Gabinet
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gabinet
Nieopodal kontuaru znajdują się niepozorne drzwi, które prowadzą na niewielki korytarz; stamtąd dostać się można i do ciągnących się pod całym lokalem piwnic, i do gabinetu, który został już zaadaptowany do potrzeb nowych właścicieli Mantykory. Określenie to może i jest nieco zbyt szumne, wszak pokojowi brak elegancji i wygód charakterystycznych dla gabinetów z prawdziwego zdarzenia, lecz w porównaniu z pozostałymi pomieszczeniami karczmy wypada on niewątpliwie najlepiej – jest czysty, schludny, a do tego obłożony pułapkami, które powinny trzymać natrętów z daleka. Do tego stosunkowo niewielki, z jednym oknem wychodzącym na tyły budynku, lecz wystarczający do spotkań wspólników i strofowania podwładnych. Przede wszystkim znajdują się w nim biurko, przy którym łatwiej zaczytywać się w księgach rachunkowych, wysiedziany, obity aksamitem fotel i proste, lecz – co ważne – stabilne krzesło. Na małym dębowym stoliczku znajduje się karafka i kilka kryształowych kieliszków, które Caelan przyniósł ze swej domowej kolekcji.
Gabinetowi brakuje ozdób czy przedmiotów, które czyniłyby go bardziej osobistym, jednak pierwszym i najważniejszym zadaniem po przejęciu lokalu było pozbycie się kwaśnego, przytłaczającego zaduchu towarzyszącemu poprzedniemu właścicielowi, a później – pozbycie się jego gratów.
Gabinetowi brakuje ozdób czy przedmiotów, które czyniłyby go bardziej osobistym, jednak pierwszym i najważniejszym zadaniem po przejęciu lokalu było pozbycie się kwaśnego, przytłaczającego zaduchu towarzyszącemu poprzedniemu właścicielowi, a później – pozbycie się jego gratów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:50, w całości zmieniany 1 raz
Przypuszczałem, że rozmowa będzie trudna. Doskonale zdawałem sobie sprawę, iż obejmie nie tylko nieszczęsne wydarzenia z pogrzebu, ale i wcześniejszą noc, która zapewne pozostawiła więcej pytań niżeli odpowiedzi. Niby wyraziłem się jasno, zmusiłem dziewczynę do zmierzenia się z prostym argumentem, lecz czułem, że dla niej wciąż to było za mało. Być może potrzebowała poznać głębszą przyczynę tudzież doszukiwała się w tym wszystkim drugiego dna, którego nie było.
Liczyłem, iż to spotkanie przebiegnie w spokoju, bez zbędnych emocji oraz złości, z jaką i tak musieliśmy się już uporać podczas niefortunnych wydarzeń. Czy był na to choć cień nadziei? Szczerze w to wątpiłem, ale być może przyjdzie jej pozytywnie mnie zaskoczyć. Nawet jeśli stanie się inaczej nie wyobrażałem sobie żywić za to pretensji, albowiem wiele dziś przeszła i choć wina była ewidentna, to słowa, które padły, nigdy nie powinny mieć miejsca. Nie wobec niej, nie od naszego człowieka.
Obserwowałem ją z wyraźnym zainteresowaniem. Każdy jej ruch, gest i nawet wyraz twarzy zdawał się wyjątkowo subtelny, działający na wyobraźnię. Nie rozumiałem skąd to nagłe zaciekawienie, w końcu znałem ją nie od dziś, lecz nigdy wcześniej nie patrzyłem na nią w ten sposób. Oparłem się nieco wygodniej o oparcie fotela, ułożyłem łokieć na drewnianym obiciu i przesunąłem palcami wzdłuż brody starając się zebrać myśli. Czy to była ona? Nie wypiłem na tyle dużo, aby wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, to było niemożliwe. Przeprosiny zbiły mnie z pantałyku podobnie jak wolny ruch w kierunku biurka. Co planowała? -W celu zyskania pewności, że nie ma w mych słowach krzty kłamstwa?- odparłem wędrując wzrokiem wzdłuż szczupłych nóg, aż po same, delikatne rysy twarzy. Zdarzało mi się blefować, lecz jak daleko potrafiłem sięgnąć pamięcią, nie padła ona takowego ofiarą. Wspomnienia szybko uciekały mi przez palce, unikałem życia przeszłością, ale nie miałem żadnego powodu, aby musieć wspierać się oszustwem.
Kolejna zgoda, cholerne przytaknięcie zupełnie odbiegające od jej normlanego postępowania. Zwykle była butna, rzucała przekleństwami jak z rękawa i ignorowała samopoczucie rozmówcy, a wówczas zdawała się być gotowa do dyskusji. Gotów byłem powiedzieć więcej – jeśli nie zwiodły mnie pozory – sprawiała wrażenie czarownicy ugodowej, potrafiącej pogodzić się z padającymi argumentami. Wydarzenia na pogrzebie, aż tak nią wstrząsnęły? Zmusiły do głębszych przemyśleń? Nie oszukujmy się, nie miała na to wystarczającej ilości czasu. Coś mi tu nie pasowało, coś było nie w porządku. Woń alkoholu była ledwie wyczuwalna, za jej źródło obarczałem szkło, które dopiero, co zdążyła przechylić. Zaczynało brakować mi pomysłów, ale zignorowałem dalsze ich poszukiwanie, dla kolejnych słów, jakie powoli zaczęły opuszczać jej słodkie wargi.
Słuchałem w spokoju; nie przerywałem i unikałem pytań. Pragnąłem, aby wyrzuciła to z siebie, albowiem zależało mi na poznaniu motywu i przebiegu zdarzeń z jej perspektywy. Kąśliwy uśmiech pojawił się jedynie w chwili, gdy porównała mnie z uczniakiem, cholernym gnojkiem nieznającym praktycznie żadnych zaklęć. Czy było ono słuszne? Być może, w końcu naprawdę dałem ciała i choć usilnie szukałem przyczyny równie tragikomicznego finału, to nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. Odebrałem od niej szklaneczkę i upiłem łyk ognistej, która przyjemnie gasiła gorycz porażki – do czasu. Do sekundy, w której wyjawiła, że nie jestem jej obojętny. Wiedziałem o tym, czułem to, ale najwyraźniej obawiałem się tego usłyszeć. Muśnięcia palcami nie były przypadkowe.
-Nie, nie klaszcze- wyrzuciłem w końcu z siebie i zatrzymałem spojrzenie na jej oczach.
-Mało istotne były moje motywy. Nie prosiłem cię, abyś ruszyła po tę różdżkę, a już na pewno nie z głośną kurwą na ustach- opowiedziałem nieco chłodniejszym tonem i zaraz po tym skarciłem się w myślach. Chciała dobrze.
-Nie zrozum mnie źle, jestem ci wdzięczny za reakcję, podobnie jak nieznanej mi czarownicy, która ugasiła płomienie. Myślę, że w innej sytuacji wszystkich by to rozbawiło, jednakże okoliczności były wyjątkowo niesprzyjające- poprawiłem nieco wcześniejszą wypowiedzieć, po czym ponownie upiłem ognistej. -Zaczęło się już w karawanie i wiesz, że bardzo mi się to nie spodobało. Kim nie jest dla ciebie Sigrun prywatnie, nie możesz odnosić się do niej w ten sposób publicznie. Niestety, ale słowa oraz zachowanie nas definiują w tym, jak to nazwałaś, elitarnym półświatku, więc jeśli zależy ci na opinii innych musisz być bardziej ostrożna. Emocje tobą rządzą, rozsierdzają cię od środka, zawsze tak było i możesz oszukiwać wszystkich, że jesteś zimna oraz oschła, lecz ja doskonale wiem, iż tak nie jest- pokiwałem wolno głową próbując ubrać to jak najlepiej w słowa. Nie chciałem sprawić jej przykrości, nasłuchała się dziś już zbyt wiele, ale ostatnim czego bym się dopuścił, to mydlenie oczu. Musiała wiele naprawić, ale miała do tego predyspozycje, a przede wszystkim możliwości.
-Nie zależy mi na tym, czy będą o tym pamiętać- odparłem z pełnym przekonaniem. -Dzięki nam mogą pławić się w swym bogactwie, lenić całe dnie i oglądać świat przez zdobione okiennice majestatycznych dworków. Nie są od nas lepsi- skwitowałem. Miałem w pamięci rozmowę z Tristanem oraz Ramseyem, wiedziałem, iż coraz więcej rodów pragnie zaangażować się w walkę, jednakże wolałem oceniać efekty, nie obietnice.
-Dlatego wtedy wyszedłem. Wyszedłem, bo wiem, że ci zależy- odparłem nie odwracając spojrzenia od jej tęczówek. Nie zabrałem też dłoni, dopóki jej nie puściła.
Liczyłem, iż to spotkanie przebiegnie w spokoju, bez zbędnych emocji oraz złości, z jaką i tak musieliśmy się już uporać podczas niefortunnych wydarzeń. Czy był na to choć cień nadziei? Szczerze w to wątpiłem, ale być może przyjdzie jej pozytywnie mnie zaskoczyć. Nawet jeśli stanie się inaczej nie wyobrażałem sobie żywić za to pretensji, albowiem wiele dziś przeszła i choć wina była ewidentna, to słowa, które padły, nigdy nie powinny mieć miejsca. Nie wobec niej, nie od naszego człowieka.
Obserwowałem ją z wyraźnym zainteresowaniem. Każdy jej ruch, gest i nawet wyraz twarzy zdawał się wyjątkowo subtelny, działający na wyobraźnię. Nie rozumiałem skąd to nagłe zaciekawienie, w końcu znałem ją nie od dziś, lecz nigdy wcześniej nie patrzyłem na nią w ten sposób. Oparłem się nieco wygodniej o oparcie fotela, ułożyłem łokieć na drewnianym obiciu i przesunąłem palcami wzdłuż brody starając się zebrać myśli. Czy to była ona? Nie wypiłem na tyle dużo, aby wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, to było niemożliwe. Przeprosiny zbiły mnie z pantałyku podobnie jak wolny ruch w kierunku biurka. Co planowała? -W celu zyskania pewności, że nie ma w mych słowach krzty kłamstwa?- odparłem wędrując wzrokiem wzdłuż szczupłych nóg, aż po same, delikatne rysy twarzy. Zdarzało mi się blefować, lecz jak daleko potrafiłem sięgnąć pamięcią, nie padła ona takowego ofiarą. Wspomnienia szybko uciekały mi przez palce, unikałem życia przeszłością, ale nie miałem żadnego powodu, aby musieć wspierać się oszustwem.
Kolejna zgoda, cholerne przytaknięcie zupełnie odbiegające od jej normlanego postępowania. Zwykle była butna, rzucała przekleństwami jak z rękawa i ignorowała samopoczucie rozmówcy, a wówczas zdawała się być gotowa do dyskusji. Gotów byłem powiedzieć więcej – jeśli nie zwiodły mnie pozory – sprawiała wrażenie czarownicy ugodowej, potrafiącej pogodzić się z padającymi argumentami. Wydarzenia na pogrzebie, aż tak nią wstrząsnęły? Zmusiły do głębszych przemyśleń? Nie oszukujmy się, nie miała na to wystarczającej ilości czasu. Coś mi tu nie pasowało, coś było nie w porządku. Woń alkoholu była ledwie wyczuwalna, za jej źródło obarczałem szkło, które dopiero, co zdążyła przechylić. Zaczynało brakować mi pomysłów, ale zignorowałem dalsze ich poszukiwanie, dla kolejnych słów, jakie powoli zaczęły opuszczać jej słodkie wargi.
