Wejście
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wejście
Pozwalając jej przejść przez przedsionek i dalej do salonu znajdującego się tuż za drzwiami przy schodach, wpuszczał ją do miejsca, gdzie niewiele innych osób przebywało. Czy to z Lyallem, czy w ogóle... To miejsce było puste, pozbawione domowego ciepła, a chłód bijący od ścian nie pochodził wcale z przykrej pogody. To ta atmosfera była martwa. Zupełnie jak jej właściciel.
[bylobrzydkobedzieladnie]
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Ostatnio zmieniony przez Lyall Lupin dnia 04.12.20 12:46, w całości zmieniany 2 razy
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet gdyby gęsty zarost nie skrywał pod sobą dużej części jego twarzy; nawet gdyby chmurne brwi nie marszczyły się, tworząc przygasłe cienie nad niebieskimi tęczówkami; i tak nie potrafiłaby odgadnąć jego myśli. Właściwie nawet nie chciałaby podejmować się takiego zadania – bo i po co? Nie znała go, taka była prawda. Ani teraz, ani w przeszłości, w której budził przecież w niej tak silne (choć czasem sprzeczne i poplątane) uczucia. Mogło jej się wtedy wydawać, że sama sympatia wystarczy za wiedzę. Że przebywanie blisko Laurel i Lyalla będzie równe postawieniu się na ich miejscu. I że serce nie mogło się mylić; skoro go wybrało to musiało mieć rację. Nic bardziej mylnego. Spędziła wystarczająco dużo czasu zastanawiając się nad różnymi powodami: dlaczego musiał spodobać się jej właśnie ukochany przyjaciółki, dlaczego on konkretnie, dlaczego właśnie wtedy (i dlaczego nie była wystarczająco dobra, by jej odczucie zasłużyło na odwzajemnienie). Szukanie odpowiedzi, jakiegoś uzasadnienia dla niesatysfakcjonujących kolei losu, było zupełnie naturalnym odruchem; miał on na celu jakąś obronę naruszonego poczucia pewności i pokrywał się w wielką potrzebą zrozumienia, jaka cechowała niemal każdego. Jednakże czasem (a może zwykle) na końcu tej drogi okazywało się, że wyjaśnienie nie istnieje i nie ma sekretnego planu, który stałby za biegiem zdarzeń. Tak samo jak w przypadku zaginięcia matki, tak i w przypadku łączącej ich niegdyś relacji, Effie nie wiedziała dlaczego. A skoro nie potrafiła odgadnąć czy zrozumieć tego, co kryło się za własnymi decyzjami, tym bardziej nie mogła aspirować do poznania myśli, uczuć, czy przekonań, budujących skomplikowane sploty zachowań drugiej osoby. Być może nawet niekiedy posuwała się w tym na tyle daleko, że wycofywała swoje zaangażowanie. Nie chodziło chyba o sam strach przed zbliżeniem się do drugiej osoby – raczej o konsekwencje owej bliskości. O współdzielenie zmartwień, o zbieranie na barkach ciężaru odpowiedzialności. Wielokrotnie udowodniła, że woli ucieczkę od konfrontacji. Woli spalić list, którego zawartości nie jest pewna. Woli uciec niż przyjąć pocieszenie.
