Wyjście na taras
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Wyjście na taras
Z jednej strony domu znajduje się obszerny taras, umiejscowiony zaraz nad wodą, która obmywa niższe partie domu. Drzwiczki nie są do końca szczelne, dlatego nie raz, silniejszy podmuch wiatru otwiera je. Deski skrzypią pod nogami, informując o czasie, jaki upłynął już w tym miejscu. Jednak żadnemu z domowników zdaje się to nie przeszkadzać. W powietrzu, od morza czuć słony zapach, których przynosi podmuch wiatru. Powietrze jest czyste i przyjemne.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie czuła jeszcze tego klimatu — ostatecznego. Szumiało jej w głowie, rozweseliła się, automatycznie przestając myśleć o ludziach, których zamordowała i zwłokach, które likwidował — jak się okazało — chłopak jej przyjaciółki, który nie był jej chłopakiem, ale ona chciała by nim był, tylko, że on nie mógł. To był ten stan błogości, który pchał w ramiona innych, rozniecał ochotę na przytulanie, czułości, tak jak na głupoty, których z pewnością nie popełniłaby nie tknąwszy alkoholu. Ognista była zdradziecka, szczególnie ta, którą wygrały na weselu Macmillanów. Dlatego spojrzała podejrzliwie na Lydię.
— Jaki widelczyk?— Zastanawiała się, w którym momencie przegapiła rozmowę o rybie, ale w końcu machnęła na to ręką. Nieważne. Skamander też był nieważny, nie chciało jej się trwonić energii na to, by o nim opowiadać. Osunęła się jeszcze niżej, by na drewnianej przybudówce oprzeć głowę i unieść mętne spojrzenie w stronę gwiazd. Na propozycję przysięgi uśmiechnęła się szeroko; nie wiedziała co czyni, naprawdę. Gdyby tylko matka ją słyszała, przegadałaby ją od razu, rozpoczynając od tego, że pstro ma w głowie. Ale było w tym coś pokrzepiającego. Że nie tylko ona miała to pstro w głowie. I że każda z nich, choć realia były inne, miała w sobie romantyczną duszę. Zaśmiała się, wyciągając przed siebie rękę. Tak, to była przysięga godna prawdziwej przyjaźni. I miała przetrwać wszystko.
Zerknęła na Moore jeszcze bardziej podejrzliwie, gdy zaczęła rozmawiać z podłogą.
— Do kogo mówisz?— Może rozlała się tam whisky i rozmawiała z własnym odbiciem? A może w surowym drewnie dostrzegła podobieństwo do Cedrica? W końcu kiedy go poznała, pracował w tartaku. Potrząsnęła głową; dość tych myśli. Błogość. Miała być błogość.
— Robiliście to na dworze Macmillanów? Jak lord i dama — zagwizdała przeciągle, wyciągając rękę wzdłuż oparcia. — Ale w łóżku, czy jak? — zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy zakradli się do jakiejś sypialni. — Bo ja z Percivalem nie dostaliśmy propozycji zostania na noc. Na całe szczęście, co prawda, ale...— Uniosła brew podejrzliwie, przyglądając się Just. Chyba nie zajęli łóżka parze młodej? A może schowali się w komórce, licząc, że skrzaty też ich nie znajdą? To było co najmniej dziwne. — Mhm— odparła skąpo na pierwsze pytanie o Michaela. Przymknęła powieki. Nie była pewna, co właściwie powinna dodać. — Cicho, ciszej! Shhshh!— zaczęła je wszystkie uciszać, gdy, jak kwoki zaczęły nagle podnosić głos na widok wiadra z ziarnem. Wyprostowała się i rękami nakazała absolutny spokój. — Obudzicie go!— Przewróciła oczami, jeszcze tego brakowało, by wyglądał przez okno teraz i je podsłuchiwał. Zmarszczyła brwi i kontrolnie spojrzała w górę, szukając okien na piętrze, czy aby na pewno wszystkie są zamknięte. Były. — No... Zaraz po sylwestrze, przeszedł do sklepu z ciastem. Szukaliśmy w nim szczęścia, aż zjedliśmy prawie całe. Zaskoczył mnie i przypadkiem wylałam na niego gorąca herbatę— Spojrzała na rozemocjonowaną Moore, jakby to właśnie przed nią się tłumaczyła; jakby przed nią chciała lub musiała to zrobić, przez wzgląd na Williama. Ale jego nie było przecież wtedy nawet w kraju. Zresztą, jakie to miało w ogóle znacznie. — O czym chcesz z nim gadać, co?— spojrzała na Kerstin pełna obaw, co do wyobrażeń podobnej rozmowy. — O niczym z nim nie rozmawiaj. Nie było tematu, nic nie mówiłam. Zapomnijcie o tym.— Zestresowała się cała. Sytuacja będzie niezręczna, ale mogła to przewidzieć zanim się odezwała. Jak oni siądą jutro rano do wspólnego śniadania?
— Dearborn... — westchnęła i przetarła całą, otwartą dnia twarz, wciskając sobie oczy w głąb czaszki. Dopiero po chwili przypomniała sobie jak bardzo są cenne i jak bardzo źle byłoby je wgnieść. Zaprzestała. — Nie wierzę... — Pokręciła głową. Tego było jakby za dużo już. Był przemiłym mężczyzną, trudno było jej sobie go wyobrazić w roli palanta. Kąpiel w morzu była najlepszym, co mogły sobie teraz zafundować. Na otrzeźwienie. Czuła, że to wszystko to był naprawdę genialny plan.
— Nieważne, kogo, ważne, że lepsze — zacisnęła usta, a później zrobiła symboliczny gest zapinania ust na guziki i wzruszyła ramionami, by pobiec ścieżką w dół. Miała we włosach kwiatki i trawę, ale nie zwróciła na to uwagi. Ruszyła za nimi, przez wywrotkę, zostając całkiem w tyle. Chcąc dogonić resztę, wzięła rozbieg, gubiąc po drodze w piasku buty. Zatrzymała się szybko już w wodzie, na krótko spoglądając na swoje zamoczone stopy (nie były stopami olbrzymki).
— Sama jesteś ślamazara!— krzyknęła do Kerstin, a zaraz potem przed oczami pofrunął jej stanik. Rozpięła sukienkę, ale guziki nie chciały puścić, a może palce jej się plątały. — Lili, weź no mi z tym pomóż — jęknęła, nie radząc sobie z z tym kompletnie. Przebierała już nogami, chcąc wejść do wody. — Kerstin, uważaj na trytony. I nie daj im się zwieść, nie całują się lepiej niż... — już zapomniała sama kto, w ferworze walki z własnym biustem, który nie chciał się przecisnąć przez zapiętą sukienkę. — Ej, czekajcie na mnie, no!— To było niesprawiedliwe. A mogła założyć wiązaną.
— Jaki widelczyk?— Zastanawiała się, w którym momencie przegapiła rozmowę o rybie, ale w końcu machnęła na to ręką. Nieważne. Skamander też był nieważny, nie chciało jej się trwonić energii na to, by o nim opowiadać. Osunęła się jeszcze niżej, by na drewnianej przybudówce oprzeć głowę i unieść mętne spojrzenie w stronę gwiazd. Na propozycję przysięgi uśmiechnęła się szeroko; nie wiedziała co czyni, naprawdę. Gdyby tylko matka ją słyszała, przegadałaby ją od razu, rozpoczynając od tego, że pstro ma w głowie. Ale było w tym coś pokrzepiającego. Że nie tylko ona miała to pstro w głowie. I że każda z nich, choć realia były inne, miała w sobie romantyczną duszę. Zaśmiała się, wyciągając przed siebie rękę. Tak, to była przysięga godna prawdziwej przyjaźni. I miała przetrwać wszystko.
Zerknęła na Moore jeszcze bardziej podejrzliwie, gdy zaczęła rozmawiać z podłogą.
— Do kogo mówisz?— Może rozlała się tam whisky i rozmawiała z własnym odbiciem? A może w surowym drewnie dostrzegła podobieństwo do Cedrica? W końcu kiedy go poznała, pracował w tartaku. Potrząsnęła głową; dość tych myśli. Błogość. Miała być błogość.
— Robiliście to na dworze Macmillanów? Jak lord i dama — zagwizdała przeciągle, wyciągając rękę wzdłuż oparcia. — Ale w łóżku, czy jak? — zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy zakradli się do jakiejś sypialni. — Bo ja z Percivalem nie dostaliśmy propozycji zostania na noc. Na całe szczęście, co prawda, ale...— Uniosła brew podejrzliwie, przyglądając się Just. Chyba nie zajęli łóżka parze młodej? A może schowali się w komórce, licząc, że skrzaty też ich nie znajdą? To było co najmniej dziwne. — Mhm— odparła skąpo na pierwsze pytanie o Michaela. Przymknęła powieki. Nie była pewna, co właściwie powinna dodać. — Cicho, ciszej! Shhshh!— zaczęła je wszystkie uciszać, gdy, jak kwoki zaczęły nagle podnosić głos na widok wiadra z ziarnem. Wyprostowała się i rękami nakazała absolutny spokój. — Obudzicie go!— Przewróciła oczami, jeszcze tego brakowało, by wyglądał przez okno teraz i je podsłuchiwał. Zmarszczyła brwi i kontrolnie spojrzała w górę, szukając okien na piętrze, czy aby na pewno wszystkie są zamknięte. Były. — No... Zaraz po sylwestrze, przeszedł do sklepu z ciastem. Szukaliśmy w nim szczęścia, aż zjedliśmy prawie całe. Zaskoczył mnie i przypadkiem wylałam na niego gorąca herbatę— Spojrzała na rozemocjonowaną Moore, jakby to właśnie przed nią się tłumaczyła; jakby przed nią chciała lub musiała to zrobić, przez wzgląd na Williama. Ale jego nie było przecież wtedy nawet w kraju. Zresztą, jakie to miało w ogóle znacznie. — O czym chcesz z nim gadać, co?— spojrzała na Kerstin pełna obaw, co do wyobrażeń podobnej rozmowy. — O niczym z nim nie rozmawiaj. Nie było tematu, nic nie mówiłam. Zapomnijcie o tym.— Zestresowała się cała. Sytuacja będzie niezręczna, ale mogła to przewidzieć zanim się odezwała. Jak oni siądą jutro rano do wspólnego śniadania?
— Dearborn... — westchnęła i przetarła całą, otwartą dnia twarz, wciskając sobie oczy w głąb czaszki. Dopiero po chwili przypomniała sobie jak bardzo są cenne i jak bardzo źle byłoby je wgnieść. Zaprzestała. — Nie wierzę... — Pokręciła głową. Tego było jakby za dużo już. Był przemiłym mężczyzną, trudno było jej sobie go wyobrazić w roli palanta. Kąpiel w morzu była najlepszym, co mogły sobie teraz zafundować. Na otrzeźwienie. Czuła, że to wszystko to był naprawdę genialny plan.
— Nieważne, kogo, ważne, że lepsze — zacisnęła usta, a później zrobiła symboliczny gest zapinania ust na guziki i wzruszyła ramionami, by pobiec ścieżką w dół. Miała we włosach kwiatki i trawę, ale nie zwróciła na to uwagi. Ruszyła za nimi, przez wywrotkę, zostając całkiem w tyle. Chcąc dogonić resztę, wzięła rozbieg, gubiąc po drodze w piasku buty. Zatrzymała się szybko już w wodzie, na krótko spoglądając na swoje zamoczone stopy (nie były stopami olbrzymki).
— Sama jesteś ślamazara!— krzyknęła do Kerstin, a zaraz potem przed oczami pofrunął jej stanik. Rozpięła sukienkę, ale guziki nie chciały puścić, a może palce jej się plątały. — Lili, weź no mi z tym pomóż — jęknęła, nie radząc sobie z z tym kompletnie. Przebierała już nogami, chcąc wejść do wody. — Kerstin, uważaj na trytony. I nie daj im się zwieść, nie całują się lepiej niż... — już zapomniała sama kto, w ferworze walki z własnym biustem, który nie chciał się przecisnąć przez zapiętą sukienkę. — Ej, czekajcie na mnie, no!— To było niesprawiedliwe. A mogła założyć wiązaną.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Przemożna chęć przyłożenia głowy do jakiekolwiek płaskiej powierzchni zaczynała szturmem wdzierać się do jej myśli i zakorzeniać się w niej, rozprzestrzeniać jak choroba. Zewsząd słyszała już tylko zachęcające modły podłogi wznoszone do jasnych uszu, w których szumiało jak na sztormie. Przechodziła jej ochota na rozmowy, alkohol pędził przez żyły i zachęcał do oddania się w niezmącony niczym sen, zatrzymanie się na kilka godzin w tym pędzącym ku samodestrukcji świecie.