Słuchałem w spokoju; nie przerywałem i unikałem pytań. Pragnąłem, aby wyrzuciła to z siebie, albowiem zależało mi na poznaniu motywu i przebiegu zdarzeń z jej perspektywy. Kąśliwy uśmiech pojawił się jedynie w chwili, gdy porównała mnie z uczniakiem, cholernym gnojkiem nieznającym praktycznie żadnych zaklęć. Czy było ono słuszne? Być może, w końcu naprawdę dałem ciała i choć usilnie szukałem przyczyny równie tragikomicznego finału, to nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. Odebrałem od niej szklaneczkę i upiłem łyk ognistej, która przyjemnie gasiła gorycz porażki – do czasu. Do sekundy, w której wyjawiła, że nie jestem jej obojętny. Wiedziałem o tym, czułem to, ale najwyraźniej obawiałem się tego usłyszeć. Muśnięcia palcami nie były przypadkowe.
-Nie, nie klaszcze- wyrzuciłem w końcu z siebie i zatrzymałem spojrzenie na jej oczach.
-Mało istotne były moje motywy. Nie prosiłem cię, abyś ruszyła po tę różdżkę, a już na pewno nie z głośną kurwą na ustach- opowiedziałem nieco chłodniejszym tonem i zaraz po tym skarciłem się w myślach. Chciała dobrze.
-Nie zrozum mnie źle, jestem ci wdzięczny za reakcję, podobnie jak nieznanej mi czarownicy, która ugasiła płomienie. Myślę, że w innej sytuacji wszystkich by to rozbawiło, jednakże okoliczności były wyjątkowo niesprzyjające- poprawiłem nieco wcześniejszą wypowiedzieć, po czym ponownie upiłem ognistej. -Zaczęło się już w karawanie i wiesz, że bardzo mi się to nie spodobało. Kim nie jest dla ciebie Sigrun prywatnie, nie możesz odnosić się do niej w ten sposób publicznie. Niestety, ale słowa oraz zachowanie nas definiują w tym, jak to nazwałaś, elitarnym półświatku, więc jeśli zależy ci na opinii innych musisz być bardziej ostrożna. Emocje tobą rządzą, rozsierdzają cię od środka, zawsze tak było i możesz oszukiwać wszystkich, że jesteś zimna oraz oschła, lecz ja doskonale wiem, iż tak nie jest- pokiwałem wolno głową próbując ubrać to jak najlepiej w słowa. Nie chciałem sprawić jej przykrości, nasłuchała się dziś już zbyt wiele, ale ostatnim czego bym się dopuścił, to mydlenie oczu. Musiała wiele naprawić, ale miała do tego predyspozycje, a przede wszystkim możliwości.
-Nie zależy mi na tym, czy będą o tym pamiętać- odparłem z pełnym przekonaniem. -Dzięki nam mogą pławić się w swym bogactwie, lenić całe dnie i oglądać świat przez zdobione okiennice majestatycznych dworków. Nie są od nas lepsi- skwitowałem. Miałem w pamięci rozmowę z Tristanem oraz Ramseyem, wiedziałem, iż coraz więcej rodów pragnie zaangażować się w walkę, jednakże wolałem oceniać efekty, nie obietnice.
-Dlatego wtedy wyszedłem. Wyszedłem, bo wiem, że ci zależy- odparłem nie odwracając spojrzenia od jej tęczówek. Nie zabrałem też dłoni, dopóki jej nie puściła.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie chciała wracać do wydarzeń poprzedniej nocy, nawet jeżeli podświadomie zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później będzie to nieuniknione. Zderzenie się z rzeczywistością było trudniejsze niż udawanie, że wszystko było tylko złym snem, koszmarem, zlepkiem słów i gestów rozmytym w dusznym zapachu tytoniu. Właściwie ledwie już pamiętała, co robiła później, tyle jedynie, że nie poradziła sobie z bólem na trzeźwo. Na pogrzebie doskwierało jej coś więcej niż tylko nieubłagane efekty bezsenności, miała kaca, czuła się paskudnie, nie zastanawiała się nad tym, jak wielkie znaczenie może mieć to, jak ją zapamiętają. Teraz już nie mogła cofnąć czasu, wiedziała, że nie tylko szlachta, ale i pozostali Rycerze będą patrzeć na nią przez pryzmat tego, co powiedział śmierciożerca. Od czasu Locus Nihil każdy dzień był gorszy od poprzedniego i gdyby nie sięgnęła po ten cholerny narkotyk, wyszłaby chyba, żeby samodzielnie wymordować jakąś mugolską rodzinę. Byle tylko coś poczuć. Coś innego niż wstyd.
A Drew teraz siedział w tym gabinecie ze szklanką w dłoni, tak nonszalancko wspaniały, jakby nikt nigdy nie poświęcił dla niego siebie, jakby nigdy nie uratowano mu życia kosztem własnego cierpienia. Obłapiał ją spojrzeniem, czuła to, czuła na ciele muśnięcia jego uwagi, jeszcze zanim usiadła mu przed nosem i przechwyciła błyszczącą szklankę. Gdy przymykała powieki, migotało pod nimi światło narkotycznego raju; kiedy otwierała oczy natomiast, widziała żar piwnych tęczówek.
- Na przykład - szepnęła w odpowiedzi na pytanie, opierając się dłońmi o blat za sobą i odginając szyję z niemym westchnieniem. Blond włosy kołysały się w rytm przyspieszonego oddechu, który zwolnił, gdy zaczęła swoją opowieść, nie marnując czasu na zaczerpnięcie tlenu.
I gdzie teraz jest ktoś, kiedy jestem ja? Doskonałość zrujnowana przez świat, piękno zarysowane bliznami. Wróżkowy Pył podpowiadał najsłodsze rzeczy, dodawał głowie lekkości, ale ból krył się pod tym wszystkim jak drzazga, zaciskając się wokół szyi w najmniej spodziewanych momentach.
Skupiła się na jego słowach, przechylając w przód i opierając łokcie na swoich kolanach. Położyła kciuk na dolnej wardze, nie wtrącając mu się w zdanie, wysłuchując do końca tak samo, jak on wysłuchał jej, nawet jeżeli prawda była ciężka do przełknięcia, a duma wzbraniała się przed przyznaniem racji. Nie, już dość. Już tego nie naprawisz.
- Wiem, że mnie nie prosiłeś, taką prośbę musiałabym potraktować jak polecenie, a to była przysługa. - zaznaczyła, uśmiechając się słabo, bez wesołości, choć sam fakt okazanej wdzięczności i brak surowszej reprymendy podniósł ją na duchu. - Żałuję, że nie udało mi się podnieść tej różdżki. Byłeś bez broni do końca pogrzebu - dodała i do głosu wkradł jej się cień podirytowania; nie istniało nic gorszego niż czarodziej, prawdziwy czarodziej pozbawiony różdżki.
Przy wszystkim, co wydarzyło się w krypcie, zdarzenia z powozu kojarzyła jak przez mgłę. W obliczu słów Drew jej nienawiść do Sigrun zdawała się być śmiesznie bez znaczenia. - Postaram się. Wiedz, że nie przenoszę prywatnych spraw na organizację, w podziemiach leczyłam ją z taką samą starannością, jak każdego innego. - Rozłożyła ręce i lekko uniosła brew, dając mu do zrozumienia, że słowa mają drugie dno; ich prywatne sprawy również nie miały znaczenia w kontekście szacunku, jaki żywiła do niego jako śmierciożercy. Te czasy minęły, nie miała już prawa dłużej pozostawać naiwna. - Oczywiście znasz mnie lepiej niż ktokolwiek, co? - Czy wiedział, jakie emocje dominowały w niej teraz? Och, mógł się wyłącznie domyślać, ponieważ wróżkowy pył wpływał na wszystko, odbierając jej kontrolę nad szczerością słów, po które odważała się sięgać.
Ale żaden narkotyk nie działa wiecznie, tak jak wiecznie nie da się uciekać przed bólem. Puściła jego rękę powoli, by zacisnąć palce na kolanach. Wybrzmiał histeryczny śmiech, zapadła cisza, w czasie której patrzyli sobie w oczy z intensywnością, która wyczerpywała resztkę barier, jakie narzucała sobie Elvira.
- A gdyby mi nie zależało? - szepnęła wreszcie, przychylając się bliżej. Odpowiedziała sama, od razu. - Nie, wtedy to nie miałoby znaczenia, nic by się nie wydarzyło. Nie jestem... - dziwką. Zamilkła znów, słysząc w uszach szum płynącej krwi. - Nie wyszedłeś, bo wiesz, że mi zależy, tylko dlatego, że tobie nie zależy... prawda? - spytała, muskając stopami podłogę. Okazało się jednak, że nie da rady utrzymać się na prostych nogach, wciąż ściskała dłońmi krawędź blatu - Nie przejmuj się, Drew, to... nie zmieni tego, że ja... och, głowa mi pęka - wydusiła wreszcie, tracąc równowagę i bezładnie zsuwając się z biurka.
Czar prysł, dzwoneczku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A Drew teraz siedział w tym gabinecie ze szklanką w dłoni, tak nonszalancko wspaniały, jakby nikt nigdy nie poświęcił dla niego siebie, jakby nigdy nie uratowano mu życia kosztem własnego cierpienia. Obłapiał ją spojrzeniem, czuła to, czuła na ciele muśnięcia jego uwagi, jeszcze zanim usiadła mu przed nosem i przechwyciła błyszczącą szklankę. Gdy przymykała powieki, migotało pod nimi światło narkotycznego raju; kiedy otwierała oczy natomiast, widziała żar piwnych tęczówek.
- Na przykład - szepnęła w odpowiedzi na pytanie, opierając się dłońmi o blat za sobą i odginając szyję z niemym westchnieniem. Blond włosy kołysały się w rytm przyspieszonego oddechu, który zwolnił, gdy zaczęła swoją opowieść, nie marnując czasu na zaczerpnięcie tlenu.
I gdzie teraz jest ktoś, kiedy jestem ja? Doskonałość zrujnowana przez świat, piękno zarysowane bliznami. Wróżkowy Pył podpowiadał najsłodsze rzeczy, dodawał głowie lekkości, ale ból krył się pod tym wszystkim jak drzazga, zaciskając się wokół szyi w najmniej spodziewanych momentach.
Skupiła się na jego słowach, przechylając w przód i opierając łokcie na swoich kolanach. Położyła kciuk na dolnej wardze, nie wtrącając mu się w zdanie, wysłuchując do końca tak samo, jak on wysłuchał jej, nawet jeżeli prawda była ciężka do przełknięcia, a duma wzbraniała się przed przyznaniem racji. Nie, już dość. Już tego nie naprawisz.
- Wiem, że mnie nie prosiłeś, taką prośbę musiałabym potraktować jak polecenie, a to była przysługa. - zaznaczyła, uśmiechając się słabo, bez wesołości, choć sam fakt okazanej wdzięczności i brak surowszej reprymendy podniósł ją na duchu. - Żałuję, że nie udało mi się podnieść tej różdżki. Byłeś bez broni do końca pogrzebu - dodała i do głosu wkradł jej się cień podirytowania; nie istniało nic gorszego niż czarodziej, prawdziwy czarodziej pozbawiony różdżki.
