Francis Lestrange
AutorWiadomość
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ostatnio zmieniony przez Francis Lestrange dnia 03.03.21 12:36, w całości zmieniany 4 razy
Nigdy nie chciałem latać.
Ikar i jego marzenia są przecież na wyciągnięcie ręki. Przywołaj kij, siądź na nim okrakiem i jazda, tak wysoko, jak tylko zdołasz. Wzbij się w powietrze, zakręć młynka, wzleć aż do słońca, tylko pamiętaj o kremie na oparzenia. Kładę się spać na sprzecznościach: chcą, by patrzano na mnie z zadartą wysoko głową i zmrużonymi oczami, lecz nie pozwalają mi wydostać się z gniazda. Czuję się uziemiony i to tylko narasta, jakby obowiązki, którymi mnie szczują, stawiały dookoła mnie mur. Cegła po cegle, tu zaprawa, tu przerwa na papieroska i cyk, niedopałek rzucony na chodnik. Wczesnowiosenny, więc podmokły, jeszcze bez śladów rozwijających się roślin. Wróżą mi wielkie dokonania: u ilu jasnowidzów piłem herbatę, ilu dotykało mojej dłoni, ile ptaków zginęło, by z ich wnętrzności dociec mej przyszłości? Przypalałem kreski na framudze, ale po którymś razie zwyczajnie mi się znudziło i zająłem się inną formą uporczywej sztuki, to znaczy, wypalaniem marzeń. Trzeba rozgrzać się do wysokiej temperatury i myśleć tak intensywnie, aż odpowiednio się utwardzą. Jak gliniane garnki, włożone do pieca nie mają prawa pęknąć. A później, cóż, może w przypadku spotkania trzeciego stopnia z podłogą lub ścianą.
Albo decyzją czcigodnego ojca.
Pamiętam, jak kiedyś matka kupiła nową zastawę i z jakiegoś powodu wybuchła o nią wielka kłótnia, taka naprawdę gigantyczna. Tak, jak normalnie moi rodzice byli ze sobą przeważnie zgodni i nauczeni ustępstw, tak tym razem ojciec zaakcentował swoją władzę, jak nigdy. Rozbił każdy z tych głupich talerzy i to na naszych oczach, kazał nam patrzeć, jak porcelana kończy w kawałkach, a matka z miną kamienna, jak podłoga, o którą ciskał talerze, ściskała moją rękę.
Do tej pory, nie mam zielonego pojęcia, co tak go wzburzyło, bo przecież nie pieniądze, ani brak miejsca w kredensie. Może nie podobały mu się złocenia i roślinne ornamenty na filiżankach lub ręcznie malowane dzieci na huśtawkach na komplecie przeznaczonym dla najmłodszych. Może zirytował się, że matka większą wagą przykłada do ustrojenia stołu, niżeli samej siebie, co oczywiście było wierutną bzdurą. Może, może, może, kiedyś chciałbym go o to zapytać. Odpowie mi, jak będzie umierający, nie wcześniej, to oczywiste, nie jestem w końcu synem, jakiego chciałby mieć. Albo i nie odpowie wcale, stary pryk, zaśmieje się, zacharcze mi w twarz i zejdzie. Teraz mi głupio, nie lubię myśleć o nim w ten sposób, lecz nie kontroluję tego jeszcze bardziej, niż swoich własnych czynów.
W każdym razie, ta scena staje mi przed oczami za każdym razem, kiedy magluje mnie o moją przyszłość. Idiotycznie sztampowo, co byłoby bardziej obrazowe? Może rwanie szat, a idąc w kampową stronę, pomidory rozbijające się na jedwabnej tapicerce kanap i bitwa na jedzenie? Policzek wymierzany żonie? Szarpanie mnie za kołnierz i rozkaz wyciągnięcia dłoni do przodu? Sporadycznie zdarzyło się, żeby mnie uderzył, raczej szarpnął, czy pchnął, od wymierzania kar był ktoś inny, on jedynie sądził. Wyższa instancja, sami rozumiecie. Tak, czy inaczej, obawiam się z nim rozmawiać. Nie zgadzać się, choć wydaje mi się, że traktuje mnie podejrzanie łagodnie na tle naszych sąsiadów. Dlatego nie mówię mu, że nie chcę latać.
Nie mówię nikomu, trzymając to w środku, jak próbowałem trzymać dym w płucach po zaciągnięciu się pierwszym papierosem. To było sto lat temu, jeszcze nie poszedłem do szkoły, a tani tytoń poważnie pokręcił moje szlachetne gardziołko. Kaszlałem i kaszlałem, jakby złapał jakieś mugolskie choróbsko, a Joe uśmiechał się wyrozumiale, nonszalancko wydmuchując kółka z dymu. Wtedy chciałem być jak on, dziś... chciałbym móc tyle, ile on.
Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, co? Próbuję więc i ja tego, brudząc swoje buty po złej stronie Londynu. O Dorianie Grayu plotkowano bardzo brzydko, ja kryję się chyba lepiej niż on - przypuszczalnie dlatego, że mam tyle lat, na ile wyglądam. Za pierwszym razem smród ryb zatyka mi nos i prawie sikam w galoty, kiedy na moje ramię pada ciężka ręka zarośniętego marynarza, ale drugi, trzeci i czwarty raz to... No dobra, przyznam się wam, wtedy też - wtedy też byłem obsrany. Piję tanie piwo, które mi nie smakuje i trzęsę się sam w najodleglejszym kącie sali barowej, nie zdejmując z siebie nawet porwanego płaszcza. Ośmielenie przychodzi, kiedy wypalam sam blanciora-grubasa, kolejny powód do wstydu - na trzeźwo nie sięgnąłbym po te marzenia? Żałosne, ale nigdy nie podsycano we mnie odwagi, raczej narcyzm i cechy, które mają potencjał, by mnie zgubić. Zjarany jednak daję sobie radę, zagaduję, posępnych żeglarzy i zamawiam czarne ale, a nie byle piwo z kija. To też nauczę się pić, ale w swoim czasie, póki co mierzę się z pintą gorzkiego, ciemnego, ale smacznego napoju. Tak mocnego, że po dwóch już prawie się czołgam, wzbudzając ogólną wesołość. Młody musi się wprawić, słyszę i nawet nie muszę się dopraszać, by żłopać na czyiś koszt i z otwartym ustami słuchać o otwartym morzu. I tak, pojawiam się częściej, czasami przynoszę fajki, czasami jakieś słodkie bułeczki, co mówię, że matka mi je upiekła, ale ja ich nie lubię i tak wkupuję się w łaski morskich wilków. I coraz mocniej nakręcam się na to, by zaciągnąć się na jakiś statek i pożeglować ku zachodzącemu słońcu. Parszywie to romantyczne, tak jak i moje wyobrażenia, bo chociaż słyszę o miesiącu żarcia sucharów i picia wody, która smakuje, jak skóra i korek, to wypieram to z głowy, równie łatwo, jak ojcowskie dyspozycje. Dojrzewa to stopniowo, rozsądek próbuje usadzić mnie w miejscu, postępując rozumnie, zostanę na stałym lądzie, klęknę na kolano i założę rodzinę. Jeśli jednak zrobię, co chcę... Kto wie, co się wydarzy? Może podbiję ziemię opanowaną przez barbarzyńców, odkryję nieznany gatunek zwierzęcia albo znajdę nową halucynogenną roślinę? Keat, ten dzieciak z krzywym nosem, śmieje się ze mnie i mówi, że będę co najwyżej łatać żagle, jeśli tylko dobrze mi pójdzie. Nie przyznaję mu się, że igły nigdy w życiu w rękach nie miałem i nawet z guzikiem sobie nie poradzę, nie mówiąc o grubych zwojach impregnowanej tkaniny. On pewnie by to potrafił, a jest ode mnie młodszy.
Nie waż się więcej
Śnić się w ten sposób
Śnić się w ten sposób
I załatwia to, przedstawia komu trzeba, mówi, że jestem zaradny, robotny, normalnie ochy i achy i czego to ja właściwie zrobić nie potrafię. Zaciągam się, kurwa, nie wierzę.
Przyjmuje mnie poważny brodacz, któremu brakuje przedniej jedynki i mówi, że będę służyć pod kapitanem Goylem. Pyta jeszcze, ile mam lat, a gdy mówię, że dwadzieścia, to śmieje się ze mnie, że to tyle, co kapitan. No nieźle się zaczyna, przyznaję. Stoję najniżej w hierarchii, tymczasem rozkazy mi i całej reszcie załogi, złożonej jednak przeważnie z okrzepłych wilków morskich, wydaje mój rówieśnik. Prawie odechciewa mi się tego żeglowania, ale że powiedziałem A, to trzeba powiedzieć też B. Wsiądę na ten statek, przyuczę się do zawodu, zmężnieję. Stawiam się o czwartej rano w londyńskim porcie z półciennym, marynarskim workiem, w którym mam trochę ubrań o różnym stopniu zużycia, parę gramów trawy, szczoteczkę do zębów i przybory toaletowe. Osobistego prowiantu nie biorę, ponoć to źle wygląda. Zapominam też brzytwy, więc przez kilka tygodni, nim dobijamy