– Do ryb taki jakiś, wiesz… – wystawiła w stronę Hann trzy palce, jakby nagle stały się ząbkami wyimaginowanego widelczyka do ryb, które w rzeczywistości na oczy nigdy nie widziała, bo przecież do wszystkiego można było używać jednego sztućca, tylko szlachta wydziwiała jak zawsze. Lekko zafalowała w powietrzu tymi palcami, udając że coś drapie. W końcowym rezultacie wyglądały raczej jak haczka. – Za staropanieństwo nie, ale za małżeństwo tylko z miłości – tak! Jesteśmy kobietami i wiemy, czego chcemy! – bełkotliwy ton brzmiał jak piracki hejnał na cześć znalezionego skarbu. Mogła jeszcze napluć na dłoń, żeby zapieczętować przysięgę wieczystą, jaką sobie złożyły, ale jednak się w ostatniej chwili rozmyśliła. Ten pakt też odrobinę ją rozbudził, choć uszy, prawdopodobnie przez ten koszmarny szum, nie wychwytywały już całych zdań, a jedynie ich skrawki, wolne słowa, które można było sklejać ze sobą dowolnie. – To prosiłaś się czy nie prosiłaś, Kerrie? To mi wygląda podejrzanie – zmarszczyła brwi tak mocno i groteskowo wydęła wargi, że przypominała fuczącego na weselu starego wuja. – Robiliście to w łóżku?! – rozdziawiła mocno usta na Just, mrugając bardzo intensywnie, ale powoli, bo nie dowierzała! – O rany… – nagle uświadomiła sobie, że przecież to wcale nie jest takie dziwne. To znaczy, byłoby, gdyby same wcześniej tego nie robiły, ale skoro były zepsute w podobnym stopniu, bo to nie czasy na takie przygody, to nie było się czemu dziwić. Już nie. Już za późno na jakiekolwiek zdziwienie i żałowanie. Teraz należało po prostu to przełknąć i iść dalej z nieco większą pokorą. Należało, ale nikt przecież nie stał nad tobą z batem, to tylko niewidzialna ręka moralności pilnowała, żebyś nie zabrnęła za daleko – tylko ona. I twoje własne sumienie. – Jak nic nie móiłaś, jak móiłaś, Hann. Tak nie wolno, m-m – pokręciła po pijanemu głową. – Ejej, ja znam to spojrzenie! – wystawiła palucha na Just i Hannah, mierząc je podejrzliwym spojrzeniem. – Ani się ważcie igno… ing… ingerować! Ja se to z nim załatwię – a guzik prawda.
Podróż do morza okazała się skomplikowana – najpierw falujący grunt, potem nierówne kamienie, na których Lydia finalnie wylądowała czterema literami, a potem piasek, który zdawał się Lydii zaczarowany, jak te całe ruchome piaski. Zdejmując spodnie Michaela znowu upadła na tyłek, w końcu na nim została, śmiejąc się jak głupi do sera. Nie zdążyła zdjąć koszuli, kiedy Hann zawołała ją o pomoc.
– JuuUUUuuż – zakołysała się wstając, wyglądało to nieciekawie, jakby dopiero co wysiadła z magicznej kolejki górskiej. – Ależ wieje – burknęła, idąc w stronę Hani, zdejmując przez głowę męską koszulę, zaraz zostając w samej bielizny. – Co ty chcesz, żeby ci odpięła te piędziesiąt guzików, które tu masz? W życiu! – ale jednak sięgnęła do maleńkich oczek, mrużąc przy tym swoja własne jak stara babina w okularach ze szkłami grubości denek od szklanek. Jeden poszedł, ale musiała się namęczyć. Potem drugi, łatwiej już było, palce mocniej się skupiały; trzeci, czwarty, piąty. – Już? Możesz zdjąć? Ledwo widzę. Kerrie! – wychyliła się zza ramienia Hann, żeby sprawdzić, co się działo z młodszą Tonks, ale prędko podniosła się z wody. Zerknęła na Just. – No ściągaj, na co czekasz? – pomogła Wright z ostatnim guziczkiem i sama usiłowała odpiąć maleńkie haczyki spinające obie części lekkiego stanika. Odrzuciła go na bok i z syrenim krzykiem wbiegła w morską toń – ta zweryfikowała jej zamiary z pierwszą falą, która powaliła ją najpierw na bok, a potem na plecy. – JAKA ZIMNA! – pisnęła, mając wrażenie, że trzeźwieje teraz, już, w tej chwili. – JAKA TA WODA JEST ZIMNA.
A alkohol wcale tak mocno nie grzał.
| ode mnie zt
– Do ryb taki jakiś, wiesz… – wystawiła w stronę Hann trzy palce, jakby nagle stały się ząbkami wyimaginowanego widelczyka do ryb, które w rzeczywistości na oczy nigdy nie widziała, bo przecież do wszystkiego można było używać jednego sztućca, tylko szlachta wydziwiała jak zawsze. Lekko zafalowała w powietrzu tymi palcami, udając że coś drapie. W końcowym rezultacie wyglądały raczej jak haczka. – Za staropanieństwo nie, ale za małżeństwo tylko z miłości – tak! Jesteśmy kobietami i wiemy, czego chcemy! – bełkotliwy ton brzmiał jak piracki hejnał na cześć znalezionego skarbu. Mogła jeszcze napluć na dłoń, żeby zapieczętować przysięgę wieczystą, jaką sobie złożyły, ale jednak się w ostatniej chwili rozmyśliła. Ten pakt też odrobinę ją rozbudził, choć uszy, prawdopodobnie przez ten koszmarny szum, nie wychwytywały już całych zdań, a jedynie ich skrawki, wolne słowa, które można było sklejać ze sobą dowolnie. – To prosiłaś się czy nie prosiłaś, Kerrie? To mi wygląda podejrzanie – zmarszczyła brwi tak mocno i groteskowo wydęła wargi, że przypominała fuczącego na weselu starego wuja. – Robiliście to w łóżku?! – rozdziawiła mocno usta na Just, mrugając bardzo intensywnie, ale powoli, bo nie dowierzała! – O rany… – nagle uświadomiła sobie, że przecież to wcale nie jest takie dziwne. To znaczy, byłoby, gdyby same wcześniej tego nie robiły, ale skoro były zepsute w podobnym stopniu, bo to nie czasy na takie przygody, to nie było się czemu dziwić. Już nie. Już za późno na jakiekolwiek zdziwienie i żałowanie. Teraz należało po prostu to przełknąć i iść dalej z nieco większą pokorą. Należało, ale nikt przecież nie stał nad tobą z batem, to tylko niewidzialna ręka moralności pilnowała, żebyś nie zabrnęła za daleko – tylko ona. I twoje własne sumienie. – Jak nic nie móiłaś, jak móiłaś, Hann. Tak nie wolno, m-m – pokręciła po pijanemu głową. – Ejej, ja znam to spojrzenie! – wystawiła palucha na Just i Hannah, mierząc je podejrzliwym spojrzeniem. – Ani się ważcie igno… ing… ingerować! Ja se to z nim załatwię – a guzik prawda.
Podróż do morza okazała się skomplikowana – najpierw falujący grunt, potem nierówne kamienie, na których Lydia finalnie wylądowała czterema literami, a potem piasek, który zdawał się Lydii zaczarowany, jak te całe ruchome piaski. Zdejmując spodnie Michaela znowu upadła na tyłek, w końcu na nim została, śmiejąc się jak głupi do sera. Nie zdążyła zdjąć koszuli, kiedy Hann zawołała ją o pomoc.
– JuuUUUuuż – zakołysała się wstając, wyglądało to nieciekawie, jakby dopiero co wysiadła z magicznej kolejki górskiej. – Ależ wieje – burknęła, idąc w stronę Hani, zdejmując przez głowę męską koszulę, zaraz zostając w samej bielizny. – Co ty chcesz, żeby ci odpięła te piędziesiąt guzików, które tu masz? W życiu! – ale jednak sięgnęła do maleńkich oczek, mrużąc przy tym swoja własne jak stara babina w okularach ze szkłami grubości denek od szklanek. Jeden poszedł, ale musiała się namęczyć. Potem drugi, łatwiej już było, palce mocniej się skupiały; trzeci, czwarty, piąty. – Już? Możesz zdjąć? Ledwo widzę. Kerrie! – wychyliła się zza ramienia Hann, żeby sprawdzić, co się działo z młodszą Tonks, ale prędko podniosła się z wody. Zerknęła na Just. – No ściągaj, na co czekasz? – pomogła Wright z ostatnim guziczkiem i sama usiłowała odpiąć maleńkie haczyki spinające obie części lekkiego stanika. Odrzuciła go na bok i z syrenim krzykiem wbiegła w morską toń – ta zweryfikowała jej zamiary z pierwszą falą, która powaliła ją najpierw na bok, a potem na plecy. – JAKA ZIMNA! – pisnęła, mając wrażenie, że trzeźwieje teraz, już, w tej chwili. – JAKA TA WODA JEST ZIMNA.
A alkohol wcale tak mocno nie grzał.
| ode mnie zt
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Czas płynął szybciej, a może właściwie po prostu lżej niż w ciągu ostatnich lat. Mimo że tematy, które przewijały się dzisiaj, naprawdę dotykały wszystkiego. Swoje też robił alkohol, który wyjątkowo dobrze na nią dziś działał. A może nie dobrze, a zwyczajnie szybko. Spojrzała na siostrę unosząc jedną brew, kiedy ta zajmowała się piaskiem. Chociaż nowości pod postacią Kerstin całującej się z Percivalem się nie spodziewała. Już mniej zdziwił ją Michael całujący Hannah. Za to, Cedric, który okazał się znanym im aurorem sprawiał, że wykrzywiała w niezadowoleniu usta. Na słowa Hannah wywróciła oczami i pokręciła głową.
- Wiemy czeho chcemy! - zgodziła się, półkrzycząc do toastu, który wznosiły właśnie we czwórkę. Małżeństwo z miłości. Ona to nawet obok miłości nie chciała i chciała jednocześnie stawać. Właściwie sama nie wiedziała, czego chciała. I tu był największy problem.
- Jak to jest, jak lord i dama? - zapytała unosząc ku górze jedną z brwi. - Nie robiliśmy tego. - zaprzeczyła wydymając lekko usta. - Spaliśmy. Każdy sam, ale obok, rozumiecie? - zapytała je, spoglądając na każdą po kolei. - Co? No w łóżku, a gdzie? - zapytała Wright, kiedy ta snuła jakieś dziwne domysły nie bardzo wiedząc dokąd zmierza to jej wypytywanie.
- Pogadaj! - poparła unosząc do góry rękę z wystawionym palcem wskazującym, po czym zaśmiała się. Biedny, Michael, smacznie spał nie spodziewając się tego, co właśnie do niego zmierzało.
- No weeeeś. - powiedziała, pacając Hankę w kolano, kiedy ta stwierdziła, że nic więcej o tych klatach nie będzie mówić. Trochę szkoda, była ciekawa, kogo te klaty Hanka mogła widzieć. Zmrużyła lekko oczy spoglądając na nią.
Zmarugała kilka razy, kiedy Lidka wskazała na nią i na Hankę palcem. Spojrzała na Wright a później na Lydię otwierając usta.
- Tak tylko troche? - zapytała, unosząc rękę i rozkładając kciuk i palec wskazujący na odległość kilku centymetrów. Bardziej żeby się z nią podrażnić, niż rzeczywiście próbować coś zmienić. Nie zamierzała przecież działać za jej plecami. Przynajmniej dzisiaj.
- Przyfganiał ganek kociołowi. - odpowiedziała Kestin kompletnie nieprzejęta tym nader prawdziwym stwierdzeniem. Widocznie tego właśnie potrzebowała. Chwili odpoczynku, oddechu, wolności od zmartwień i myśli. A to zawsze mogła dostać przy tej dwójce. Śmiała się z tego co się działo z trudem nadążając za wszystkim i wszystkimi.
- No ściągam. - zamarudziła, zrzucając z siebie resztki rzeczy. - Ughh, zimna. - oszacowała, kiedy jej kostki obmywa woda. Zamknęła oczy wchodząc szybko dalej, wtedy nie będzie czuła, że jest aż tak zimno? Może, chyba. Właściwie nie była pewna. Lydia jedynie powielała jej własne myśli. Trochę głośniej. - Ej, Lily, ale wiesz, że tfo gadanie i tak nie zmienji jej temraratury? - zapytała, śmiejąc się. W jakiejś krótkiej chwili, patrząc na kontury przyjaciółek i siostry, czuła się zwyczajnie… szczęśliwa? Na kilka chwil wyjęta z wojny, problemów, odroczonych - a przynajmniej odłożonych na jutro. Na kolejny, następny dzień.
- Wiemy czeho chcemy! - zgodziła się, półkrzycząc do toastu, który wznosiły właśnie we czwórkę. Małżeństwo z miłości. Ona to nawet obok miłości nie chciała i chciała jednocześnie stawać. Właściwie sama nie wiedziała, czego chciała. I tu był największy problem.
- Jak to jest, jak lord i dama? - zapytała unosząc ku górze jedną z brwi. - Nie robiliśmy tego. - zaprzeczyła wydymając lekko usta. - Spaliśmy. Każdy sam, ale obok, rozumiecie? - zapytała je, spoglądając na każdą po kolei. - Co? No w łóżku, a gdzie? - zapytała Wright, kiedy ta snuła jakieś dziwne domysły nie bardzo wiedząc dokąd zmierza to jej wypytywanie.
