Drewniany Salon
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przytulny salon z kominkiem i dwoma wygodnymi fotelami. Meble zostały przeniesione z poprzedniego domu Michaela, nadając pomieszczeniu myśliwsko-kawalerski wystrój, ale odkąd Tonksowie mieszkają razem, pojawiły się tutaj pledy, dywany, oraz dziwne żółte firanki.
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Salon
Przytulny salon z kominkiem i dwoma wygodnymi fotelami. Meble zostały przeniesione z poprzedniego domu Michaela, nadając pomieszczeniu myśliwsko-kawalerski wystrój, ale odkąd Tonksowie mieszkają razem, pojawiły się tutaj pledy, dywany, oraz dziwne żółte firanki.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 30.05.23 4:05, w całości zmieniany 1 raz
10.10
Przez cały miesiąc, który Kerstin spędziła w Exmoor bez starszej siostry, najsilniej doskwierała jej niczym niezmącona cisza. Po nagłym wyjeździe Hanny, zostali w domu właściwie sami z Michaelem - a brat pogrążony w żałobie i poczuciu winy, męczący się z wewnętrznymi demonami, rzadko przebywał pod dachem, a jeżeli już, wracał, by zjeść i pójść spać. Ich niewielka przytulna przystań zamarła na długie tygodnie, martwiejąc niczym wysychający obraz na sztaludze artysty. Była tylko Kerstin i jej kot, samotne figurki przemykające pod ścianą, tulące do siebie skrawki cudzych ubrań i poruszające zawsze na palcach, aby przypadkiem nie zbudzić duchów przeszłości. Wciąż ciężko było dziewczynie uwierzyć, że te dni minęły. Że gdy budziła się z pierwszym promykiem chłodnego, jesiennego słońca, milczenie drewnianych pokoi nie było złowieszcze ani ostateczne, że w tym wszystkim znalazło się wreszcie miejsce na życie rodzinne.
Życie, które nie wróci do normalności - zapewne nigdy - ale mogło trwać tak długo, jak długo łączyła ich bezwarunkowa miłość. Justine przeszła przez niewyobrażalne tortury i zostawiły one na jej duszy i ciele blizny niemożliwe do wygojenia. Kerstin starała się jednak chwytać strzępków nadziei, jakie rzucała obecność siostry przy boku i każdy dzień poświęcała na to, co stanowiło jej cel w życiu i najlepszą umiejętność - pielęgnowanie.
Wczesnym rankiem schodziła do kuchni, żeby przygotować siostrze lekkie, łatwe do przyjęcia śniadanie z tego, co jeszcze mieli w spiżarce - smarowała razowy chleb smalcem i wkrajała na niego świeżego ogórka, a potem dokładnie obkrajała skórki, żeby kanapki były miękkie i nie podrażniały gojących się ran. Do tego gotowała wodę na piecyku, by zalać wrzątkiem liście brzozy pod napar, a kiedy wszystko było gotowe, wykładała na drewnianą tacę i zanosiła siostrze tam, gdzie akurat się ułożyła. Justine mogła na nią liczyć dwadzieścia cztery godziny na dobę; przynosiła jej pod nos wszystko, czego potrzebowała, śpiewała do snu i głaskała po włosach, jeżeli chciała, wyszywała nawet małe wełniane torebki, które nakładała na worki z piaskiem, żeby Just mogła je potem ściskać w pięściach w chwilach stresu. Była tu, kochała siostrę całym sercem, a choć czasem łzy podchodziły jej pod powieki z powodu obrazu nędzy, jakim stała się dzielna Tonks, brała się w garść, aby pozostać silną dla niej.
- Mam dla ciebie śniadanie - powiedziała cicho, otwierając sobie drzwi od salonu biodrem i uważając, by nie nadepnąć na ogon kota, kręcącego się między stopami.
Przez cały miesiąc, który Kerstin spędziła w Exmoor bez starszej siostry, najsilniej doskwierała jej niczym niezmącona cisza. Po nagłym wyjeździe Hanny, zostali w domu właściwie sami z Michaelem - a brat pogrążony w żałobie i poczuciu winy, męczący się z wewnętrznymi demonami, rzadko przebywał pod dachem, a jeżeli już, wracał, by zjeść i pójść spać. Ich niewielka przytulna przystań zamarła na długie tygodnie, martwiejąc niczym wysychający obraz na sztaludze artysty. Była tylko Kerstin i jej kot, samotne figurki przemykające pod ścianą, tulące do siebie skrawki cudzych ubrań i poruszające zawsze na palcach, aby przypadkiem nie zbudzić duchów przeszłości. Wciąż ciężko było dziewczynie uwierzyć, że te dni minęły. Że gdy budziła się z pierwszym promykiem chłodnego, jesiennego słońca, milczenie drewnianych pokoi nie było złowieszcze ani ostateczne, że w tym wszystkim znalazło się wreszcie miejsce na życie rodzinne.
Życie, które nie wróci do normalności - zapewne nigdy - ale mogło trwać tak długo, jak długo łączyła ich bezwarunkowa miłość. Justine przeszła przez niewyobrażalne tortury i zostawiły one na jej duszy i ciele blizny niemożliwe do wygojenia. Kerstin starała się jednak chwytać strzępków nadziei, jakie rzucała obecność siostry przy boku i każdy dzień poświęcała na to, co stanowiło jej cel w życiu i najlepszą umiejętność - pielęgnowanie.
Wczesnym rankiem schodziła do kuchni, żeby przygotować siostrze lekkie, łatwe do przyjęcia śniadanie z tego, co jeszcze mieli w spiżarce - smarowała razowy chleb smalcem i wkrajała na niego świeżego ogórka, a potem dokładnie obkrajała skórki, żeby kanapki były miękkie i nie podrażniały gojących się ran. Do tego gotowała wodę na piecyku, by zalać wrzątkiem liście brzozy pod napar, a kiedy wszystko było gotowe, wykładała na drewnianą tacę i zanosiła siostrze tam, gdzie akurat się ułożyła. Justine mogła na nią liczyć dwadzieścia cztery godziny na dobę; przynosiła jej pod nos wszystko, czego potrzebowała, śpiewała do snu i głaskała po włosach, jeżeli chciała, wyszywała nawet małe wełniane torebki, które nakładała na worki z piaskiem, żeby Just mogła je potem ściskać w pięściach w chwilach stresu. Była tu, kochała siostrę całym sercem, a choć czasem łzy podchodziły jej pod powieki z powodu obrazu nędzy, jakim stała się dzielna Tonks, brała się w garść, aby pozostać silną dla niej.
- Mam dla ciebie śniadanie - powiedziała cicho, otwierając sobie drzwi od salonu biodrem i uważając, by nie nadepnąć na ogon kota, kręcącego się między stopami.
kończę wątek
Słowa Farleya, choć usłyszane na chłodno byłyby logiczne, zdumiały Michaela. Wypowiedziane akurat teraz, tuż po tym jak stał się zagrożeniem dla Zakonniczki. Przez Gwardzistę - bo nie widział w nim teraz ani magipsychiatry, ani kompana broni, ani nawet wrażliwego i młodszego od siebie człowieka. Był żołnierzem, aurorem wyuczonym hierarchii. Spodziewał się reprymendy i sprzątania po stratach. Nie pocieszenia, zrozumienia, poruszenia, cokolwiek to było. Gdy uświadomi sobie sens słów Farleya, pewnie w jakiś sposób go wzruszą - ale na razie czuł przedziwną pustkę, tak jakby próba uciszenia głosu we własnej głowie wyzuła go zarazem z innych emocji. Albo jakby te przeżywane przed chwilą, strach i żal i nienawiść do samego siebie, stłumiły w nim wszystko inne. Rozpoznawał podobny mechanizm muru z dawnych ćwiczeń oklumencji, ale teraz wcale go nie kontrolował, po prostu pogrążając się w dziwnej apatii. Zresztą, może właśnie dawne próby kontroli nad zachowaniem, wyuczona hierarchia i poczucie odpowiedzialności za Justine i Kerstin, uchroniły go dziś przed zarzuceniem sobie pętli na szyję. Pozwoliły dotrwać do interwencji Alexandra.
Nie, nie rozumiesz - miał ochotę zaprotestować. Obiecałem sobie, obiecałem sobie już dwa lata temu, że zechcę dalej żyć tylko jeśli nigdy nie stracę nad sobą kontroli. A straciłem. Nie poddaję się, po prostu łamię obietnicę, a łamię ją bo Justine jest w więzieniu i nie wiem już co... - otworzył usta, czując nagłą potrzebę wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, ale coś - tchórzostwo? - ścisnęło mu gardło.
Mógłby go przecież posłuchać - mógłby spróbować sobie wybaczyć - mógłby próbować żyć, dla siebie, a nie tylko dla innych - przemknęło mu przez myśl, choć ta myśl nie była jakby do końca jego.
-Nie każdy choruje z winy własnej... niekompetencji. - zaprotestował tylko, choć nie był pewny, czy przeczy teraz Alexowi czy bardziej samemu sobie. Tej dziwnej cząstce, której nie poznawał i którą korciło, by zachować się jakby nigdy nic, by iść przed siebie, jakby coś właśnie się bezpowrotnie nie skończyło. Poczuć się lepiej. Jakaś jego część bardzo tego chciała, ale poczucie winy było za duże, by mógł sobie na to pozwolić. Nie teraz. Może nigdy?
Skinął tępo głową, przestań się obwiniać, łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Obwiniał się o samą likantropię. O to, że nie zareagował w porę, że przez niego zginęło dwoje dobrych aurorów, nawet o to, że zabił tamtego przemienionego pod wpływem emocji wilkołaka. Może powinien był to zrobić wcześniej, a może nie musiał robić tego nigdy. Dzisiaj po raz pierwszy czuł się zupełnie jak on (albo ta jego wersja, którą Tonks zbudował w swoich wspomnieniach) i chyba to przerażało najbardziej.
Wziął głęboki wdech, czując, że to opowieść na inny czas i że dzisiaj jej nie podoła. Wiara, że przynajmniej Alex go nie obwinia, przyniosła jakieś mgliste poczucie uspokojenia. Nie pocieszenia, tego jeszcze do siebie nie dopuszczał - ale chociaż nadziei, że nikt nie odsunie go za dzisiejszą porażkę od planowania odsieczy Justine.
