnie musiał odpowiednio utrwalić i "przywiązać" w miejscu. Efekt musiał utrzymać się przez dwa dni, więc zadanie to musiało zostać wykonane niezwykle sumiennie. Ostatnim, czego Alexander by sobie życzył w tej sytuacji byłoby żeby w czasie ceremonii wszystkim zgromadzonym na głowy zaczął padać deszcz.
Zaklęcie wymagało intensywnego inkantowania, które zajęło mu na oko jakąś godzinę. Ubrania Farleya zdążyły w tym czasie nasiąknąć wodą sprawiając, że czarodziej musiał na moment wrócić na ziemię, osuszyć się i ogrzać w domu: kolejną rzeczą niezbędną do ślubu było to aby był na nim cały i zdrowy. Szczęśliwie nie przydarzyło mu się nic ani na ostatnich patrolach, ani w lecznicy, bo czasem niestety przypadki, którymi się zajmowali stanowiły zagrożenie dla zdrowia i życia nie tylko własnego, ale też osób znajdujących się dookoła; przeziębienie się w takich okolicznościach byłoby doprawdy całkowitym blamażem i poniekąd nieodpowiedzialnością, a od tego Alexander stronił.
Po powrocie na miotłę zajął się kolejnymi czarami, które łagodzić miały warunki pogodowe: osłabiającymi wiatr. Było ich, co ciekawe, kilka, każdy odpowiadający na jedną stronę świata, zaś w połączeniu z dwoma sąsiadującymi odpowiadające także na wiatry z kierunków pośrednich. Na tych zaklęciach czas zbiegł mu aż do zmroku i po nim, bo każde z nich wymagało osobnego inkantowania, a następnie złączenia z kolejnymi zaklęciami. Efektem jego pracy było jednak to, że płatki śniegu spokojnie opadały ku ziemi, wirując swobodnie i zachwycając swoim tańcem. Obniżył zaraz lot, napawając się tym widokiem, lecz w myślach oddalał się już ku ostatniej modyfikacji, która miała pojawić się wokół Kurnika, a która zapewnić miała gościom komfort termiczny. Zaklęcie to było prostsze i nieco lepiej znane Farleyowi, bo opierało się na podniesieniu odczuwanej temperatury na poziomie przemieszczania się ludzi. Wraz z Idą nie chcieli aby ktokolwiek zmarzł w czasie ceremonii i całej zabawy, wiec naturalną koleją rzeczy Alexander zadbał i o to. Zaklęcie było owszem prostsze i mniej czasochłonne, jednak konieczność powtórzenia go wiele razy tak, aby działało na całej powierzchni ogrodu było wyraźnym utrudnieniem w założeniu raz-dwa i do domu. Ostatecznie jednak skończył, późno bo późno, ale dał radę. Ogród wypełniony był wirującymi płatkami śniegu, które przemieniały cały teren wokół Kurnika w coś, co wyglądało jak wyjęte prosto z bajki. Farley uśmiechnął się pod nosem, bo choć pogoda była iście zimowa, to mróz nie szczypał w policzki. Dla pewności sprawdził jeszcze wszystkie czary, obiecując sobie zrobić to także przed samą ceremonią, a usatysfakcjonowany swoją pracą wrócił do domu aby po raz ostatni położyć się na spoczynek jako kawaler.
Następny dzień miał być naprawdę wyjątkowy: żenił się.
| zt
5 grudnia
Od czasu spotkania Zakonu Feniksa pozostawała nieuchwytna. Wysłane listy pozostawały bez odpowiedzi, pozbawiając mnie resztek spokojnego snu. Nie rozumiałem tej nagłej ciszy, a umysł mimowolnie analizował wszystkie nasze spotkania w poszukiwaniu błędu, który rozdarł nasze ścieżki. Gdyby nie trwająca wojna, zapewne doprowadziłbym się na skraj szaleństwa. Na całe szczęście mogłem po prostu oddać się temu, w czym byłem najlepszy. Rzucić się w wir pojedynków, tropić kolejnych szmalcowników, zabezpieczać miejsca, które miały stanowić strategiczne punkty dla uchodźców. Kolano dokuczało coraz mniej, wysiłek fizyczny pomógł powrócić mi do względnej sprawności - byłem gotowy na to, by zaryzykować więcej.