- Pogadaj! - poparła unosząc do góry rękę z wystawionym palcem wskazującym, po czym zaśmiała się. Biedny, Michael, smacznie spał nie spodziewając się tego, co właśnie do niego zmierzało.
- No weeeeś. - powiedziała, pacając Hankę w kolano, kiedy ta stwierdziła, że nic więcej o tych klatach nie będzie mówić. Trochę szkoda, była ciekawa, kogo te klaty Hanka mogła widzieć. Zmrużyła lekko oczy spoglądając na nią.
Zmarugała kilka razy, kiedy Lidka wskazała na nią i na Hankę palcem. Spojrzała na Wright a później na Lydię otwierając usta.
- Tak tylko troche? - zapytała, unosząc rękę i rozkładając kciuk i palec wskazujący na odległość kilku centymetrów. Bardziej żeby się z nią podrażnić, niż rzeczywiście próbować coś zmienić. Nie zamierzała przecież działać za jej plecami. Przynajmniej dzisiaj.
- Przyfganiał ganek kociołowi. - odpowiedziała Kestin kompletnie nieprzejęta tym nader prawdziwym stwierdzeniem. Widocznie tego właśnie potrzebowała. Chwili odpoczynku, oddechu, wolności od zmartwień i myśli. A to zawsze mogła dostać przy tej dwójce. Śmiała się z tego co się działo z trudem nadążając za wszystkim i wszystkimi.
- No ściągam. - zamarudziła, zrzucając z siebie resztki rzeczy. - Ughh, zimna. - oszacowała, kiedy jej kostki obmywa woda. Zamknęła oczy wchodząc szybko dalej, wtedy nie będzie czuła, że jest aż tak zimno? Może, chyba. Właściwie nie była pewna. Lydia jedynie powielała jej własne myśli. Trochę głośniej. - Ej, Lily, ale wiesz, że tfo gadanie i tak nie zmienji jej temraratury? - zapytała, śmiejąc się. W jakiejś krótkiej chwili, patrząc na kontury przyjaciółek i siostry, czuła się zwyczajnie… szczęśliwa? Na kilka chwil wyjęta z wojny, problemów, odroczonych - a przynajmniej odłożonych na jutro. Na kolejny, następny dzień.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Już zaczęła odczuwać w głowie, że konsekwencje tego wieczoru porządnie dadzą im wszystkim w kość, a kac odbierze chęci do życia - Kerry to się już nawet nie zataczała, ona tańczyła w powietrzu, ślizgała się po drewnianej posadzce, po schodkach, po piasku też, lekka jak motylek i jak motylek zwiewna. Coś tam ją może tylko piekło w przełyku, zostawiało cierpki posmak w ustach, ale zamiast przystopować, usiąść gdzieś w kącie i powachlować się poduszką dla otrzeźwienia, parła dalej w naprędce obmyślony plan.
No bo jeśli i była tam odrobinkę, w nieznacznym stopniu pijana (bo reszta dziewcząt się urżnęła na pewno), no to chyba skok do morskiej wody ją obudzi i już wszystko będzie dobrze, co?
- O nic się nie prosiłam, no. Chciałabym mieć kogoś, kogo by się można prosić! - westchnęła głośno na pytanie Lidzi, przewracając stopą pustą butelkę. - Ale nie potrzebuję! Jestem niezala... niela... - zacięła się, niepewna, co właściwie miała powiedzieć. - Przygarnę sobie kota, o!
A w międzyczasie miała jeszcze okazję wybuchnąć głośnym śmiechem na historię Hani. Chyba powinna się zdenerwować, że ten Michael to by tak od razu od ciasta i gorącej herbaty do pocałunków przechodził, że to nie wypada, a jak wypada, no to by zaprosił potem Hanię na jakąś normalną randkę w ładnym miejscu, ale jakoś tak wszystko jej się teraz wydawało zabawne.
- No i niech się obudzi! - Rozłożyła teatralnie ręce, zanosząc się chichotem i chwiejąc. - Niech tu zejdzie! Jak ja mu pacnę w ten pusty łeb to...! - Zrzuciła stanik. Czy chciałaby, żeby brat ją zobaczył nago? No na pewno nie, ale ciemno było przecież, bez przesady. - Taką ma dziewczynę ładną... pod nosem! Rozumiesz? Pod nosem! Zamias jakie kwiaty przynieś, na spacer zabrać na plażę, zachód pooglądać... szkoda słów normalnie! - Zmrużyła oczy, żeby w tym całym tłumie na wybrzeżu dojrzeć Just. - I sama żeś jest ganek!
Potem rzuciła się w wodę, tonąc na krótki moment, a potem wyłaniając na powierzchnie drżąca z zimna i obolała. Ależ ją oczy zapiekły! Odrobinę ją też otrzeźwiło, ale nie tak, jakby to sobie wymarzyła. Mięśnie brzucha spięły się z chłodu i nie tylko one. Nawet pijana w sztok nie mogła powstrzymać zażenowania, więc niezdarnie osłoniła piersi i wpełzła głębiej pod wodę.
- Rozerwij to po prostu! - krzyknęła, słysząc, że Lidka szarpie się z guzikami Hani. - Zszyję jej to jutro wszysko pięknie, jak nówka będzie! - Wyciągnęła rękę w ich kierunku, pospieszyła gestem.
Może było cholernie zimno, morska woda piekła w spojówki i nos i gardło jak się jej człowiek w śmiechu nałykał, ale coś w tym było magicznego i jedynego w swoim rodzaju; przeżywać, cieszyć się małymi rzeczami, jakby poza tą chwilą nie istniał zły świat.
Takie wspomnienia były warte każdej ceny.
/zt wszystkim
No bo jeśli i była tam odrobinkę, w nieznacznym stopniu pijana (bo reszta dziewcząt się urżnęła na pewno), no to chyba skok do morskiej wody ją obudzi i już wszystko będzie dobrze, co?
- O nic się nie prosiłam, no. Chciałabym mieć kogoś, kogo by się można prosić! - westchnęła głośno na pytanie Lidzi, przewracając stopą pustą butelkę. - Ale nie potrzebuję! Jestem niezala... niela... - zacięła się, niepewna, co właściwie miała powiedzieć. - Przygarnę sobie kota, o!
A w międzyczasie miała jeszcze okazję wybuchnąć głośnym śmiechem na historię Hani. Chyba powinna się zdenerwować, że ten Michael to by tak od razu od ciasta i gorącej herbaty do pocałunków przechodził, że to nie wypada, a jak wypada, no to by zaprosił potem Hanię na jakąś normalną randkę w ładnym miejscu, ale jakoś tak wszystko jej się teraz wydawało zabawne.
- No i niech się obudzi! - Rozłożyła teatralnie ręce, zanosząc się chichotem i chwiejąc. - Niech tu zejdzie! Jak ja mu pacnę w ten pusty łeb to...! - Zrzuciła stanik. Czy chciałaby, żeby brat ją zobaczył nago? No na pewno nie, ale ciemno było przecież, bez przesady. - Taką ma dziewczynę ładną... pod nosem! Rozumiesz? Pod nosem! Zamias jakie kwiaty przynieś, na spacer zabrać na plażę, zachód pooglądać... szkoda słów normalnie! - Zmrużyła oczy, żeby w tym całym tłumie na wybrzeżu dojrzeć Just. - I sama żeś jest ganek!
Potem rzuciła się w wodę, tonąc na krótki moment, a potem wyłaniając na powierzchnie drżąca z zimna i obolała. Ależ ją oczy zapiekły! Odrobinę ją też otrzeźwiło, ale nie tak, jakby to sobie wymarzyła. Mięśnie brzucha spięły się z chłodu i nie tylko one. Nawet pijana w sztok nie mogła powstrzymać zażenowania, więc niezdarnie osłoniła piersi i wpełzła głębiej pod wodę.
- Rozerwij to po prostu! - krzyknęła, słysząc, że Lidka szarpie się z guzikami Hani. - Zszyję jej to jutro wszysko pięknie, jak nówka będzie! - Wyciągnęła rękę w ich kierunku, pospieszyła gestem.
Może było cholernie zimno, morska woda piekła w spojówki i nos i gardło jak się jej człowiek w śmiechu nałykał, ale coś w tym było magicznego i jedynego w swoim rodzaju; przeżywać, cieszyć się małymi rzeczami, jakby poza tą chwilą nie istniał zły świat.
Takie wspomnienia były warte każdej ceny.
/zt wszystkim
05/10 (??)
Stojąc w wyjściu na taras, przed oczami miał starą fotografię zrobioną mugolskim aparatem. Cztery statyczne postaci, których sylwetki dosłownie na sekundę potrafiły zastygnąć w jednym miejscu, na te kilka chwil potrzebnych do zrobienia zdjęcia. To wspomnienie miało posmak słodko-gorzki. Słodycz beztroskich, dziecięcych dni, gdzie jedynym ich zmartwieniem mogło być to, jak wypełnią sobie leniwie płynący czas letniego popołudnia albo czy pani Tonks poda poobiedni deser. Wtedy zapewne żadne z nich nie spodziewało się co może przynieść dla nich przyszłość; strach czający się w zakamarkach własnych myśli, głębokie rany, których ślad nie zawsze znaczył miękką powierzchnię skóry.
Poranione serca, poranione dusze, poranione myśli - oto co świat uczynił z każdym z nich. Mimo desperackich chęci chronienia siebie nawzajem. Ostatecznie wojna dotarła w każdy zakątek, pochłaniając każde z nich prędzej czy później.
A on ich zawiódł. Znowu. W momencie, w którym rodzina powinna się trzymać razem, być sobie wsparciem i ostoją, on zniknął. Pogrążył się w swojej ciemności, egoistycznie i naiwnie uważając, że usuwając się w cień pomoże komukolwiek prócz sobie. Karmił się kłamstwami i to z zadziwiającą skutecznością, zważywszy na to, że półprawdy wypływające spomiędzy jego warg nie były górnolotne. Widocznie w tej sytuacji wystarczyły. Naprawdę do tego musiało dojść? Najbliżsi jego sercu musieli zatańczyć niebezpiecznie na krawędzi życia i śmierci, żeby on ocknął się z trwającego miesiącami letargu. Wrócić ze świata własnych myśli, aby dostrzec, że świat nie zatrzymał się razem z nim, a pędził niebezpiecznie szybko na przód, wpadając w ramiona wojny. Wojny, której powinien być częścią, ale z której przez pętające sznury strachu się wycofał niczym przegrany. A przecież w jakimś sensie oszukał przeznaczenie? Zaszedł tam gdzie, być może, jeszcze żaden człowiek przed nim. To dlaczego się poddał? Był za słaby. Brakowało mu godnej podziwu, niekiedy nawet przerażającej determinacji Justine, czy siły, którą reprezentował Michael. Bo czy ostatecznie zawsze nie uciekał od problemów? Niczym tchórz. Ze szponów jego własnych, nadal zgubnych, myśli wybudził go dźwięk dobiegający zza jego pleców. Obrócił się w stronę wejścia do domu, w którym ujrzał sylwetkę brata. Szczęka napięła się pod nieco zaniedbanym zarostem. - Mike - chociażby chciał powiedzieć coś więcej, nie umiał ubrać w słowa kotłujących się w jego głowie myśli. Wraz z przełknięciem śliny ze wszystkich sił spychał własne demony w dół. Bystre - po raz pierwszy tak wyraźne od wielu miesięcy - spojrzenie skupiło się na najstarszym Tonksie.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wrześniowo-październikowe dni zlewały się w chaotyczny ulepek sprzecznych emocji, strasznych wspomnień z Azkabanu, halucynacji z dementorami i upiornych dziur w pamięci. Wilk w głowie Michaela wył coraz głośniej, warczał coraz agresywniej, uporczywie domagając się spełnienia złożonej w więzieniu obietnicy. Tonks lękał się jednak oddać mu kontrolę - ścierali się więc nieustannie, dwie jaźnie walczące o jedno ciało. Michael zamyślał się coraz częściej, czasami tracąc kontakt z rzeczywistością. Często reagował w ten sposób na traumę z Azkabanu, jeszcze częściej toczył w swojej głowie dialog lub potyczkę z wewnętrznym wilkiem, zastygając w miejscu na minuty, które zdawały się mu ledwie sekundami. Jeśli w sierpniu myślał, że jest z nim źle, to teraz było naprawdę źle. Próbował zebrać się do pracy, próbował zareagować jakoś na wiadomość o wojnie w Anglii, próbował wywiązywać się z obowiązków względem Zakonu i Oazy - ale nawet zwleczenie się z łóżka stanowiło wyzwanie. Był apatyczny i ospały, a nadchodząca pełnia wzmagała tylko nerwowość, przeplatając irytację z lękiem.