-Dobrze. Mógłbym. - jak rozkaz, potraktować to jak rozkaz, i wtedy może uda mu się poczuć lepiej. W bezbarwnym tonie Michaela magipsychiatra mógł rozpoznać kogoś oszołomionego, kogoś kto usilnie wypiera z siebie teraz emocje, ale kto próbuje przyjąć jego rady i słowa. Nawet, gdy ich sens nie w pełni do niego docierał.
Wspomni je jeszcze wielokrotnie, na chłodno i może, przetrawione na spokojnie, pomogą mu nie oszaleć.
-Dziękuję, wszystko zażyję i... - jak oprzeć się irracjonalnemu wrażeniu, że Alex marnuje na niego czas? -...zgłoszę się do ciebie, już po wszystkim. - postanowił, nie podejrzewając nawet, ile czasu zajmie owo po wszystkim. Najchętniej poszedłby po Justine już jutro. Najchętniej nie słyszałby w Azkabanie wygłodniałego głosu, chcącego się rzucić na jego dowódcę i magipsychiatrę. Najchętniej byłby normalny, n a j c h ę t n i e j.
Po wyjściu Alexandra miał ochotę po prostu zwalić się na łóżko i zasnąć, nadal wyczerpany po pełni, ale nadal rozpierał go gniew. Na świat, na siebie. Zwlókł się ciężko z fotela i poszedł rąbać to drewno, bo rozkaz to rozkaz.
/zt
Słowa Farleya, choć usłyszane na chłodno byłyby logiczne, zdumiały Michaela. Wypowiedziane akurat teraz, tuż po tym jak stał się zagrożeniem dla Zakonniczki. Przez Gwardzistę - bo nie widział w nim teraz ani magipsychiatry, ani kompana broni, ani nawet wrażliwego i młodszego od siebie człowieka. Był żołnierzem, aurorem wyuczonym hierarchii. Spodziewał się reprymendy i sprzątania po stratach. Nie pocieszenia, zrozumienia, poruszenia, cokolwiek to było. Gdy uświadomi sobie sens słów Farleya, pewnie w jakiś sposób go wzruszą - ale na razie czuł przedziwną pustkę, tak jakby próba uciszenia głosu we własnej głowie wyzuła go zarazem z innych emocji. Albo jakby te przeżywane przed chwilą, strach i żal i nienawiść do samego siebie, stłumiły w nim wszystko inne. Rozpoznawał podobny mechanizm muru z dawnych ćwiczeń oklumencji, ale teraz wcale go nie kontrolował, po prostu pogrążając się w dziwnej apatii. Zresztą, może właśnie dawne próby kontroli nad zachowaniem, wyuczona hierarchia i poczucie odpowiedzialności za Justine i Kerstin, uchroniły go dziś przed zarzuceniem sobie pętli na szyję. Pozwoliły dotrwać do interwencji Alexandra.
Nie, nie rozumiesz - miał ochotę zaprotestować. Obiecałem sobie, obiecałem sobie już dwa lata temu, że zechcę dalej żyć tylko jeśli nigdy nie stracę nad sobą kontroli. A straciłem. Nie poddaję się, po prostu łamię obietnicę, a łamię ją bo Justine jest w więzieniu i nie wiem już co... - otworzył usta, czując nagłą potrzebę wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, ale coś - tchórzostwo? - ścisnęło mu gardło.
Mógłby go przecież posłuchać - mógłby spróbować sobie wybaczyć - mógłby próbować żyć, dla siebie, a nie tylko dla innych - przemknęło mu przez myśl, choć ta myśl nie była jakby do końca jego.
-Nie każdy choruje z winy własnej... niekompetencji. - zaprotestował tylko, choć nie był pewny, czy przeczy teraz Alexowi czy bardziej samemu sobie. Tej dziwnej cząstce, której nie poznawał i którą korciło, by zachować się jakby nigdy nic, by iść przed siebie, jakby coś właśnie się bezpowrotnie nie skończyło. Poczuć się lepiej. Jakaś jego część bardzo tego chciała, ale poczucie winy było za duże, by mógł sobie na to pozwolić. Nie teraz. Może nigdy?
Skinął tępo głową, przestań się obwiniać, łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Obwiniał się o samą likantropię. O to, że nie zareagował w porę, że przez niego zginęło dwoje dobrych aurorów, nawet o to, że zabił tamtego przemienionego pod wpływem emocji wilkołaka. Może powinien był to zrobić wcześniej, a może nie musiał robić tego nigdy. Dzisiaj po raz pierwszy czuł się zupełnie jak on (albo ta jego wersja, którą Tonks zbudował w swoich wspomnieniach) i chyba to przerażało najbardziej.
Wziął głęboki wdech, czując, że to opowieść na inny czas i że dzisiaj jej nie podoła. Wiara, że przynajmniej Alex go nie obwinia, przyniosła jakieś mgliste poczucie uspokojenia. Nie pocieszenia, tego jeszcze do siebie nie dopuszczał - ale chociaż nadziei, że nikt nie odsunie go za dzisiejszą porażkę od planowania odsieczy Justine.
-Dobrze. Mógłbym. - jak rozkaz, potraktować to jak rozkaz, i wtedy może uda mu się poczuć lepiej. W bezbarwnym tonie Michaela magipsychiatra mógł rozpoznać kogoś oszołomionego, kogoś kto usilnie wypiera z siebie teraz emocje, ale kto próbuje przyjąć jego rady i słowa. Nawet, gdy ich sens nie w pełni do niego docierał.
Wspomni je jeszcze wielokrotnie, na chłodno i może, przetrawione na spokojnie, pomogą mu nie oszaleć.
-Dziękuję, wszystko zażyję i... - jak oprzeć się irracjonalnemu wrażeniu, że Alex marnuje na niego czas? -...zgłoszę się do ciebie, już po wszystkim. - postanowił, nie podejrzewając nawet, ile czasu zajmie owo po wszystkim. Najchętniej poszedłby po Justine już jutro. Najchętniej nie słyszałby w Azkabanie wygłodniałego głosu, chcącego się rzucić na jego dowódcę i magipsychiatrę. Najchętniej byłby normalny, n a j c h ę t n i e j.
Po wyjściu Alexandra miał ochotę po prostu zwalić się na łóżko i zasnąć, nadal wyczerpany po pełni, ale nadal rozpierał go gniew. Na świat, na siebie. Zwlókł się ciężko z fotela i poszedł rąbać to drewno, bo rozkaz to rozkaz.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ciągle było jej zimno. Jakby przeraźliwy chłód który otaczał ją przez ponad miesiąc w Azkabanie zakorzenił się w niej tak głęboko, że nawet ciepło drewna strzelającego w kominku nie było w stanie jej ogrzać. Nie była sobą. Właściwie nawet nie przypominała siebie. Złamana, pokonana, całkowicie rozbita. Codzienne podnoszenie powiek było walką. Samo podniesienie się z łóżka nią było. Popadła w marazm z którego nie potrafiła się sama wyciągnąć. Robiła pewne rzeczy machinalnie. Tak jak przyjmowała jedzenie od doktora, tak samo pozwalała karmić się siostrze, nie wierząc w jej realność - tak samo, jak nie wierzyła w realności Michaela i Vincenta. Nie całkowicie, nie dokładnie, brakowało jej pewności. Póki nie otrzymała potwierdzenia, niezmiennie nie ufała własnym oczom sądząc, że jej głowa właśnie tak broni się przed kolejnymi torturami. Mentalnie nadal znajdowała się w panoptikonie. Nadal stała z dłońmi w górze, zwisając na nadgarstkach w kajdanach, ledwie trzymając się życia, nie zdolna, by pozbawić się go ponownie, spętana imperiusem, który jej tego zabraniał.
Czasem nie sypiała w ogóle, czasem rzucała się w snach, wspomnieniach, między jednym a drugim nie potrafiąc rozróżnić, które jest rzeczywistością, które jedynie snem, a które wspomnieniem. Dzisiaj właściwie nie spała. Dlatego już rano zeszła na dół owinięta za wielkim swetrem który należał do niego. Przyciskała przedramionami książkę do ciała, bojąc się, że wypadnie z dłoni. W salonie ułożyła się na fotelu, na jednym z oparć układając głowę, przez drugie przerzucając nogi, ułożyła na nich książkę, niezgrabnie próbując ją otworzyć. Musiała westchnąć kilka razy, zanim udało jej się odpowiedni złapać okładkę. Nienawidziła tego. Tej niemocy. Tego upośledzenia. Bycia tak bardzo zależną od wszystkich że właściwie z trudem przychodziło jej zajęcie się samą sobą. Nie lubiła zależności, od lat będąc samowystarczalną. Teraz nie będąc nawet w stanie ukroić kawałka chleba, czy zarobić na swoje utrzymanie. Kiedy Kerstin znalazła się w pokoju odwróciła na nią głowę. Zmizerniałą twarzą zwróciła w jej kierunku, jasne tęczówki zawieszając najpierw na jej twarzy. Spojrzała na przygotowane śniadanie, a potem wskazała głową i spojrzeniem na stolik, odwracając wzrok. Nie była na razie głodna. Właściwie w ogóle nie była głodna ale Vincentowi trudniej było odmówić, nie była pewna czy to zawzięty charakter, czy może coś innego. Przez miesiąc w Azkabanie dawali jej jedynie tyle jedzenia ile potrzeba było, żeby utrzymać ją przy życiu. Żołądek czasem się buntował, zwracał jedzenie, nie przyjmował go odpowiednio. Nie lubiła też tego uczucia.