Kiedy po raz pierwszy od niemal trzech tygodni Artemizja pojawiła się w Kurniku, do końca nie wierzyłem, że list niósł za sobą obietnicę spotkania. Czasy nie sprzyjały spotkaniom w lekkiej atmosferze, a to, czego planowaliśmy dokonać, w niczym nie przypominało słodkich wspomnień z pamiętnego, letniego wieczoru. Nieusannie wracałem do tamtej chwili. Do jednego, skradzionego tańca, do tajemniczego uśmiechu, który przyjemnie jeżył włos na karku. Trudno było pogodzić się z faktem, że rzeczywtistość mnie nie rozpieszczała, zsyłając raczej niustanny, metliczy posmak krwi na języku. Jeszcze trudniej - że jej widok już mi nie wystarczał. Kiedy stanęła przede mną, w końcu, po tygodniach, które zdawały się wiecznością, każda komórka mojego ciała chciała przylgnąć do niej już na zawsze, zamknąć w klatce objęcia i trwać wbrew wszystkiemu. Zamiast tego jedynie wyprostowałem się dumnie, przywołując na oblicze niewymuszony uśmiech.
Być może w innym miejscu, w innym czasie, postąpiłbym inaczej. Ale nie teraz. Nie dziś. Po raz kolejny powtarzałem sobie te słowa. Po raz kolejny ich żałowałem.
- Dobrze, że jesteś. Zaczynałem się zastanawiać, czy... - urwałem na chwilę, gubiąc się w jej spojrzeniu. Nie potrafiłem powiedzieć tego, co tak naprawdę dręczyło moją duszę. - ... czy u ciebie wszystko dobrze. - Dokończyłem lakonicznie. - Masz wszystko, o czym wspomniałem? - Upewniłem się, samemu sprawdzając, czy porcja wężowych ust, czuwającego strażnika ismoczej łzy spoczywają przytroczone do pasa eleganckiej szaty. Najlepszej, jaką trzymałem w kufrze. Nie przedłużając, wyjaśniłem Maeve plan, którego nie mogłem zdradzić w liście. Potrzebowałem jej zdolności - dzięki nim razem mogliśmy dostać się wszędzie tam, gdzie listy gończe mogły ściągnąć na nas siły Ministerstwa. - Polecimy na miotłach. Jeśli proszę cię o zbyt wiele, jeśli nie chcesz podjąc ryzyka - zrozumiem. To nie jest rozkaz. - Zakończyłem, unosząc na nią wzrok - pełen nadziei na to, że jednak się zgodzi. Wierzyłem w nią, widziałem już, do czego jest zdolna. Prawdopodobnie była też znacznie lepsza w ukrywaniu swojej twarzy niż ja sam. I nie tylko jej - potrafiła kontrolować emocje, potrafiła grać. I, co najważniejsze - swoją obecnością sprawiała, że byłem zdolny do przekraczania własych granic.
Odsunąłem się od niej o krok, nie odwracając wzroku, choć myśli uciekły do innych czasów, do innego ciała, które znałem dobrze kiedyś, a teraz spoglądało na mnie ze stron Walczącego Maga. Rodowy sygnet Malfoyów spoczywał na palcu, a ja igrałem z własną pamięcią, by jak najlepiej odwzorować każdy detal Abraxasa. Kiedy ostatnio go widziałem? W chwili, gdy przysięgałem wierność Zakonowi Feniksa? To nie miało znaczenia. Choć trudno było w to uwierzyć, łączyła nas wspólna krew. Przemiana musiała się udać.
+8, st 51-60
Od czasu spotkania Zakonu Feniksa pozostawała nieuchwytna. Wysłane listy pozostawały bez odpowiedzi, pozbawiając mnie resztek spokojnego snu. Nie rozumiałem tej nagłej ciszy, a umysł mimowolnie analizował wszystkie nasze spotkania w poszukiwaniu błędu, który rozdarł nasze ścieżki. Gdyby nie trwająca wojna, zapewne doprowadziłbym się na skraj szaleństwa. Na całe szczęście mogłem po prostu oddać się temu, w czym byłem najlepszy. Rzucić się w wir pojedynków, tropić kolejnych szmalcowników, zabezpieczać miejsca, które miały stanowić strategiczne punkty dla uchodźców. Kolano dokuczało coraz mniej, wysiłek fizyczny pomógł powrócić mi do względnej sprawności - byłem gotowy na to, by zaryzykować więcej.