Ona go nie potrzebowała; tak jak on teraz, ona przed laty nie chciała oglądać smutnych oczu, które udawały, że rozumieją ból odtrącenia. Nie mogłaby zdzierżyć współczucia, tłumaczeń, zapewnień, że to nie jej wina. Sama nigdy się nie wytłumaczyła ze swojego podrywu serca i nie chciała też dowiadywać się, jak został on odebrany. Odchodząc tamtego dnia (czy raczej wybiegając w popłochu) wiedziała, iż nie spojrzy w oczy żadnego z nich. Nie była pewna, czy większy wstyd odczuwała wobec Laurel – w końcu była jej przyjaciółką i za jej plecami podjęła działania; czy wobec samego, właściwie niewinnego w tym wszystkim, Lyalla. Tak więc jeśli myślał, że była tu teraz dla własnej przyjemności, bądź ze względu na niego – mylił się. Łamała obietnicę, którą dla spokoju serca zawiązała sama ze sobą. Odrzucała też dumę i przyjmowała na jej miejsce upokorzenie – nie był jej nic winny, a ona nie miała nic do zaoferowania. Musiała prosić. Oglądać bezkresną beznamiętność osiadłą w spojrzeniu, które widziało w niej niechciany, nieproszony balast; może nie powinna oczekiwać ciepłego przyjęcia, nie było do niego podstaw, lecz mimo to zabolały ją jego słowa. Ukłuciu towarzyszyła nagła suchość w gardle, które przypominało jej szkolne czasy, gdy zdarzało jej się przejmować sytuacjami, w których zaczepki Ślizgonów, czy też niekiedy nauczycieli, zachodziły za daleko. Miała momentalną ochotę otworzyć się przed nim i sprawić, by zrozumiał, co nią kierowało; by wykrzyczeć bezsilność, tęsknotę za mamą, niesprawiedliwość świata i okrutną ironię, która sprowadziła ich do tego punktu. Ale wiedziała, że to nic nie da. Zacisnęła mocniej szczękę, licząc, że ostudzi to oburzenie, jakie wywołało w niej to pytanie.
— Wszystko się już właściwie stało — odparła gorzko, tylko w tym zdaniu pozwalając sobie na przelanie pewnej irytacji do wypowiedzi. Nie chciała jednak, by powodował w niej podobne emocje; to było zupełnie niepotrzebne. Zaraz zamknie jej drzwi przed nosem i znów zniknie z jej życia – nie odda już mu ani jednej swojej myśli. — Zadałam ci pytanie. Odpowiedz na nie, żebym miała z czym wracać do domu. I to wszystko. — Ponagliła; skoro chciał jej się pozbyć to mógł od razu jej odpowiedzieć. Nie liczyło się już, którą z tych opcji miała usłyszeć, nie miało znaczenia, czy będzie ona też zgodna z prawdą. Jeśli mógłby jej pomóc, ale nie chce to i tak dawało jakąś nadzieję na przyszłość. A jeśli wcale nie byłby zdolny do ruszenia czegokolwiek w sprawie zaginięcia, cóż, Potterowie wracali do punktu wyjścia. Do miejsca, skąd można było tylko iść do przodu… lecz z którego nie ruszyli praktycznie o krok mimo upływu ponad siedmiu miesięcy. Brygadzista musiał zdawać sobie z tego sprawę – w końcu rozmawiał już z jej ojcem – ale w jego postawie nie było nic obiecującego. Żadnej empatii, zrozumienia; wydawało jej się, że chce zamknąc jak najszybciej drzwi i powrócić do życia, w którym nikt nie rujnował swą obecnością jego perfekcyjnej izolacji. To była tylko jej hipoteza; marne spostrzeżenie.
Ich rozmowa może już byłaby zakończona, gdyby nie perypetie z jej bucikami. Gdy wybrzmiało: Co ty robisz? Zdała sobie sprawę, że żadne z nich nie stoi za zaczarowaniem obuwia; najwyraźniej nie była to skonstruowana przez niego pułapka (jeśli tak, to działałaby niezbyt na korzyść osiągania celu). — N-nie wiem, to nie ja — wydusiła z siebie, nadal mocując się z drugim pantofelkiem. Zebrała całą posiadaną siłę, by opierając się jednocześnie o ścianę, przyciskać do ziemi niesforną część garderoby. W tym zamieszaniu dostrzegła jednak szybką reakcję Lyalla, który znalazł sprytny sposób na pozbycie się problemu. Rzuciła jedno tęskne spojrzenie w stronę psów, wspominając jak wybierała je w Londynie w dość drogim sklepie dla czarownic jako prezent świąteczny dla siebie. Cóż jej było z jednego, samotnego bucika? Nie zastanawiając się nad tym dłużej pochyliła się błyskawicznie ku swojej stopie, schwyciła kłopotliwy przedmiot i zamachnęła się. Rzuciła nim wprost przed siebie, oczekując naturalnie, że mężczyzna uchyli się przed nadlatującym pantoflem i że ten zostanie przechwycony przez ciemną bestyjkę. Odetchnęła po wykonanej czynności; niewielkie były szanse, że sama dobrze by wycelowała, stąd pomysł, by się tym zbytnio nie przejmować.