Czasem nie sypiała w ogóle, czasem rzucała się w snach, wspomnieniach, między jednym a drugim nie potrafiąc rozróżnić, które jest rzeczywistością, które jedynie snem, a które wspomnieniem. Dzisiaj właściwie nie spała. Dlatego już rano zeszła na dół owinięta za wielkim swetrem który należał do niego. Przyciskała przedramionami książkę do ciała, bojąc się, że wypadnie z dłoni. W salonie ułożyła się na fotelu, na jednym z oparć układając głowę, przez drugie przerzucając nogi, ułożyła na nich książkę, niezgrabnie próbując ją otworzyć. Musiała westchnąć kilka razy, zanim udało jej się odpowiedni złapać okładkę. Nienawidziła tego. Tej niemocy. Tego upośledzenia. Bycia tak bardzo zależną od wszystkich że właściwie z trudem przychodziło jej zajęcie się samą sobą. Nie lubiła zależności, od lat będąc samowystarczalną. Teraz nie będąc nawet w stanie ukroić kawałka chleba, czy zarobić na swoje utrzymanie. Kiedy Kerstin znalazła się w pokoju odwróciła na nią głowę. Zmizerniałą twarzą zwróciła w jej kierunku, jasne tęczówki zawieszając najpierw na jej twarzy. Spojrzała na przygotowane śniadanie, a potem wskazała głową i spojrzeniem na stolik, odwracając wzrok. Nie była na razie głodna. Właściwie w ogóle nie była głodna ale Vincentowi trudniej było odmówić, nie była pewna czy to zawzięty charakter, czy może coś innego. Przez miesiąc w Azkabanie dawali jej jedynie tyle jedzenia ile potrzeba było, żeby utrzymać ją przy życiu. Żołądek czasem się buntował, zwracał jedzenie, nie przyjmował go odpowiednio. Nie lubiła też tego uczucia.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Gdyby mogła, owinęłaby Justine w ochronny kokon z prześcieradeł i pościeli, przytaszczyła jej łóżko pod sam kominek i tam ułożyła na zawsze, żeby już nigdy nie musiała przejmować się niczym więcej niż tylko rozkosznym ciepłem strzelającego drwa i pogwizdywaniem ostatnich ptaków za uchylonymi w dzień oknami. To byłoby marne życie, może. Nudne dla kogoś takiego jak Just, kogoś, kogo nogi nigdy nie zatrzymywały się w miejscu na drodze do nowych przygód i wyzwań potężniejszych od jej szczupłych ramion. Kochana siostra Kerstin zawsze była niska, ale w tej niewielkiej sylwetce skrywała wulkan ogromnej energii i determinację, jakiej brakowało dorosłym, doświadczonym mężczyznom. Teraz tego wszystkiego nie było. Energiczna Justine zniknęła zakopana pod warstwami traumy, a ta drobna, drobna dziewczynka pozostawiona w świecie wydawała się potrzebować już tylko ochrony. Jak miałaby pozwolić jej choćby przejść się do Doliny Godryka, skoro z bólem serca obserwowała ją przez okna, gdy wychodziła usiąść na tarasie? Była taka malutka, że nawet słaba Kerry byłaby ją chyba w stanie wziąć na ręce.
To było koszmarne. Nie mogła przestać myśleć o tym, że przyjdzie dzień, w którym Justine zniknie nie tylko duchem, lecz i ciałem. Ciężko w takich warunkach utrzymać nadzieję, ale - ale przynajmniej wróciła do domu. Dementorzy jej nie zjedli. Bestie w ludzkiej skórze nie zabiły. Dopóki tętniło życie, tętniła szansa na to, że jeszcze kiedyś będzie przepięknie. Kiedyś.
W takich przyszło im żyć czasach, że nie mieli już na co czekać, więc czekali na nieokreślone.
- Zostawię ci to na później, ale herbatę powinnaś wypić póki jest ciepła. Dobrze ci zrobi na żołądek. - wymamrotała; w towarzystwie Justine zawsze albo mówiła szeptem albo pomrukiem, po tym jak jeden raz zauważyła, że siostra wzdryga się z powodu głośniejszych dźwięków. - Znowu nie jesteś głodna? - dopytała ze smutkiem, bo mimo niebezpiecznego niedożywienia nie dało się zmusić Just do jedzenia pożywnie; Kerstin ostała więc na tym, żeby siostra jadła regularnie.
Powinna teraz odejść, zostawić ją w spokoju. Miała przecież jakąś książkę na kolanach, nawet jeżeli nie wydawała się jej czytać, no i wyszła z łóżka, co też nie zdarzało się często. Do lecznicy wychodziła dziś jednak późno, nie miała niczego więcej do zrobienia. Odłożyła talerz z kanapkami na stolik i usiadła na kanapie obok fotela, wyciągając spomiędzy poduszek ukryte tam druty. Mogłaby coś podziergać albo...
- Poczytać ci? - zapytała, widząc, jak drżą siostrze dłonie, którymi próbowała utrzymać okładkę.
To było koszmarne. Nie mogła przestać myśleć o tym, że przyjdzie dzień, w którym Justine zniknie nie tylko duchem, lecz i ciałem. Ciężko w takich warunkach utrzymać nadzieję, ale - ale przynajmniej wróciła do domu. Dementorzy jej nie zjedli. Bestie w ludzkiej skórze nie zabiły. Dopóki tętniło życie, tętniła szansa na to, że jeszcze kiedyś będzie przepięknie. Kiedyś.
W takich przyszło im żyć czasach, że nie mieli już na co czekać, więc czekali na nieokreślone.
- Zostawię ci to na później, ale herbatę powinnaś wypić póki jest ciepła. Dobrze ci zrobi na żołądek. - wymamrotała; w towarzystwie Justine zawsze albo mówiła szeptem albo pomrukiem, po tym jak jeden raz zauważyła, że siostra wzdryga się z powodu głośniejszych dźwięków. - Znowu nie jesteś głodna? - dopytała ze smutkiem, bo mimo niebezpiecznego niedożywienia nie dało się zmusić Just do jedzenia pożywnie; Kerstin ostała więc na tym, żeby siostra jadła regularnie.
Powinna teraz odejść, zostawić ją w spokoju. Miała przecież jakąś książkę na kolanach, nawet jeżeli nie wydawała się jej czytać, no i wyszła z łóżka, co też nie zdarzało się często. Do lecznicy wychodziła dziś jednak późno, nie miała niczego więcej do zrobienia. Odłożyła talerz z kanapkami na stolik i usiadła na kanapie obok fotela, wyciągając spomiędzy poduszek ukryte tam druty. Mogłaby coś podziergać albo...
- Poczytać ci? - zapytała, widząc, jak drżą siostrze dłonie, którymi próbowała utrzymać okładkę.
Nie lubiła bezczynności. Nigdy nie do nie potrafiła przywyknąć. Pozostawała zawsze w ruchu, głównie dlatego, że kiedy się zatrzymywała dopadały ją myśli. Piętrzące się, odkładane na potem, przesuwane na bok - na kiedy indziej, kiedy będzie chwila, albo czas. Zepchnięte, zapomniane, przynajmniej takimi się zdawały. Nie zatrzymywała się, żeby nie dopadały jej wyrzuty sumienia. Większość działań, których podejmowała się z ramienia Zakonu Feniksa nie była legalna.
A tam miała czas. Minuty zmieniały się w godziny, godziny w dnie. Mijały tygodnie, kiedy ona stała, ledwie trzymając się rzeczywistości. Zapadając się w niej. Przestając rozróżniać dnie od nocy, jednej godziny od drugiej. Czuła tylko ból doskiwerających jej nadgarstków, siniejących z każdą chwilę, niezmiennie skrępowanych nad głową. Słyszała głosy, obłąkańcze, ją samą zabierając na skraj szaleństwa. Czuła obecność dementorów. Nie miała już nadziei, chciała po prostu, żeby wszystko się skończyło.
A później ocknęła się.
Nie martwa, a żywa. Wokół miała ludzi, których znała. Ludzi których zawiodła - chociaż nie bardziej niż siebie samej. Na razie, nie wiedziała jak poradzić sobie z tym ciężarem. Nie była pewna, czy kiedykolwiek całkowicie da radę.
Na razie ledwie radziła sobie z samą sobą. Frustracja towarzyszyła jej niemal bez przerwy. A kiedy zostawała sama przemykające w cieniach sylwetki mówiły do niej. Mamiły, na nowo mieszały w głowie. Czy miała pozostać z nimi już na zawsze? Nie była pewna. Nic już nie wiedziała.
Nie chciała jednak tego czasu zmarnować, dlatego na jej kolanach znajdował się tom traktujący o zabezpieczeniach z białej magii. Te były w jej zakresie ale musiała zrozumieć ich transfiguracje. Odłożyła naukowy aspekt magii na bok, włączając się w czynną walkę - teraz, tego żałowała. Zrozumienie wszystkiego było trudne.
Jasne tęczówki zawisły na siostrze, kiedy to znalazła się nad nią. Przeniosła wzrok z talerza na herbatę i ponownie na nią, żeby w końcu poddać się i skinąć krótko głową. Na zadane pytanie odpowiadała przeczącym ruchem, niezbyt wylewnym. Nie była głodna. Właściwie nawet nie bywała. Odwróciła wzrok skupiając go na książce, próbując otworzyć opasłe tomiszcze, co w końcu się udało, choć z trudem. Dłonie nadal nie chwytały tak jak powinny. Przesunęła spojrzeniem po pierwszym zdaniu - wstępnie do formułowaniu podpór magicznych, kiedy przywołał ją głos siostry. Przesunęła na nią ponownie wzrok. A później na książkę. W końcu wzruszyła lekko ramionami. Nie była to ani zgoda, ani czyste odmówienie. Zwyczajnie nie robiło jej to w tej chwili różnicy. Może czytane przez kogoś będzie łatwiejsze do zrozumienia? A może to była kwestia skupienia, który umykało jej, kiedy znów sądziła, że dostrzegła jakiś kształt wśród cieni.
A tam miała czas. Minuty zmieniały się w godziny, godziny w dnie. Mijały tygodnie, kiedy ona stała, ledwie trzymając się rzeczywistości. Zapadając się w niej. Przestając rozróżniać dnie od nocy, jednej godziny od drugiej. Czuła tylko ból doskiwerających jej nadgarstków, siniejących z każdą chwilę, niezmiennie skrępowanych nad głową. Słyszała głosy, obłąkańcze, ją samą zabierając na skraj szaleństwa. Czuła obecność dementorów. Nie miała już nadziei, chciała po prostu, żeby wszystko się skończyło.
A później ocknęła się.
Nie martwa, a żywa. Wokół miała ludzi, których znała. Ludzi których zawiodła - chociaż nie bardziej niż siebie samej. Na razie, nie wiedziała jak poradzić sobie z tym ciężarem. Nie była pewna, czy kiedykolwiek całkowicie da radę.
Na razie ledwie radziła sobie z samą sobą. Frustracja towarzyszyła jej niemal bez przerwy. A kiedy zostawała sama przemykające w cieniach sylwetki mówiły do niej. Mamiły, na nowo mieszały w głowie. Czy miała pozostać z nimi już na zawsze? Nie była pewna. Nic już nie wiedziała.
Nie chciała jednak tego czasu zmarnować, dlatego na jej kolanach znajdował się tom traktujący o zabezpieczeniach z białej magii. Te były w jej zakresie ale musiała zrozumieć ich transfiguracje. Odłożyła naukowy aspekt magii na bok, włączając się w czynną walkę - teraz, tego żałowała. Zrozumienie wszystkiego było trudne.