Kiedy po raz pierwszy od niemal trzech tygodni Artemizja pojawiła się w Kurniku, do końca nie wierzyłem, że list niósł za sobą obietnicę spotkania. Czasy nie sprzyjały spotkaniom w lekkiej atmosferze, a to, czego planowaliśmy dokonać, w niczym nie przypominało słodkich wspomnień z pamiętnego, letniego wieczoru. Nieusannie wracałem do tamtej chwili. Do jednego, skradzionego tańca, do tajemniczego uśmiechu, który przyjemnie jeżył włos na karku. Trudno było pogodzić się z faktem, że rzeczywtistość mnie nie rozpieszczała, zsyłając raczej niustanny, metliczy posmak krwi na języku. Jeszcze trudniej - że jej widok już mi nie wystarczał. Kiedy stanęła przede mną, w końcu, po tygodniach, które zdawały się wiecznością, każda komórka mojego ciała chciała przylgnąć do niej już na zawsze, zamknąć w klatce objęcia i trwać wbrew wszystkiemu. Zamiast tego jedynie wyprostowałem się dumnie, przywołując na oblicze niewymuszony uśmiech.
Być może w innym miejscu, w innym czasie, postąpiłbym inaczej. Ale nie teraz. Nie dziś. Po raz kolejny powtarzałem sobie te słowa. Po raz kolejny ich żałowałem.
- Dobrze, że jesteś. Zaczynałem się zastanawiać, czy... - urwałem na chwilę, gubiąc się w jej spojrzeniu. Nie potrafiłem powiedzieć tego, co tak naprawdę dręczyło moją duszę. - ... czy u ciebie wszystko dobrze. - Dokończyłem lakonicznie. - Masz wszystko, o czym wspomniałem? - Upewniłem się, samemu sprawdzając, czy porcja wężowych ust, czuwającego strażnika ismoczej łzy spoczywają przytroczone do pasa eleganckiej szaty. Najlepszej, jaką trzymałem w kufrze. Nie przedłużając, wyjaśniłem Maeve plan, którego nie mogłem zdradzić w liście. Potrzebowałem jej zdolności - dzięki nim razem mogliśmy dostać się wszędzie tam, gdzie listy gończe mogły ściągnąć na nas siły Ministerstwa. - Polecimy na miotłach. Jeśli proszę cię o zbyt wiele, jeśli nie chcesz podjąc ryzyka - zrozumiem. To nie jest rozkaz. - Zakończyłem, unosząc na nią wzrok - pełen nadziei na to, że jednak się zgodzi. Wierzyłem w nią, widziałem już, do czego jest zdolna. Prawdopodobnie była też znacznie lepsza w ukrywaniu swojej twarzy niż ja sam. I nie tylko jej - potrafiła kontrolować emocje, potrafiła grać. I, co najważniejsze - swoją obecnością sprawiała, że byłem zdolny do przekraczania własych granic.
Odsunąłem się od niej o krok, nie odwracając wzroku, choć myśli uciekły do innych czasów, do innego ciała, które znałem dobrze kiedyś, a teraz spoglądało na mnie ze stron Walczącego Maga. Rodowy sygnet Malfoyów spoczywał na palcu, a ja igrałem z własną pamięcią, by jak najlepiej odwzorować każdy detal Abraxasa. Kiedy ostatnio go widziałem? W chwili, gdy przysięgałem wierność Zakonowi Feniksa? To nie miało znaczenia. Choć trudno było w to uwierzyć, łączyła nas wspólna krew. Przemiana musiała się udać.
+8, st 51-60
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Pozwoliła sobie przywyknąć do jego obecności, do odbywanych na Wyspie Sztormów treningów i wymienianych w wolnych chwilach listów. Pozwoliła sobie poznawać go krok po kroku, zdanie po zdaniu, wciąż czekając na pytania, które chciał zadać, a które nigdy nie padły z jego ust. Obiecała, że powie mu o koszmarach i o wszystkim innym, tym samym rzucając się na głęboką wodę zaufania. A wtedy – wszystko ustało. Artemizja wracała bez odpowiedzi, Fryderyk przestał stukać w okno, próbując dostarczyć nową wiadomość spisaną znajomym już charakterem pisma. Nie wiedziała, co spowodowało tę zmianę, nie rozumiała, z trudem przełykając gorycz rozczarowania. To ona popełniła błąd? Czy to on zdał sobie sprawę z faktu, że wojna nie jest czasem na słabości? Był żołnierzem, wojownikiem, a walka o lepszą przyszłość znajdowała się na szczycie listy lisich priorytetów. Tak przynajmniej myślała, kiedy patrolowała mur Hadriana, śledziła panoszących się w okolicy Farleigh Hungerford szmalcowników, rzucała w wir pracy, obowiązkami zagłuszając stale obecne z tyłu głowy wątpliwości.