Przy wszystkim, co wydarzyło się w krypcie, zdarzenia z powozu kojarzyła jak przez mgłę. W obliczu słów Drew jej nienawiść do Sigrun zdawała się być śmiesznie bez znaczenia. - Postaram się. Wiedz, że nie przenoszę prywatnych spraw na organizację, w podziemiach leczyłam ją z taką samą starannością, jak każdego innego. - Rozłożyła ręce i lekko uniosła brew, dając mu do zrozumienia, że słowa mają drugie dno; ich prywatne sprawy również nie miały znaczenia w kontekście szacunku, jaki żywiła do niego jako śmierciożercy. Te czasy minęły, nie miała już prawa dłużej pozostawać naiwna. - Oczywiście znasz mnie lepiej niż ktokolwiek, co? - Czy wiedział, jakie emocje dominowały w niej teraz? Och, mógł się wyłącznie domyślać, ponieważ wróżkowy pył wpływał na wszystko, odbierając jej kontrolę nad szczerością słów, po które odważała się sięgać.
Ale żaden narkotyk nie działa wiecznie, tak jak wiecznie nie da się uciekać przed bólem. Puściła jego rękę powoli, by zacisnąć palce na kolanach. Wybrzmiał histeryczny śmiech, zapadła cisza, w czasie której patrzyli sobie w oczy z intensywnością, która wyczerpywała resztkę barier, jakie narzucała sobie Elvira.
- A gdyby mi nie zależało? - szepnęła wreszcie, przychylając się bliżej. Odpowiedziała sama, od razu. - Nie, wtedy to nie miałoby znaczenia, nic by się nie wydarzyło. Nie jestem... - dziwką. Zamilkła znów, słysząc w uszach szum płynącej krwi. - Nie wyszedłeś, bo wiesz, że mi zależy, tylko dlatego, że tobie nie zależy... prawda? - spytała, muskając stopami podłogę. Okazało się jednak, że nie da rady utrzymać się na prostych nogach, wciąż ściskała dłońmi krawędź blatu - Nie przejmuj się, Drew, to... nie zmieni tego, że ja... och, głowa mi pęka - wydusiła wreszcie, tracąc równowagę i bezładnie zsuwając się z biurka.
Czar prysł, dzwoneczku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nietrudno było domyślić się, że wydarzenia z pogrzebu wstrząsną nią dopiero wtem, gdy adrenalina opadnie, podobnie jak złość i zagubienie. Popełniła błąd, musiała za niego zapłacić, choć dla mnie cena jaką wymierzył śmierciożerca była nader wielka. Należał się jej szacunek, nawet jeśli wprawiła w osłupienie oraz zażenowanie większość zebranych. Wielu z nich nie wiedziało kim była, z jakimi trudnościami musiała mierzyć się w Podziemiach Gringotta, a przede wszystkim, co z nich wyniosła. Nas wszystkich to zmieniło, niektórych mniej, innych bardziej, jednakże tylko ślepiec tudzież egoista mógł to zignorować. Craig był mądrym człowiekiem, wprawnym czarodziejem i byłem gotów uwierzyć, że działał pod wpływem silnych emocji, jednakże winien czym prędzej sytuację wyjaśnić – szczególnie w szlacheckich kręgach. Blackowie z pewnością odczuli to znacznie mocniej, w końcu grzebali własne dziecko, dlatego nie można było tego pozostawić bez stosownych wyjaśnień. Elvirze czasem brak było ogłady, miewała wybuchy gniewu połączone z wulgarnością, aczkolwiek gdzieś w głębi siebie czułem, że żałowała typowej wpadki. Pomyłki, jaka mogła zdarzyć się każdemu.
Ja sam zareagowałem nieco zbyt impulsywnie, lecz wtem owa opcja wydawała mi się najrozsądniejsza. Kto wie, może gdybym rozkazał jej siedzieć i nie ruszać się, to mielibyśmy okazję w spokoju dotrzeć na stypę? Uśmiechać się smutno, poudawać, że potrafimy się zachować w lepszych kręgach, a następnie udać na bliższy nam rodzaj żałobnego przyjęcia? Upić się jak świnie, uczcić pamięć poległego i przechylić ostatni kieliszek za przyszłe sukcesy? Wygrane zdobione krwią poległych? Mogliśmy spekulować, szukać lepszego rozwiązania, jednakże na to było już zbyt późno. Stało się, musiała nauczyć się z tym żyć.
-Jest jeszcze jakiś inny powód?- uniosłem brew w zastanowieniu. Była inna, widziałem w jej oczach swego rodzaju szaleństwo i rozkojarzenie, choć o to winą mogłem obarczyć alkohol. Słuchała, analizowała, sprawiała wrażenie zainteresowanej, być może nieco skruszonej. Wcześniej reagowała złością, nie lubiła komentowania poczynań, a już w szczególności nie przeze mnie. -Z własnej głupoty- odparłem otwarcie. Potrafiłem przyznać się do błędu i choć nierzadko przychodziło to z trudem, to nie warto było szukać winy w innych. -Wiedz jednak, że doceniam i nie zgadzam się ze słowami Craiga. Powinien to załatwić inaczej, a już na pewno nie na oczach wszystkich zebranych. Każdemu z nas może potknąć się noga i ostatnie, co nam potrzebne to publiczne oczernianie- zwieńczyłem nie widząc sensu w dalszym ciągnięciu tematu. Umoralniające rozmowy można by było poprowadzić, gdyby zupełnie zignorowała sytuację, a odnosiłem zupełnie inne wrażenie. Wydawała się rozdarta, zmęczona i z poczuciem winy przyćmiewającym trzeźwy osąd.
-To nie ma znaczenia. W takich sytuacjach musimy sobie pomagać najlepiej jak potrafimy, aby godnie służyć Czarnemu Panu- odparłem unosząc nieznacznie brew. Wiedziała o tym, od początku przejawiała zaintrygowanie, a finalnie pełne zaangażowanie w sprawę oraz idee, dlatego nie miałem wątpliwości, co do jej postawy. Musiała jednak wyjść poza własną sferę komfortu, pozostawić za sobą wszelkie niesnaski – szczególnie publicznie. Nikt nie ingerował w prywatne relacje, wielu Rycerzy, może i nawet Śmierciożerców nie przepadało za sobą wzajemnie, a mimo to darzyli należytym szacunkiem.
Nie odpowiedziałem jej od razu. Odwróciłem wzrok starając się znaleźć dobrą odpowiedź, bo choć miałem rzekomą pewność, to nieco zbiła mnie z pantałyku. Chwyciłem szkło, z którego upiłem nieco trunku, po czym oparłem się wygodniej o zaniedbane, skórzane oparcie fotela. -Z organizacji? Tak sądzę. Być może się mylę, ale byłbym rad gdybyś odniosła się do tej niewiadomej- uśmiechnąłem się lekko, zapewne wyczuła nutę kpiny. Pamiętam jak wchodziła po raz pierwszy do sali obrad, pamiętam dłoń, która szukała mojej w geście wsparcia.
Nagle rozległ się śmiech, histeryczny rechot pozbawiony najmniejszego sensu. Zamrugałem powiekami wbijając w nią pytające spojrzenie. Emanująca wcześniej aura, jakoby znikła. Rozmyła się w powietrzu ukazując zmęczoną, pozbawioną sił twarz. Ciało zdawało się nieco zwiotczeć, poruszać się bez żadnej kontroli. -Wyszedłem, bo nie chciałem ranić dwóch kobiet jednocześnie- odparłem nim zaczęła osuwać się z biurka. W ostatniej chwili zerwałem się z krzesła i chwyciłem drobną sylwetkę, którą położyłem na drewnianym blacie. Bezwładna zdawała się jeszcze cięższa, więc całe szczęście udało się uniknąć przykrego spotkania z podłogą.
Nie wiedziałem co robić, mogłem jej tylko zaszkodzić. Zacisnąłem wargi klnąc w duchu, że wcześniej nie zorientowałem się, iż nie była do końca trzeźwa. Wątpiłem, aby w taki stan wprowadziła ją jedynie rozmowa, swoją drogą nie najcięższa jaką przeprowadziliśmy. Elvira?- rzuciłem nieco głośniej, a dłonią lekko poklepałem ją po policzku. Wlanie alkoholu do ust mogło coś pomóc? Mnie pewnie od razu postawiłoby na nogi.
Ja sam zareagowałem nieco zbyt impulsywnie, lecz wtem owa opcja wydawała mi się najrozsądniejsza. Kto wie, może gdybym rozkazał jej siedzieć i nie ruszać się, to mielibyśmy okazję w spokoju dotrzeć na stypę? Uśmiechać się smutno, poudawać, że potrafimy się zachować w lepszych kręgach, a następnie udać na bliższy nam rodzaj żałobnego przyjęcia? Upić się jak świnie, uczcić pamięć poległego i przechylić ostatni kieliszek za przyszłe sukcesy? Wygrane zdobione krwią poległych? Mogliśmy spekulować, szukać lepszego rozwiązania, jednakże na to było już zbyt późno. Stało się, musiała nauczyć się z tym żyć.
-Jest jeszcze jakiś inny powód?- uniosłem brew w zastanowieniu. Była inna, widziałem w jej oczach swego rodzaju szaleństwo i rozkojarzenie, choć o to winą mogłem obarczyć alkohol. Słuchała, analizowała, sprawiała wrażenie zainteresowanej, być może nieco skruszonej. Wcześniej reagowała złością, nie lubiła komentowania poczynań, a już w szczególności nie przeze mnie. -Z własnej głupoty- odparłem otwarcie. Potrafiłem przyznać się do błędu i choć nierzadko przychodziło to z trudem, to nie warto było szukać winy w innych. -Wiedz jednak, że doceniam i nie zgadzam się ze słowami Craiga. Powinien to załatwić inaczej, a już na pewno nie na oczach wszystkich zebranych. Każdemu z nas może potknąć się noga i ostatnie, co nam potrzebne to publiczne oczernianie- zwieńczyłem nie widząc sensu w dalszym ciągnięciu tematu. Umoralniające rozmowy można by było poprowadzić, gdyby zupełnie zignorowała sytuację, a odnosiłem zupełnie inne wrażenie. Wydawała się rozdarta, zmęczona i z poczuciem winy przyćmiewającym trzeźwy osąd.
-To nie ma znaczenia. W takich sytuacjach musimy sobie pomagać najlepiej jak potrafimy, aby godnie służyć Czarnemu Panu- odparłem unosząc nieznacznie brew. Wiedziała o tym, od początku przejawiała zaintrygowanie, a finalnie pełne zaangażowanie w sprawę oraz idee, dlatego nie miałem wątpliwości, co do jej postawy. Musiała jednak wyjść poza własną sferę komfortu, pozostawić za sobą wszelkie niesnaski – szczególnie publicznie. Nikt nie ingerował w prywatne relacje, wielu Rycerzy, może i nawet Śmierciożerców nie przepadało za sobą wzajemnie, a mimo to darzyli należytym szacunkiem.