do pierwszego portu, będę chodzić zarośnięty. Już na trapie, spoglądam po raz ostatni na Londyn i przez ułamek sekundy, żałuję. Z Wyspy Wight uciekam, jak tchórz. Bez żadnego słowa rodzicom, bez wieści dla siostry - drobna postać Evandry chyba najbardziej uciska moje sumienie. Będzie boleć długo, ale wpierw dostaję rzeczywistością, jak szmatą po ryju. Nikt jeszcze nigdy nie zdzielił mnie tak mocno: ani ojciec swoim pasem, ani guwerner, lubujący się w używaniu brzozowych witek. Zdejmuję buty, bo wszyscy są tu boso - coś słyszę, że niby tak nie będę się ślizgać po mokrym pokładzie, ale co ja tam wiem, po prostu robię, jak reszta. Nie wiem, za co mam się zabrać, ani do czego garnąć, panuje okropny rozgardiasz, ale jednocześnie widzę w tym harmonie. Mężczyźni chwytają za liny, napinają mięśnie, wznoszą żagle, inni krzątają się już na pokładzie, a ja stoję, jakbym oberwał petryfikusem, z ustami rozchylonymi w lekkim zdumieniu, wdychając zapach słonej wody, statku i męskich ciał. Stałbym tak pewnie jeszcze z godzinę, gdyby nagle ktoś nie wcisnął mi w ręce ciężkawej beczułki, warcząc, bym brał się do roboty. To kucharz, kuternoga i gderacz, jakich mało, dobrze go poznałem, bo to z nim spędziłem najwięcej czasu na tym statku. Nogę stracił w wypadku, ale opowiada wszystkim, że bił się o łajbę, marynarzom nie można wierzyć, a tym, co pływają, lecz pełnią funkcje pomocniczne, to już w szczególności. Kuchnia jest pod pokładem, ale ładownia niżej - Kulawy Pete, jak mówią o nim za plecami, panicznie boi się szczurów. Dlatego wysyła was, większe szczury. Ciągnie swój do swego, he, he, he, śmieje się Kord Bryn, kiedy wpadam na niego, dźwigając olbrzymią skrzynię z jakimś warzywem, chyba rzepą. Zaraz dostaję od niego po uchu za nieuwagę, czemu też się nie sprzeciwiam. I tym sposobem na koniec szychty bolą mnie plecy, nogi, ręce, a nieszczęsne ucho piecze. Gdy wypłynęliśmy na pełne morze, ze trzy razy się zrzygałem, w tym raz, nie zdążyłem nawet wybiec z kuchennej kanciapy. Pawia puściłem do garnka, który przed chwilą właśnie wyczyściłem, a Pete prawie się popluł ze złości i usiłował wsadzić mi do niego głowę, ale temu już się wywinąłem. Przepraszałem go na odległość, przez drewniany, roboczy stół. Żeby mnie nauczyć moresu, jak to powiedział, kazał mi wylizać wszystkie garnki, brytfanny i patelnie, chociaż podejrzewam, że po prostu szukał pretekstu, żeby to zrobić. Zdrapywanie zaschniętego tłuszczu nie jest najprzyjemniejsze, zwłaszcza, że w kuchni daje gotowaną rzepą i pietruszką, ale siedzę nad tym do nocy i kończę dopiero, gdy reszta marynarzy już dawno śpi. Nie odpuszczam, nie kurwa pierwszego dnia, chociaż prawie płaczę ze złości, skrobiąc spaleniznę ze starej patelni. Jestem tak zjebany, że rezygnuję z toalety i tylko prędko myję zęby, by później po omacku doczłapać się do swojej koi. Śpimy stłoczeni, jak w przytułku u zakonnic, tak zawsze wyobrażałem sobie bidule - i że niby ja, tutaj, z własnej woli? Nakrywam się kołdrą, by nikt przypadkiem nie słyszał, jak siąkam nosem, a z kieszeni spodni wyjmuję pomiętą fotografię Evandry. Dotykam ją palcami brudnymi od tłuszczu, więc zaraz na jej buzi pojawiają się smugi, nie jest z nich zadowolona, ale nie ucieka z kadru, kiedy daję jej buziaka. Inni całują tak swoje dziewczyny lub żony, ja - siostrę i to w ścisłej tajemnicy. Nikt nie może się dowiedzieć. Przeciągam się na cienkim materacu i zaraz słyszę donośny dzwonek, japierdolę, czy ja w ogóle spałem? Przecieram zapuchnięte oczy, zsuwam się z wyra i zeskakuję na ziemię, na dobry początek trzęsąc się z zimna. Witamy w domu, co.