— Oddaj mi jakieś swoje kapcie. Nie chcę wracać na boso — odparła prędko, nie biorąc do głowy jego pomysłu z oddawaniem pieniędzy. Nie tego w tym momencie potrzebowała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ona go nie potrzebowała; tak jak on teraz, ona przed laty nie chciała oglądać smutnych oczu, które udawały, że rozumieją ból odtrącenia. Nie mogłaby zdzierżyć współczucia, tłumaczeń, zapewnień, że to nie jej wina. Sama nigdy się nie wytłumaczyła ze swojego podrywu serca i nie chciała też dowiadywać się, jak został on odebrany. Odchodząc tamtego dnia (czy raczej wybiegając w popłochu) wiedziała, iż nie spojrzy w oczy żadnego z nich. Nie była pewna, czy większy wstyd odczuwała wobec Laurel – w końcu była jej przyjaciółką i za jej plecami podjęła działania; czy wobec samego, właściwie niewinnego w tym wszystkim, Lyalla. Tak więc jeśli myślał, że była tu teraz dla własnej przyjemności, bądź ze względu na niego – mylił się. Łamała obietnicę, którą dla spokoju serca zawiązała sama ze sobą. Odrzucała też dumę i przyjmowała na jej miejsce upokorzenie – nie był jej nic winny, a ona nie miała nic do zaoferowania. Musiała prosić. Oglądać bezkresną beznamiętność osiadłą w spojrzeniu, które widziało w niej niechciany, nieproszony balast; może nie powinna oczekiwać ciepłego przyjęcia, nie było do niego podstaw, lecz mimo to zabolały ją jego słowa. Ukłuciu towarzyszyła nagła suchość w gardle, które przypominało jej szkolne czasy, gdy zdarzało jej się przejmować sytuacjami, w których zaczepki Ślizgonów, czy też niekiedy nauczycieli, zachodziły za daleko. Miała momentalną ochotę otworzyć się przed nim i sprawić, by zrozumiał, co nią kierowało; by wykrzyczeć bezsilność, tęsknotę za mamą, niesprawiedliwość świata i okrutną ironię, która sprowadziła ich do tego punktu. Ale wiedziała, że to nic nie da. Zacisnęła mocniej szczękę, licząc, że ostudzi to oburzenie, jakie wywołało w niej to pytanie.
— Wszystko się już właściwie stało — odparła gorzko, tylko w tym zdaniu pozwalając sobie na przelanie pewnej irytacji do wypowiedzi. Nie chciała jednak, by powodował w niej podobne emocje; to było zupełnie niepotrzebne. Zaraz zamknie jej drzwi przed nosem i znów zniknie z jej życia – nie odda już mu ani jednej swojej myśli. — Zadałam ci pytanie. Odpowiedz na nie, żebym miała z czym wracać do domu. I to wszystko. — Ponagliła; skoro chciał jej się pozbyć to mógł od razu jej odpowiedzieć. Nie liczyło się już, którą z tych opcji miała usłyszeć, nie miało znaczenia, czy będzie ona też zgodna z prawdą. Jeśli mógłby jej pomóc, ale nie chce to i tak dawało jakąś nadzieję na przyszłość. A jeśli wcale nie byłby zdolny do ruszenia czegokolwiek w sprawie zaginięcia, cóż, Potterowie wracali do punktu wyjścia. Do miejsca, skąd można było tylko iść do przodu… lecz z którego nie ruszyli praktycznie o krok mimo upływu ponad siedmiu miesięcy. Brygadzista musiał zdawać sobie z tego sprawę – w końcu rozmawiał już z jej ojcem – ale w jego postawie nie było nic obiecującego. Żadnej empatii, zrozumienia; wydawało jej się, że chce zamknąc jak najszybciej drzwi i powrócić do życia, w którym nikt nie rujnował swą obecnością jego perfekcyjnej izolacji. To była tylko jej hipoteza; marne spostrzeżenie.