Stał na tarasie, oparty o starą barierkę. Powinien ją wymienić, umocnić drewno, zrobić tu remont. Wymienić drzwi, z framugą pokrytą śladami po wilczych pazurach. Codziennie napawały go wstydem - a wilka triumfem - ale nic z tym nie robił. Powinien, musiał, powinien. A chciał tylko spać.
Chciał dziś coś zrobić, ale zastygł ze wzrokiem wbitym w horyzont. Miał chyba porąbać drewno? Nie pamiętał. Z odrętwienia wybił go dopiero głos młodszego brata.
Posłał Gabrielowi nieco roztargnione spojrzenie. Przyjął powrót brata do Somerset z... mniejszymi emocjami, niż się spodziewał. Przejścia w Azkabanie wyprały z niego radość i ulgę, choć znacznie mu ulżyło. Nie ufał sobie, Justine dochodziła do siebie, a Gabriel mógł chronić Kerstin. Własne zachowanie sprzed roku uniemożliwiało mu z kolei chowanie do brata jakiejkolwiek urazy. Nie do końca rozumiał, dlaczego młodszy Tonks wycofał się na chwilę z rodzinnego życia i czynnych akcji dla Zakonu, ale przecież byli do siebie bliźniaczo podobni z charakteru. Przecież tuż po ugryzieniu wilkołaka zachowywał się identycznie, odgradzając się od rodziny murem, nie życząc sobie niczyich odwiedzin, egoistycznie rozpamiętując utratę własnego życia. Gabriela nie ugryzł wilkołak, ale i tak trochę go rozumiał.
Na pewno go nie ugryzł? Nie pamiętasz nawet, co robiłeś przedwczoraj.
Zadrżał lekko, słysząc gdzieś w czaszcze złośliwy warkot wilka. Zamknij się, zamknij się, zamknij się.
-Gabriel. - przywitał się, usiłując powiedzieć coś jeszcze. -Skończyła nam się kawa. - zauważył, o zapasy było coraz trudniej. Może dlatego bywał tak senny? Usiłował skupić się na tym praktycznym problemie i na twarzy brata, ale podskórnie wciąż czuł niepokój, w głowie nadal kotłowały się straszne wspomnienia. Zmarszczył lekko brwi, usiłując je odpędzić, skupić się na tym, co tu i teraz.
rzucam na skutki Azkabanu
K1 - dopada Cię potężna fala smutku, rozpaczy. Wspomnienia z Azkabanu wracają do Ciebie z wielką intensywnością, przypominasz sobie moment pocałunku; wilk pragnie wyjść z ciebie i znaleźć się z dala od twoich koszmarnych wspomnień, chce przejąć kontrolę nad tym, co się z Tobą dzieje lub uciec. Karmi się twoimi emocjami, walczy z Tobą. Powoli przegrywasz walkę ze swoją drugą naturą; rzucasz kością na przemianę i dostosowujesz się do wyniku zgodnie z mechaniką.
K2 - potworne obrazy dopadają Cię niespodziewanie. Robi ci się zimno i gorąco na zmianę, masz zawroty głowy, serce bije ci głośno w piersi. Ogarnia Cię skrajna rozpacz, przygnębienie, żal, niechęć do życia. Trudno jest Ci przemówić do rozsądku.
K3, K4 - wokół ciebie nagle robi się potwornie zimno, a twój oddech zamienia się w kłęby pary, przynajmniej tylko dla Ciebie. Ogarnia cię apatia, zniechęcenie, bezsilność.
K5, K6, K7, K8 - nic się nie dzieje
Stał na tarasie, oparty o starą barierkę. Powinien ją wymienić, umocnić drewno, zrobić tu remont. Wymienić drzwi, z framugą pokrytą śladami po wilczych pazurach. Codziennie napawały go wstydem - a wilka triumfem - ale nic z tym nie robił. Powinien, musiał, powinien. A chciał tylko spać.
Chciał dziś coś zrobić, ale zastygł ze wzrokiem wbitym w horyzont. Miał chyba porąbać drewno? Nie pamiętał. Z odrętwienia wybił go dopiero głos młodszego brata.
Posłał Gabrielowi nieco roztargnione spojrzenie. Przyjął powrót brata do Somerset z... mniejszymi emocjami, niż się spodziewał. Przejścia w Azkabanie wyprały z niego radość i ulgę, choć znacznie mu ulżyło. Nie ufał sobie, Justine dochodziła do siebie, a Gabriel mógł chronić Kerstin. Własne zachowanie sprzed roku uniemożliwiało mu z kolei chowanie do brata jakiejkolwiek urazy. Nie do końca rozumiał, dlaczego młodszy Tonks wycofał się na chwilę z rodzinnego życia i czynnych akcji dla Zakonu, ale przecież byli do siebie bliźniaczo podobni z charakteru. Przecież tuż po ugryzieniu wilkołaka zachowywał się identycznie, odgradzając się od rodziny murem, nie życząc sobie niczyich odwiedzin, egoistycznie rozpamiętując utratę własnego życia. Gabriela nie ugryzł wilkołak, ale i tak trochę go rozumiał.
Na pewno go nie ugryzł? Nie pamiętasz nawet, co robiłeś przedwczoraj.
Zadrżał lekko, słysząc gdzieś w czaszcze złośliwy warkot wilka. Zamknij się, zamknij się, zamknij się.
-Gabriel. - przywitał się, usiłując powiedzieć coś jeszcze. -Skończyła nam się kawa. - zauważył, o zapasy było coraz trudniej. Może dlatego bywał tak senny? Usiłował skupić się na tym praktycznym problemie i na twarzy brata, ale podskórnie wciąż czuł niepokój, w głowie nadal kotłowały się straszne wspomnienia. Zmarszczył lekko brwi, usiłując je odpędzić, skupić się na tym, co tu i teraz.
rzucam na skutki Azkabanu
K1 - dopada Cię potężna fala smutku, rozpaczy. Wspomnienia z Azkabanu wracają do Ciebie z wielką intensywnością, przypominasz sobie moment pocałunku; wilk pragnie wyjść z ciebie i znaleźć się z dala od twoich koszmarnych wspomnień, chce przejąć kontrolę nad tym, co się z Tobą dzieje lub uciec. Karmi się twoimi emocjami, walczy z Tobą. Powoli przegrywasz walkę ze swoją drugą naturą; rzucasz kością na przemianę i dostosowujesz się do wyniku zgodnie z mechaniką.
K2 - potworne obrazy dopadają Cię niespodziewanie. Robi ci się zimno i gorąco na zmianę, masz zawroty głowy, serce bije ci głośno w piersi. Ogarnia Cię skrajna rozpacz, przygnębienie, żal, niechęć do życia. Trudno jest Ci przemówić do rozsądku.
K3, K4 - wokół ciebie nagle robi się potwornie zimno, a twój oddech zamienia się w kłęby pary, przynajmniej tylko dla Ciebie. Ogarnia cię apatia, zniechęcenie, bezsilność.
K5, K6, K7, K8 - nic się nie dzieje
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 6
'k8' : 6
Dusił się od niewypowiedzianych słów.
Chociaż nie doszukał się wyrzutu i pretensji w spojrzeniu Michaela, doskonale wiedział, że na nie zasłużył. Łudził się jedynie, że gdyby mógł się z nim podzielić tym, co miało miejsce na końcu marca to zrozumiałby, jakoś. Jednakże obietnica wiązała mu usta, zaciskała gardło i nie pozwalała przepracować tego, co działo się w jego głowę przez te wszystkie miesiące. A z każdym kolejnym było coraz gorzej. Jakby powoli budził się z szoku, jakby dopiero docierało do niego to, że nie powinien tu być chociaż był. Stał, oddychał i czuł.
Kiedy jednak w oczach brata dostrzegał niepokój, w jego postawię apatię. Niezależnie od tego przez co przeszedł, wszakże Gabriel nie miał prawa żądać od niego wyjaśnień, Michael znajdował się w ciemnym miejscu. A jego obowiązkiem było stać się wsparciem, którym oni byli dla niego nie tylko w ostatnim czasie, ale przez całe życie. Czy los chciał sobie z nich wszystkich zakpić? Czy potrzebował tragedii, aby otrząsnąć się z marazmu, w którym trwał od kiedy ponownie złapał oddech? Ta nieznośna myśl wpędzała go jedynie w jeszcze większe poczucie winy, którym dzielić się nie zamierzał.
Jedyne co mógł zrobić – prócz przeprosin – to po prostu być nie tylko z nimi, ale dla nich. Nie gdzieś obok, zatopiony we własnych myślach, rozpamiętując przeszłość, ale skupiony na tym co było tu i teraz. Na Justine, Kerstin i Michaelu.
Nieco marszcząc brwi przez chwilę wpatrywał się zmartwiony w plecy brata. Nie pytał jednak, to jedno się nie zmieniło. Pozwalał mówić, ale nie wyciągał niewygodnej prawdy na siłę, nie jeżeli chodziło o najbliższych. Dlatego postanowił cierpliwie czekać, aż myśli ubrane w słowa znajdą swoją drogę do wyjścia. – Zauważyłem, trzeba będzie się rozejrzeć – wojna naruszała każdą strefę ich życia, pożywienia zaczynało brakować na sklepowych półkach. Czy uda mu się coś załatwić? Może za zbytem mięsa ktoś byłby w stanie oddać chociaż część kawowych zapasów? Chyba powinien gdzieś odszukać starą wiatrówkę ojca. – Zostało chyba jeszcze gdzieś trochę herbaty – rzucił, podchodząc bliżej, po czym usiadł na drewnianych stopniach, prowadzących na taras. Nieco przydługie włosy odgarnął ruchem ręki do tyłu, po czym ponownie spojrzał w stronę brata. – Ojciec kazał was wyściskać, powiedziałem, że tobie co najwyżej przekażę pozdrowienia - nie wiedział, czy podjął dobrą decyzję, ale zmusił się do nadania słowom żartobliwego tonu, a kąciku ust uformowały usta w czymś na kształt ciepłego uśmiechu, który teraz trudniej było mu utrzymywać na twarzy.
Chociaż nie doszukał się wyrzutu i pretensji w spojrzeniu Michaela, doskonale wiedział, że na nie zasłużył. Łudził się jedynie, że gdyby mógł się z nim podzielić tym, co miało miejsce na końcu marca to zrozumiałby, jakoś. Jednakże obietnica wiązała mu usta, zaciskała gardło i nie pozwalała przepracować tego, co działo się w jego głowę przez te wszystkie miesiące. A z każdym kolejnym było coraz gorzej. Jakby powoli budził się z szoku, jakby dopiero docierało do niego to, że nie powinien tu być chociaż był. Stał, oddychał i czuł.
Kiedy jednak w oczach brata dostrzegał niepokój, w jego postawię apatię. Niezależnie od tego przez co przeszedł, wszakże Gabriel nie miał prawa żądać od niego wyjaśnień, Michael znajdował się w ciemnym miejscu. A jego obowiązkiem było stać się wsparciem, którym oni byli dla niego nie tylko w ostatnim czasie, ale przez całe życie. Czy los chciał sobie z nich wszystkich zakpić? Czy potrzebował tragedii, aby otrząsnąć się z marazmu, w którym trwał od kiedy ponownie złapał oddech? Ta nieznośna myśl wpędzała go jedynie w jeszcze większe poczucie winy, którym dzielić się nie zamierzał.
Jedyne co mógł zrobić – prócz przeprosin – to po prostu być nie tylko z nimi, ale dla nich. Nie gdzieś obok, zatopiony we własnych myślach, rozpamiętując przeszłość, ale skupiony na tym co było tu i teraz. Na Justine, Kerstin i Michaelu.
Nieco marszcząc brwi przez chwilę wpatrywał się zmartwiony w plecy brata. Nie pytał jednak, to jedno się nie zmieniło. Pozwalał mówić, ale nie wyciągał niewygodnej prawdy na siłę, nie jeżeli chodziło o najbliższych. Dlatego postanowił cierpliwie czekać, aż myśli ubrane w słowa znajdą swoją drogę do wyjścia. – Zauważyłem, trzeba będzie się rozejrzeć – wojna naruszała każdą strefę ich życia, pożywienia zaczynało brakować na sklepowych półkach. Czy uda mu się coś załatwić? Może za zbytem mięsa ktoś byłby w stanie oddać chociaż część kawowych zapasów? Chyba powinien gdzieś odszukać starą wiatrówkę ojca. – Zostało chyba jeszcze gdzieś trochę herbaty – rzucił, podchodząc bliżej, po czym usiadł na drewnianych stopniach, prowadzących na taras. Nieco przydługie włosy odgarnął ruchem ręki do tyłu, po czym ponownie spojrzał w stronę brata. – Ojciec kazał was wyściskać, powiedziałem, że tobie co najwyżej przekażę pozdrowienia - nie wiedział, czy podjął dobrą decyzję, ale zmusił się do nadania słowom żartobliwego tonu, a kąciku ust uformowały usta w czymś na kształt ciepłego uśmiechu, który teraz trudniej było mu utrzymywać na twarzy.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wrzosowa Przystań działała na niego kojąco. Pachniało domem i samymi bezpiecznymi zapachami, choć morska bryza (słabo wyczuwalna na tarasie) przypominała Michaelowi o czymś, o czym wolałby nie pamiętać.