Nie odpowiedziałem jej od razu. Odwróciłem wzrok starając się znaleźć dobrą odpowiedź, bo choć miałem rzekomą pewność, to nieco zbiła mnie z pantałyku. Chwyciłem szkło, z którego upiłem nieco trunku, po czym oparłem się wygodniej o zaniedbane, skórzane oparcie fotela. -Z organizacji? Tak sądzę. Być może się mylę, ale byłbym rad gdybyś odniosła się do tej niewiadomej- uśmiechnąłem się lekko, zapewne wyczuła nutę kpiny. Pamiętam jak wchodziła po raz pierwszy do sali obrad, pamiętam dłoń, która szukała mojej w geście wsparcia.
Nagle rozległ się śmiech, histeryczny rechot pozbawiony najmniejszego sensu. Zamrugałem powiekami wbijając w nią pytające spojrzenie. Emanująca wcześniej aura, jakoby znikła. Rozmyła się w powietrzu ukazując zmęczoną, pozbawioną sił twarz. Ciało zdawało się nieco zwiotczeć, poruszać się bez żadnej kontroli. -Wyszedłem, bo nie chciałem ranić dwóch kobiet jednocześnie- odparłem nim zaczęła osuwać się z biurka. W ostatniej chwili zerwałem się z krzesła i chwyciłem drobną sylwetkę, którą położyłem na drewnianym blacie. Bezwładna zdawała się jeszcze cięższa, więc całe szczęście udało się uniknąć przykrego spotkania z podłogą.
Nie wiedziałem co robić, mogłem jej tylko zaszkodzić. Zacisnąłem wargi klnąc w duchu, że wcześniej nie zorientowałem się, iż nie była do końca trzeźwa. Wątpiłem, aby w taki stan wprowadziła ją jedynie rozmowa, swoją drogą nie najcięższa jaką przeprowadziliśmy. Elvira?- rzuciłem nieco głośniej, a dłonią lekko poklepałem ją po policzku. Wlanie alkoholu do ust mogło coś pomóc? Mnie pewnie od razu postawiłoby na nogi.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie czuła się szalona, przeciwnie wręcz. Ta pewność siebie i odwaga była zwielokrotnieniem wszystkiego, co było jej charakterystyczne w najlepszych chwilach - opadły bariery, słowne, fizyczne, nawet magia wydawała się mrowić silniej pod skórą dłoni. Gdyby sięgnęła teraz po różdżkę, nie miałaby problemów z żadnym zaklęciem, powaliłaby na kolana każdego wroga, udobruchała bestię. Szkoda jedynie, że ta siła nie mogła pozostać przy niej na zawsze: o ile prościej byłoby rozmawiać, stawić czoła własnej duszy, wspomnieniom i błędom, gdyby cichy głos w tyle głowy podpowiadał wciąż, że poradzi sobie absolutnie ze wszystkim.
Rozmowa, której tak się obawiała, przebiegała podejrzanie spokojnie, gdy dominująca nad wstydem euforia pozwalała słuchać i odpowiadać zgodnie z prawdą, a bez wyrzutu. Nie dotarli jeszcze co prawda do najgorszego tematu, ale już oddychała wolniej i delikatnie wodziła palcami wzdłuż rys w blacie biurka, zadowolona i poruszona słowami wsparcia. Wciąż czuła na skórze ramion ciarki bezsilności, gdy wspominała publiczną reprymendę; fakt, że Drew jej nie pochwalał wydawał jej się więc istotniejszy niż mógł być w rzeczywistości.
- Wygodniej mi tu - odparła miękko, unosząc jedną brew tak, jakby pytanie ją zaskoczyło, a odpowiedź winna być oczywista. Przecież nie naruszała jego przestrzeni, nie całkiem, od czasu do czasu muskając tylko męskie kolana własną łydką lub skrawkiem sukni. Nie powinno mu to przeszkadzać, nie powinien tego nawet zauważyć, biorąc pod uwagę, że wiedział dobrze, jak mocno potrafi zaciskać uda, gdy znajdzie się naprawdę blisko. - Każdemu może potknąć się noga - przyznała, choć rozmarzony wyraz w błękitnym spojrzeniu załamał się, na moment odsłaniając... niepokój? Żal? Wciąż nie wiedziała, w jakim celu próbował sięgać po różdżkę, nie była pewna, czy w tym momencie odpowiedź była jej potrzebna. - Cieszę się, że powiedziałeś mi o tym, że nie pochwalasz słów Burke'a. Jako słudzy Czarnego Pana nie możemy kopać pod sobą dołów. - Nie pokusiłaby się o publiczne upokorzenie Sigrun w krypcie, nawet jeżeli momentami było to niezwykle kuszące. Nie cierpiała tej baby, widziała w niej źródło problemów w swoim zwykłym życiu, ale dla organizacji każda silna, walcząca kobieta była wartością. Z zazdrością patrzyła na rozwój, który przebyła już Rookwood, w duchu obiecywała sobie, że doścignie ją, a pewnego dnia może i nawet osiągnie więcej.
Zaczynało brakować jej tchu już na początku kolejnego tematu, a choć wmawiała sobie, że winę za to ponoszą nerwy, znała już z doświadczenia efekty ustępującego narkotyku. Mogłaby uciec, ale nie miała jak, ten temat nie był skończony. Musiała skorzystać z ostatek upojenia, wyjaśnić to do końca, zanim wróci do niej świadomość.
- Nie mylisz się, Drew. Tu, wśród nich... nas... jesteś dla mnie najważniejszy. - przyznała niskim głosem, pochylając się wprzód i pozwalając, by włosy opadły jej na policzki i spłynęły po ramionach. - Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tutaj, nie zrozumiałabym rzeczy, które teraz rozumiem. - Uniosła dłoń tak, jakby chciała go jeszcze dotknąć, ale powstrzymała się po chwili zastanowienia; zamiast tego oparła policzek na kłykciach. - Możesz drwić, ale naprawdę to doceniam. Ten szacunek jest stały.
Zdążyła się jeszcze roześmiać, ale język plątał jej się i nie zdołała dodać nic więcej. Dopiero po chwili, smutniejsza, poszarzała i zmęczona, wydusiła kilka zdań na moment przed tym, jak w uszach wybrzmiał jej pisk, a słabość zepchnęła z biurka. Usłyszała odpowiedź, ale nie chciała dawać jej wiary, z celowością osunęła się w ciemność, która na nowo rozmyła się dopiero, gdy leżała już plecami na biurku. Dłoń na policzku była ciepła, ból w skroniach kłujący. Przyłożyła własną rękę do oczu, aby na krótką chwilę ochronić źrenice przed światłem, drugą natomiast sięgnęła do ręki Drew, muskając niepewnie jego palce, chwytając je delikatnie i rozmasowując kciukiem.
- Nic mi nie jest... - szepnęła, choć noga zwisała jej z krawędzi, białe włosy rozsypały na blacie niczym srebrzysta aureola. - Tylko zakręciło mi się w głowie... to alkohol, gorąc - skłamała gładko, zaciskając palce na palcach Drew. - Złap mnie za kostkę i podnieś wyżej - poprosiła, choć musiałby uczynić to drugą ręką, gdyż tej, którą miała przy sobie, używała jako podparcia, kontaktu z przytomnością. - Kiedy komuś jest słabo, musi mieć nogi nad głową - wyjaśniła bez szczegółów, wzdychając głęboko. - Zaraz będzie lepiej. - Nie musiał się o nią martwić, bo wiedziała dobrze, w jakim jest stanie i czego może potrzebować. Brała narkotyki świadomie, przynajmniej częściowo. Milczała chwilę, obserwując sufit ze zmęczeniem, a potem pociągnęła Drew za dłoń, podciągając się, aby usiąść. - Kim jest ta druga? - szepnęła, kiedy siedziała już prosto. Nie puszczała jego palców, nie patrzyła na niego, przez chwilę przestała nawet oddychać.
Rozmowa, której tak się obawiała, przebiegała podejrzanie spokojnie, gdy dominująca nad wstydem euforia pozwalała słuchać i odpowiadać zgodnie z prawdą, a bez wyrzutu. Nie dotarli jeszcze co prawda do najgorszego tematu, ale już oddychała wolniej i delikatnie wodziła palcami wzdłuż rys w blacie biurka, zadowolona i poruszona słowami wsparcia. Wciąż czuła na skórze ramion ciarki bezsilności, gdy wspominała publiczną reprymendę; fakt, że Drew jej nie pochwalał wydawał jej się więc istotniejszy niż mógł być w rzeczywistości.
- Wygodniej mi tu - odparła miękko, unosząc jedną brew tak, jakby pytanie ją zaskoczyło, a odpowiedź winna być oczywista. Przecież nie naruszała jego przestrzeni, nie całkiem, od czasu do czasu muskając tylko męskie kolana własną łydką lub skrawkiem sukni. Nie powinno mu to przeszkadzać, nie powinien tego nawet zauważyć, biorąc pod uwagę, że wiedział dobrze, jak mocno potrafi zaciskać uda, gdy znajdzie się naprawdę blisko. - Każdemu może potknąć się noga - przyznała, choć rozmarzony wyraz w błękitnym spojrzeniu załamał się, na moment odsłaniając... niepokój? Żal? Wciąż nie wiedziała, w jakim celu próbował sięgać po różdżkę, nie była pewna, czy w tym momencie odpowiedź była jej potrzebna. - Cieszę się, że powiedziałeś mi o tym, że nie pochwalasz słów Burke'a. Jako słudzy Czarnego Pana nie możemy kopać pod sobą dołów. - Nie pokusiłaby się o publiczne upokorzenie Sigrun w krypcie, nawet jeżeli momentami było to niezwykle kuszące. Nie cierpiała tej baby, widziała w niej źródło problemów w swoim zwykłym życiu, ale dla organizacji każda silna, walcząca kobieta była wartością. Z zazdrością patrzyła na rozwój, który przebyła już Rookwood, w duchu obiecywała sobie, że doścignie ją, a pewnego dnia może i nawet osiągnie więcej.
Zaczynało brakować jej tchu już na początku kolejnego tematu, a choć wmawiała sobie, że winę za to ponoszą nerwy, znała już z doświadczenia efekty ustępującego narkotyku. Mogłaby uciec, ale nie miała jak, ten temat nie był skończony. Musiała skorzystać z ostatek upojenia, wyjaśnić to do końca, zanim wróci do niej świadomość.
- Nie mylisz się, Drew. Tu, wśród nich... nas... jesteś dla mnie najważniejszy. - przyznała niskim głosem, pochylając się wprzód i pozwalając, by włosy opadły jej na policzki i spłynęły po ramionach. - Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tutaj, nie zrozumiałabym rzeczy, które teraz rozumiem. - Uniosła dłoń tak, jakby chciała go jeszcze dotknąć, ale powstrzymała się po chwili zastanowienia; zamiast tego oparła policzek na kłykciach. - Możesz drwić, ale naprawdę to doceniam. Ten szacunek jest stały.
Zdążyła się jeszcze roześmiać, ale język plątał jej się i nie zdołała dodać nic więcej. Dopiero po chwili, smutniejsza, poszarzała i zmęczona, wydusiła kilka zdań na moment przed tym, jak w uszach wybrzmiał jej pisk, a słabość zepchnęła z biurka. Usłyszała odpowiedź, ale nie chciała dawać jej wiary, z celowością osunęła się w ciemność, która na nowo rozmyła się dopiero, gdy leżała już plecami na biurku. Dłoń na policzku była ciepła, ból w skroniach kłujący. Przyłożyła własną rękę do oczu, aby na krótką chwilę ochronić źrenice przed światłem, drugą natomiast sięgnęła do ręki Drew, muskając niepewnie jego palce, chwytając je delikatnie i rozmasowując kciukiem.