Dziś dali mi kanapki do smarowania, a później miałem obrać mięso z rosołu. Pete ochrzanił mnie, że wyrzucam dużo dobrego i przydzielił do sekcji porządkowej. Pierwszy raz z mopem, trzymajcie za mnie kciuki.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
-Joe, czekaj! Czekaj, słyszysz?! - krzyczę, powoli tracąc go z oczu. On biegnie dalej, ale ja już nie mam siły, muszę się zatrzymać, najpierw oprzeć dłonie na biodrach, chwilkę później objąć nimi brzuch z pierwszymi objawami kolki. Krzywię się, ale próbuję chociaż iść. Wiem, że tak go nie dogonię, ale na tyle jeszcze mnie stać, na marszowe tempo, nic więcej. Kuśtykam, grzebiąc się w piasku - nalega, żebyśmy biegali po wybrzeżu, a nie drodze, bo tak jest trudniej - aż w końcu znowu łapię go w polu widzenia, rozkłada ramiona i kręci głową z dezaprobatą. Nie jest ze mnie zadowolony, a przecież się staram, naprawdę. Naraz, pomimo kłucia w boku, moje pięty odrywają się od ziemi i młócę stopami w równym tempie, usiłując przebiec ostatni odcinek, dzielący mnie od chłopaka. Pot już dawno skleił moją grzywkę, teraz krople płyną po czole i wpadają do oczu. Są słone, a ja mam wrażenie, że pieką mnie wszystkie mięśnie, a razem z nimi piecze mnie przełyk, jakby każdy oddech płynął w dół gardła, po drodze hacząc o wystające, drapiące nitki. Jestem na nie paskudnie wrażliwy a przymierzanie nowych szat to koszmar, bo zawsze gdzieś uwierają. W końcu doganiam Joe'ego i zatrzymuję się przy nim, dysząc ciężko i ze zbolałą miną trzymając się za brzuch.
-Czemu to zrobiłeś? - pytam się go ze złością, czego nie okraszam jednak wcale tupnięciem nogą. Tutaj - nie sprawdzi się wcale, miękkie podłoże wchłonie całkiem impet uderzenia, które rozejdzie się głucho, a ja zrobię z siebie większego głupka, niż w tym momencie - mówię do ciebie. Odpowiedz - żądam i teraz naprawdę brzmię, jak najprawdziwszy lord, chociaż mam dopiero dwanaście lat. Autorytarny ton przejmuję od ojca, wuja i dziadka, to taka pokoleniowa rzepka i uwierzcie, mógłbym swobodnie pociągnąć ją dalej. Spode łba łypię na Joe'ego, który mojej reprymendy na poważnie nie bierze i, jak sądzę, wcale nie zamierza mi odpowiadać.
-Kazałem ci zaczekać - pufam niezadowolony i krzyżuję ręce na szczupłej piersi; chcę, żeby w końcu się do mnie odezwał. Ojciec kazał mu mnie uczyć, ale przecież Joe nie jest panem Hastingiem ani panem Tachterem i to on powinien słuchać mnie, a nie, ja jego. Moje ego w tamtym momencie było mniej więcej w tym samym miejscu, w którym jest teraz, jednakowoż logika chłopca-książątka, który może (prawie) wszystko nieco je wysuwa i wypycha przed szereg. Próbuję udowodnić, że dam radę go zdominować i że wcale nie pożałuję potraktowania go, jak służącego - s ł y s z a ł e ś? - cedzę, zadzierając podbródek, by spojrzeć na niego z naturalną wyższością, ale że prócz podbródka, muszę też zadzierać całą głowę, nie wyglądam wcale tak imponująco, jak myślę, że wyglądam. On dalej milczy, rozsądnie pozwalając mi przeżyć mały wybuch małego chłopca po swojemu, to znaczy, upartym żądaniem atencji oraz przeprosin. Najlepiej uświetnionych pozwoleniem na wejście do wody, fantomowo swędzi mnie całe ciało, suche i pokryte skorupą. Morze po mojej prawej stronie nęci, ale bez jego znaku ani się ważę podejść bliżej brzegu, ba, nawet nie dam sobie obmyć bosej stopy, zanim nie powie, że mogę. A on, wciąż milczy, mierząc mnie surowym spojrzeniem, po czym postępuje kilka kroków w moją stronę i popycha mnie lekko, a ja zataczam się jak pijany.
-Mówiłeś, że już nie możesz i co? - słyszę nad sobą jego twardy głos - dlaczego kłamałeś? Przecież biegłeś - zauważa, a ja nie mam jak się z tego wyłgać, chociaż wtedy naprawdę już prawie umierałem. O tyle-tyle dosłownie brakowało. Wbijam spojrzenie w ziemię, dłonie upychając w kieszeniach kąpielowych szortów, by nie widział, jak zaciskam pięści. Jest porywczy. Już nie raz musiałem go błagać, żeby nie przestawał ze mną pływać.
-Dostałem kolki - wykręcam się, ale nie jękliwie, po prostu stwierdzam fakt. Dla niego chyba jednak ciągle robię za męczybułę, bo zaśmiewa się i powtarza po mnie, wyższym, piskliwym głosem:
-Dostałem kolki - drwi sobie, a mnie zalewa rumienieć gorąca, ciężko stwierdzić, czy to ze złości, czy wstydu - myśl, Lestrange - łapie mnie za ramię i potrząsa, a to trochę boli, bo ostatnio słońce spiekło mnie trochę za bardzo. Zaciskam jednak zęby i się nie skarżę, kiedy Joe mówi do mnie po nazwisku, to nigdy nie zwiastuje niczego dobrego - myśl - ponawia, po czym puszcza, dalej zwracając się do mnie tym samym, na poły surowym, na poły kpiącym tonem - ile zostało do końca? Trochę mniej niż pół mili, kiedy spękałeś, co? - nabija się, a ja pierwszorzędnie daję mu się podpuścić i wcinam się w monolog mentora, który ma mnie usadzić w miejscu i sprawić, bym słuchał.