Przynajmniej o czymś innym niż o dementorach. Teraz, na tarasie, udawało mu się o nich nie myśleć. Wdech. Wydech. W razie czego eliksir uspokajający. Powoli, do przodu, a z biegiem czasu ta trauma osłabnie. Nigdy nie przestanie się obwiniać za to, że nie powstrzymał dementora od pocałowania tamtego człowieka, ale może będzie o tym myślał coraz mniej. Może pozwoli sobie na błogie chwile zapomnienia. Ale, zanim wydobrzeje, jak miał sobie ufać? Przedwczorajsza chwila zapomnienia mogła skończyć się tragicznie. Dobrze, że nie nabawił się żadnych widocznych blizn po zabawie Fenrira. Tylko tego cholernego srebrnego pyłu na skórze, który za nic nie chciał się zmyć. Poprawił golf, ale Gabriel i tak mógł zauważyć lśniące drobinki na jego twarzy i dłoniach, błyszczące tym mocniej, im silniej padało nań światło.
-Mam nadzieję, że to w końcu zejdzie… - westchnął Mike, zerkając z irytacją na własną dłoń. Wyjaśnił już domownikom, dlaczego świeci się jak po kąpieli w Fae Feli, ale i tak czuł się trochę niezręcznie. Pewnie dlatego, że pyłek nie był dla niego tylko śmiesznym wypadkiem, który przedstawił rodzeństwu. Przypominał mu o wilczym warkocie w głowie, o tym dziwnym dniu, który zachwiał całą jego tożsamością - pasożyt w głowie nadał sobie imię, uzurpował sobie prawo do jego ciała i do zabawy, zdołał nawet się z kimś zaprzyjaźnić (więcej niż zaprzyjaźnić…)! Michaela to przerażało i widząc brata pomyślał, że może mógłby mu się zwierzyć. Gabriel też z czymś się zmagał - nie wiedział z czym, ale znał brata na tyle, by przeczuwać, że wyjazd do ojca miał jakieś głębsze podłoże. Może mogliby porozmawiać, szczerze. Udźwignąć nawzajem ciężary, które trapiły każdego z nich. Zrozumieć.
Ale nie, tego nie dało się zrozumieć. Likantropia zawsze budziła w Michaelu paraliżujący wstyd, przez który już raz omal nie odciął się od rodziny. Teraz nie zamierzał się oddalać, przynajmniej nie fizycznie, ale nie mógł też wykrztusić z siebie prawdy.
Musiał być silny, dla nich.
-Moglibyśmy kupić kuszę, zapolować. Moja stara znajoma chciała też sprzedać… krowę. Tą herbatę lepiej oszczędzajmy, krowa ani las nam jej nie dadzą. - zauważył, również zmuszając się do bladego uśmiechu. Usiadł obok brata i na moment uwierzył, że może naprawdę wszystko będzie w porządku.
-Jak on się trzyma…? - spytał cicho. Sam, bez Kerstin, bez mamy, a teraz też bez Gabriela. Przeżył już podobną samotność, na własne życzenie. Była ciężka.
-Jak ty się trzymasz? - dodał nagle, zanim zdążył ugryźć się w język.
Świecę się bo tak wyszło…
Przynajmniej o czymś innym niż o dementorach. Teraz, na tarasie, udawało mu się o nich nie myśleć. Wdech. Wydech. W razie czego eliksir uspokajający. Powoli, do przodu, a z biegiem czasu ta trauma osłabnie. Nigdy nie przestanie się obwiniać za to, że nie powstrzymał dementora od pocałowania tamtego człowieka, ale może będzie o tym myślał coraz mniej. Może pozwoli sobie na błogie chwile zapomnienia. Ale, zanim wydobrzeje, jak miał sobie ufać? Przedwczorajsza chwila zapomnienia mogła skończyć się tragicznie. Dobrze, że nie nabawił się żadnych widocznych blizn po zabawie Fenrira. Tylko tego cholernego srebrnego pyłu na skórze, który za nic nie chciał się zmyć. Poprawił golf, ale Gabriel i tak mógł zauważyć lśniące drobinki na jego twarzy i dłoniach, błyszczące tym mocniej, im silniej padało nań światło.
-Mam nadzieję, że to w końcu zejdzie… - westchnął Mike, zerkając z irytacją na własną dłoń. Wyjaśnił już domownikom, dlaczego świeci się jak po kąpieli w Fae Feli, ale i tak czuł się trochę niezręcznie. Pewnie dlatego, że pyłek nie był dla niego tylko śmiesznym wypadkiem, który przedstawił rodzeństwu. Przypominał mu o wilczym warkocie w głowie, o tym dziwnym dniu, który zachwiał całą jego tożsamością - pasożyt w głowie nadał sobie imię, uzurpował sobie prawo do jego ciała i do zabawy, zdołał nawet się z kimś zaprzyjaźnić (więcej niż zaprzyjaźnić…)! Michaela to przerażało i widząc brata pomyślał, że może mógłby mu się zwierzyć. Gabriel też z czymś się zmagał - nie wiedział z czym, ale znał brata na tyle, by przeczuwać, że wyjazd do ojca miał jakieś głębsze podłoże. Może mogliby porozmawiać, szczerze. Udźwignąć nawzajem ciężary, które trapiły każdego z nich. Zrozumieć.
Ale nie, tego nie dało się zrozumieć. Likantropia zawsze budziła w Michaelu paraliżujący wstyd, przez który już raz omal nie odciął się od rodziny. Teraz nie zamierzał się oddalać, przynajmniej nie fizycznie, ale nie mógł też wykrztusić z siebie prawdy.
Musiał być silny, dla nich.
-Moglibyśmy kupić kuszę, zapolować. Moja stara znajoma chciała też sprzedać… krowę. Tą herbatę lepiej oszczędzajmy, krowa ani las nam jej nie dadzą. - zauważył, również zmuszając się do bladego uśmiechu. Usiadł obok brata i na moment uwierzył, że może naprawdę wszystko będzie w porządku.
-Jak on się trzyma…? - spytał cicho. Sam, bez Kerstin, bez mamy, a teraz też bez Gabriela. Przeżył już podobną samotność, na własne życzenie. Była ciężka.
-Jak ty się trzymasz? - dodał nagle, zanim zdążył ugryźć się w język.
Świecę się bo tak wyszło…
Can I not save one
from the pitiless wave?
Chyba na tym polegała cała trudność. Nie mógł sobie zaufać. Tak jak Gabriel nie ufał samemu sobie, chociaż od kiedy oddech ponownie zagościł w jego piersi po zaledwie kilkugodzinnym zatrzymaniu minęło już kilka długich miesięcy. Teraz? Było lepiej. Nie za każdym razem po zamknięciu powiek widział szmaragdowe światło. Nie każdej nocy budził się przerażony, łapczywie łapiąc oddech, jak gdyby ten znowu miał zostać mu odebrany. Być może spojrzenie rodzeństwa będzie napawało go kiedyś mniejszymi wyrzutami sumienia?
Zdobył się na cień uśmiechu, kiedy ten poprawił kołnierz golfu, aby zakryć wstydliwe drobinki skrzącego się pyłu na skórze. - Hej, ja tam uważam, że do twarzy ci w tym brokacie - kącik ust drgnął ku górze. Tak bardzo chciał być dawnym sobą. Tym, który nie bał się ryzykować. Tym, który potrafił się śmiać, ale tak szczerze, swobodnie i niewymuszenie, jak teraz. Nawet, kiedy było źle.
I chciał z kimś porozmawiać o tym wszystkim, głośno zastanowić się, czy to wszystko było normalne. Jednakże najbliższą osobą, która wiedziała o tym co stało się wtedy przy altanie była Justine, której nie mógł obarczać ciężarem doświadczeń sprzed kilku miesięcy, kiedy sama miała dużo świeższe rany do zaleczenia. Zresztą, jakby miał spojrzeć jej w oczy?
Może mógłby powiedzieć o wszystkim bratu, zwierzyć się i jednocześnie wysłuchać tego, co działo się w głowie Michaela. Ale nie mógł zaoferować mu tej wzajemnej szczerości. Jeszcze nie. Czy kiedykolwiek będzie mógł? Słowa grzęzły gdzieś na wysokości krtani. Nigdy nie wyciągał z kogoś prawdy siłą. Jeżeli Mike będzie gotowy, to z nim porozmawia, prawda? A może właśnie nie? Może to on powinien zadać to pytanie i liczyć na szczerą odpowiedź? Jego myśli odsuwają się od tych dywagacji, kiedy brat poruszył dosyć istotny temat w codzienności jaka ich zastała.
- Krowę? Myślisz, że moglibyśmy ją tu trzymać? Przydałaby się. Zresztą kusza też - mruknął, zerkając w jego stronę. Luźno oparł rękę o zgięte kolano i po chwili przeniósł wzrok przed siebie. Upłynęło kilka dłuższych minut nim z jego ust wydostały się jakiekolwiek słowa.
- Radzi sobie. Tęskni, ale stara się zrozumieć. Tak myślę, niewiele mówi. Ale znowu zaczął majsterkować - cóż innego mógł powiedzieć? Nie było łatwo zostawiać ojca i podejrzewał, że jemu nie było łatwo patrzeć jak kolejny członek rodziny zostawia go za plecami. Spuścił wzrok na swoje dłonie, na czubki butów.
- Trzymam się - jakoś, ledwo, żałośnie. Zdobył się jednak na to, aby spojrzeć na Mike'a i uśmiechnąć się słabo. To dużo więcej niż trupia obojętność zasnuwająca jego twarz na kilka tygodni przed wyjazdem. - O mnie się nie martw - żałosne zapewnienie, a może żałośnie zabrzmiało jedynie w jego uszach? Chciał, aby to było prawdą, ale prawda jest taka, że już chyba nigdy nie zaufa sobie w stu procentach. Dopóki nie udowodni tego innym i samemu sobie.
- A ty? Chcesz pogadać o tym co się dzieje? - otwartość, do której chyba żaden z nich do końca nie przywykł, chociaż zawsze byli ze sobą szczerzy, zawsze mogli na siebie liczyć.
Zdobył się na cień uśmiechu, kiedy ten poprawił kołnierz golfu, aby zakryć wstydliwe drobinki skrzącego się pyłu na skórze. - Hej, ja tam uważam, że do twarzy ci w tym brokacie - kącik ust drgnął ku górze. Tak bardzo chciał być dawnym sobą. Tym, który nie bał się ryzykować. Tym, który potrafił się śmiać, ale tak szczerze, swobodnie i niewymuszenie, jak teraz. Nawet, kiedy było źle.
I chciał z kimś porozmawiać o tym wszystkim, głośno zastanowić się, czy to wszystko było normalne. Jednakże najbliższą osobą, która wiedziała o tym co stało się wtedy przy altanie była Justine, której nie mógł obarczać ciężarem doświadczeń sprzed kilku miesięcy, kiedy sama miała dużo świeższe rany do zaleczenia. Zresztą, jakby miał spojrzeć jej w oczy?
Może mógłby powiedzieć o wszystkim bratu, zwierzyć się i jednocześnie wysłuchać tego, co działo się w głowie Michaela. Ale nie mógł zaoferować mu tej wzajemnej szczerości. Jeszcze nie. Czy kiedykolwiek będzie mógł? Słowa grzęzły gdzieś na wysokości krtani. Nigdy nie wyciągał z kogoś prawdy siłą. Jeżeli Mike będzie gotowy, to z nim porozmawia, prawda? A może właśnie nie? Może to on powinien zadać to pytanie i liczyć na szczerą odpowiedź? Jego myśli odsuwają się od tych dywagacji, kiedy brat poruszył dosyć istotny temat w codzienności jaka ich zastała.
- Krowę? Myślisz, że moglibyśmy ją tu trzymać? Przydałaby się. Zresztą kusza też - mruknął, zerkając w jego stronę. Luźno oparł rękę o zgięte kolano i po chwili przeniósł wzrok przed siebie. Upłynęło kilka dłuższych minut nim z jego ust wydostały się jakiekolwiek słowa.
- Radzi sobie. Tęskni, ale stara się zrozumieć. Tak myślę, niewiele mówi. Ale znowu zaczął majsterkować - cóż innego mógł powiedzieć? Nie było łatwo zostawiać ojca i podejrzewał, że jemu nie było łatwo patrzeć jak kolejny członek rodziny zostawia go za plecami. Spuścił wzrok na swoje dłonie, na czubki butów.
- Trzymam się - jakoś, ledwo, żałośnie. Zdobył się jednak na to, aby spojrzeć na Mike'a i uśmiechnąć się słabo. To dużo więcej niż trupia obojętność zasnuwająca jego twarz na kilka tygodni przed wyjazdem. - O mnie się nie martw - żałosne zapewnienie, a może żałośnie zabrzmiało jedynie w jego uszach? Chciał, aby to było prawdą, ale prawda jest taka, że już chyba nigdy nie zaufa sobie w stu procentach. Dopóki nie udowodni tego innym i samemu sobie.