- Nic mi nie jest... - szepnęła, choć noga zwisała jej z krawędzi, białe włosy rozsypały na blacie niczym srebrzysta aureola. - Tylko zakręciło mi się w głowie... to alkohol, gorąc - skłamała gładko, zaciskając palce na palcach Drew. - Złap mnie za kostkę i podnieś wyżej - poprosiła, choć musiałby uczynić to drugą ręką, gdyż tej, którą miała przy sobie, używała jako podparcia, kontaktu z przytomnością. - Kiedy komuś jest słabo, musi mieć nogi nad głową - wyjaśniła bez szczegółów, wzdychając głęboko. - Zaraz będzie lepiej. - Nie musiał się o nią martwić, bo wiedziała dobrze, w jakim jest stanie i czego może potrzebować. Brała narkotyki świadomie, przynajmniej częściowo. Milczała chwilę, obserwując sufit ze zmęczeniem, a potem pociągnęła Drew za dłoń, podciągając się, aby usiąść. - Kim jest ta druga? - szepnęła, kiedy siedziała już prosto. Nie puszczała jego palców, nie patrzyła na niego, przez chwilę przestała nawet oddychać.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Craig był Śmierciożercą, jednym z najlojalniejszych sług Czarnego Pana i nie wyobrażałem sobie oczerniać go za postępowanie, jednakże nie musiałem się z takowym zgadzać. Daleki byłem od przesadnej krytyki, rozwodzenia się nad tym podczas towarzyskich spędów, lecz Elvira była bezpośrednio dotknięta jego słowami i uważałem, że należały się jej słowa wsparcia. Być może dalekie były one od oczekiwanych, nie miałem pojęcia co kłębiło się w jej głowie, ale chciałem by wiedziała, iż nie zachowałbym się podobnie. Ludzie nie musieli tego słyszeć, być świadkiem podobnego wybuchu, który uderzał także w sam przebieg pogrzebu. Intuicyjnie sięgnąłem po różdżkę pragnąc załatwić sprawę po cichu i choć skończyło się to jeszcze większą plamą, to niezmiennie uznawałem zaklęcie jako najlepsze wyjście. Bez świadków, bez wpadek, bez ofiar. Skończyło się inaczej, musieliśmy do tego przywyknąć, pogodzić się i ruszyć dalej. Stanie w miejscu nie przynosiło efektów, nie zmieniało przeszłości, a i tak naszym priorytetem była przyszłość. Byłem przekonany, że to przełknie. Czas załagodzi rany, osoby będące na pogrzebie zapomną i wszystko wróci do normy. Czułem, iż należało tę kwestię poruszyć w zamkniętym kręgu osób, lecz decyzję musieli podjąć wyżsi ode mnie rangą. Szacunek był podstawą, w końcu to on budował fundamenty zaufania na polu walki. Czy na miejscu blondynki liczyłbym na pomoc Burke w trakcie jakiejkolwiek misji? Zawierzyłbym mu własne życie? Zapewne tak, w końcu Czarny Pan go wybrał, lecz ściśle określony dystans ciężko byłoby zmniejszyć.
-Nie możemy- zgodziłem się. Kątem oka wodziłem wzrokiem za ruchem jej nogi, która coraz odważniej muskała moją. Nie miałem pojęcia, co się z nią działo, lecz naprawdę była dziś inna.
-Prywatnie nie musimy padać sobie w ramiona, lecz kiedy jesteśmy wśród ludzi lub działamy na rzecz organizacji priorytetem jest emanowanie wewnętrzną siłą. Bez jedności, wspólnego dzielenia tych samych poglądów i celów nie będziemy stanowić większego zagrożenia, wróg szybko wyłapie nasze słabości- dodałem licząc, że zrozumie i zamkniemy niewygodny temat. Wieści szybko się rozchodzą, więc należało czym prędzej zadbać o to, aby opinia publiczna uznała to za mały wypadek przy pracy. Żal, który rozpierał na tyle mocno, iż pozbawił racjonalnego osądu sprawy.
Uniosłem nieco brew, kiedy coraz ciężej było jej wypowiedzieć choć słowo. Sięgnąłem dłonią po szkło wypełnione ognistą i upiłem zawartości dając jej tym samym sygnał, iż nie musiała się spieszyć. Wiedziałem, że miała naprawdę paskudny dzień, ale mimo to zastanawiało mnie nietypowe zachowanie, lekkie drżenie rąk, rozmarzony, być może nawet zaspany wyraz twarzy. Nie byłem świadkiem jak brała jakiekolwiek używki, choć nie zdziwiłbym się, jakby takowe nie były jej obce.
Wyznanie, bo tam śmiem to nazwać, wywołało na mej twarzy lekki uśmiech, który nie do końca był szczery. Radowało mnie jej oddanie, lojalność i zrozumienie odpowiedzialności, jednakże doszukiwałem się w tym wszystkim drugiego dna, pozbawionego rycerskiego wydźwięku. Nasuwała to ostatnia rozmowa, a także dzisiejszy powrót do tamtych wydarzeń, jakoby utkwił jej w pamięci, stał się swego rodzaju bolączką, niewiadomą. -Nie zamierzam z tego drwić- odparłem bez krzty ironii. Zapewne w innej sytuacji zareagowałbym inaczej, lecz nie zasłużyła na kolejny cios.
-Najważniejszy, bo cię wprowadziłem?- spytałem licząc na szczerą odpowiedź. Taka jednak miała nie nadejść, a przynajmniej nie od razu. Nagłe zasłabnięcie sprawiło, że stanąłem na równych nogach starając się cokolwiek zaradzić. Byłem beznadziejny w magii leczniczej, nie miałem pojęcia o pierwszej pomocy, dlatego jedyne co mogłem zrobić to położyć ją na blacie mebla, co też uczyniłem. Odetchnąłem z ulgą widząc, że powoli otwiera oczy, a co za tym szło zdementowała chęć sięgnięcia po kartkę papieru w celu wezwania uzdrowiciela. -Nie umiesz kłamać- pokręciłem głową będąc nader wyczulony na równie proste i bezpodstawne argumenty. -Co robiłaś nim przyszłaś do mnie?- zadałem kolejne pytanie stosując się do jej wskazówek. Jeśli miało to jej pomóc, to nie widziałem ku temu żadnych przeszkód, nawet gdyby ktokolwiek miał wejść do gabinetu i zobaczyć dwuznaczną sytuację. -Nie ma żadnej drugiej- odparłem pewnym tonem. Nie patrzyłem jej wtem w oczy, musiała pogodzić się z prawdą.
-Nie możemy- zgodziłem się. Kątem oka wodziłem wzrokiem za ruchem jej nogi, która coraz odważniej muskała moją. Nie miałem pojęcia, co się z nią działo, lecz naprawdę była dziś inna.
-Prywatnie nie musimy padać sobie w ramiona, lecz kiedy jesteśmy wśród ludzi lub działamy na rzecz organizacji priorytetem jest emanowanie wewnętrzną siłą. Bez jedności, wspólnego dzielenia tych samych poglądów i celów nie będziemy stanowić większego zagrożenia, wróg szybko wyłapie nasze słabości- dodałem licząc, że zrozumie i zamkniemy niewygodny temat. Wieści szybko się rozchodzą, więc należało czym prędzej zadbać o to, aby opinia publiczna uznała to za mały wypadek przy pracy. Żal, który rozpierał na tyle mocno, iż pozbawił racjonalnego osądu sprawy.
Uniosłem nieco brew, kiedy coraz ciężej było jej wypowiedzieć choć słowo. Sięgnąłem dłonią po szkło wypełnione ognistą i upiłem zawartości dając jej tym samym sygnał, iż nie musiała się spieszyć. Wiedziałem, że miała naprawdę paskudny dzień, ale mimo to zastanawiało mnie nietypowe zachowanie, lekkie drżenie rąk, rozmarzony, być może nawet zaspany wyraz twarzy. Nie byłem świadkiem jak brała jakiekolwiek używki, choć nie zdziwiłbym się, jakby takowe nie były jej obce.
Wyznanie, bo tam śmiem to nazwać, wywołało na mej twarzy lekki uśmiech, który nie do końca był szczery. Radowało mnie jej oddanie, lojalność i zrozumienie odpowiedzialności, jednakże doszukiwałem się w tym wszystkim drugiego dna, pozbawionego rycerskiego wydźwięku. Nasuwała to ostatnia rozmowa, a także dzisiejszy powrót do tamtych wydarzeń, jakoby utkwił jej w pamięci, stał się swego rodzaju bolączką, niewiadomą. -Nie zamierzam z tego drwić- odparłem bez krzty ironii. Zapewne w innej sytuacji zareagowałbym inaczej, lecz nie zasłużyła na kolejny cios.
-Najważniejszy, bo cię wprowadziłem?- spytałem licząc na szczerą odpowiedź. Taka jednak miała nie nadejść, a przynajmniej nie od razu. Nagłe zasłabnięcie sprawiło, że stanąłem na równych nogach starając się cokolwiek zaradzić. Byłem beznadziejny w magii leczniczej, nie miałem pojęcia o pierwszej pomocy, dlatego jedyne co mogłem zrobić to położyć ją na blacie mebla, co też uczyniłem. Odetchnąłem z ulgą widząc, że powoli otwiera oczy, a co za tym szło zdementowała chęć sięgnięcia po kartkę papieru w celu wezwania uzdrowiciela. -Nie umiesz kłamać- pokręciłem głową będąc nader wyczulony na równie proste i bezpodstawne argumenty. -Co robiłaś nim przyszłaś do mnie?- zadałem kolejne pytanie stosując się do jej wskazówek. Jeśli miało to jej pomóc, to nie widziałem ku temu żadnych przeszkód, nawet gdyby ktokolwiek miał wejść do gabinetu i zobaczyć dwuznaczną sytuację. -Nie ma żadnej drugiej- odparłem pewnym tonem. Nie patrzyłem jej wtem w oczy, musiała pogodzić się z prawdą.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Temat pogrzebu ją męczył, chciała uznać go wreszcie za zamknięty, przynajmniej na kilka najbliższych godzin, których potrzebowała, by ochłonąć i przygotować się do konsekwencji, jakie miały na nią spaść w przeciągu najbliższych dni. Być może zdołała zaskoczyć Drew uległością i chętnym przyznawaniem racji, lecz na dobrą sprawę to nie wpływ narkotyku kreował słowa wychodzące z jej ust - wróżkowy pył jedynie dodawał odwagi, prowokował do tego, by bez skrupułów mówić o tym, co naprawdę kłębiło się w jej głowie. A choć nie zdarzało jej się to często, tym razem naprawdę rozumiała popełnione błędy, wiedziała, że podobna sytuacja nie miała prawa się powtórzyć - czerpanie satysfakcji z uwag Drew również przychodziło jej z łatwością, bowiem liczyła na to, że nie tylko ona zwróciła uwagę na to jak parszywie i nierycersko zachował się Burke. Arystokrata od siedmiu boleści.