I kiedy powoli przyzwyczajała się do tego nowego stanu rzeczy, do bycia zdaną tylko i wyłącznie na siebie, w końcu odnalazł ją lakoniczny list z prośbą o spotkanie. Choćby chciała odmówić, oszczędzić sobie podsycania wciąż tlącej się w piersi nadziei, nie potrafiłaby. Obiecała, że stawi się we wskazanym miejscu, o wybranej przez niego porze dnia, do kieszeni płaszcza wsuwając otrzymany od Justine kompas, do tego fiolki z wężowymi ustami, kameleonem, smoczą łzą. Z kufra wyciągnęła również pulsujące magiczną mocą kryształy; czuła, że w końcu mogą się na coś przydać. Do Doliny Godryka nie przybyła jednak na miotle, wolała oszczędzić sobie ryzyka związanego z lotem przy takiej temperaturze, rozciągania regularnie ręka wciąż nie wróciła do pełni sił – zamiast tego teleportowała się na obrzeża odległej miejscowości, stamtąd pieszo docierając do zamieszkiwanego przez znajomych czarodziejów Kurnika.
Była ostrożna, ostrożniejsza niż ponad miesiąc temu, na ziemiach Prewettów, i ostrożniejsza niż po spotkaniu Zakonu. Jedna część wyrywała się ku niemu, z wdzięcznością chłonąc obraz twarzy Foxa, upewniając się, że wciąż jest cały i zdrów, że nie wpadł w ręce wroga. Druga jednak wciąż nie rozumiała i nie potrafiła pogodzić z nagłym odsunięciem na bok, zerwaniem kontaktu. Spotykali się nie na gruncie prywatnym, a w celu zaplanowania wyprawy do stolicy. Ufał jej, jej umiejętnościom, było w tym coś z komplementu, lecz z drugiej strony – wezwał dopiero wtedy, gdy mogła mu się na coś przydać. Dlaczego?
Próbowała odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech, lecz kącik z ust z trudem uniósł się ku górze, przywołując na twarz coś, co jedynie przypominało cień wesołości. Przyglądała mu się z uwagą, próbując przejrzeć grę pozorów, odszukać za nią prawdziwe intencje. Jego słowa sprawiły, że na przybranej na tę okazję masce zachowawczości pojawiła się pierwsza rysa; zmarszczyła brwi, naprędce analizując wypowiedź aurora. To nie on powinien tak mówić. To nie on wysyłał te wszystkie listy, które nie spotkały się z żadną odpowiedzią. Prawda?
– Jestem, nie potrafiłabym ci odmówić. – Odpowiedziała cicho, wkładając cały wysiłek w to, by panować nad swym głosem. Przybyłaby już wcześniej – gdyby tylko poprosił. Stwierdzenie faktu, ale też mimowolny, zawoalowany wyrzut. – Też zastanawiałam się, co z tobą. Ale pewnie miałeś wiele na głowie – dodała, nim potwierdziła, że zabrała ze sobą eliksiry, których mogą potrzebować, by zwieść krążące po mieście patrole. Większość mieszkańców i spływających z innych zakątków Wysp czarodziejów była zaaferowana odbywającym się w porcie jarmarkiem, nie oznaczało to jednak, że inne części Londynu pozostawiono same sobie, sługusi Malfoya musieli być wszędzie. – Nie wzięłam ze sobą miotły. – To nie powinna być duża przeszkoda, wolała go jednak uprzedzić, nim przejdą do realizacji planu. Ryzykowali wiele, może nawet zbyt wiele, wystarczy jeden zły krok, by zostali pochwyceni i osadzeni w Tower. Oboje posiadali jednak dar, który mógł pozwolić na przebycie ulic stolicy bez wzbudzania podejrzeń. Musieli to po prostu dobrze rozegrać. A ona, ona musiała upewnić się, że będzie obok, jeśli Frederick zostanie zapędzony w kozi róg, zmuszony do walki o swe życie. – Nie możesz tam iść sam. Pójdę z tobą, Fox. – Spoglądała ku niemu z w pełni uzasadnioną obawą, z czymś na kształt czułości, ale i determinacją. Bała się, byłaby głupia, gdyby przedstawiony przez aurora plan nie wzbudzał w niej lęku, najważniejszym było jednak, by nie dać się temu strachowi sparaliżować. – Znajdziesz dla mnie jakieś ubrania? – dopytała, nim jeszcze podjęła próbę wcielenia się w rolę sługi lorda Abraxasa. Z jednej strony nie musiała odwzorowywać z pamięci niczyjej sylwetki i twarzy, to ułatwiało dokonanie przemiany, z drugiej jednak bezpieczniej było przetransmutować również struny głosowe, by brzmiała jak mężczyzna. Musiała się skupić, jeśli chcieli niebawem wyruszyć w drogę.