- A ty? Chcesz pogadać o tym co się dzieje? - otwartość, do której chyba żaden z nich do końca nie przywykł, chociaż zawsze byli ze sobą szczerzy, zawsze mogli na siebie liczyć.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy pierwsze promienie podniosły się za ciężkimi humorami i poczuła światło na policzkach, wyrwała się ze snu, coraz mocniej powracając do rzeczywistości. Leżała, obserwując burzliwe fale rozpościerające się za oknem, czując pod policzkiem ciepłe, męskie ciało i spokojny, miarowy oddech.
Jeszcze nie nadążała za tym, do wydarzyło się wczoraj. Jeszcze nie do końca wierzyła, że to wszystko działo się naprawdę. Ale czuła ciepło drugiego ciała, słyszała wyraźnie bicie drugiego serca. Dłoń uniosła się, wyciągnęła ją przed siebie obserwując jak światło przemyka się po palcach. W zwinęła ją lekko, pozostawiając wyciągnięty jedynie palec wskazujący. Nim przesunęła nad męską klatką przenosząc wzrok na ciało. Nie dotykała go, nie chcąc, by jej dotyk go zbudził. Przynajmniej na razie. Oddychała ze spokojem, ale mimowolnie czuła jak mrowienie przechodzi przez jej ciało. Przygryzła dolną wargę, powinna się podnieść. Nie sypiała tak długo. Ale dzisiaj, kiedy żaden z demonów nie odważył się zakłócić jej snu, ten nie zerwał ją wrzucając do realności. Dłoń w końcu opadła lekko, przesuwając się się ze spokojem jeszcze chwilę, aż jej usta opuściło krótkie westchnienie. Nie chciała wychodzić, ale czekało na nią jeszcze wiele do zrobienia, więc w końcu dźwignęła się do pionu, mając postawić kroki w kierunku łazienki, ale poczuła uścisk na nadgarstku który pociągnął ją na powrót na mebel. Gardłowy śmiech opuściła jej usta, kiedy miękko opadała.
- Puszczaj, czas się umyć i coś zjeść. - mruknęła próbując podnieść się do pionu. Podniosła się znów, pochylając się nad nim, żeby złożyć krótki pocałunek na znajomych wargach. Narzuciła na siebie jakieś ubranie i przesunęła się do szafy z której wyciągnęła to, które zamierzała dzisiaj nosić. Odwróciła się, jedną dłonią przyciskając materiały do piersi. Zawieszając tęczówki na mężczyźnie, który nadal znajdował się w pościeli. - Nie wiedziałam, że potrafisz być… - urwała na chwilę, unosząc kącik ust ku górze. - .. taki. - przyznała ruszając w kierunku wyjścia z pokoju. Nie konkretyzując nic dokładniej. Otworzyła drzwi, jednak zanim przez nie przeszła, zatrzymała dłoń na drewnie. - Widzimy się w kuchni - upewniła się, zerkając jeszcze raz ku niemu, rękę, uderzyła lekko w drzwi, skinięcie głową i chwilę później już jej nie było.
Nie spędziła wiele czasu w łazience. Wzięła szybki prysznic, pozwalając, żeby woda obmywała jej ciało. By niewiele później stanąć przy lustrze. To swojemu odbiciu poświęcając chwilę dłużej. Przetarła ręcznikiem mokre, krótkie kosmyki. Narzuciła spódnicę w którą wciągnęła jasną koszulę wychodząc i kierując się w stronę kuchni.
- Dzień Dobry. - przywitała się ze znajdującymi się juz w tym miejscu podchodząc do szafek. Widocznie w lepszym nastroju. Wyciągnęła z niej kubki, które postawiła na blacie sięgając po czajnik, żeby zająć się nalewaniem do niego wody. - Coś bym zjadła. - powiadomiła wszystkich, dość niecodziennie jak dla niej. Ale naprawdę była właściwie głodna. - Jadłaś już, Kerrie? - zapytała siostry, zawieszając na niej spojrzenie jasnych, niebieskich tęczówek.
| dobra misie kolorowe, proponuje 96 godzin na pierwszą turę - w niej ułoży nam się kolejka, więc piszcie bez niej na razie ( do 20.07 do 21)
później zostaniemy w powstałej kolejce, czas na odpis 48 albo 72 - żeby się nie zastać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
13.11
Kawa pachniała wspaniale, choć nie był mistrzem parzenia. Przynajmniej nie musiał już ani chodzić z rana śpiący i wkurzony ani nieśmiało prosić Vincenta o jego zapasy.
Wrócił do domu późno, po patrolu, ale i tak usłyszał co nieco, przechodząc jak najciszej obok sypialni Justine.
Właściwie, to był w lekkim szoku że nikt z ich prawie-aurorskiej trójki nie pomyślał o założeniu w sypialniach Muffilato. Chyba nie mieli żadnych powodów, a wcześniej... wcześniej wszyscy mieszkali osobno.
Zszedł do kuchni odrobinę niewyspany i podchwycił spojrzenie Kerstin.
Merlinie, mam nadzieję, że nic nie słyszała. Była taka młodziutka i niewinna, nie powinna... wiedzieć.
-Dzień dobry, Kerrie. - uśmiechnął się odrobinę zbyt szeroko, bo braterski niepokój szybko ustąpił miejsca mściwej przekorze. Doskonale pamiętał, jak najmłodsza siostra robiła mu awantury o całkowicie niewinne listy do koleżanek oraz mniej niewinny powrót do domu o świcie po pewnych narkotycznych wybrykach. Może właściwie powinna... wiedzieć? Ciekawe czy do Just też by miała odwagę prawić morały, czy tylko na biednego brata się tak uwzięła. No dalej, siostrzyczko, jestem ciekaw.
Usłyszał kroki na schodach i zwrócił się w stronę...
...och, przyszła tu sama. Sprytnie. Szkoda, że Gabriel chyba jeszcze spał. Akurat, jak był potrzebny.
-Dzień dobry. Kawy? - przywitał się z Justine, momentalnie poważniejąc. Jak gdyby nigdy nic. Musiała poczuć jej zapach, bo wyjęła kubki i...
-Już zrobiłem. - powstrzymał ją, gdy sięgnęła po czajnik. Ktoś tu był rozkojarzony. I w dobrym humorze.
-Dobrze dzisiaj wyglądasz. Dochodzisz do siebie. - zauważył, na pozór z praktyczną troską. Kąciki ust drgnęły lekko, ale zmusił się do powagi.
-Dopiero zasiadaliśmy do śniadania. - odpowiedział za Kerrie, co było trochę niegrzeczne, ale nie mógł się powstrzymać by nie spytać... -Nie powinniśmy poczekać na.... - zawiesił wymownie głos, spoglądając Justine prosto w oczy. W błękitnych tęczówkach zamigotały rozbawione iskierki. -...Gabriela? - zakończył absolutnie niewinnym tonem i przyjął poważną minę.
Zbyt dobrze się bawił, by za szybko to psuć. Utrzymanie pokerowej twarzy przychodziło mu jednak z trudem, bo przecież w głębi serca się cieszył, cholernie się cieszył.
Jeszcze miesiąc temu wyglądała jak wrak człowieka, a dzisiaj... promieniała.
Wiedział po sobie, że (prawie) zawsze było się wtedy głodnym i w szampańskim nastroju. Dziewczyny pewnie reagowały jakoś inaczej, ale Just też była najwyraźniej głodna jak wilk, albo wreszcie wrócił jej apetyt.
I doskonale.
Kawa pachniała wspaniale, choć nie był mistrzem parzenia. Przynajmniej nie musiał już ani chodzić z rana śpiący i wkurzony ani nieśmiało prosić Vincenta o jego zapasy.
Wrócił do domu późno, po patrolu, ale i tak usłyszał co nieco, przechodząc jak najciszej obok sypialni Justine.
Właściwie, to był w lekkim szoku że nikt z ich prawie-aurorskiej trójki nie pomyślał o założeniu w sypialniach Muffilato. Chyba nie mieli żadnych powodów, a wcześniej... wcześniej wszyscy mieszkali osobno.
Zszedł do kuchni odrobinę niewyspany i podchwycił spojrzenie Kerstin.
Merlinie, mam nadzieję, że nic nie słyszała. Była taka młodziutka i niewinna, nie powinna... wiedzieć.
-Dzień dobry, Kerrie. - uśmiechnął się odrobinę zbyt szeroko, bo braterski niepokój szybko ustąpił miejsca mściwej przekorze. Doskonale pamiętał, jak najmłodsza siostra robiła mu awantury o całkowicie niewinne listy do koleżanek oraz mniej niewinny powrót do domu o świcie po pewnych narkotycznych wybrykach. Może właściwie powinna... wiedzieć? Ciekawe czy do Just też by miała odwagę prawić morały, czy tylko na biednego brata się tak uwzięła. No dalej, siostrzyczko, jestem ciekaw.
Usłyszał kroki na schodach i zwrócił się w stronę...
...och, przyszła tu sama. Sprytnie. Szkoda, że Gabriel chyba jeszcze spał. Akurat, jak był potrzebny.
-Dzień dobry. Kawy? - przywitał się z Justine, momentalnie poważniejąc. Jak gdyby nigdy nic. Musiała poczuć jej zapach, bo wyjęła kubki i...
-Już zrobiłem. - powstrzymał ją, gdy sięgnęła po czajnik. Ktoś tu był rozkojarzony. I w dobrym humorze.
-Dobrze dzisiaj wyglądasz. Dochodzisz do siebie. - zauważył, na pozór z praktyczną troską. Kąciki ust drgnęły lekko, ale zmusił się do powagi.
-Dopiero zasiadaliśmy do śniadania. - odpowiedział za Kerrie, co było trochę niegrzeczne, ale nie mógł się powstrzymać by nie spytać... -Nie powinniśmy poczekać na.... - zawiesił wymownie głos, spoglądając Justine prosto w oczy. W błękitnych tęczówkach zamigotały rozbawione iskierki. -...Gabriela? - zakończył absolutnie niewinnym tonem i przyjął poważną minę.
Zbyt dobrze się bawił, by za szybko to psuć. Utrzymanie pokerowej twarzy przychodziło mu jednak z trudem, bo przecież w głębi serca się cieszył, cholernie się cieszył.
Jeszcze miesiąc temu wyglądała jak wrak człowieka, a dzisiaj... promieniała.
Wiedział po sobie, że (prawie) zawsze było się wtedy głodnym i w szampańskim nastroju. Dziewczyny pewnie reagowały jakoś inaczej, ale Just też była najwyraźniej głodna jak wilk, albo wreszcie wrócił jej apetyt.
I doskonale.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Na ogół miał ostatnimi czasy problemy ze snem, które były spowodowane wiadomo przez co. Albo w ogóle nie spał albo jak zasypiał to budził się zlany potem nawiedzany przez koszmary.
Wieczorem, chcąc wykorzystać fakt, że jeszcze nie padał śnieg postanowił pobiegać. Ubrał się i wyszedł z domu. Nie było go może godzinę, może półtora, ale kiedy wrócił było już ciemno. Wydawałoby się, że wszyscy spali.
Wszedł po cichu do domu i już w korytarzu, kierując się do schodów o mało co się nie zabił o coś. Spojrzał na ziemię, co ten obraz robił na ziemi? Uniósł zaskoczony brew ku górze, ale na razie postanowił się nad tym nie zastanawiać. Było już na tyle późno, że stwierdził, że jutro zrobi śledztwo, teraz chciał się położyć. Zmęczył się na tyle, że miał nadzieję, że sen będzie dla niego łaskawy.
Miał to szczęście (zależy dla kogo), że jego pokój znajdował się pomiędzy sypialniami Justine i Michaela. Najpierw zahaczył o łazienkę, wziął szybki prysznic i już w spodniach ruszył do siebie. Pewnie po prostu by poszedł do siebie, jednak kiedy mijał sypialnie siostry do jego uszu dotarły pewne dźwięki, dźwięki, których nie dało się pomylić z żadnymi innymi. Aż się chłopak zatrzymał w pół kroku i lekko przysunął do drzwi. Oczy zrobiły mu się jak galeony, a na usta wpłynął uśmiech. Zdecydowanie siostrze należała się taka rozrywka, po tym wszystkim co ostatnio przeszła. Dopiero po chwili jakby dotarło do niego...ALE Z KIM? Gdzieś mu tam mignął Vincent dzisiaj chyba... nie...nie on... aż zszedł na dół by sprawdzić czy przyjaciel śpi smacznie w swojej stałej sypialni czyli pokoju gościnnym. Cóż było za zdziwienie kiedy pokój okazał się pusty.
- A to dziad... - mruknął pod nosem, po czym pokręcił głową z rozbawieniem.
Ze śmiechem na ustach, ale nie na głos wrócił na górę, po czym poszedł do siebie. Cieszył się ich szczęściem, każdemu się coś od życia należało. Nie zmienia to jednak faktu, że na bank nie da im żyć rano...i przez najbliższy okres czasu. Bo był TYM typem brata.