Działać jednak musieli wspólnie, odważnie i w oczach wroga w pełni jednomyślnie. Gdyby mogła wyłapać i skupić rozpędzone myśli, pewnie chętnie podjęłaby dyskusję o tym, w jaki sposób pokazać zdrajcom, że są od nich silniejsi. Wielobarwne mroczki zasnuły jednak jej wizję, szum w uszach się nasilił, a mięśnie zwiotczały bezładnie w chwilowej utracie przytomności. Postąpiła pochopnie, korzystając z narkotyku przed spotkaniem, nie wzięła pod uwagę tego, że ten konkretny działał zbyt krótko, ulotny jak maleńka wróżka, którą dało się złapać i zgnieść w jednej pięści.
I znów była tą samą kobietą, bezsilnie próbującą zatrzymać przy sobie mężczyznę - tą, która była słaba, samotna i głupia. Złapała go za dłoń, by jeszcze przez chwilę czuć ciepłą skórę pod palcami, a potem westchnęła, zamknęła oczy i odwróciła głowę, odsłaniając zaróżowiony profil i smukłą, napiętą szyję. Potrzebowała chwili, by złapać oddech, by szeptem zapewnić, że wszystko jest w porządku, choć nie było.
- Bo mnie wprowadziłeś? - powtórzyła z sarkastycznym rozbawieniem, gdy złapał ją za kostkę i uniósł wyżej, jak trzeba. Drugie pytanie zupełnie zignorowała, bo jeśli nawet domyślił się, że kłamała, nie czuła obowiązku przyznawać się do kolejnego z szeregu błędów. Czy nauczy się im zapobiegać, czy jeszcze na to za wcześnie? Szlag by to wziął. - Ty jesteś ślepy, czy po prostu głupi? - wyrzuciła wreszcie ostrzej, bo nie miała już sił, bo miała dość, bo schodzący efekt wróżkowego pyłu pozostawił ją rozdrażnioną i wyczerpaną. - A może się oszukujesz, bo ci z tym lepiej? Wydaje ci się, że gdybyś mnie po prostu wprowadził, to taszczyłabym cię przez pół miasta do Belviny, żeby mieć pewność, że dostaniesz pomoc natychmiast? Nie, mogłam cię zrzucić w lecznicy u Cassandry i wypełniłabym cały obowiązek jaki miałam wobec śmierciożercy. Cholera, na nic innego nie zasługujesz. Ale u Cassandry były tłumy, były twarde łóżka w śmierdzącym lazarecie, a ty... ty byłeś po prostu nieprzytomny, nie ranny, żaden normalny uzdrowiciel nie uznałby cię za priorytet - Poderwała się do siadu z jego pomocą, choć nadal kręciło jej się w głowie, a każde kolejne słowo wyrzucała z większym wysiłkiem. Jeszcze więcej sił wkładała w to, by żadna łza nie pojawiła się w jej oczach. Nie tym razem. - Ale ja... ja byłam przerażona, więc wyrwałam Blythe z łóżka o czwartej nad ranem, chociaż byłam bliżej śmierci niż ty, a tobie się dalej wydaje, że możesz mówić do mnie jakbym... - urwała i warknęła przeciągle, wyrywając dłoń z uścisku, choć ledwie trzymała się prosto.
Gdyby choć zechciał odpowiedzieć na jedno pytanie tak szczerze, jak ona odpowiadała na jego; uśmiechnęła się ponuro, gdy po raz kolejny uchylił się od odpowiedzi, a potem powoli wyciągnęła dłoń i oparła ją na jego policzku, lekko go drapiąc, jak w pieszczocie.
- To nie była odpowiedź na moje pytanie - szepnęła, pozornie znów spokojna, a potem zsunęła palce wzdłuż jego szyi, na pierś... i odepchnęła go od siebie na tyle, na ile pozwalały jej wątłe siły. - Odsuń się, idę do domu - Niezdarnie zsunęła się z biurka, z ledwością łapiąc równowagę.
Chwiała się i nie czuła pewnie na nogach, ale co z tego? Bywały dni, gdy wracała do siebie w gorszym stanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Działać jednak musieli wspólnie, odważnie i w oczach wroga w pełni jednomyślnie. Gdyby mogła wyłapać i skupić rozpędzone myśli, pewnie chętnie podjęłaby dyskusję o tym, w jaki sposób pokazać zdrajcom, że są od nich silniejsi. Wielobarwne mroczki zasnuły jednak jej wizję, szum w uszach się nasilił, a mięśnie zwiotczały bezładnie w chwilowej utracie przytomności. Postąpiła pochopnie, korzystając z narkotyku przed spotkaniem, nie wzięła pod uwagę tego, że ten konkretny działał zbyt krótko, ulotny jak maleńka wróżka, którą dało się złapać i zgnieść w jednej pięści.
I znów była tą samą kobietą, bezsilnie próbującą zatrzymać przy sobie mężczyznę - tą, która była słaba, samotna i głupia. Złapała go za dłoń, by jeszcze przez chwilę czuć ciepłą skórę pod palcami, a potem westchnęła, zamknęła oczy i odwróciła głowę, odsłaniając zaróżowiony profil i smukłą, napiętą szyję. Potrzebowała chwili, by złapać oddech, by szeptem zapewnić, że wszystko jest w porządku, choć nie było.
- Bo mnie wprowadziłeś? - powtórzyła z sarkastycznym rozbawieniem, gdy złapał ją za kostkę i uniósł wyżej, jak trzeba. Drugie pytanie zupełnie zignorowała, bo jeśli nawet domyślił się, że kłamała, nie czuła obowiązku przyznawać się do kolejnego z szeregu błędów. Czy nauczy się im zapobiegać, czy jeszcze na to za wcześnie? Szlag by to wziął. - Ty jesteś ślepy, czy po prostu głupi? - wyrzuciła wreszcie ostrzej, bo nie miała już sił, bo miała dość, bo schodzący efekt wróżkowego pyłu pozostawił ją rozdrażnioną i wyczerpaną. - A może się oszukujesz, bo ci z tym lepiej? Wydaje ci się, że gdybyś mnie po prostu wprowadził, to taszczyłabym cię przez pół miasta do Belviny, żeby mieć pewność, że dostaniesz pomoc natychmiast? Nie, mogłam cię zrzucić w lecznicy u Cassandry i wypełniłabym cały obowiązek jaki miałam wobec śmierciożercy. Cholera, na nic innego nie zasługujesz. Ale u Cassandry były tłumy, były twarde łóżka w śmierdzącym lazarecie, a ty... ty byłeś po prostu nieprzytomny, nie ranny, żaden normalny uzdrowiciel nie uznałby cię za priorytet - Poderwała się do siadu z jego pomocą, choć nadal kręciło jej się w głowie, a każde kolejne słowo wyrzucała z większym wysiłkiem. Jeszcze więcej sił wkładała w to, by żadna łza nie pojawiła się w jej oczach. Nie tym razem. - Ale ja... ja byłam przerażona, więc wyrwałam Blythe z łóżka o czwartej nad ranem, chociaż byłam bliżej śmierci niż ty, a tobie się dalej wydaje, że możesz mówić do mnie jakbym... - urwała i warknęła przeciągle, wyrywając dłoń z uścisku, choć ledwie trzymała się prosto.
Gdyby choć zechciał odpowiedzieć na jedno pytanie tak szczerze, jak ona odpowiadała na jego; uśmiechnęła się ponuro, gdy po raz kolejny uchylił się od odpowiedzi, a potem powoli wyciągnęła dłoń i oparła ją na jego policzku, lekko go drapiąc, jak w pieszczocie.
- To nie była odpowiedź na moje pytanie - szepnęła, pozornie znów spokojna, a potem zsunęła palce wzdłuż jego szyi, na pierś... i odepchnęła go od siebie na tyle, na ile pozwalały jej wątłe siły. - Odsuń się, idę do domu - Niezdarnie zsunęła się z biurka, z ledwością łapiąc równowagę.
Chwiała się i nie czuła pewnie na nogach, ale co z tego? Bywały dni, gdy wracała do siebie w gorszym stanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| 11 listopada - nie zwracajcie na mnie uwagi, już sobie idę
Nie wiedział, czy zastanie Drew na miejscu. Nie skreślił choćby krótkiego listu, nie uprzedził o swych zamiarach, po prostu zbierając się z umiejscowionego w dzielnicy portowej domu i stamtąd na piechotę wędrując do zapyziałej karczmy. Na tyle szybko, na ile pozwalała mu wciąż obolała noga. Stawiał krok za krokiem przy akompaniamencie cichego stukania laski, na której musiał się podpierać. Im dłużej był zarządcą portu, tym mniej czasu mógł poświęcać zakupionej kilka miesięcy temu Mantykorze. Chciał więc wierzyć, że Macnair ma na nią oko i gdyby tylko potrzebował pomocy albo księgi rachunkowe zaczęłyby przypominać niezrozumiałe bazgroły, straty przewyższyły zyski, dałby mu o tym znać.
Teraz jednak nie chciał rozmawiać o interesach. Pamiętał, że przyjaciel potrzebował zastrzyku gotówki, z kolei on - jako, litości, urzędnik, do tego szczęśliwiec, który pochwycił terrorystkę o samobójczych zapędach, a później odebrał za to stosowną nagrodę, nie narzekał na zasobność swej sakiewki. Bezpieczniej zaś było przekazywać pieniądze do rąk własnych, lub chociaż zostawiać je we względnie bezpiecznym gabinecie knajpy, nie zaś słać pocztą. Mówili o niemałej kwocie, ptaszysko tachające ze sobą tyle galeonów z pewnością wzbudziłoby zainteresowanie przechodniów, zwłaszcza tych zdesperowanych, ocierających się o skraj ubóstwa. Poza tym, musiał wyrwać się zza biurka, rozprostować obolałe kości. Kiedy ostatnio był na Nokturnie? Nie pamiętał. Ciągle zatrzymywały go obowiązki, te względem portu, jak i pogrążonej w żałobie rodziny.
Było jeszcze wcześnie, przed południem, ulice były więc niemalże puste. Nikt nie śmiał go zaczepiać, nikt nie okazał się na tyle głupi, przynajmniej tym razem. Do lokalu dotarł więc w spokoju; w sali głównej kręciły się dwie dziewczyny, które próbowały doprowadzić ją do ładu po zeszłonocnej popijawie. Skinął im tylko krótko głową, po czym skierował się do gabinetu - pustego. Znał Macnaira nie od dziś, mimo to odczuł coś na kształt ukłucia zawodu. Trudno. Ulokował sakiewkę w szufladzie biurka, na blacie zostawił krótką notatkę, po czym zabrał się za pobieżne przeglądanie ksiąg. I oby tyle mu wystarczyło.
| zostawiam dla Drew 500 PM, zt
Nie wiedział, czy zastanie Drew na miejscu. Nie skreślił choćby krótkiego listu, nie uprzedził o swych zamiarach, po prostu zbierając się z umiejscowionego w dzielnicy portowej domu i stamtąd na piechotę wędrując do zapyziałej karczmy. Na tyle szybko, na ile pozwalała mu wciąż obolała noga. Stawiał krok za krokiem przy akompaniamencie cichego stukania laski, na której musiał się podpierać. Im dłużej był zarządcą portu, tym mniej czasu mógł poświęcać zakupionej kilka miesięcy temu Mantykorze. Chciał więc wierzyć, że Macnair ma na nią oko i gdyby tylko potrzebował pomocy albo księgi rachunkowe zaczęłyby przypominać niezrozumiałe bazgroły, straty przewyższyły zyski, dałby mu o tym znać.