-Wcale nie spękałem! - protestuję ostro, czując, jak moje uszy się czerwienią. Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo. Po pierwsze mnie bolało i byłem zmęczony, po drugie, wymiękłem, dokładnie, jak mówi.
-Nie? To czemu nie dobiegliśmy równocześnie? - ripostuje Joe i teraz to on stoi przede mną ze splecionymi rękami. Ja o mało co nie występuję naprzód, z dłońmi schowanymi za sobą, jak podczas lekcji geografii. Dużo wspominam o rękach, lecz, rozumiecie, one są częścią etykiety. Musimy je mieć zadbane, dlatego rodzice tak bardzo tępią moje obgryzanie paznokci. Jedyny plus Hogwartu to ten, że tam już ich wzrok nie sięga...
-Prosiłem, żebyś poczekał - upieram się przy swoim, mierząc swoją butę i szlacheckie obcasy na osiemnastolatku, który jest tu tylko dzięki uprzejmości mego ojca, który przyjmuje go na sezon do pomocy przy naszych hipokampusach - mieliśmy pływać, a nie - dodaję nachmurzony i wraca mi pewność siebie, bo przypomina mi się, że to ja jestem lordem, więc Joe lepiej niech robi, co mu każę.
-Chcę już wejść do wody - oznajmiam mu, ale dalej wyczekująco czekam na hasło przyzwolenia. Tytuł tytułem, ale obecnie mimowolnie - czuję przed nim dziwny respekt.
-Dziś nie będziesz pływać - oznajmia chłodno Joe, na co ja mrugam kilkakrotnie i zaciskam usta, marszcząc brwi - ja o tym decyduję, a skoro wolałeś pokazać mi swoje fochy i jaki to jesteś niezależny, to proszę bardzo. Nie pozwalam. I co ty na to, Lestrange? - celowo przywołuje moje nazwisko, by wkurzyć mnie jeszcze bardziej, podjudzić, popchnąć może bliżej brzegu i zakręcić w ostatniej chwili - nie zrobiłeś swoich ćwiczeń. Nie będziesz pływać, jeśli się przed tym nie przygotujesz, a dziś przyszedłeś nieprzygotowany, nieposłuszny i rozkapryszony - wymienia, a ja prawie zapadam się pod ziemię, przy czym wrażenie jest wzmocnione tym, że stoję na piasku - starczy nieco podkręcić wyobraźnię i już, lecę w dół, z dala od jego rozczarowanej twarzy.
-Bez pracy, nie ma przyjemności, rozumiesz? Tego twoi rodzice ci nie powiedzą, ale ja - mogę - dodaje, a ja, po latach, z całą pewnością pamiętam, jaka gorycz wybrzmiała wówczas z jego wypowiedzi. Wtedy nie rozumiałem, dziś, mógłbym mu tylko podziękować, choć wątpię, by dobrze wspominał dzieciaka, który na każdym kroku dawał mu do zrozumienia, że jest od niego lepszy. Co z tego, że razem oglądaliśmy całujące się syreny, co z tego, że nauczył mnie palić papierosy, skoro im starszy się robiłem, tym większy dystans wyrastał między nami. Miałem go za przyjaciela, ani się obejrzałem, a zaczął tytułować mnie lordem. Nie, najpierw jeszcze zwracał się do mnie: paniczu. Nieco prześmiewczo, ale już oficjalnie, a ja biernie pozwoliłem na ten rozwój, mając go wówczas za naturalną kolej rzeczy. Mylę się wtedy, myliłem się teraz. Rację przyznaję mu tylko w kategorii błahej , zirytowany zakazem kąpieli - bo i ja i on doskonale wiemy, że się go posłucham. Nie jestem aniołkiem bez skazy, ale potrafię trzymać dyscyplinę, a on, jak nikt, umie sprawić, bym położył uszy po sobie.