Oczywiście nie dane mu było zasnąć, raz, bo był zbyt rozbawiony całą tą sytuacją, dwa, no ściany to oni jednak mieli cienkie w tym ich cudownym domostwie. Dopiero kiedy w pokoju obok zapadła cisza i jemu udało się zasnąć. O dziwo nic mu się nie śniło, ale mimo wszystko obudził się dość wcześnie. Leniwy i nadal jakoś nie specjalnie wyspany przeciągnął się leniwie, aż mu coś w plecach strzeliło, po czym podniósł się. Narzucił na siebie tylko szlafrok, zapominając o koszulce, był w domu, mógł latać w samych spodniach, po czym wyszedł z pokoju. Kiedy tylko znalazł się na korytarzu jego spojrzenie skierowało się prosto na drzwi pokoju Just. Pokręcił głową z rozbawieniem, oj nie da im żyć. Zszedł na dół i od razu skierował się do kuchni.
- Czy ja czuję zapach kawusi?- spytał z uśmiechem wkraczając do pomieszczenia.
Szybko przeleciał po nim wzrokiem, pięknie byli tu całą czwóreczką, brakowało tylko jednego delikwenta.
- Jak cudownie, że nie tylko mi dzisiaj dogodzono. - dodał po chwili na moment zatrzymując wzrok na bracie, który zdecydowanie umierał właśnie wewnętrznie ze śmiechu, starając się zachować pełną powagę, Gabriel nie miał zamiaru się tak męczyć.
Panowie wymienili spojrzenia, po czym młodszy w końcu przekroczył próg kuchni. Spojrzał na Justine i uśmiechnął się łagodnie. Promieniała, uśmiechała się i on to bardzo lubił. No dobra, może Vincent nie jest dziadem, skoro wywołał taki piękny uśmiech na twarzy jego siostry.
- I dzień dobry wszystkim. - dodał po chwili i cmoknął Karrie w czubek głowy, po czym przeciągnął się - Dobrze spaliście? Bo mi coś w ścianę pukało niemiłosiernie w nocy...chyba mamy jakiegoś szkodnika w ścianie albo coś... - spytał niby to ze spokojem wymalowany na twarzy, może nawet zmartwieniem, ale oczy aż mu się śmiały.
Wieczorem, chcąc wykorzystać fakt, że jeszcze nie padał śnieg postanowił pobiegać. Ubrał się i wyszedł z domu. Nie było go może godzinę, może półtora, ale kiedy wrócił było już ciemno. Wydawałoby się, że wszyscy spali.
Wszedł po cichu do domu i już w korytarzu, kierując się do schodów o mało co się nie zabił o coś. Spojrzał na ziemię, co ten obraz robił na ziemi? Uniósł zaskoczony brew ku górze, ale na razie postanowił się nad tym nie zastanawiać. Było już na tyle późno, że stwierdził, że jutro zrobi śledztwo, teraz chciał się położyć. Zmęczył się na tyle, że miał nadzieję, że sen będzie dla niego łaskawy.
Miał to szczęście (zależy dla kogo), że jego pokój znajdował się pomiędzy sypialniami Justine i Michaela. Najpierw zahaczył o łazienkę, wziął szybki prysznic i już w spodniach ruszył do siebie. Pewnie po prostu by poszedł do siebie, jednak kiedy mijał sypialnie siostry do jego uszu dotarły pewne dźwięki, dźwięki, których nie dało się pomylić z żadnymi innymi. Aż się chłopak zatrzymał w pół kroku i lekko przysunął do drzwi. Oczy zrobiły mu się jak galeony, a na usta wpłynął uśmiech. Zdecydowanie siostrze należała się taka rozrywka, po tym wszystkim co ostatnio przeszła. Dopiero po chwili jakby dotarło do niego...ALE Z KIM? Gdzieś mu tam mignął Vincent dzisiaj chyba... nie...nie on... aż zszedł na dół by sprawdzić czy przyjaciel śpi smacznie w swojej stałej sypialni czyli pokoju gościnnym. Cóż było za zdziwienie kiedy pokój okazał się pusty.
- A to dziad... - mruknął pod nosem, po czym pokręcił głową z rozbawieniem.
Ze śmiechem na ustach, ale nie na głos wrócił na górę, po czym poszedł do siebie. Cieszył się ich szczęściem, każdemu się coś od życia należało. Nie zmienia to jednak faktu, że na bank nie da im żyć rano...i przez najbliższy okres czasu. Bo był TYM typem brata.
Oczywiście nie dane mu było zasnąć, raz, bo był zbyt rozbawiony całą tą sytuacją, dwa, no ściany to oni jednak mieli cienkie w tym ich cudownym domostwie. Dopiero kiedy w pokoju obok zapadła cisza i jemu udało się zasnąć. O dziwo nic mu się nie śniło, ale mimo wszystko obudził się dość wcześnie. Leniwy i nadal jakoś nie specjalnie wyspany przeciągnął się leniwie, aż mu coś w plecach strzeliło, po czym podniósł się. Narzucił na siebie tylko szlafrok, zapominając o koszulce, był w domu, mógł latać w samych spodniach, po czym wyszedł z pokoju. Kiedy tylko znalazł się na korytarzu jego spojrzenie skierowało się prosto na drzwi pokoju Just. Pokręcił głową z rozbawieniem, oj nie da im żyć. Zszedł na dół i od razu skierował się do kuchni.
- Czy ja czuję zapach kawusi?- spytał z uśmiechem wkraczając do pomieszczenia.
Szybko przeleciał po nim wzrokiem, pięknie byli tu całą czwóreczką, brakowało tylko jednego delikwenta.
- Jak cudownie, że nie tylko mi dzisiaj dogodzono. - dodał po chwili na moment zatrzymując wzrok na bracie, który zdecydowanie umierał właśnie wewnętrznie ze śmiechu, starając się zachować pełną powagę, Gabriel nie miał zamiaru się tak męczyć.
Panowie wymienili spojrzenia, po czym młodszy w końcu przekroczył próg kuchni. Spojrzał na Justine i uśmiechnął się łagodnie. Promieniała, uśmiechała się i on to bardzo lubił. No dobra, może Vincent nie jest dziadem, skoro wywołał taki piękny uśmiech na twarzy jego siostry.
- I dzień dobry wszystkim. - dodał po chwili i cmoknął Karrie w czubek głowy, po czym przeciągnął się - Dobrze spaliście? Bo mi coś w ścianę pukało niemiłosiernie w nocy...chyba mamy jakiegoś szkodnika w ścianie albo coś... - spytał niby to ze spokojem wymalowany na twarzy, może nawet zmartwieniem, ale oczy aż mu się śmiały.
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kładła się spać późno nie dlatego, że taki miała kaprys ani z powodu kota, który najwięcej energii miał, kiedy na niebie wisiały już pierwsze gwiazdy i prowokował do zabawy, żeby wraz z promykami świtu położyć się do spania. Nic z tych rzeczy. Lubiła spać jak każdy rozsądny człowiek, a z Tomem umiała sobie poradzić, zostawiając mu niepotrzebne, wymechacone włóczki do zabawy albo - w naprawdę skrajnych przypadkach - wyrzucając za drzwi sypialni, żeby znalazł sobie lepsze miejsce w kuchni. Nie, Kerstin chodziła spać późno, bo miała dużo pracy. Jeżeli miała dzień wolny od lecznicy, każdą godzinę gospodarowała na coś przydatnego, zaczynając od wyszorowania wszystkich szafek w kuchni, a kończąc na dzierganiu skarpet na zimę dla Michaela i Gabriela, żeby nie wychodzili w śnieg ze zmarzniętymi stopami. Szycie wychodziło jej coraz lepiej, bo nabierała wprawy. Doświadczenie czyni mistrza. Podsłuchiwacza, jak się okazało, również.
Nie zrobiła tego specjalnie. Czasami zdarzało jej się przystanąć na szczycie schodów na kilka minut dłużej, gdy rodzeństwo dyskutowało na dole o ważnych, wojennych sprawach, ale poza tym nie była wścibska i nie bardzo ją interesowało, co kto robi w sypialni. W tym tylko rzecz, że ich dom nocą był bardzo cichy, ściany cienkie i wszystkie niosło się tak, że druty trzęsły jej się w dłoniach, policzki pokrył bolesny róż, a w żołądku ściskało ze wstydu. Wreszcie wepchnęła sobie kawałki waty w uszu. Ot, żeby zasnąć.
Liczyła tylko, że Michaela jeszcze nie ma, a Gabriel ma zbyt mocny sen, żeby się wybudzić. Jeszcze tego brakowało, żeby wszyscy wiedzieli o tym, co Vincent wyprawiał z ich siostrą. To było takie nieprzyzwoite!
Wstała tego ranka najwcześniej, żeby jak zwykle przygotować śniadanie. Smarowała chleb twarożkiem i smażyła jajecznicę, do której na próbę wrzuciła kukurydzy. Mięsa z samego rana uświadczyć nie było co, takie rarytasy zostawiała na obiad. Rozłożyła porcje w miarę po równo, zostawiając najmniej dla siebie i Vincenta. Ona nie potrzebowała jeść tak dużo, Vincent też nie. Zalewała sobie właśnie herbatę z suszu, preferowała ją bowiem bardziej od kawy, gdy za jej plecami rozległ się głos. Drgnęła i przygładziła nerwowo jasne włosy związane w dwa małe warkoczyki.
- Cześć. Nie, czekam na wszystkich - bąknęła, lustrując Justine od stóp do głów w poszukiwaniu śladów. Niczego jednak nie dostrzegła, a Justine była ubrana skromnie, więc niechętnie skinęła głową i odwróciła się do niej plecami, bez słowa. Dzisiaj nie zbierało jej się na dyskusje, bo i nie wiedziała, co może powiedzieć. Najlepiej chyba udawać, że nic nie wie, a potem porozmawiać z siostrą na osobności, dyskretnie.
Taki przynajmniej miała plan, zdążyła już zresztą zasiąść do pięknie nakrytego stołu i położyć sobie na kolanach ściereczkę, gdy do kuchni zaczęli wpadać kolejni. Witała się z braćmi promiennym uśmiechem i skinieniem głowy, lekko zaróżowiona, czekając, by zobaczyć, czy coś wiedzą. Michael wydawał się być w porządku, a nie podejrzewała po nim, że zachowałby grzeczność, gdyby wiedział, więc chyba nie wiedział. Gabriel natomiast...
Zignorowała pierwszy komentarz, chrząkając znacząco w zaciśniętą pięść, ale następne słowa to już było zbyt wiele. Pięść uderzyła w stół z takim impetem, że aż zadźwięczały sztućce.
- Gabriel, wstydziłbyś się! - powiedziała nieco zbyt ostro i sama wystraszyła się swoim wybuchem, mając świadomość, że to nie brat jest tutaj głównym winowajcą. - I ty też... Just... Justine! - Siostra nie lubiła jak się tak do niej mówiło, ale niech ma! - Ja wszystko rozumiem, ale jesteśmy w domu, naszym wspólnym. Nie mogliście być... ciszej albo... nie wiem, poczekać. - Poczekać aż nikogo nie będzie, bo o czystości przedślubnej Justine pojęcie jako takie już miała. Te całe feministki mieszały kobietom w głowie, ale nie mogła jej winić, nie teraz, gdy tyle poważniejszych rzeczy się działo. Zresztą, siostra była dorosła. I nieodpowiedzialna. - Wszyscyśmy was słyszeli, nie jest ci głupio? Co będzie następne, na tym stole tu w kuchni się będziecie... - urwała i odetchnęła głęboko, a potem uśmiechnęła się sztucznie. - Jedzmy. I ani pół słowa jak Vincent przyjdzie. - Rzuciła Gabrielowi natarczywe spojrzenie, wbijając widelec w jajecznicę tak, że aż talerz zaskrzypiał.
Nie zrobiła tego specjalnie. Czasami zdarzało jej się przystanąć na szczycie schodów na kilka minut dłużej, gdy rodzeństwo dyskutowało na dole o ważnych, wojennych sprawach, ale poza tym nie była wścibska i nie bardzo ją interesowało, co kto robi w sypialni. W tym tylko rzecz, że ich dom nocą był bardzo cichy, ściany cienkie i wszystkie niosło się tak, że druty trzęsły jej się w dłoniach, policzki pokrył bolesny róż, a w żołądku ściskało ze wstydu. Wreszcie wepchnęła sobie kawałki waty w uszu. Ot, żeby zasnąć.
Liczyła tylko, że Michaela jeszcze nie ma, a Gabriel ma zbyt mocny sen, żeby się wybudzić. Jeszcze tego brakowało, żeby wszyscy wiedzieli o tym, co Vincent wyprawiał z ich siostrą. To było takie nieprzyzwoite!