Jasne tęczówki zawisły na siostrze, kiedy to znalazła się nad nią. Przeniosła wzrok z talerza na herbatę i ponownie na nią, żeby w końcu poddać się i skinąć krótko głową. Na zadane pytanie odpowiadała przeczącym ruchem, niezbyt wylewnym. Nie była głodna. Właściwie nawet nie bywała. Odwróciła wzrok skupiając go na książce, próbując otworzyć opasłe tomiszcze, co w końcu się udało, choć z trudem. Dłonie nadal nie chwytały tak jak powinny. Przesunęła spojrzeniem po pierwszym zdaniu - wstępnie do formułowaniu podpór magicznych, kiedy przywołał ją głos siostry. Przesunęła na nią ponownie wzrok. A później na książkę. W końcu wzruszyła lekko ramionami. Nie była to ani zgoda, ani czyste odmówienie. Zwyczajnie nie robiło jej to w tej chwili różnicy. Może czytane przez kogoś będzie łatwiejsze do zrozumienia? A może to była kwestia skupienia, który umykało jej, kiedy znów sądziła, że dostrzegła jakiś kształt wśród cieni.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Widywała już ludzi w stanie przypominającym ten, w jakim znalazła się Justine. Leżący na oddziałach chirurgicznych mężczyźni, z rzadka kobiety, przykryci kocami i poszarzałymi prześcieradłami. Rozległe rany przesiąkały krwią przez opatrunki, w powietrzu unosił się słodkawo-mdły zapach ropy i moczu z wyparzanych cebrzyków stojących przy łóżkach. Doświadczeni wojną, walką, niepokojem, miesiącami spędzanymi na frontach, w okopach lub bunkrach. Nawet kiedy szwy się przyjmowały, skóra pokrywała ziarninę, a temperatura wracała do normy, oni wciąż patrzyli pusto w przestrzeń, jak zauroczeni pęknięciami na ścianach oddziału, wiszącym nad drzwiami krzyżem, oknem przysłoniętym żaluzją. Stres powojenny, mówili doktorowie. Zespoły lękowe. Melancholia.
Nie była jeszcze dość doświadczona, by wiedzieć, jak sobie z tym radzić. Chwytanie za dłoń, karmienie, czy rozmowa niewiele pomagały - ludzie, tak jak Justine, nie chcieli rozmawiać. Z ich ust wydobywały się pojedyncze, zwykle chrapliwe słowa. Nie umieli podejmować decyzji. Nie interesowała ich przyszłość ani teraźniejszość. Wszystko było im jedno.
- Och, siostrzyczko - zaszlochała wreszcie, odkładając druty na bok i podrywając się z kanapy, żeby przytrzymać przy ustach Justine filiżankę ciepłej herbaty, której nie miała sił unieść. - Proszę, napij się chociaż trochę, bo się odwodnisz. - Musiała o nią zadbać, ale żeby to się udało, potrzebowała najpierw wziąć się w garść. Obiecała sobie, że będzie silna, że się nie rozklei, bo to tylko pogorszy samopoczucie Justine.
Zamrugała szybko, żeby odpędzić z powiek zalążki łez, a potem odłożyła filiżankę na stolik, wysuwając z zimnych dłoni siostry ciężki tom traktujący o sprawach, których Kerstin nie rozumiała.
- Poczytam ci, dobrze? Ale obiecaj, że będziesz słuchać. - Nie mogła tego obiecać, tak jak Kerstin nie miała żadnej gwarancji, ale podjęcie każdego wysiłku miało sens, jeśli istniał cień szansy, że się odpłaci. Dała Justine troskliwego całusa w środek czoła i przysiadła z powrotem na kanapie, ale znacznie bliżej fotela, prawie na skraju. Gdyby Just zwiesiła nogi, stykałyby się kostkami. - To ten rozdział o formułowaniu podpór magicznych? - Zaczęła czytać po minimalnym potwierdzeniu, nie mając pojęcia, o czym ani w jakim celu czyta. Starała się jednak brzmieć łagodnie i melodyjnie, tak, by przyjemnie było słuchać choćby i o najtrudniejszych rzeczach. Miała nadzieję, że Justine pomoże to się odprężyć.
Nie była jeszcze dość doświadczona, by wiedzieć, jak sobie z tym radzić. Chwytanie za dłoń, karmienie, czy rozmowa niewiele pomagały - ludzie, tak jak Justine, nie chcieli rozmawiać. Z ich ust wydobywały się pojedyncze, zwykle chrapliwe słowa. Nie umieli podejmować decyzji. Nie interesowała ich przyszłość ani teraźniejszość. Wszystko było im jedno.
- Och, siostrzyczko - zaszlochała wreszcie, odkładając druty na bok i podrywając się z kanapy, żeby przytrzymać przy ustach Justine filiżankę ciepłej herbaty, której nie miała sił unieść. - Proszę, napij się chociaż trochę, bo się odwodnisz. - Musiała o nią zadbać, ale żeby to się udało, potrzebowała najpierw wziąć się w garść. Obiecała sobie, że będzie silna, że się nie rozklei, bo to tylko pogorszy samopoczucie Justine.
Zamrugała szybko, żeby odpędzić z powiek zalążki łez, a potem odłożyła filiżankę na stolik, wysuwając z zimnych dłoni siostry ciężki tom traktujący o sprawach, których Kerstin nie rozumiała.
- Poczytam ci, dobrze? Ale obiecaj, że będziesz słuchać. - Nie mogła tego obiecać, tak jak Kerstin nie miała żadnej gwarancji, ale podjęcie każdego wysiłku miało sens, jeśli istniał cień szansy, że się odpłaci. Dała Justine troskliwego całusa w środek czoła i przysiadła z powrotem na kanapie, ale znacznie bliżej fotela, prawie na skraju. Gdyby Just zwiesiła nogi, stykałyby się kostkami. - To ten rozdział o formułowaniu podpór magicznych? - Zaczęła czytać po minimalnym potwierdzeniu, nie mając pojęcia, o czym ani w jakim celu czyta. Starała się jednak brzmieć łagodnie i melodyjnie, tak, by przyjemnie było słuchać choćby i o najtrudniejszych rzeczach. Miała nadzieję, że Justine pomoże to się odprężyć.
Dnie zdawały się takie same. Jednakowe właściwie. Mijały i nie czuła ich upływu, zupełnie, jakby w ogóle nie opuściła ciemnych pomieszczeń w Azkabanie. Tylko jedno było inne. Różne. Światło, które wpadało przez okna. Jasność zastępowała ciemność, po której na powrót pojawiała się jasnosność. Były też zegary, które odliczały kolejno mijający czas. Ale ten zdawał się ją zwyczajnie mijać. Czasem zawieszała się, nie wiedząc ile właściwie czasu minęło. Ale czy to miało w ogóle jakiekolwiek znaczenie. Z począku nie widziała sensu, żeby próbować. Nie widziała sensu w podnoszeniu się z łóżka - jej własne demony dopadały jej i tak wszędzie.
Właściwie, nie widziała go też teraz. Podnosiła się tylko dlatego, że jej bliskim na tym zależało. Że Kerstin dwoiła się i troiła, żeby jej pomóc. Że Vincent spoglądał na nią zatroskanym spojrzeniem, a ona wpatrywała się w niego beznamiętnie, nie mogą wypowiedzieć nawet słowa. Ale nawet gdyby mogła, żadnego by nie powiedziała. Nie widziała sensu w mówieniu. Nie widziała sensu. Zwyczajnie. Po prostu.
Podnosiła się więc nie dla siebie, stawiając czoła głosom skrytym w cieniu nie zawsze z łóżka w którym nakładała na głowę poduszkę. Jawa, była teraz straszniejsza niż sen. Bardziej frustrująca. Bo tak niewiele zależało od niej, tak niewiele mogła zrobić.
Szloch wydobywający się z ust Kerstin nie zmienił jej beznamiętnego wyrazu twarzy. Zwróciła na nią spojrzenie obserwując jak łzy zbierają się na jej pięknej twarzy. Nawet smutna wyglądała pięknie. Patrzyła milcząco, czekając aż nie wypłyną wszystkie łzy. Słysząc pytanie przez chwilę jedynie patrzyła. Nie miała ochoty na picie. Właściwie, nie miała ochoty na nic. Ale w końcu skinęła głową. Nie dla siebie - dla niej. Przynajmniej dzisiaj. Pozwoliła wyciągnąć książkę i pochwaliła się trochę, żeby zamoczyć usta w herbacie.
Uwłaczające, takie właśnie to było, kiedy wszystko trzeba było wokół niej zrobić. Kiedy guziki koszuli buntowały się przed nią sama. Kiedy nie mogła sama się umyć, niczego złapać. Nic zrobić.
Uniosła tęczówki na siostrę, kiedy ta wystosowała kolejne słowa, żeby w końcu skinąć krótko głową i poczuć ciepłe wargi na czole. Winna. Tak się czuła. Winna i całkowicie pozbawiona sensu. Mimo to odchyliła się na fotelu, jeszcze raz skinając głową, kiedy Kerstin zadała kolejne pytanie. Po co właściwie próbowała to czytać? Nie była już pewna. Zdawało jej się, że chwilę wcześniej miała jakiś sens, jakiś cel, ale ten gdzieś uleciał.
Przymknęła powieki, wsłuchując się w słowa, które padały z ust siostry.
Właściwie, nie widziała go też teraz. Podnosiła się tylko dlatego, że jej bliskim na tym zależało. Że Kerstin dwoiła się i troiła, żeby jej pomóc. Że Vincent spoglądał na nią zatroskanym spojrzeniem, a ona wpatrywała się w niego beznamiętnie, nie mogą wypowiedzieć nawet słowa. Ale nawet gdyby mogła, żadnego by nie powiedziała. Nie widziała sensu w mówieniu. Nie widziała sensu. Zwyczajnie. Po prostu.
Podnosiła się więc nie dla siebie, stawiając czoła głosom skrytym w cieniu nie zawsze z łóżka w którym nakładała na głowę poduszkę. Jawa, była teraz straszniejsza niż sen. Bardziej frustrująca. Bo tak niewiele zależało od niej, tak niewiele mogła zrobić.