-Zrobimy tak, Lestrange - zwraca się do mnie już łagodniej - widzisz tamten pomost? - pyta, wskazując lichą kładkę, majaczącą gdzieś na horyzoncie. Nie jestem w stanie określić odległości, to daleko - pobiegniesz tam i z powrotem. Tutaj zrobisz jeszcze swoją codzienną rozgrzewkę, zobaczymy, jak i jesteś rozciągnięty - ups, nie jestem, bo o ile siłowe ćwiczenia sprawiają mi przyjemność, tak medytację zalecaną przez Joe'ego pomijam, szczególnie w trakcie roku szkolnego - i potem, jeżeli stwierdzę, że pracowałeś dobrze - i tylko wtedy, jeżeli tak stwierdzę, będziesz mógł wejść do wody. W innym przypadku, urządzę ci lekcje na sucho - deklaruje się Joe, a coś w jego mimice podpowiada, że młodzieniec nie żartuje. Spokojnie czeka na moją odpowiedź i nie pogania mnie z decyzją, tylko odpala szluga, od którego okropnego zapachu aż mnie zatyka. Ojciec pali dużo lepsze, podkradłem mu ostatnio parę i spaliliśmy je razem z Joe'em, przy moich atakach kaszlu. Nasz drobny kryzys wolałbym zażegnać, jak robili to Indianie, czyli właśnie fajką pokoju, ale on mi tego nie proponuję, a ja właściwie wolę tego nie proponować.
-Dobra - godzę się finalnie, po dłuższej, zaczynającej już być dla mnie nieznośną, ciszy - ale to nie niesprawiedliwe - muszę dołożyć od siebie jeszcze swoje trzy knuty, powyklinać na czym świat stoi, zamarudzić i odstawić piękny teatrzyk pokrzywdzonego niedorosłego lorda. Myślę, że mógłbym powiedzieć ojcu, że Joe pali przy mnie papierosy i używa brzydkich słów, a wówczas papa wystarałby się dla mnie o innego nauczyciela pływania, który traktowałby mnie poważnie, ale... Za bardzo go lubię i nawet, kiedy obrażony na cały świat biegnę przed siebie, wyobrażając sobie, że pomost jest już na wyciągnięcie ręki, w głębi duszy odczuwam pokrzepiające zadowolenie. Na tyle duże, że wyznaczone zadania wypełniam szybciej, niż sam o to siebie podejrzewam. Zaciekle i bez stękania, ani pisnę, gdy każe mi robić deskę przez dwie minuty, mimo że jestem pewny, że teraz to on oszukuje i jeszcze mi dokłada. Głupi dziad.
Podziękowałbym mu, ale już dawno dla nas nie pracuje.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Marznę na balkonie, ale w pierwszej kolejności muszę się zaspokoić, więc na chłód staram się nie zwracać uwagi. Powinienem już przywyknąć, a od kilkunastu lat, zima zaskakuje mnie z porażającą regularnością. W tym roku nawet spadł śnieg, miłe zaskoczenie po ostatnich sezonach, mokrych, bladych i zwyczajnie smutnych. Wstawać się nie chce bardziej niż zwykle, nogawki spodni ciągną się po ziemi i po jednym wyjściu kończą w koszu na pranie, buty brudzą się od pluchy, błota i soli. Służba ma z tym pełne ręce roboty, czyszczenie, woskowanie i pastowanie po jednym spacerze? Ja jeszcze się o to nie oburzam, ale przypadkiem byłem świadkiem awantury, jaką mój kuzyn urządził lokajowi, gdy ten nałożył dwie warstwy pasty zamiast trzech na jego trzewiki. Wracając, możemy wreszcie cieszyć się tą białą zimą, a brudzące się obuwie nie jest już problemem aż tak palącym. Wprost przeciwnie, do samopoczucia palaczy, którzy w ziąb i tak, hop-hop-hop, sznureczkiem ewakuują się na świeże powietrze - a przynajmniej czynią tak na oficjalnych kolacjach, bankietach itd., żeby nie kopcić przy stole. Niektórzy bywają jednak mało elastyczni: w każdym szanującym się domu powinna istnieć palarnia właśnie na takie wypadki. Sam zadowoliłbym się nawet odpaleniem szluga w schowku na miotły, jednakowoż zachowuję pozory, jestem gościem, więc nie wypada mi otwierać zamkniętych przede mną drzwi. Z tego względu zostaje mi balkon, kulenie ramion i szczękanie zębami w samej marynarce. Zawsze to samo, połowa przyjemności w pizdu, kiedy razem z papierosowym dymem, z moich ust uchodzi para, a ja zaciągam się byle szybciej móc wrócić do ciepełka. Niedopałek zgniatam o kamienną balustradę, ale jako dżentelmen, wyrzucam go na stojącą przy drzwiach - gospodarze w połowie domyślni? - srebrną popielnicę na ciężkiej, kutej nodze. Wsuwam się do środka, chucham na dłonie i rozglądam się po sali. Panowie rozmawiają i piją ciężkie alkohole z ciężkich szklanek, małżeństwa