Teraz jednak nie chciał rozmawiać o interesach. Pamiętał, że przyjaciel potrzebował zastrzyku gotówki, z kolei on - jako, litości, urzędnik, do tego szczęśliwiec, który pochwycił terrorystkę o samobójczych zapędach, a później odebrał za to stosowną nagrodę, nie narzekał na zasobność swej sakiewki. Bezpieczniej zaś było przekazywać pieniądze do rąk własnych, lub chociaż zostawiać je we względnie bezpiecznym gabinecie knajpy, nie zaś słać pocztą. Mówili o niemałej kwocie, ptaszysko tachające ze sobą tyle galeonów z pewnością wzbudziłoby zainteresowanie przechodniów, zwłaszcza tych zdesperowanych, ocierających się o skraj ubóstwa. Poza tym, musiał wyrwać się zza biurka, rozprostować obolałe kości. Kiedy ostatnio był na Nokturnie? Nie pamiętał. Ciągle zatrzymywały go obowiązki, te względem portu, jak i pogrążonej w żałobie rodziny.
Było jeszcze wcześnie, przed południem, ulice były więc niemalże puste. Nikt nie śmiał go zaczepiać, nikt nie okazał się na tyle głupi, przynajmniej tym razem. Do lokalu dotarł więc w spokoju; w sali głównej kręciły się dwie dziewczyny, które próbowały doprowadzić ją do ładu po zeszłonocnej popijawie. Skinął im tylko krótko głową, po czym skierował się do gabinetu - pustego. Znał Macnaira nie od dziś, mimo to odczuł coś na kształt ukłucia zawodu. Trudno. Ulokował sakiewkę w szufladzie biurka, na blacie zostawił krótką notatkę, po czym zabrał się za pobieżne przeglądanie ksiąg. I oby tyle mu wystarczyło.
| zostawiam dla Drew 500 PM, zt
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacisnąłem wargi w wąską linię słysząc wybuch złości, swego rodzaju atak, którego tak naprawdę mogłem się spodziewać Może i zgrywałem głupka, lecz za wszelką cenę chciałem uniknąć myśli, iż nie tylko widziała we mnie przywódcę, ale mężczyznę, z jakim pragnęła planować przyszłość. Cała ta relacja zabrnęła za daleko; była zbyt burzliwa, pozbawiona oddechu, pewności, że coś nie wywróci się do góry nogami i choć nie mogłem powiedzieć, że była mi obojętna, to sam w środku byłem nader rozchwiany, aby podejmować jakiekolwiek decyzje. Ponadto była Belvina, która znaczyła dla mnie wiele i nie chciałbym ranić jej w podobny sposób. Ileż mogłem czasu jeszcze tak postępować? Lawirować pomiędzy kobietami z pewnością, że nie ta to inna?
-Może jedno i drugie- odburknąłem nim kwas wylał się na dobre. Cisnęło mi się na usta, że mogła mnie zostawić u Cassandry, w końcu jej wiedza była równie skuteczna, ale uzdrowicielka miała rację; tam było o wiele więcej pacjentów, o wiele więcej osób potrzebujących rychłej pomocy. Po wyprawie sporo z nas miało rozległe obrażenia, a ja… ja po prostu byłem nieprzytomny. Nikt nie wiedział, co wtem działo się w mej głowie i choć do tej pory trzymałem to w sobie to względnie, przynajmniej początkowo, nie sugerowało to nic złego. Pamiętam późniejsze inkantacje, niezrozumiałe dla mnie zaklęcia, lecz czy działo się coś z ciałem, czy Blythe po prostu starała się mnie wybudzić? Sama Elvira straciła przedramię, wyglądała paskudnie, a mimo to zaryzykowała dla mnie, co winienem docenić, nawet jeśli była to jej powinność.
-Wiem- szepnąłem wciskając się w moment, kiedy przestała mówić. Musiała złapać oddech, była cała roztrzęsiona. -Uspokój się już- dodałem widząc niepokojące sygnały. Odeszła pewność siebie, znikła dzikość w oczach, coś co żarzyła z pewnością przestało działać i spełniać swe zadanie. Nie potrafiłem magii leczniczej, nie miałem też przy sobie żadnych eliksirów, dlatego jedyne co mogłem zrobić to sięgnąć do szafki biurka, gdzie wcześniej schowałem dwie gruszki, Toujour Pour, czarne Ale i śledzie w słoju. Odkąd Goyle wyjechał z Londynu spędzałem o wiele więcej czasu w tym miejscu, więc musiałem mieć coś na czarną godzinę. -Weź to- mruknąłem wręczając jej owoc oraz piwo. Może i alkohol nie był dobrym pomysłem, lecz jeśli miał pomóc jej dotrzeć do domu to liczyłem, że nie odmówi. -Zjedz to i wypij, jeśli ma Ci to ułatwić powrót- dodałem bez krzty złośliwości w głosie.
Ponownie obudziłem jej gniew, widziałem to w zmęczonych tęczówkach. -Nie wiesz kto był bliżej śmierci. Jestem ci wdzięczny, jeśli to chciałaś usłyszeć- rzuciłem zaciskając wargi w wąską linię, kiedy ostentacyjnie mnie odepchnęła. Łapiąc równowagę oparłem się dłonią o biurko, po czym wbiłem w nią ostre spojrzenie. -Zrób to jeszcze raz, a będziesz zmuszona znów budzić Blythe o czwartej nad ranem- warknąłem odprowadzając ją wzrokiem do wyjścia. Rzecz jasna piwo wzięła, ale jedzeniem już pogardziła.
/zt x2
-Może jedno i drugie- odburknąłem nim kwas wylał się na dobre. Cisnęło mi się na usta, że mogła mnie zostawić u Cassandry, w końcu jej wiedza była równie skuteczna, ale uzdrowicielka miała rację; tam było o wiele więcej pacjentów, o wiele więcej osób potrzebujących rychłej pomocy. Po wyprawie sporo z nas miało rozległe obrażenia, a ja… ja po prostu byłem nieprzytomny. Nikt nie wiedział, co wtem działo się w mej głowie i choć do tej pory trzymałem to w sobie to względnie, przynajmniej początkowo, nie sugerowało to nic złego. Pamiętam późniejsze inkantacje, niezrozumiałe dla mnie zaklęcia, lecz czy działo się coś z ciałem, czy Blythe po prostu starała się mnie wybudzić? Sama Elvira straciła przedramię, wyglądała paskudnie, a mimo to zaryzykowała dla mnie, co winienem docenić, nawet jeśli była to jej powinność.
-Wiem- szepnąłem wciskając się w moment, kiedy przestała mówić. Musiała złapać oddech, była cała roztrzęsiona. -Uspokój się już- dodałem widząc niepokojące sygnały. Odeszła pewność siebie, znikła dzikość w oczach, coś co żarzyła z pewnością przestało działać i spełniać swe zadanie. Nie potrafiłem magii leczniczej, nie miałem też przy sobie żadnych eliksirów, dlatego jedyne co mogłem zrobić to sięgnąć do szafki biurka, gdzie wcześniej schowałem dwie gruszki, Toujour Pour, czarne Ale i śledzie w słoju. Odkąd Goyle wyjechał z Londynu spędzałem o wiele więcej czasu w tym miejscu, więc musiałem mieć coś na czarną godzinę. -Weź to- mruknąłem wręczając jej owoc oraz piwo. Może i alkohol nie był dobrym pomysłem, lecz jeśli miał pomóc jej dotrzeć do domu to liczyłem, że nie odmówi. -Zjedz to i wypij, jeśli ma Ci to ułatwić powrót- dodałem bez krzty złośliwości w głosie.
Ponownie obudziłem jej gniew, widziałem to w zmęczonych tęczówkach. -Nie wiesz kto był bliżej śmierci. Jestem ci wdzięczny, jeśli to chciałaś usłyszeć- rzuciłem zaciskając wargi w wąską linię, kiedy ostentacyjnie mnie odepchnęła. Łapiąc równowagę oparłem się dłonią o biurko, po czym wbiłem w nią ostre spojrzenie. -Zrób to jeszcze raz, a będziesz zmuszona znów budzić Blythe o czwartej nad ranem- warknąłem odprowadzając ją wzrokiem do wyjścia. Rzecz jasna piwo wzięła, ale jedzeniem już pogardziła.
/zt x2
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie zdążyłem zregenerować się po wyprawie do podziemi Locus Nihil, ale tak naprawdę nie miałem na nią już więcej czasu. Zmarnowałem sporo dni leżąc w łóżku, nie robiąc nic poza walki z kłębiącymi się myślami, natrętną ciszą jaka wypełniała godziny spędzane w towarzystwie Belviny, która nie widząc poprawy powtarzała, żebym jeszcze poczekał, został u niej, gdzie mogła mieć mnie na oku. Nie smakował mi alkohol, tytoń odrzucał, a notoryczne zmiany nastroju wprowadzały w stan obłędu, niezrozumienia i budziły obawy, czy jeszcze kiedykolwiek będę mógł klarownie myśleć, być po prostu sobą. Nie odpisywałem na listy, niewiele jadłem. Śmiało mogłem powiedzieć, iż ten czas był jednym z najgorszych, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Najpaskudniejsza była ta niepewność, brak stabilności i równowagi, która była niezbędna do prowadzenia normalnej codzienności, walki na polu bitwy i służby Czarnemu Panu. Musiałem jednak wziąć się w garść, dlatego postanowiłem zmusić się do wyjścia, powrócić do obowiązków i normalnego rytmu dnia, nawet jeśli sen pozostawał daleki od dobrego.
Początkowo odrzucałem wszelkie zlecenia odnośnie klątw, albowiem w tym stanie jakakolwiek próba ingerencji w nie byłaby nader ryzykowna. Spisywanie formuł wymagało koncentracji, bezwzględnej dyscypliny i trzeźwości umysłu, a tego wciąż mi brakowało. Mogłem się oszukiwać, gonić za galeonami, lecz ile zdołałbym zrobić? Nierzadko będąc w pełni zdrowym zdarzało mi się popełnić błąd, tak naprawdę nie musiałem takowego szukać daleko w pamięci, więc wychodziłem z założenia, że postąpiłbym wyjątkowo nieracjonalnie, po prostu głupio. Skupiłem się zatem na Karczmie Pod Mantykorą, mieliśmy wraz z Goylem sporo spraw do uporządkowania, a wówczas kiedy postanowił wypłynąć na głębokie wody pozostało to na mojej głowie.