Szloch wydobywający się z ust Kerstin nie zmienił jej beznamiętnego wyrazu twarzy. Zwróciła na nią spojrzenie obserwując jak łzy zbierają się na jej pięknej twarzy. Nawet smutna wyglądała pięknie. Patrzyła milcząco, czekając aż nie wypłyną wszystkie łzy. Słysząc pytanie przez chwilę jedynie patrzyła. Nie miała ochoty na picie. Właściwie, nie miała ochoty na nic. Ale w końcu skinęła głową. Nie dla siebie - dla niej. Przynajmniej dzisiaj. Pozwoliła wyciągnąć książkę i pochwaliła się trochę, żeby zamoczyć usta w herbacie.
Uwłaczające, takie właśnie to było, kiedy wszystko trzeba było wokół niej zrobić. Kiedy guziki koszuli buntowały się przed nią sama. Kiedy nie mogła sama się umyć, niczego złapać. Nic zrobić.
Uniosła tęczówki na siostrę, kiedy ta wystosowała kolejne słowa, żeby w końcu skinąć krótko głową i poczuć ciepłe wargi na czole. Winna. Tak się czuła. Winna i całkowicie pozbawiona sensu. Mimo to odchyliła się na fotelu, jeszcze raz skinając głową, kiedy Kerstin zadała kolejne pytanie. Po co właściwie próbowała to czytać? Nie była już pewna. Zdawało jej się, że chwilę wcześniej miała jakiś sens, jakiś cel, ale ten gdzieś uleciał.
Przymknęła powieki, wsłuchując się w słowa, które padały z ust siostry.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Mutyzm Justine był jednym z najgorszych następstw uwięzienia; w konfrontacji z milczącą siostrą Kerstin nie miała szans odgadnąć na pewno, czego w danej chwili potrzebowała, jak się czuła i co chciała usłyszeć, co mogło sprawić, że poczuje się choć odrobinę lepiej. Jeżeli już wyciągnęła z apatycznej Tonks kilka pomruków, zazwyczaj dotyczyły one jedynie najpilniejszych potrzeb albo były nieskładnymi odpowiedziami na zadawane pytania. A czasem było tak jak dzisiaj. Nie dawała rady uzbierać w sobie dość sił choć na to, by spojrzeć Kerstin prosto w oczy i odpowiedzieć. Mimo to, Kerry nie czuła się jak potwór, gdy przykładała chłodną krawędź kubka do wyschniętych warg Just. Jeżeli czarownica potrzebowała czasu na to, aby doprowadzić do zdrowia swoją naderwaną torturami psychikę, jej rodzina musiała zrobić choć tyle, by zapewnić jej na czas rekonwalescencji podstawową opiekę. Nawet, jeżeli nie czuła apetytu ani pragnienia, musiała jeść i pić. Po wyjściu z więzienia wyglądała jak szkielet, od tamtego czasu zmieniło się niewiele. Skulona na fotelu wydawała się maleńka, dość krucha, by mogło zniszczyć ją najlżejsze dotknięcie.
Kerstin jednak wiedziała, że to tylko fasada, obronny mur wzniesiony przez skołataną duszę. Pod tym całym smutkiem i bólem wciąż skrywała się jej starsza siostra; najsilniejsza kobieta, jaką Kerstin znała. Wojownicza, pewna siebie, słynna z ciętego humoru i odwagi. Nie dopuszczała do siebie myśli o tym, że prawdziwa Just mogłaby rozsypać się na zawsze.
Choć starała się czytać każde zdanie ze skupieniem i emfazą, głosem podniesionym, ale nie na tyle głośnym, by dało się go uznać za krzykliwy, Justine i tak szybko zaczęła odpływać, po raz kolejny balansując na granicy snu. Drzemki były jej potrzebne, żeby regenerować siły, ale nie mogła tylko myć się, pić i spać. Kerry ostrożnie zsunęła książkę z kolan i dotknęła ramienia siostry. Proszę, obudź się. Nie chciała nią potrząsać, więc jedynie zacieśniła uścisk.
- Nie zasypiaj... jeśli chcesz spać, musisz najpierw zjeść. - Koło stolika już kręcił się kot Tom, ewidentnie zainteresowany kanapkami na blacie. Kerstin nie zwróciła na niego większej uwagi, wbijając zmęczone i smutne spojrzenie w błękitne oczy siostry.
Kerstin jednak wiedziała, że to tylko fasada, obronny mur wzniesiony przez skołataną duszę. Pod tym całym smutkiem i bólem wciąż skrywała się jej starsza siostra; najsilniejsza kobieta, jaką Kerstin znała. Wojownicza, pewna siebie, słynna z ciętego humoru i odwagi. Nie dopuszczała do siebie myśli o tym, że prawdziwa Just mogłaby rozsypać się na zawsze.
Choć starała się czytać każde zdanie ze skupieniem i emfazą, głosem podniesionym, ale nie na tyle głośnym, by dało się go uznać za krzykliwy, Justine i tak szybko zaczęła odpływać, po raz kolejny balansując na granicy snu. Drzemki były jej potrzebne, żeby regenerować siły, ale nie mogła tylko myć się, pić i spać. Kerry ostrożnie zsunęła książkę z kolan i dotknęła ramienia siostry. Proszę, obudź się. Nie chciała nią potrząsać, więc jedynie zacieśniła uścisk.
- Nie zasypiaj... jeśli chcesz spać, musisz najpierw zjeść. - Koło stolika już kręcił się kot Tom, ewidentnie zainteresowany kanapkami na blacie. Kerstin nie zwróciła na niego większej uwagi, wbijając zmęczone i smutne spojrzenie w błękitne oczy siostry.
Ostatnio zmieniony przez Kerstin Tonks dnia 13.08.21 18:51, w całości zmieniany 1 raz
Była pomiędzy.
Pomiędzy snem i jawą. Wrzucana z jednego w drugie, kiedy zderzała się z realnością snu, albo niewydolnością ciała. Nie sypiała dobrze. Właściwie, sypiała dopiero wtedy, kiedy powieki opadły jej ze zmęczenia siłą wciągając ją w krainę snu. Inaczej nie potrafiła. W każdym kolejnym śnie znów walczyła, znów uciekła, znów stała na krawędzi urwiska. Widziała zębiska wampira który rzucał się w jej stronę. Czuła dotyk oślizgłych dłoni, które bezwstydnie przesuwały się po jej ciele. Czuła się brudna. Po raz pierwszy w życiu. Wtedy w Panoptikonie po raz pierwszy naprawdę poczuła się brudna, zbezczeszczona, obdarta z resztek godności. Nie przez krew, choć od zawsze wmawiali jej, że to ona jest przyczyną jej brudu. Ale przez działania innych.
Nadal czasem wzdrygała się, kiedy jakieś odczucie zatoczyło się zbyt blisko. Uciekała, kiedy dotyk znalazł ją niezapowiedziany. Zapadała w sens, kiedy organizm tracił ostatki sił. Była ciągle wycieńczona. Tylko chwilami, kiedy znajdował się obok potrafiła się naprawdę rozluźnić. Obecność innych jej pomagała, odganiała mamroczące do niej głosy. Przypominające o pożegnanej tak dawno temu Nits. Może od zawsze była po prostu obłąkana, przez tyle czasu udając, że wcale tak nie jest. Grając rolę normalnego, zdrowego człowieka. Poddała się, chociaż odmówiła jedzenia. Nie była głodna. Skurczony żołądek nawykł do głodowej diety Azkabanu w jakiś ponury sposób. Zbyt duże ilości jedzenia chciały wydostać się z powrotem. Brak sprawnych dłoni był ograniczający bardziej, niż niemożność wyrażenia własnych myśli. Nie mogła nikogo zaatakować słowami, wylać na kogoś swojej własnej frustracji.
Może to i lepiej.
Wsłuchiwała się w czytane słowa, układając dłonie na brzuchu, próbowała zrozumieć sens czytanych słów, ale powieki zapadały się, a słowa uciekały. Brakowało jej koncentracji, sił i skupienia. Ciemność zgarniała ją do siebie rozpościerając ramiona.
Niezapowiedziany dotyk wyrwał ją do rzeczywistości od razu. Odskoczyła koślawo na fotelu, zrywając się z niego z bijącym sercem. Cofając jeszcze o kilka kroków z zamglonym wzrokiem, kiedy wróciło do niej znów szybko, tłocząc szybciej krew w żyłach. Kerstin coś mówiła, ale nie była pewna co. Wszystko wokół było głuche, w uszach słyszała bicie własnego serca i szum. Cofnęła się jeszcze trochę, unosząc rękę, łapiąc oddechy w klatkę.
Pomiędzy snem i jawą. Wrzucana z jednego w drugie, kiedy zderzała się z realnością snu, albo niewydolnością ciała. Nie sypiała dobrze. Właściwie, sypiała dopiero wtedy, kiedy powieki opadły jej ze zmęczenia siłą wciągając ją w krainę snu. Inaczej nie potrafiła. W każdym kolejnym śnie znów walczyła, znów uciekła, znów stała na krawędzi urwiska. Widziała zębiska wampira który rzucał się w jej stronę. Czuła dotyk oślizgłych dłoni, które bezwstydnie przesuwały się po jej ciele. Czuła się brudna. Po raz pierwszy w życiu. Wtedy w Panoptikonie po raz pierwszy naprawdę poczuła się brudna, zbezczeszczona, obdarta z resztek godności. Nie przez krew, choć od zawsze wmawiali jej, że to ona jest przyczyną jej brudu. Ale przez działania innych.
Nadal czasem wzdrygała się, kiedy jakieś odczucie zatoczyło się zbyt blisko. Uciekała, kiedy dotyk znalazł ją niezapowiedziany. Zapadała w sens, kiedy organizm tracił ostatki sił. Była ciągle wycieńczona. Tylko chwilami, kiedy znajdował się obok potrafiła się naprawdę rozluźnić. Obecność innych jej pomagała, odganiała mamroczące do niej głosy. Przypominające o pożegnanej tak dawno temu Nits. Może od zawsze była po prostu obłąkana, przez tyle czasu udając, że wcale tak nie jest. Grając rolę normalnego, zdrowego człowieka. Poddała się, chociaż odmówiła jedzenia. Nie była głodna. Skurczony żołądek nawykł do głodowej diety Azkabanu w jakiś ponury sposób. Zbyt duże ilości jedzenia chciały wydostać się z powrotem. Brak sprawnych dłoni był ograniczający bardziej, niż niemożność wyrażenia własnych myśli. Nie mogła nikogo zaatakować słowami, wylać na kogoś swojej własnej frustracji.
Może to i lepiej.