| ST 101-110, bonus +30; jeśli się uda, to 2xzt
I kiedy powoli przyzwyczajała się do tego nowego stanu rzeczy, do bycia zdaną tylko i wyłącznie na siebie, w końcu odnalazł ją lakoniczny list z prośbą o spotkanie. Choćby chciała odmówić, oszczędzić sobie podsycania wciąż tlącej się w piersi nadziei, nie potrafiłaby. Obiecała, że stawi się we wskazanym miejscu, o wybranej przez niego porze dnia, do kieszeni płaszcza wsuwając otrzymany od Justine kompas, do tego fiolki z wężowymi ustami, kameleonem, smoczą łzą. Z kufra wyciągnęła również pulsujące magiczną mocą kryształy; czuła, że w końcu mogą się na coś przydać. Do Doliny Godryka nie przybyła jednak na miotle, wolała oszczędzić sobie ryzyka związanego z lotem przy takiej temperaturze, rozciągania regularnie ręka wciąż nie wróciła do pełni sił – zamiast tego teleportowała się na obrzeża odległej miejscowości, stamtąd pieszo docierając do zamieszkiwanego przez znajomych czarodziejów Kurnika.
Była ostrożna, ostrożniejsza niż ponad miesiąc temu, na ziemiach Prewettów, i ostrożniejsza niż po spotkaniu Zakonu. Jedna część wyrywała się ku niemu, z wdzięcznością chłonąc obraz twarzy Foxa, upewniając się, że wciąż jest cały i zdrów, że nie wpadł w ręce wroga. Druga jednak wciąż nie rozumiała i nie potrafiła pogodzić z nagłym odsunięciem na bok, zerwaniem kontaktu. Spotykali się nie na gruncie prywatnym, a w celu zaplanowania wyprawy do stolicy. Ufał jej, jej umiejętnościom, było w tym coś z komplementu, lecz z drugiej strony – wezwał dopiero wtedy, gdy mogła mu się na coś przydać. Dlaczego?
Próbowała odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech, lecz kącik z ust z trudem uniósł się ku górze, przywołując na twarz coś, co jedynie przypominało cień wesołości. Przyglądała mu się z uwagą, próbując przejrzeć grę pozorów, odszukać za nią prawdziwe intencje. Jego słowa sprawiły, że na przybranej na tę okazję masce zachowawczości pojawiła się pierwsza rysa; zmarszczyła brwi, naprędce analizując wypowiedź aurora. To nie on powinien tak mówić. To nie on wysyłał te wszystkie listy, które nie spotkały się z żadną odpowiedzią. Prawda?
– Jestem, nie potrafiłabym ci odmówić. – Odpowiedziała cicho, wkładając cały wysiłek w to, by panować nad swym głosem. Przybyłaby już wcześniej – gdyby tylko poprosił. Stwierdzenie faktu, ale też mimowolny, zawoalowany wyrzut. – Też zastanawiałam się, co z tobą. Ale pewnie miałeś wiele na głowie – dodała, nim potwierdziła, że zabrała ze sobą eliksiry, których mogą potrzebować, by zwieść krążące po mieście patrole. Większość mieszkańców i spływających z innych zakątków Wysp czarodziejów była zaaferowana odbywającym się w porcie jarmarkiem, nie oznaczało to jednak, że inne części Londynu pozostawiono same sobie, sługusi Malfoya musieli być wszędzie. – Nie wzięłam ze sobą miotły. – To nie powinna być duża przeszkoda, wolała go jednak uprzedzić, nim przejdą do realizacji planu. Ryzykowali wiele, może nawet zbyt wiele, wystarczy jeden zły krok, by zostali pochwyceni i osadzeni w Tower. Oboje posiadali jednak dar, który mógł pozwolić na przebycie ulic stolicy bez wzbudzania podejrzeń. Musieli to po prostu dobrze rozegrać. A ona, ona musiała upewnić się, że będzie obok, jeśli Frederick zostanie zapędzony w kozi róg, zmuszony do walki o swe życie. – Nie możesz tam iść sam. Pójdę z tobą, Fox. – Spoglądała ku niemu z w pełni uzasadnioną obawą, z czymś na kształt czułości, ale i determinacją. Bała się, byłaby głupia, gdyby przedstawiony przez aurora plan nie wzbudzał w niej lęku, najważniejszym było jednak, by nie dać się temu strachowi sparaliżować. – Znajdziesz dla mnie jakieś ubrania? – dopytała, nim jeszcze podjęła próbę wcielenia się w rolę sługi lorda Abraxasa. Z jednej strony nie musiała odwzorowywać z pamięci niczyjej sylwetki i twarzy, to ułatwiało dokonanie przemiany, z drugiej jednak bezpieczniej było przetransmutować również struny głosowe, by brzmiała jak mężczyzna. Musiała się skupić, jeśli chcieli niebawem wyruszyć w drogę.