Wojna zbierała coraz większe żniwa nie tylko w ludziach, ale pożywieniu i niezbędnych produktach, o które było coraz ciężej. Do portów wpływało mniej statków, import znacznie stracił na swej wartości wskutek niepewnej sytuacji, a ponadto sprzedawcy woleli poszerzać własne zapasy, niżeli udostępniać je na sprzedaż. Bali się, strach wygrywał z pragnieniem wzbogacenia, na czym cierpieli wszyscy – myślę, że nawet sami lordowie. W knajpach na próżno było szukać wodospadu alkoholu, wszelkiej maści używek, różnego rodzaju tytoniu, czy smacznych przekąsek. Wykwintne dania również odeszły w niepamięć pokazując tylko jak sytuacja stała się poważna. Czy my też to odczuliśmy? My, którzy tę wojnę prowadzili? Wygrywali? Owszem. Wcześniej nie martwiłem się o dostęp do ognistej, ignorowałem konieczność zachowania czegoś przydatnego do spożycia w domu, albowiem przyzwyczajony byłem do wygody i pełnych wozów tudzież półek. Nadeszły inne czasy, nowa rzeczywistość i jeśli chciałem pozostawić Mantykorę na rynku musiałem wymyślić sposób, aby chociażby te najgorszej jakości towary móc pozyskiwać. Przede wszystkim mieć skąd takowe zamawiać. Dostawca będący pod niewybaczalnym zaklęciem żył głownie z przemytu alkoholu drogą morską, ale jego sieć upadła i choć umożliwił mi wysłanie listu do innego, to ten nie miał już równie dobrych cen, a przede wszystkim wyboru. Rzecz jasna nie stawialiśmy na rarytasy, ciężko było u nas znaleźć nawet średnią półkę – kwestia dostosowania się do rodzaju klienta, który tutaj nie był wybredny, patrzył jedynie na ilość, nie jakość – ale musieliśmy mieć chociaż niezbędną podstawę.
Siedząc w gabinecie oczekiwałem na jegomościa i szczerze liczyłem, że wieści będą znacznie bardziej optymistyczne niżeli te, co przedstawił mi w liście. Zdawałem sobie sprawę, iż pewnych kwestii nie poruszało się drogą korespondencyjną i być może to był powód nalegania na spotkanie. Sam również preferowałem ten sposób dogadywania pewnych rzeczy, dlatego bez zawahania zaprosiłem go do karczmy. Dzierżąc w dłoni szklaneczkę wypełnioną znakomitą Toujour Pour zerkałem w księgi rachunkowe i próbowałem zapoznać się ze wszelkimi wskazówkami pozostawionymi przez Goyla, który wziął sobie moją prośbę do serca, i zrobił to naprawdę skrupulatnie. Rozpisał wszystko, co się dało, a czytając pewne informacje miałem wrażenie, iż próbował to tłumaczyć jak pięcioletniemu dziecku. Już wcześniej zauważyłem, że pensje były nader duże w stosunku do obecnych obrotów, dlatego podjąłem decyzję o ich obniżeniu i choć pracownicy nie przyjęli tego nader ciepło to odniosłem wrażenie, że gdzieś w głębi siebie przypuszczali podobny rozwój sytuacji. Obecnie każdy harował za marne grosze, knuty zapewniające jedynie przeżycie, więc niewielka była szansa, iż gdziekolwiek indziej udałoby im się wyłuskać galeona więcej. Ponadto obciążyłem kosztami panienki do towarzystwa – jeśli chciały zarabiać tutaj, to musiałem mieć z tego jakąkolwiek korzyść.
Rozważania odnośnie ilości zapasów przerwał mi dźwięk pukania do drzwi. Nim zaprosiłem mężczyznę do środka zamknąłem księgę, po czym sięgnąłem po dodatkowe szkło, które ustawiłem po drugiej stronie blatu. W chwili, gdy przekroczył progi gabinetu przywitałem go krótkim skinięciem głowy i po szybkiej wymianie grzeczności przeszedłem do konkretów. Nie lubiłem marnować czasu, to się nie zmieniło.
-Bimber śliwkowy, spirytus? Nic więcej nie masz?- spytałem zatrzymując spojrzenie na rozmówcy, który najwyraźniej był zaskoczony trunkiem, jakim go poczęstowałem, albowiem pił go z wyraźnym uśmiechem. Właściwie nie było to celowe zagranie, albowiem preferowałem ognistą, której wówczas mi brakowało. Dziwne czasy. -Powiedzmy- odparł rozsiadając się wygodniej na krześle. Grał na zwłokę, zaczynał mnie irytować, co nieszczególnie ukryłem w wymownym spojrzeniu.
-Mam też spore ilości tytoniu, tylko wiesz mówiąc wprost to gówniana jakość, ale czy teraz ktoś będzie na to narzekać skoro nie ma co palić?- dodał z cwaniackim uśmiechem, który wzbudził moje wątpliwości. Miałem czujne oko, ale tego nie mógł wiedzieć. W głowie kłębiły mi się dwie opcje; był zwykłym oszustem tudzież po prostu chciał uświadomić mnie o swej pozycji w obecnej niszy. Nie byłoby w tym nic złego, ale nie miałem ochoty użerać się z kolejnym idiotą, który miał czelność mieć mnie za naiwniaka. Doświadczenie pokazało mi, że w tych sferach należało wyjątkowo mieć się na baczności. -Ile za 100 gram?- spytałem widząc w tym jakąś szansę. W niewielu lokalach można było go kupić, dlatego mogłem zyskać nieco nowych klientów. -Tak, że obydwoje zarobimy, ale nie są to porażające sumy. Dziadostwo jest wyjątkowo drogie, jakby co najmniej musieli przemycać go z innego kontynentu- odparł, na co westchnąłem pod nosem. Konkrety… chyba nie znał takiego słowa. Nie mniej jednak nie mogłem wybrzydzać, poszukiwanie nowego dostawcy zajęłoby mi sporo czasu, a zapasy nie były w dobrej kondycji. Musiałem skorzystać z jego propozycji nawet jeśli byłaby to tylko opcja przejściowa. -Mam też piwo, ale domowe. W porcie jest człowiek, który robi spore ilości. Wiesz smakuje jak szczoch, ale lepsze to niż nic. Obok dobrego nawet nie leżało- dodał widząc, że przez chwilę nie odpowiadałem. Bimber, spirytus, paskudne piwo, okropny tytoń; nie brzmiało to dobrze, ale musieliśmy dostosować się do sytuacji. O jakiekolwiek whisky nawet nie pytałem, bowiem zrozumiałem, że handlował tym, co ludzie robili we własnym zakresie. Był bardziej pośrednikiem, jak dostawcą i choć irytował mnie procent, który musiałem mu zapłacić za robotę, to na szukanie tych osób nie miałem wówczas czasu. Miałem w planach zlecenie tego jednemu z pracowników, ale że byli to idioci, to nie liczyłem na rychłe informacje. -Umówmy się tak, że będziesz mi dostarczać wszystko, co obecnie masz. Popyt nie spadł, więc nie będziesz musiał tego kisić w piwnicach, lecz obniż ceny. Znasz to miejsce, moczymord nie brakuje- odparłem upijając trunku. Nie ufałem mu, ale póki co nie miałem wyjścia.
-Ten bimber- zacząłem -jest szansa na jakiś inny? Czy tylko śliwka?- spytałem czując, że to akurat mogło dobrze się sprzedać, jeśli wybór byłby większy. Miał dużą zawartość alkoholu, a to był wyznacznik. Dla mnie było to paskudztwo, paliło w gardło, było praktycznie niepijane, ale cholera wie jak ktoś go przyrządzał. Podobno każdy smakował inaczej. Będąc na wschodnich ziemiach preferowałem wódkę, więc nie miałem z takowym nader wiele do czynienia. -Zobaczę, co da się zrobić- odparł dopijając zawartość szkła, której już nie uzupełniłem. Postanowienia były, czas pokaże na ile uda mu się z takowych wywiązać. Umówiwszy się na jutrzejszy wieczór z pierwszą dostawą uścisnęliśmy sobie dłonie w ramach dobicia targu oraz pożegnania. Mężczyzna opuścił gabinet, a ja powróciłem do ksiąg rachunkowych. Musiałem zmienić tam ceny, zrobić zupełnie nowy plan działania i szczerze liczyłem, że praca nie pójdzie na marne. Póki co pili wszystko co było, ale kto wie, kiedy to się zmieni?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dla niektórych dzień urodzin był szczególny, jednak dla mnie niczego nie zmieniał. Często zdarzało mi się nawet zapomnieć, iż byłem o kolejną wiosnę starszy – lata mijały, ale nie zwykłem ich liczyć. Tak też było i w tym roku, kiedy po przejrzeniu poczty i porannych czynnościach udałem się do Karczmy Pod Mantykorą, aby omówić wczorajszy wieczór z barmanem, a także przejrzeć księgi rachunkowe. Wskazówki Goyla oraz Iriny miałem zapisane, starałem się coraz rzadziej do nich zaglądać, jednakże kiedy dopadały mnie jakiekolwiek wątpliwości to okazywały się wyjątkowo przydatne. Z każdym miesiącem szło mi coraz lepiej i choć gdzieś z tyłu głowy liczyłem, że przyjaciel rychło powróci, to zdawałem sobie sprawę, że to naiwne nadzieje. Właściwie dziwiła mnie jego nagła decyzja, lecz byłem pewien, iż nie była ona podjęta pod wpływem chwili, a dobrze przemyślana i zapewne z kimś omówiona. Pieniądze, jakie mi użyczył zamierzałem zwrócić, podobnie jak część dochodów – w końcu weszliśmy w to razem, on też położył gotówkę na stół i co więcej wyciągnął ze starych, kretyńsko prowadzonych ksiąg błędy, których wyeliminowanie uchroniło nas przed bankructwem.
Przekraczając progi baru moje nozdrza uderzył paskudny zapach wymiocin oraz alkoholu, na co skrzywiłem się wyraźnie. Pozostałości kolacji wciąż znajdowały się pod jednym ze stolików, choć wielokrotnie powtarzałem, aby takie sytuacje nie miały miejsca. Rzecz jasna wiązani byliśmy z typową speluną, przede wszystkim na lokalizację baru, jednakże nie oznaczało to, że nie obowiązywały nas pewne zasady. Rzuciłem wymowne spojrzenie barmanowi zaniechując grzecznościowe przywitanie; skoro po raz kolejny zignorował moje polecenie musiałem wyciągnąć konsekwencje, lecz wpierw wolałem takowe przemyśleć. Najprościej było wyrzucić go na zbity pysk, lecz co by mi to dało? Kolejny problem, bo choć rąk do pracy nie brakowało nawet za złamanego knuta, to jednak znacznie ciężej było o zaufanie wobec towaru, a konkretnie jego wyprowadzaniu ze względu na rynkowy deficyt.
Uchyliłem drzwi gabinetu i przekroczyłem jego progi, po czym podszedłem do drewnianego blatu i rozsiadłem się na fotelu. Już miałem sięgać po księgi rachunkowe, kiedy moim oczom ukazał się mały pakunek owinięty wstążką. Na niewielkiej, przewieszonej karteczce widniało moje nazwisko oraz skromne w słowach życzenia od Iriny. Uniosłem brew nieco zaskoczony i chwyciłem podarek w rękę, aby go otworzyć. Wpierw dostrzegłem jutowy woreczek wydający po podniesieniu charakterystyczny brzdęk, fiolkę z eliksirem, wytrychy oraz perłę. To właśnie ostatni przedmiot przykuł moją uwagę na dłużej; chwyciłem go między palce i wolno obróciłem. Nie do końca miałem pojęcie czym był, lecz byłem przekonany, iż nie przekazała mi elementu biżuterii. Czym sobie na to zasłużyłem? Ta myśl nie dawała mi spokoju, jednak byłem wdzięczny, że nie zapomniała.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 2 z 2 • 1, 2
Gabinet
Szybka odpowiedź