Wsłuchiwała się w czytane słowa, układając dłonie na brzuchu, próbowała zrozumieć sens czytanych słów, ale powieki zapadały się, a słowa uciekały. Brakowało jej koncentracji, sił i skupienia. Ciemność zgarniała ją do siebie rozpościerając ramiona.
Niezapowiedziany dotyk wyrwał ją do rzeczywistości od razu. Odskoczyła koślawo na fotelu, zrywając się z niego z bijącym sercem. Cofając jeszcze o kilka kroków z zamglonym wzrokiem, kiedy wróciło do niej znów szybko, tłocząc szybciej krew w żyłach. Kerstin coś mówiła, ale nie była pewna co. Wszystko wokół było głuche, w uszach słyszała bicie własnego serca i szum. Cofnęła się jeszcze trochę, unosząc rękę, łapiąc oddechy w klatkę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie znała szczegółów tego, co wydarzyło się w Azkabanie - magicznej twierdzy, więzieniu, które podobno czarodzieje utworzyli w miejscu dawnego Tower of London. Nie ważne, ile razy prosiła Michaela, by zdradził jej choć trochę, żeby lepiej mogła zrozumieć Justine, podejść do niej z większym przygotowaniem, spróbować częściowo zreperować szkody, które okrutni ludzie zadali jej ciału i umysłowi - brat pozostawał w tej kwestii nieugięty. Małej, słabej Kerstin nic nie wolno było wiedzieć, mała, słaba Kerstin była tylko od siedzenia w domu i szycia kolorowych skarpet. Nie, żeby szycie jej przeszkadzało, po prostu... chciałaby, żeby bardziej docenili jej wytrzymałość. Naprawdę była gotowa, żeby wiedzieć, jeśli to oznaczało, że będzie mogła pomóc im choć tutaj, pod własnym dachem.
Właśnie przez tę niewiedzę pierwsze dni spędziła przerażona, raz na jakiś czas nawiedzana obrzydliwą myślą, że te całe dementory zawładnęły już duszą siostry - zabrały ją, zjadły, czy cokolwiek niewyobrażalnego robiły. Kiedy raz z tego powodu rozpłakała się Michaelowi w koszulę, zapewnił ją chociaż o tym, że to niemożliwe. Justine była cała, zwyczajnie straumatyzowana i wycieńczona.
Czasami miała wrażenie, że jest lepiej, kiedy w pobliżu przebywa Vincent, i choć było jej przykro, że nie jest w stanie dać siostrze tego samego poczucia ciepła i komfortu, zostawiała ją z mężczyzną, bo koniec końców chodziło o jej dobro - i o nic więcej.
Znów nie była głodna, znów odmówiła zjedzenia kanapek niemrawym kręceniem głową, wierceniem się na fotelu i ruchach, które podejrzanie przypominały ucieczkę. Kerstin by jej pomogła, specjalnie kroiła kanapki na dostatecznie małe kawałki, aby Justine dała radę je przeżuć. A jednak po raz kolejny zrobiła to na marne. Z cichym westchnieniem wzięła koc z kanapy i mocniej otuliła nim siostrę, poprawiając poduszkę, którą miała pod głową na oparciu fotela.
- Spróbuj się zdrzemnąć - szepnęła troskliwie, zamykając opasłą książkę i odkładając ją na stół.
Sama nie zamierzała nigdzie iść, wróciła do szydełkowania, podwijając nogi pod siebie i raz na jakiś czas rzucając Justine smutne spojrzenie.
Próbując przekonać samą siebie, że nie ma tu ani grama jej winy - że siostra zwyczajnie nie była jeszcze gotowa na to, by wrócić do rzeczywistości.
/zt
Właśnie przez tę niewiedzę pierwsze dni spędziła przerażona, raz na jakiś czas nawiedzana obrzydliwą myślą, że te całe dementory zawładnęły już duszą siostry - zabrały ją, zjadły, czy cokolwiek niewyobrażalnego robiły. Kiedy raz z tego powodu rozpłakała się Michaelowi w koszulę, zapewnił ją chociaż o tym, że to niemożliwe. Justine była cała, zwyczajnie straumatyzowana i wycieńczona.
Czasami miała wrażenie, że jest lepiej, kiedy w pobliżu przebywa Vincent, i choć było jej przykro, że nie jest w stanie dać siostrze tego samego poczucia ciepła i komfortu, zostawiała ją z mężczyzną, bo koniec końców chodziło o jej dobro - i o nic więcej.
Znów nie była głodna, znów odmówiła zjedzenia kanapek niemrawym kręceniem głową, wierceniem się na fotelu i ruchach, które podejrzanie przypominały ucieczkę. Kerstin by jej pomogła, specjalnie kroiła kanapki na dostatecznie małe kawałki, aby Justine dała radę je przeżuć. A jednak po raz kolejny zrobiła to na marne. Z cichym westchnieniem wzięła koc z kanapy i mocniej otuliła nim siostrę, poprawiając poduszkę, którą miała pod głową na oparciu fotela.
- Spróbuj się zdrzemnąć - szepnęła troskliwie, zamykając opasłą książkę i odkładając ją na stół.
Sama nie zamierzała nigdzie iść, wróciła do szydełkowania, podwijając nogi pod siebie i raz na jakiś czas rzucając Justine smutne spojrzenie.
Próbując przekonać samą siebie, że nie ma tu ani grama jej winy - że siostra zwyczajnie nie była jeszcze gotowa na to, by wrócić do rzeczywistości.
/zt
Serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Niezapowiedziany, niespodziewany dotyk ją przeraził. Przerażał nadal, bo nie było to jednorazowym zdarzeniem. Przynosił wspomnienia największego wstydu, odarcia z resztek godności tak, że nie pozostało jej już nic. Nic poza nadal cicho tlącą sią wiarą, która każdego dnia umierała powoli.
Była cieniem, cieniem tego kim kiedyś była. Zmieniła się wraz z mijającym czasem, ale wiedziała, że wcześniejsze zmiany wynikały z potrzeby, te zostały narzucone odgórnie. Czy jeszcze miała kiedyś potrafić znów się uśmiechać? Albo cieszyć czymś niewiele znaczącym? Chwilą, która mogła trwać. Nawet jeśli tylko chwilę?
Nie była pewna w tej chwili zdawała się zawieszona, pomiędzy smutkiem i radością z obliczem, które przez większość czasu nie wyrażało niczego. Ujawniało jedynie strach a może obrzydzenie, kiedy nieoczekiwany dotyk odnajdował ją ponownie.
To nie tak, że robiła coś źle czy nieodpowiednio. Jej troska i gotowość była z pewnością tym, co jej pomagało. Pozwalało odetchnąć - choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Niewdzięcznie nie dostrzegając teraz ogromu wysiłku który wkładała.
Może od zawsze była niewdzięczna i egoistyczna.
Oddech uspokajał się powoli, a serce zaczynało wyhamowywać z szaleńczego tempa. Po chwili opuściła rękę na dół, czując jak ten wysiłek wykorzystał większość jej sił. Powoli, nieśpiesznie wróciła na fotel, zajmując miejsce jak wcześniej. Wzięła wdech w płuca, by później wypuścić je na zewnątrz. Ułożyła się, opierając głowę, spoglądając na widok rozpościerający się za oknem w salonie. Co miała dalej ze sobą zrobić? Czy powinna robić coś w ogóle? Może nie powinna wychodzić więcej poza mury domu, ponosząc jednoczesną karę i zyskując pewność że już nigdy nie zaszkodzi nikomu w ten sam sposób.
Powieki znów zaczęły jej ciążyć, kolejny ruch Kerrie przyciągnął jasne tęczówki - tym razem nie zareagowała jednak już gwałtownie, widząc jej kolejne działania. Pozwoliła okryć się kocem i przyzwolił powiekom po kilku uniesieniach opaść na dłużej. Ciemność znów zgarnęła ją do siebie, choć była pewność, że nawet tam nie odnajdzie spokoju.
| zt
Była cieniem, cieniem tego kim kiedyś była. Zmieniła się wraz z mijającym czasem, ale wiedziała, że wcześniejsze zmiany wynikały z potrzeby, te zostały narzucone odgórnie. Czy jeszcze miała kiedyś potrafić znów się uśmiechać? Albo cieszyć czymś niewiele znaczącym? Chwilą, która mogła trwać. Nawet jeśli tylko chwilę?
Nie była pewna w tej chwili zdawała się zawieszona, pomiędzy smutkiem i radością z obliczem, które przez większość czasu nie wyrażało niczego. Ujawniało jedynie strach a może obrzydzenie, kiedy nieoczekiwany dotyk odnajdował ją ponownie.
To nie tak, że robiła coś źle czy nieodpowiednio. Jej troska i gotowość była z pewnością tym, co jej pomagało. Pozwalało odetchnąć - choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Niewdzięcznie nie dostrzegając teraz ogromu wysiłku który wkładała.
Może od zawsze była niewdzięczna i egoistyczna.
Oddech uspokajał się powoli, a serce zaczynało wyhamowywać z szaleńczego tempa. Po chwili opuściła rękę na dół, czując jak ten wysiłek wykorzystał większość jej sił. Powoli, nieśpiesznie wróciła na fotel, zajmując miejsce jak wcześniej. Wzięła wdech w płuca, by później wypuścić je na zewnątrz. Ułożyła się, opierając głowę, spoglądając na widok rozpościerający się za oknem w salonie. Co miała dalej ze sobą zrobić? Czy powinna robić coś w ogóle? Może nie powinna wychodzić więcej poza mury domu, ponosząc jednoczesną karę i zyskując pewność że już nigdy nie zaszkodzi nikomu w ten sam sposób.