| ST 101-110, bonus +30; jeśli się uda, to 2xzt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Coś było nie tak. Wyobraziła sobie sylwetkę mężczyzny – wyższego od niej, cięższego, o bladej cerze i czarnych, obciętych krótko włosach. Słyszała też jego głos, stosunkowo niski, w jakiś sposób pasujący jednak do wybranych rysów twarzy, uważnego wzroku, surowej, lecz eleganckiej powierzchowności. A mimo to wciąż wyglądała jak ona sama, nie potrafiąc zmusić ciała do posłuszeństwa. Dlaczego? Rozpraszała się obecnością Foxa? Wywołanymi tym spotkaniem emocjami? Wizja ruszenia do Londynu wiązała się z zastrzykiem rozbudzającej, stawiającej w stan gotowości adrenaliny, lecz to nie ona, a te dziwne słowa, które wypowiedział, nie dawały jej spokoju. To jednak nie był czas, by drążyć temat, prosić o wyjaśnienia. Mieli zadanie do wykonania, ona zaś chciała mu w tym pomóc, tym samym zwiększając szanse aurora na umknięcie przed polującymi na jego głowę siłami Ministerstwa.
Spróbowała jeszcze raz, przymykając powieki, oczyszczając umysł z pytań i wątpliwości. Chciała skupić się tylko i wyłącznie na wymyślonym czarodzieju, na jego aparycji, a później upewnić się, że dokładnie odwzoruje stworzony w głowie obraz, nie zapominając przy tym o modyfikacji strun głosowych. Prędzej czy później będzie musiała się odezwać, gdyby zaś zadbała jedynie o przemianę twarzy, sylwetki, włosów, niepotrzebnie zwiększałaby ryzyko przejrzenia ich gry pozorów. Chłodny wiatr bawił się jej włosami, atakował skryte pod zimowym płaszczem ciało, ona jednak nie myślała już o tym, o Kurniku i Dolinie Godryka, o znajdującym się obok Foxie i wszystkich tych problemach, na które mogli się natknąć. Najważniejszym było, by wyglądała jak sługa, by potrafiła zachować się jak sługa.
Odetchnęła głębiej, wpierw chcąc zająć się przemianą rysów twarzy, później postury, na koniec zostawić sobie najtrudniejszy element, głos. Wiedziała jednak, że jest w stanie to zrobić. To nie pierwszy raz, gdy decydowała się na udawanie mężczyzny. Bardziej martwiło ją, czy nie popełni jakiegoś błędu wynikającego z niewiedzy na temat zachowania szlachetnie urodzonych – i ludzi z ich otoczenia.
| rzut[bylobrzydkobedzieladnie]
Spróbowała jeszcze raz, przymykając powieki, oczyszczając umysł z pytań i wątpliwości. Chciała skupić się tylko i wyłącznie na wymyślonym czarodzieju, na jego aparycji, a później upewnić się, że dokładnie odwzoruje stworzony w głowie obraz, nie zapominając przy tym o modyfikacji strun głosowych. Prędzej czy później będzie musiała się odezwać, gdyby zaś zadbała jedynie o przemianę twarzy, sylwetki, włosów, niepotrzebnie zwiększałaby ryzyko przejrzenia ich gry pozorów. Chłodny wiatr bawił się jej włosami, atakował skryte pod zimowym płaszczem ciało, ona jednak nie myślała już o tym, o Kurniku i Dolinie Godryka, o znajdującym się obok Foxie i wszystkich tych problemach, na które mogli się natknąć. Najważniejszym było, by wyglądała jak sługa, by potrafiła zachować się jak sługa.