Wstała tego ranka najwcześniej, żeby jak zwykle przygotować śniadanie. Smarowała chleb twarożkiem i smażyła jajecznicę, do której na próbę wrzuciła kukurydzy. Mięsa z samego rana uświadczyć nie było co, takie rarytasy zostawiała na obiad. Rozłożyła porcje w miarę po równo, zostawiając najmniej dla siebie i Vincenta. Ona nie potrzebowała jeść tak dużo, Vincent też nie. Zalewała sobie właśnie herbatę z suszu, preferowała ją bowiem bardziej od kawy, gdy za jej plecami rozległ się głos. Drgnęła i przygładziła nerwowo jasne włosy związane w dwa małe warkoczyki.
- Cześć. Nie, czekam na wszystkich - bąknęła, lustrując Justine od stóp do głów w poszukiwaniu śladów. Niczego jednak nie dostrzegła, a Justine była ubrana skromnie, więc niechętnie skinęła głową i odwróciła się do niej plecami, bez słowa. Dzisiaj nie zbierało jej się na dyskusje, bo i nie wiedziała, co może powiedzieć. Najlepiej chyba udawać, że nic nie wie, a potem porozmawiać z siostrą na osobności, dyskretnie.
Taki przynajmniej miała plan, zdążyła już zresztą zasiąść do pięknie nakrytego stołu i położyć sobie na kolanach ściereczkę, gdy do kuchni zaczęli wpadać kolejni. Witała się z braćmi promiennym uśmiechem i skinieniem głowy, lekko zaróżowiona, czekając, by zobaczyć, czy coś wiedzą. Michael wydawał się być w porządku, a nie podejrzewała po nim, że zachowałby grzeczność, gdyby wiedział, więc chyba nie wiedział. Gabriel natomiast...
Zignorowała pierwszy komentarz, chrząkając znacząco w zaciśniętą pięść, ale następne słowa to już było zbyt wiele. Pięść uderzyła w stół z takim impetem, że aż zadźwięczały sztućce.
- Gabriel, wstydziłbyś się! - powiedziała nieco zbyt ostro i sama wystraszyła się swoim wybuchem, mając świadomość, że to nie brat jest tutaj głównym winowajcą. - I ty też... Just... Justine! - Siostra nie lubiła jak się tak do niej mówiło, ale niech ma! - Ja wszystko rozumiem, ale jesteśmy w domu, naszym wspólnym. Nie mogliście być... ciszej albo... nie wiem, poczekać. - Poczekać aż nikogo nie będzie, bo o czystości przedślubnej Justine pojęcie jako takie już miała. Te całe feministki mieszały kobietom w głowie, ale nie mogła jej winić, nie teraz, gdy tyle poważniejszych rzeczy się działo. Zresztą, siostra była dorosła. I nieodpowiedzialna. - Wszyscyśmy was słyszeli, nie jest ci głupio? Co będzie następne, na tym stole tu w kuchni się będziecie... - urwała i odetchnęła głęboko, a potem uśmiechnęła się sztucznie. - Jedzmy. I ani pół słowa jak Vincent przyjdzie. - Rzuciła Gabrielowi natarczywe spojrzenie, wbijając widelec w jajecznicę tak, że aż talerz zaskrzypiał.
Nie pamiętał już tak wyjątkowego momentu, w którym to błogi sen powrócił do roli oddanego powiernika. Dzisiejsza noc, choć intensywna, zamknęła ciężkie, przemęczone powieki na resztę wydłużonych i przemijających godzin. Wygoniła szereg nierealnych, nawiedzających koszmarów, z którymi nie rozstawał się od kilku przemijających tygodni. Czyjaś obezwładniająca obecność przyciskała go do miękkiej poduszki pachnącej świeżą, lawendową mieszanką. Roztaczała przyjemną, hipnotyzującą aurę; narzucała warstwę rozgrzewającego uczucia podczas zetknięcia dwóch, przeciwstawnych ciał. Prawa ręka obejmowała okolicę talii, a część męskiej twarzy tonęła w jasnych kosmykach rozsypanych na powierzchni kolorowej pościeli. Cały świat nie miał w tej chwili żadnego znaczenia. Nie zamierzał podnosić się z wygodnego posłania, martwić szeregiem niewykonanych, nieprzekraczalnych obowiązków. Nie chciał odchodzić od cudowniej oblubienicy zakleszczonej w plątaninie szerokich ramion. Przedłużał ów nietypową chwilę obawiając się, iż mogłaby stać się jedynie nierealną ułudą. Wspomnienia wczorajszego wieczoru wciskały się w nieokiełznane myśli, których większą część zajmowała ona. Wyrazistość skrajnych przeżyć buzowała w krwiobiegu ukrytym pod cienką warstwą największego, ludzkiego narządu. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nie podejrzewał się o tak gwałtowną reakcję zwieńczoną nieprzewidywalnym zakończeniem. Miarowy stukot rozkołysanego serca wtłaczał niezrozumiały spokój. Coś ciężkiego zdążyło zsunąć się z wszystkich wnętrzności, gdy tak po prostu, bezceremonialnie wyznał odwzajemnione, najsilniejsze uczucie. Ten nienazwany błogostan utrzymywał się do wczesnego, pięknego poranka. Rażący promień jesiennego słońca zatańczył na zarośniętym licu. Powieka zadrżała lekko, lecz nie otworzyła się w pełni swej krasy. Subtelny ruch, ugięcie materaca powiadomiło, iż partnerka leżąca tuż obok wybudziła się z objęć samego Morfeusza. Czuł drobinki drgającego powietrza, dłoń zwisającą nad częścią klatki piersiowej, krótkie westchnienie wzywające do natychmiastowej reakcji. Gdy spróbowała podnieść się do pionu, z figlarnym uśmiechem tańczącym w kącikach ust, złapał ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie przytulając ze wszystkich sił: – To może zaczekać… – wymamrotał niewyraźnie, zachrypniętym i zaspanym głosem. Głowa przysunęła się jeszcze bliżej wtulając w ulubioną postać. Miał nadzieję, iż wysłucha jego błagalnych próśb, pogrąży w chwilowym odpoczynku, zostanie po prostu na zawsze. Drobna blondynka wyswobodziła się z pułapki napotykając na pomruk niezadowolenia. Uniósł się na zgiętych łokciach i przedłużył pocałunek, którym go obdarowała. Obserwował jak podchodzi do szafy, wodził wzrokiem za linią idealnej sylwetki walcząc z opadającymi powiekami. Gdy ta odezwała się ponownie, odpadł w niezaścielone warstwy, w których gubił kolejne słowa: – Czyli jaki? – wybełkotał nie wiedząc co dokładnie miała na myśli; czy właśnie obdarowała go niespodziewanym komplementem, a może miała jakieś wątpliwości? – Nie idź! – skomentował jeszcze wystawiając rękę, gdy kobieta znikała za drewnianymi wrotami. Westchnął rozczarowany i jeszcze na kilkanaście minut zapadł w cudowną, nieprzerwalną drzemkę.
Stukot naczyń, charakterystyczny dźwięk parującego czajnika postawił go na równe nogi. Przeciągnął się wyciągając długie ramiona i przetarł twarz wierzchem dłoni przeganiając niesforne, czarne drobinki tańczące wokół błękitnych źrenic. Uśmiechnął się sam do siebie, zaskoczył tak pogodnym samopoczuciem. Pozbierał z podłogi porozrzucane części garderoby, układając je w schludny stosik. Zabrał jedynie ciemne spodnie, odnalazł zagubioną koszulkę, którą kiedyś pożyczył Justine i wolnym, leniwym krokiem udał się do łazienki. Przygotowanie nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Wykąpał się, obmył twarz, ułożył nieposłuszne pasma, które pod wpływem nadmiernej wilgoci skręcały się sprężyste loki. Skontrolował prezencję w lustrzanym odbiciu i pełen pozytywnych, tak niespotykanych wibracji ruszył w kierunku kuchni, chcąc pomóc w organizacji śniadania. Widok, który zaszczycił go po wkroczeniu do stołowego pomieszczenia, wywołał nie lada zdziwienie. Bose stopy zostawiały mokre ślady na drewnianej podłodze, a pojedyncze kropelki odznaczały się na koszulce w kolorze ciemnego grafitu. Czyżby poczuł się zbyt swobodnie? Uśmiechnął się niepewnie skonfrontowany z kompletem ulubionego rodzeństwa. Atmosfera panująca przy wspólnym stole była zastanawiająca. Wzrok prześlizgnął się po wszystkich postaciach, oceniając różnorodny wyraz twarzy. Na krotką chwilę zawiesił wnikliwe spojrzenie na ukochanej, chcąc wybadać nastroje, wyczytać krążące przesłanki - niemożliwe, aby w dniu wczorajszym, wszyscy znajdowali się pod jednym dachem. Zaniepokoił się. Wyprostował postawę i odchrząkając wymownie postanowił zachowywać się normalnie, jak gdyby nigdy nic: – Dzień dobry! – wyrzucił beztrosko lawirując między meblami. – Czy ktoś ma ochotę na ziołowy napar? – najlepiej ten energetyzujący, składający się z nuty rozmarynu, mięty pieprzowej i słodkawej lipy. Przesunął się do blatu, lecz zanim rozpoczął swój szamański rytuał, ponownie skręcił na niezbyt newralgiczny temat: – Przyniosłem wczoraj świeży, razowy chleb, udało wam się go znaleźć? – zapytał nie dostrzegając lnianego woreczka. Coś ewidentnie było nie tak. Wziął pusty kubek i sięgnął po metalową puszkę skrywającą idealną mieszankę. Przemycił ją z irlandzkiego domostwa, chcąc urozmaicić ich codzienne trunki. Intensywna woń roślinnych składników zabijała ostrą specyfikę kawy uderzającą we wrażliwe nozdrza. Spojrzenia domowników wwiercały się w jego plecy, dlatego odwrócił się nieznacznie opierając o część szafki i zagaił zdecydowanie zbyt wesoło: – Jak wasze dzisiejsze samopoczucie? – czy mogło być gorsze od tego, reprezentowanego przez niego?
Stukot naczyń, charakterystyczny dźwięk parującego czajnika postawił go na równe nogi. Przeciągnął się wyciągając długie ramiona i przetarł twarz wierzchem dłoni przeganiając niesforne, czarne drobinki tańczące wokół błękitnych źrenic. Uśmiechnął się sam do siebie, zaskoczył tak pogodnym samopoczuciem. Pozbierał z podłogi porozrzucane części garderoby, układając je w schludny stosik. Zabrał jedynie ciemne spodnie, odnalazł zagubioną koszulkę, którą kiedyś pożyczył Justine i wolnym, leniwym krokiem udał się do łazienki. Przygotowanie nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Wykąpał się, obmył twarz, ułożył nieposłuszne pasma, które pod wpływem nadmiernej wilgoci skręcały się sprężyste loki. Skontrolował prezencję w lustrzanym odbiciu i pełen pozytywnych, tak niespotykanych wibracji ruszył w kierunku kuchni, chcąc pomóc w organizacji śniadania. Widok, który zaszczycił go po wkroczeniu do stołowego pomieszczenia, wywołał nie lada zdziwienie. Bose stopy zostawiały mokre ślady na drewnianej podłodze, a pojedyncze kropelki odznaczały się na koszulce w kolorze ciemnego grafitu. Czyżby poczuł się zbyt swobodnie? Uśmiechnął się niepewnie skonfrontowany z kompletem ulubionego rodzeństwa. Atmosfera panująca przy wspólnym stole była zastanawiająca. Wzrok prześlizgnął się po wszystkich postaciach, oceniając różnorodny wyraz twarzy. Na krotką chwilę zawiesił wnikliwe spojrzenie na ukochanej, chcąc wybadać nastroje, wyczytać krążące przesłanki - niemożliwe, aby w dniu wczorajszym, wszyscy znajdowali się pod jednym dachem. Zaniepokoił się. Wyprostował postawę i odchrząkając wymownie postanowił zachowywać się normalnie, jak gdyby nigdy nic: – Dzień dobry! – wyrzucił beztrosko lawirując między meblami. – Czy ktoś ma ochotę na ziołowy napar? – najlepiej ten energetyzujący, składający się z nuty rozmarynu, mięty pieprzowej i słodkawej lipy. Przesunął się do blatu, lecz zanim rozpoczął swój szamański rytuał, ponownie skręcił na niezbyt newralgiczny temat: – Przyniosłem wczoraj świeży, razowy chleb, udało wam się go znaleźć? – zapytał nie dostrzegając lnianego woreczka. Coś ewidentnie było nie tak. Wziął pusty kubek i sięgnął po metalową puszkę skrywającą idealną mieszankę. Przemycił ją z irlandzkiego domostwa, chcąc urozmaicić ich codzienne trunki. Intensywna woń roślinnych składników zabijała ostrą specyfikę kawy uderzającą we wrażliwe nozdrza. Spojrzenia domowników wwiercały się w jego plecy, dlatego odwrócił się nieznacznie opierając o część szafki i zagaił zdecydowanie zbyt wesoło: – Jak wasze dzisiejsze samopoczucie? – czy mogło być gorsze od tego, reprezentowanego przez niego?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wyjście na taras
Szybka odpowiedź