Powieki znów zaczęły jej ciążyć, kolejny ruch Kerrie przyciągnął jasne tęczówki - tym razem nie zareagowała jednak już gwałtownie, widząc jej kolejne działania. Pozwoliła okryć się kocem i przyzwolił powiekom po kilku uniesieniach opaść na dłużej. Ciemność znów zgarnęła ją do siebie, choć była pewność, że nawet tam nie odnajdzie spokoju.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
02.02.1958
Ja to mówią, nowy rok nowy ja. No cóż, może Gabriel nie miał w zamiarze się zmieniać jakoś diametralnie, ale wiedział, że są rzeczy, które powinny w nim się zmienić. Dużo myślał ostatnimi czasy nad wszystkim co się wydarzyło. Jego związek ze szlachcianką, naprawdę był na tle głupi, że myślał, że coś z tego będzie. Ba, zaangażował swoje serce w to bardziej niż przewidywał. Bardzo dawno nie czuł do kobiety tak silnego uczucia...a jednak nie wyszło. Okazało się, że panna Macmillan ceniła sobie zdanie rodziny i innych za ważniejsze od własnych uczuć. Musiał się z tym pogodzić, nie miał innego wyjścia, chociaż nie ukrywał, że było mu ciężko. Starał się to jednak w jakiś sposób ukryć przed rodziną, która tak naprawdę przez cały jego związek nie mieli o nim zielonego pojęcia. Przez to „zerwanie” dotarło do niego, że nie powinien sobie teraz głowy zawracać miłostkami. Należało skupić się na tym co tu i teraz, na rodzinie i najbliższych, chronić ich oraz udzielać się w trwającej wojnie. Nie miał najmniejszego zamiaru siedzieć z założonymi rękami. Jego postanowienie już wchodziło w życie. Reagowali na terror, który wprowadzał aktualny rząd, karali winnych zbrodni na niewinnych ludziach.
Chociaż nie pierwszy raz w życiu był świadkiem śmierci i nie pierwszy raz widział trupy, cały czas miał przed oczami zwłoki niewinnego mężczyzny, który został wywleczony z domu w środku nocy w samej piżamie w miasteczku Bath, który umarł mu na rękach. I choć nie myślał o tym często, nie chciał myśleć, to wspomnienia same wracały.
Nie spał tego dnia dobrze, w zasadzie w ogóle nie spał męczony koszmarami, które nigdy go nie opuściły. Jak raz zasną za chwilę obudził się z krzykiem i tyle było z jego spania.
Przemył twarz zimną wodą, po czym ubrał się i zszedł na spokojnie na dół. Zaszedł do kuchni, gdzie chwycił kanapkę na szybko i przygotował sobie herbatę, chociaż dałby się oskórować za kubek kawy. W korytarzu mimowolnie przejrzał się w lustrze. Mokre, po prysznicu, włosy opadały mu na oczy i jeszcze chwila i będą na tyle długie żeby opadać mu na ramiona. Zdecydowanie potrzebował strzyżenia, a jedyną osobą, która była w stanie go obciąć była…
- Kerrie? - zajrzał do salonu i uśmiechnął się na widok młodszej siostry, dobrze widział, że siedzi sobie z kotem na kolanach i książką w rękach. - Dzień doberek, jak poranek? - wszedł do pomieszczenia i usiadł wygodnie obok niej na kanapie – Co czytasz? - zagadał zaglądając jej przez ramię.
Ja to mówią, nowy rok nowy ja. No cóż, może Gabriel nie miał w zamiarze się zmieniać jakoś diametralnie, ale wiedział, że są rzeczy, które powinny w nim się zmienić. Dużo myślał ostatnimi czasy nad wszystkim co się wydarzyło. Jego związek ze szlachcianką, naprawdę był na tle głupi, że myślał, że coś z tego będzie. Ba, zaangażował swoje serce w to bardziej niż przewidywał. Bardzo dawno nie czuł do kobiety tak silnego uczucia...a jednak nie wyszło. Okazało się, że panna Macmillan ceniła sobie zdanie rodziny i innych za ważniejsze od własnych uczuć. Musiał się z tym pogodzić, nie miał innego wyjścia, chociaż nie ukrywał, że było mu ciężko. Starał się to jednak w jakiś sposób ukryć przed rodziną, która tak naprawdę przez cały jego związek nie mieli o nim zielonego pojęcia. Przez to „zerwanie” dotarło do niego, że nie powinien sobie teraz głowy zawracać miłostkami. Należało skupić się na tym co tu i teraz, na rodzinie i najbliższych, chronić ich oraz udzielać się w trwającej wojnie. Nie miał najmniejszego zamiaru siedzieć z założonymi rękami. Jego postanowienie już wchodziło w życie. Reagowali na terror, który wprowadzał aktualny rząd, karali winnych zbrodni na niewinnych ludziach.
Chociaż nie pierwszy raz w życiu był świadkiem śmierci i nie pierwszy raz widział trupy, cały czas miał przed oczami zwłoki niewinnego mężczyzny, który został wywleczony z domu w środku nocy w samej piżamie w miasteczku Bath, który umarł mu na rękach. I choć nie myślał o tym często, nie chciał myśleć, to wspomnienia same wracały.
Nie spał tego dnia dobrze, w zasadzie w ogóle nie spał męczony koszmarami, które nigdy go nie opuściły. Jak raz zasną za chwilę obudził się z krzykiem i tyle było z jego spania.
Przemył twarz zimną wodą, po czym ubrał się i zszedł na spokojnie na dół. Zaszedł do kuchni, gdzie chwycił kanapkę na szybko i przygotował sobie herbatę, chociaż dałby się oskórować za kubek kawy. W korytarzu mimowolnie przejrzał się w lustrze. Mokre, po prysznicu, włosy opadały mu na oczy i jeszcze chwila i będą na tyle długie żeby opadać mu na ramiona. Zdecydowanie potrzebował strzyżenia, a jedyną osobą, która była w stanie go obciąć była…
- Kerrie? - zajrzał do salonu i uśmiechnął się na widok młodszej siostry, dobrze widział, że siedzi sobie z kotem na kolanach i książką w rękach. - Dzień doberek, jak poranek? - wszedł do pomieszczenia i usiadł wygodnie obok niej na kanapie – Co czytasz? - zagadał zaglądając jej przez ramię.
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pick it up, pick it all up
And start again
You've got a second chance
You could go home
And start again
You've got a second chance
You could go home
Calutki wieczór oraz ranek robiła wszystko, by sprawiać wrażenie osoby niewinnej, lekko skruszonej, pod żadnym względem niezainteresowanej dawaniem upustu nieodpowiedzialnym pomysłom. Podejrzewała, że Gabriel wszystko już wypaplał Justine i Michaelowi, faceci byli w końcu gadułami, ale jeśli nawet reszta Tonksów zdawała sobie sprawę z niezręcznej sytuacji w miasteczku, nie dawali tego po sobie poznać. I dobrze, zostaliby bowiem rozgromieni gniewnym spojrzeniem, które bez wahania przywołałaby na twarz. Łagodność i uśmiech były tego dnia zwodnicze, czuła się gotowa walczyć o swoje prawo do widywania się z kim chciała, dopóki pozostawała w bezpiecznej Dolinie. Cała ta niespodziewana brawura rozpierała ją od środka, rwała się na zewnątrz - tyle, że nie miała na kim jej wyładować, gdyż wraz z nastaniem kolejnego dnia nikt nie wydawał się zainteresowany roztrząsaniem tamtej, wstydliwej bądź co bądź, sceny. Jakby się wcale nie wydarzyła albo - a to jeszcze gorsze - jakby wierzyli w to, że Kerstin wystarczyło raz powiedzieć i będzie się słuchać.
Z jednej strony miała dziecięcą chęć tupnięcia nogą i powiedzenia, że nie będzie, z drugiej natomiast było jej wstyd, że tak jej zależy na tym weekendowym spotkaniu, że jest skłonna nawet się pokłócić z najbliższymi ludźmi w jej życiu. Czuła z tego powodu wielki smutek, który po śniadaniu, kiedy już zastawiła stół pokrojonym chlebem, serkiem i warzywami, zaczął wypierać złość. Była w końcu Kerry Tonks, nie mogła gniewać się długo - bardzo długo za to potrafiła smęcić i chować się z obawy przed bolesnymi słowami. Zamiast zjeść z Michaelem nim wyszedł z domu, schowała się w salonie pod pretekstem ważnego krawieckiego projektu. No i owszem, miała do zrobienia jeszcze kilka rzędów kocyka, który zamówiła od niej jedna z pań z Doliny na nadchodzące narodziny dziecka, ale dość szybko zmęczyła się, odstawiła robótkę i zamiast tego sięgnęła po książkę - licząc na to, że lepiej poradzi sobie ona z rozgonieniem trudnych myśli i deszczowego nastroju.
Tom wskoczył jej na drugie kolano i zamruczał, gdy pieszczotliwie podrapała go pod bródką. Jej mały Czarny Pan zawsze wiedział, kiedy potrzebowała, żeby ktoś okazał jej wsparcie.
Drgnęła, gdy usłyszała głos Gabriela za plecami. Prawie była gotowa zatrzasnąć książkę i szykować się na trudną rozmowę, więc ramiona rozluźniły jej się z ulgą, gdy zrozumiała, że brat chciał się tylko zwyczajnie przywitać.
- Całkiem przyjemne. Spokojne. - Miała w tym tygodniu kilka dni wolnego. - Kanapki są w kuchni, zjadłeś już? - Odwróciła się i posłała bratu ciepły uśmiech. - Och, nic specjalnego, to książka z przepisami, którą dostałam od pani Giddery. Raczej by cię nie zaciekawiła - Zmierzyła go uważniejszym spojrzeniem, przesuwając wzrokiem po wilgotnych strąkach. - Strasznie zarosłeś, wiesz? Zaraz będziesz bardziej zarośnięty niż Mike, a to już wyczyn. - Pozwoliła sobie na drobny żart; z niektórych sytuacji żartować było trzeba, żeby zażegnać wiecznie napiętą atmosferę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Od wydarzeń przy plumkowej studni minęło już trochę czasu. I chociaż Gabriel nadal nie do końca wierzył w to co mu mówiła Kerrie, że zna tego chłopaka i w ogóle, to jednak nie roztrząsał tej sprawy. Raz, że nie było sensu, dwa, że nie chciał kwasu w domu, a trzy, wydawało mu się, że jego siostra jest na tyle dorosła, że nie wpakuje się w żadne kłopoty. Jeśli nie daj Merlinie doszłoby do jakiejś sytuacji zagrażającej jej życiu, a żadnego z nich nie byłoby w pobliżu, to nawet nie chciał myśleć jak mogłoby się to skończyć.