Odetchnęła głębiej, wpierw chcąc zająć się przemianą rysów twarzy, później postury, na koniec zostawić sobie najtrudniejszy element, głos. Wiedziała jednak, że jest w stanie to zrobić. To nie pierwszy raz, gdy decydowała się na udawanie mężczyzny. Bardziej martwiło ją, czy nie popełni jakiegoś błędu wynikającego z niewiedzy na temat zachowania szlachetnie urodzonych – i ludzi z ich otoczenia.
| rzut[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 24.06.21 10:38, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Namaszczone powagą czoło skłaniało do myślenia; zawsze pozostawała w oddali, za mgłą - od czasu skradzionego wieczoru trudno było ponownie przywoływać na jej twarz uśmiech, mimo, iż to właśnie on był moim celem. Nie wiedziałem, czy straciłem dawną skuteczność, czy może trudne czasy podwyższyły poprzeczkę na poziom niemożliwy. Dystans, który wyczułem w jej głosie, wypatrzyłem w jej posturze, w gestach, ściskał mi żołądek w supeł. Nie czułem się tak nawet na myśl o tym, czego właśnie mieliśmy dokonać. Za to Maeve, stojąca tuż przede mną - z chłodną obojętnością odpowiadająca na moje słowa, które przeszywały ciało niczym lamino glacio - wydobywała na światło dzienne największy strach, który mogłem sobie wyobrazić.
Że kiedyś po prostu odwróci się do mnie plecami - i już nigdy nie spojrzy tak, jak pamiętnego, sierpniowego wieczoru.
- Miałem. To prawda. Tylko… - Zderzenie ze skrajnościami odbierało mi mowę, która przecież zawsze przychodziła mi z lekkością. Milczała, uciekała - a jednak wyrażała troskę. Z grzeczności? Było to do niej podobne - ale nie chciałem wierzyć, że chodziło wyłącznie o grzeczność. Nie potrafiłbym zaakceptować faktu, że te wszystkie chwile, które spędziliśmy obok siebie nie miały głębszego znaczenia, posiadając namiastkę wyłącznie sposobu na zabicie czasu.
Czasu, którego prawie wcale nie mieliśmy. Przekonałem się o tym bardziej niż chciałem. Mimo tego - nie byłem w stanie dokończyć zdania. Zastępstwo dla niewygodnej, urwanej rozmowy przyszło samo. Zacząłem od przywołania zaklęciem miotły - potrzebowała jej, a w Kurniku sprawnych mioteł nie brakowało. Nie mogła równać się z tą zrobioną przez Hannah, jednak musiała wystarczyć. Takie mieliśmy czasy - wszystko to, co mieliśmy, musiało wystarczyć.
Pożałowałem swojego zawahania, kiedy z zapewnieniem dotrzymania mi kroku przyszło spojrzenie, które pieczętowało jej słowa. Chciałem tego. Iść z nią ramię w ramię w największy ogień. Czułem, że żadne zaklęcie nie wzmacniało moich sił z taką mocą, jaką czyniła to jej obecność. Zatrzymałem ten moment - na chwilę, w milczeniu, poddając się tej energii, którą niby znałem, a która zawsze wprawiała mnie w osłupienie. Chciałem ją przedłużać; gubić się w bezkresach ciemnego brązu, ale czas jak zwykle nie był naszym sprzymierzeńcem.
- Tak, oczywiście. Poprosiłem wcześniej Isabellę, zmniejszyła jedną z moich szat, aby w razie powrotu do naturalnej sylwetki nie krępowała twoich ruchów. Możesz przebrać się tutaj, poczekam na zewnątrz. - Przekazałem jej szaty, wraz z miotłą, po czym skierowałem się do wyjścia z drewutni, zatrzymując się w progu i odwracając głowę przez ramię.
- Maeve… - jej imię jak zawsze z rozkosznym ciepłem rozpłynęło się po moim języku - przestałaś odpowiadać na moje listy. - Zacząłem w końcu, chowając dumę do kieszeni. Nie potrafiłem milczeć. Tłumić w sobie bólu wywołanego pustką. Nawet jeśli ceną było poniesienie porażki. - Nie wiem jak to rozumieć. Jeśli… jeśli ci się narzucam, powiedz mi o tym wprost. - Spojrzałem na nią przenikliwie, nie drgnąwszy, choć pod skórą krew wrzała mi z emocji, a serce chciało przedrzeć się przez wystawne szaty. Oczywiście, że nie chciałem, aby potwierdziła moje słowa. Wolałem jednak najgorszą prawdę od paraliżującej niepewności. Dziś potrzebowałem czystej głowy.