tańczą, młode panienki plotkują, błyskając zębami i pustymi kieliszkami po winie, służba się uwija, jak w ukropie, chociaż w moim mniemaniu atmosfera jest względnie spokojna. Żadnych awantur, plam na obiciach, pobitych butelek, ani uniesionego głosu - a zdarza się, że można na podobnych rautach posłyszeć męża strofującego żonę - oto modelowe spotkanie, doskonale nadające się do podręcznikowego spisu. Oślepia mnie nagły błysk - to fotograf robi zdjęcie, prawie nie widać typa zza chmury ciężkiego, czerwonego dymu, którym bucha jego aparat. Może właśnie trafiam na okładkę broszurki, mówiącej, jak zachowywać się w towarzystwie? Kryję uśmiech i decyduję, że to najwyższy czas, aby umyć ręce. A przy okazji zadbać o urodę i nieco przypudrować nosek. Jesteśmy już po kolacji, więc wyjdzie mi to na zdrowie, jeżeli brać by poprawkę na to, że podobno niezdrowo jeść po osiemnastej. Czeka na nas jeszcze kilka dań, które zdecydowanie pominę, wypełniony czymś, co pozwoli mi przetrwać kolejne przerwy na papierosa, niezobowiązujące pogawędki oraz te znaczące. Wiem, że ojciec rozmawia o mnie z lordami Rowle oraz Avery, a matka moją sylwetkę jak najkorzystniej prezentuje swej przyjaciółce lady Parkinson. Potrzebuję sporej dozy szczęścia, by się z tego wywinąć, dokładnie odmierzoną, zmiażdżoną, posypaną w cienką, białą kreskę skrzącą się na marmurowym blacie. Na jeden raz ładuję w lewą dziurkę, przechodzi mnie dreszcz, wstrząsam się, ostro, za jakieś pół godziny do czterdziestu minut przyjdę tu ponownie, poprawić. Resztki pyłu zbieram poślinionym kciukiem i wcieram w dziąsło, ze mną nic się nie zmarnuję. Po wszystkim myję ręce - nie jestem prosiakiem - i starannie zamykam za sobą drzwi. Nikt nie znajdzie dowodów na moje szczęście, no chyba że zajrzy mi w głęboko w oczy i odkryje, że źrenice są nieco większe, niż zazwyczaj, a moje ruchy energicznie pourywane. Bez obaw - damom tego robić nie wypada - patrzeć tak czujnie - zresztą, na Merlina, jeśli ktoś tego nie robił, za nic się nie pozna, zaś panowie mają to - he, dosłownie - w nosie. Raźno wynurzam się z toalety i wówczas sieka mnie na dzień dobry przeczucie, że póki jeszcze nie jest za późno, może warto psiknąć i wysmarkać nos. Przeczucie nosi się w zielonej sukni, na głowie ma delikatną tiarę wpiętą w prostą fryzurę, a na jej palcu błyszczy pierścień z Uroborosem. I uśmiecha się do mnie, co stanowi jednoznaczne zaproszenie, bym nie obawiał się i może podszedł bliżej.
Podchodzę. Przełykam ślinę, chociaż akurat z przepływem płynów nosy nie nastręczają problemu, Zwyczajnie wierzę, że pomoże mi to w tytanicznym wysiłku konwersacji z partnerką wymagającą i znającą mnie na tyle, by... wyczuć pewne zmienne?
-Lady Malfoy - witam się jeszcze oficjalnie, przez moment zdezorientowany przez jej dłoń obleczoną w wieczorową rękawiczkę, powinni tego zakazać, COJAMAMZROBIĆ?! Ogarnia mnie momentalna panika, ale zaraz, wdech-wydech, całuję jej dłoń, tak, jak mi ją podała, przez śliski materiał, walcząc z podskórną ochotą zsunięcia go zębami - dzisiejszego wieczora bez towarzysza? Czy może pozostawił cię na moment samą, by przynieść napoje? - pytam kontrolnie, czy za sekundę nie zmaterializuje się przy nas na przykład lord Yaxely, dwa razy większy w barach ode mnie. W swej obecnej kondycji trzymam się z dala od prowokacji (podwyższony próg bólu mi nie pomoże), ale że moja kuzynka zaprzecza, to ja podejmuję się tej karkołomnej misji. Uprzednio dopytując:
-Białe, czerwone, różowe? Z bąbelkami? - uaktywniam się, zasypując młodą damę tyloma możliwościami, gotów wyrecytować jej całą kartę win, gdybym tylko znał menu, a że nie znam, zabawiam się w sommeliera na oko. Domaine Romanée-Conti? Henri Jayer Richebourg Grand Cru? Cheval Blanc? Proponuję jej trunki aukcyjne, to raczej podjęta przeze mnie próba rozweselenia kuzynki - bladej, poważnej, wyglądającej jednocześnie olśniewająco i tak, jakby szykowała się do efektowanej zapaści. Zostawiam ją na parę sekund z wyraźnym przykazaniem, by nie ważyła się ruszać, po czym wracam, trzymając w dłoniach dwa wysmukłe kieliszki. Za mną lewituje butelka białego wina.