Oni sami nie raz, nie dwa ryzykowali życiem na rzecz poprawy sytuacji politycznej. Było ich mniej niż przeciwników, ale to wcale nie oznaczało, że byli słabsi. Musieli po prostu wkładać jeszcze więcej pracy i pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Gabriel do dzisiaj czuł na własnej skórze jego ostatnie wyjście. W środku nocy, nawet się nie zastanawiał tylko wyszedł, po tym jak pojawił się u niego patronus Fox’a. Nie rozpaczał nad tym, że przyjął na siebie potężne zaklęcie i do dzisiaj bolą go kości. Cieszył się, że złapali sprawców i uratowali zakładników. Pokazali tym przeklętym Rycerzom Walpurgii, że oni również potrafią być bezwzględni i walczyć o swoje racje. Przeciwnicy powinni się z nimi liczyć. Zakon miał w swoich szeregach wielu potężnych czarodziejów oraz takich, którzy cały czas się szkolili, poszerzali swoją wiedzę i rozwijali swoje umiejętności. Gabriel sam od jakiegoś czasu coraz więcej i coraz częściej angażował się w działania Zakonu. Raczej rzadko można go było spotkać w domu. Zwłaszcza teraz, kiedy łapał się wszystkiego aby odciągnąć myśli od Prudence Macmillan. Nie chciał o niej myśleć, dlatego zawracał sobie głowę innymi rzeczami. Rzeczami, które w jego mniemaniu miały większe znaczenie niż jakaś szlachcianka, która złamała mu serce.
- A tak, chwyciłem jedną albo dwie. Pychotka. - pokiwał głową z uśmiechem, po czym podrapał Toma za uchem – Ty pieszczotliwy sierściuchu. - zaśmiał się kręcąc głową z rozbawieniem i zerknął na książkę, którą trzymała w dłoniach Kerrie – W zasadzie to bym się chętnie nauczyć ugotować cokolwiek. Zagotować wodę na herbatę to sztuka, ale już na przykład nie jestem takim mistrzem patelni żeby nie przypalić jajecznicy. - skrzywił się zabawnie, po czym powoli odchylił się by oprzeć się o kanapę, plecy nadal mu doskwierały – No wiem...-westchnął zgarniając mokre włosy do tyłu. Z Michaelem w ogóle trudno jest konkurować jeśli chodzi o włosy...albo sierść...matko bosko, nie mów mu, że tak sobie żartuje. - puścił jej oczko niby to przerażony zakrywając usta dłonią – Ostrzyżesz mnie? - spytał po chwili przymilnym tonem.
Oni sami nie raz, nie dwa ryzykowali życiem na rzecz poprawy sytuacji politycznej. Było ich mniej niż przeciwników, ale to wcale nie oznaczało, że byli słabsi. Musieli po prostu wkładać jeszcze więcej pracy i pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Gabriel do dzisiaj czuł na własnej skórze jego ostatnie wyjście. W środku nocy, nawet się nie zastanawiał tylko wyszedł, po tym jak pojawił się u niego patronus Fox’a. Nie rozpaczał nad tym, że przyjął na siebie potężne zaklęcie i do dzisiaj bolą go kości. Cieszył się, że złapali sprawców i uratowali zakładników. Pokazali tym przeklętym Rycerzom Walpurgii, że oni również potrafią być bezwzględni i walczyć o swoje racje. Przeciwnicy powinni się z nimi liczyć. Zakon miał w swoich szeregach wielu potężnych czarodziejów oraz takich, którzy cały czas się szkolili, poszerzali swoją wiedzę i rozwijali swoje umiejętności. Gabriel sam od jakiegoś czasu coraz więcej i coraz częściej angażował się w działania Zakonu. Raczej rzadko można go było spotkać w domu. Zwłaszcza teraz, kiedy łapał się wszystkiego aby odciągnąć myśli od Prudence Macmillan. Nie chciał o niej myśleć, dlatego zawracał sobie głowę innymi rzeczami. Rzeczami, które w jego mniemaniu miały większe znaczenie niż jakaś szlachcianka, która złamała mu serce.
- A tak, chwyciłem jedną albo dwie. Pychotka. - pokiwał głową z uśmiechem, po czym podrapał Toma za uchem – Ty pieszczotliwy sierściuchu. - zaśmiał się kręcąc głową z rozbawieniem i zerknął na książkę, którą trzymała w dłoniach Kerrie – W zasadzie to bym się chętnie nauczyć ugotować cokolwiek. Zagotować wodę na herbatę to sztuka, ale już na przykład nie jestem takim mistrzem patelni żeby nie przypalić jajecznicy. - skrzywił się zabawnie, po czym powoli odchylił się by oprzeć się o kanapę, plecy nadal mu doskwierały – No wiem...-westchnął zgarniając mokre włosy do tyłu. Z Michaelem w ogóle trudno jest konkurować jeśli chodzi o włosy...albo sierść...matko bosko, nie mów mu, że tak sobie żartuje. - puścił jej oczko niby to przerażony zakrywając usta dłonią – Ostrzyżesz mnie? - spytał po chwili przymilnym tonem.
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby tylko rodzeństwo miało świadomość tego, ile już razy Kerstin natknęła się w Dolinie Godryka na złych ludzi; ludzi pragnących zrobić jej krzywdę, jak tamten mężczyzna na cmentarzu i kobieta przy studni - lub ludzi po prostu podejrzanych, o mrocznej aurze, której w tamtym czasie nie była w stanie przejrzeć. O niektórych sytuacjach dowiedzieli się z opóźnieniem, o innych wcale. Nigdy nie chciała stać się dla nich przyczynkiem zmartwień większych niż i tak odczuwali, a skoro za każdym razem dawała radę wrócić do domu o własnych siłach albo z pomocą jakiejś uczynnej duszy... to właściwie o czym miała być rozmowa? Czasu się cofnąć nie dało, a jedyne rozwiązanie, które pewnie przyszłoby do głowy Gabrielowi albo Justine, to zamknąć Kerstin w domu, a na to absolutnie nie mogła pozwolić, bo inaczej by zwariowała, nawet mimo całej miłości i przyjemności, jaką czerpała z bycia gospodynią. Wszystko musiało być we właściwych proporcjach, żeby życie miało sens.
Czasem po prostu musiała radzić sobie z ryzykiem, z niebezpieczeństwem. Z Thomasem było inaczej. Czuła, że jest, czuła, że przeczucie wcale ją co do niego nie myli i utwierdzała się w przekonaniu o tym za każdym razem, gdy uroczy młody chłopak wyciągał ją na spacer albo odwiedzał na targu. Na początku zwierzała się jeszcze siostrze z uczuć, ale w pewnym momencie zaczęła mówić mniej, rzadziej, aż stało się to czymś tylko między ich dwójką. Czymś własnym, intymnym i ważnym.
Uśmiech na ustach Kerry był może trochę łagodniejszy, bardziej marzycielski niż zwykle, ale poza tym nie dała przecież po sobie nic poznać.
- Masz chętkę pobawić się z wujkiem Gabrysiem? - Uśmiechnęła się, kiedy jej kochany czarny kotek połasił się do dużej dłoni jej brata, a potem leniwie przeciągnął się i zeskoczył z jej kolan, żeby wspiąć się na oparcie fotela. - Nie? No dobrze... - Spojrzała na książkę, otwartą na stronie o przygotowywaniu tart z resztek i prostych składników. W tych czasach przeglądanie bardziej wymyślnych przepisów nie miało większego sensu. - Możesz zawsze przyjść do kuchni, kiedy gotuję, poobserwować. Pomogę ci - Spojrzała na brata z ukosa, obserwując go uważnie, a potem parsknęła leciutko pod nosem, słysząc uwagę na temat sierści. Wciąż nie rozumiała wielkiej sprawy, jaką w czarodziejskim świecie było wilkołactwo. W porównaniu do wszystkich innych magicznych sztuczek, jej zdaniem nie powinno to być czymś odstającym od normy. - Twój sekret jest ze mną bezpieczny. - Uśmiechnęła się i chciała wrócić do książki, ale prośba brata przykuła jej uwagę. - Hmm, nie obcinałam nikomu włosów od czasu studiów, kiedy prosiły mnie o to koleżanki w dormitorium. Jesteś pewien, że chcesz tak zaryzykować? - zapytała nieco zaczepnie, ale już zbierała się z fotela, odkładając książkę na stolik i z przyzwyczajenia przecierając wnętrza dłoni o fartuch. - Zobaczę, czy mamy dość ostre nożyczki. Może trzeba będzie je naostrzyć. - Bo przecież koniec końców nie było takiej rzeczy, której by dla brata nie zrobiła.
Czasem po prostu musiała radzić sobie z ryzykiem, z niebezpieczeństwem. Z Thomasem było inaczej. Czuła, że jest, czuła, że przeczucie wcale ją co do niego nie myli i utwierdzała się w przekonaniu o tym za każdym razem, gdy uroczy młody chłopak wyciągał ją na spacer albo odwiedzał na targu. Na początku zwierzała się jeszcze siostrze z uczuć, ale w pewnym momencie zaczęła mówić mniej, rzadziej, aż stało się to czymś tylko między ich dwójką. Czymś własnym, intymnym i ważnym.
Uśmiech na ustach Kerry był może trochę łagodniejszy, bardziej marzycielski niż zwykle, ale poza tym nie dała przecież po sobie nic poznać.
- Masz chętkę pobawić się z wujkiem Gabrysiem? - Uśmiechnęła się, kiedy jej kochany czarny kotek połasił się do dużej dłoni jej brata, a potem leniwie przeciągnął się i zeskoczył z jej kolan, żeby wspiąć się na oparcie fotela. - Nie? No dobrze... - Spojrzała na książkę, otwartą na stronie o przygotowywaniu tart z resztek i prostych składników. W tych czasach przeglądanie bardziej wymyślnych przepisów nie miało większego sensu. - Możesz zawsze przyjść do kuchni, kiedy gotuję, poobserwować. Pomogę ci - Spojrzała na brata z ukosa, obserwując go uważnie, a potem parsknęła leciutko pod nosem, słysząc uwagę na temat sierści. Wciąż nie rozumiała wielkiej sprawy, jaką w czarodziejskim świecie było wilkołactwo. W porównaniu do wszystkich innych magicznych sztuczek, jej zdaniem nie powinno to być czymś odstającym od normy. - Twój sekret jest ze mną bezpieczny. - Uśmiechnęła się i chciała wrócić do książki, ale prośba brata przykuła jej uwagę. - Hmm, nie obcinałam nikomu włosów od czasu studiów, kiedy prosiły mnie o to koleżanki w dormitorium. Jesteś pewien, że chcesz tak zaryzykować? - zapytała nieco zaczepnie, ale już zbierała się z fotela, odkładając książkę na stolik i z przyzwyczajenia przecierając wnętrza dłoni o fartuch. - Zobaczę, czy mamy dość ostre nożyczki. Może trzeba będzie je naostrzyć. - Bo przecież koniec końców nie było takiej rzeczy, której by dla brata nie zrobiła.
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Drewniany Salon
Szybka odpowiedź