Skrzypnięcie drzwi oznajmiło moje zniknięcie, a kiedy wróciła, nic już nie było takie samo. Ani my, ani gęste powietrze, które tam, wewnątrz małej chatki, wydzierało oddech z płuc.
- Chodźmy już. Musimy być tam na czas. - Skinąłem, po czym skierowałem różdżkę kolejno na moją miotłę, a następnie tę, która miała posłużyć Maeve - Reducio. Reducio. - Wypowiedziałem, a kiedy zmniejszone miotły znalazły się w naszych ekwpiunkach, znajomy trzask oznajmił deportację.
teraz ztx2
rzut
Że kiedyś po prostu odwróci się do mnie plecami - i już nigdy nie spojrzy tak, jak pamiętnego, sierpniowego wieczoru.
- Miałem. To prawda. Tylko… - Zderzenie ze skrajnościami odbierało mi mowę, która przecież zawsze przychodziła mi z lekkością. Milczała, uciekała - a jednak wyrażała troskę. Z grzeczności? Było to do niej podobne - ale nie chciałem wierzyć, że chodziło wyłącznie o grzeczność. Nie potrafiłbym zaakceptować faktu, że te wszystkie chwile, które spędziliśmy obok siebie nie miały głębszego znaczenia, posiadając namiastkę wyłącznie sposobu na zabicie czasu.
Czasu, którego prawie wcale nie mieliśmy. Przekonałem się o tym bardziej niż chciałem. Mimo tego - nie byłem w stanie dokończyć zdania. Zastępstwo dla niewygodnej, urwanej rozmowy przyszło samo. Zacząłem od przywołania zaklęciem miotły - potrzebowała jej, a w Kurniku sprawnych mioteł nie brakowało. Nie mogła równać się z tą zrobioną przez Hannah, jednak musiała wystarczyć. Takie mieliśmy czasy - wszystko to, co mieliśmy, musiało wystarczyć.
Pożałowałem swojego zawahania, kiedy z zapewnieniem dotrzymania mi kroku przyszło spojrzenie, które pieczętowało jej słowa. Chciałem tego. Iść z nią ramię w ramię w największy ogień. Czułem, że żadne zaklęcie nie wzmacniało moich sił z taką mocą, jaką czyniła to jej obecność. Zatrzymałem ten moment - na chwilę, w milczeniu, poddając się tej energii, którą niby znałem, a która zawsze wprawiała mnie w osłupienie. Chciałem ją przedłużać; gubić się w bezkresach ciemnego brązu, ale czas jak zwykle nie był naszym sprzymierzeńcem.
- Tak, oczywiście. Poprosiłem wcześniej Isabellę, zmniejszyła jedną z moich szat, aby w razie powrotu do naturalnej sylwetki nie krępowała twoich ruchów. Możesz przebrać się tutaj, poczekam na zewnątrz. - Przekazałem jej szaty, wraz z miotłą, po czym skierowałem się do wyjścia z drewutni, zatrzymując się w progu i odwracając głowę przez ramię.
- Maeve… - jej imię jak zawsze z rozkosznym ciepłem rozpłynęło się po moim języku - przestałaś odpowiadać na moje listy. - Zacząłem w końcu, chowając dumę do kieszeni. Nie potrafiłem milczeć. Tłumić w sobie bólu wywołanego pustką. Nawet jeśli ceną było poniesienie porażki. - Nie wiem jak to rozumieć. Jeśli… jeśli ci się narzucam, powiedz mi o tym wprost. - Spojrzałem na nią przenikliwie, nie drgnąwszy, choć pod skórą krew wrzała mi z emocji, a serce chciało przedrzeć się przez wystawne szaty. Oczywiście, że nie chciałem, aby potwierdziła moje słowa. Wolałem jednak najgorszą prawdę od paraliżującej niepewności. Dziś potrzebowałem czystej głowy.
Skrzypnięcie drzwi oznajmiło moje zniknięcie, a kiedy wróciła, nic już nie było takie samo. Ani my, ani gęste powietrze, które tam, wewnątrz małej chatki, wydzierało oddech z płuc.
- Chodźmy już. Musimy być tam na czas. - Skinąłem, po czym skierowałem różdżkę kolejno na moją miotłę, a następnie tę, która miała posłużyć Maeve - Reducio. Reducio. - Wypowiedziałem, a kiedy zmniejszone miotły znalazły się w naszych ekwpiunkach, znajomy trzask oznajmił deportację.
teraz ztx2
rzut
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Drewutnia
Szybka odpowiedź