-Półwytrawne - uprzedzam pytanie - a ty, lady Malfoy, miałaś się nie ruszać - dodaję z naganą, bo przecież widzę, że stoi inaczej - musiała się odwrócić i myślę sobie, że pewnie śledziła moją drogę po nasze alkoholowe dodatki. Pochlebia mi to, więc rozlewam wino, a z pierwszym łykiem wyparowuje mi z głowy ostrzeżenie, że przecież nie powinienem. Francis-nie można-łączyć-tych-dwóch-rzeczy-a-ja-połączyłem-Lestrange.
I know the voices dying with a dying fall
Benath the music from a farther room.
So how should I presume?
Benath the music from a farther room.
So how should I presume?
-Jestem tu za karę - wyznaję jej, nachylając się, by konspiracyjnie wyszeptać jej to do ucha. Prawie, dzieli nas taka powietrzna ściana, że robiłaby dobrą, niewidzialną konkurencję dla Muru Berlińskiego. Słodkie konwenanse, czasami tak sobie rozważam, czy to nie one czynią z mężczyzn pospolitych drapieżców. Może, gdyby nasze wychowanie nie zakładało, że każdej napotkanej damie chcę wepchnąć język do gardła, mógłbym na przykład objąć ją i nie ryzykować przy tym, że to ją - no bo przecież nie mnie - nazwą latawicą albo i jeszcze gorzej. Wzdycham ciężko, za co mnie tak pokarano, i kontynuuję swoją historię - mój ojciec dowiedział się od Ministra, że dziś wieczór będą tu Nottowie, a jak zapewne wiesz, jakieś dwieście mil stąd, ma swój wieczór kawalerski Castor, przepraszam, chciałem powiedzieć: lord Carrow. Zgadnij, gdzie wolałbym teraz być - zagaduję, bardzo egoistycznie i zupełnie sprzecznie z zasadami konwersacji, które każą kierować uwagę na partnera i mówić o sobie tak, by nie mówić o sobie. Phi.
-Żartowałem - znowu błyszczę swym intelektem, odsłaniając w uśmiechu także zęby - od mniej więcej kwadransa bawię się wyśmienicie - bo faktycznie toczy się rozmowa, a ty robisz coś więcej, niż robotyczne przytakiwanie. Czasami boję się o te lady, że im się przypadkiem obwodziki przypalą, a w styku zrobi się spięcie - dlaczego stałaś tu sama? - pytam nagle, może nawet nieco obcesowo, ale kto by się tym przejmował, jesteśmy rodziną. Piąta woda po kisielu, no, może ciut bliżej. Druga herbata zaparzona z tej samej torebki brzmi już rozsądnie, może poza tymi torebkami, ale tak pija klasa średnia podczas swoich podwieczorków, dla których muszą przerywać pracę. A ja znowu odbiegam od tematu, nafurany czuję się, jakbym obsługiwał stacje kilkunastu bolidów formuły1, tak prędko łączę tak wiele wątków.
-Powinniśmy coś zrobić. Wyjść się przewietrzyć albo chociaż zatańczyć. Albo pogłaskać ich psa. Mają chow chowa, co wygląda, jak małe, grube, lwiątko. Jak szedłem po napoje, udało mi się prawie o niego potknąć - opowiadam Cynthii, asekuracyjnie dolewając jej wina, choć kieliszek ma pusty tylko w połowie. Ja zaczynam drugi, więc wyrównuję szanse, gdyby komuś z postronnych obserwatorów wpadło do głowy osądzić mnie o pijaństwo. Zapobiegam temu całkiem sprytnie, jak na rasowego szura przystaje, biały proszek załadowany do dziurki i od razu myśli mi się jakby lżej. Czyściej. Prawie przezroczyście.
-Pozwolisz? - pytam i dopiero, kiedy przytaknie, podaję jej dłoń, zimną i chłodną, jakby bez dopływu krwi, prowadząc ją na parkiet - możemy się teraz pokazać. Który profil masz lepszy? - pytam, będę wówczas prowadzić ją tak, by olśniewała odsłoniętą szyją i złotym kolczykiem w małym uchu z odpowiedniej strony. I bawimy się - staram się dbać, by jej było dobrze, mi, jest więcej, doskonale, chociaż proszek już dawno wypłukuje się z krwiobiegu. Rozmawiamy, cały czas, cały czas, usta nam się nie zamykają, a nogi drętwieją mi już od kolejnych figur, chociaż zawsze byłem raczej długodystansowcem. Podobamy się mojemu ojcu, zwracam jej na to uwagę i się uśmiecha - jej ojcu - jakby trochę mniej i w końcu podchodzi do nas, przeprasza, córkę prosząc na słowo.
Ma ją na oku, ze mnie schodzi całe napięcie, dziękuję, jej, jemu, państwu za tę gościnę, bo czuję, że już nic tu po mnie. Mrugam jeszcze do Cynthii na odchodne, tak poza tym pożegnalnym ukłonem.
Łapię się na tym, że czasem o niej myślę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Francis Lestrange
Szybka odpowiedź