Ich rozmowa może już byłaby zakończona, gdyby nie perypetie z jej bucikami. Gdy wybrzmiało: Co ty robisz? Zdała sobie sprawę, że żadne z nich nie stoi za zaczarowaniem obuwia; najwyraźniej nie była to skonstruowana przez niego pułapka (jeśli tak, to działałaby niezbyt na korzyść osiągania celu). — N-nie wiem, to nie ja — wydusiła z siebie, nadal mocując się z drugim pantofelkiem. Zebrała całą posiadaną siłę, by opierając się jednocześnie o ścianę, przyciskać do ziemi niesforną część garderoby. W tym zamieszaniu dostrzegła jednak szybką reakcję Lyalla, który znalazł sprytny sposób na pozbycie się problemu. Rzuciła jedno tęskne spojrzenie w stronę psów, wspominając jak wybierała je w Londynie w dość drogim sklepie dla czarownic jako prezent świąteczny dla siebie. Cóż jej było z jednego, samotnego bucika? Nie zastanawiając się nad tym dłużej pochyliła się błyskawicznie ku swojej stopie, schwyciła kłopotliwy przedmiot i zamachnęła się. Rzuciła nim wprost przed siebie, oczekując naturalnie, że mężczyzna uchyli się przed nadlatującym pantoflem i że ten zostanie przechwycony przez ciemną bestyjkę. Odetchnęła po wykonanej czynności; niewielkie były szanse, że sama dobrze by wycelowała, stąd pomysł, by się tym zbytnio nie przejmować.
— Oddaj mi jakieś swoje kapcie. Nie chcę wracać na boso — odparła prędko, nie biorąc do głowy jego pomysłu z oddawaniem pieniędzy. Nie tego w tym momencie potrzebowała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Effie Potter dnia 04.01.21 12:56, w całości zmieniany 1 raz
Zadałam ci pytanie.
- A ja nie odpowiedziałem - odparł, patrząc wprost na nią i nie przejmując się jej dalszymi groźbami. Sądziła, że swoim uporem miała go w jakikolwiek złamać? Zmusić do czegokolwiek? Jeśli miał to być konkurs sił, Lyall miał na to czas i pozycję. W każdym momencie mógł również minąć ją w drzwiach swojego domu i zniknąć w leśnych ostępach, czając się na wszystkie znienawidzone przez siebie kundle. A ona? Pozostałaby tam dalej, mając we władaniu jedynie słowa bez pokrycia. Bez władzy nad nim. Jedynie z goryczą metalicznego posmaku na języku, że nie osiągnęła niczego, a tylko utraciła z własnej godności. I mogła tak myśleć, lecz on nie robił jej tego na złość. Nie utrudniał życia Potterom - sami sobie to robili, marnując czas i nachodząc go po raz kolejny, wiedząc, że nie mieli nic wskórać. Effie doskonale zdawała sobie przecież sprawę, jak brzmiała jego decyzja. Powiedział to wszak jej ojcu kilka miesięcy wstecz, gdy świeżo wrócił do Wielkiej Brytanii, a czarodziej przypadkiem spotkał go na placu świątecznym w Dolinie Godryka. Mimo że alkohol wędrował wówczas w ciele brygadzisty, pamiętał doskonale całą rozmowę. Oraz swoją odpowiedź. Nie chciał brać tej sprawy i nie zamierzał zmieniać tamtych słów. W przeciwieństwie do innych ludzi nie rzucał ich na wiatr i nie był gołosłowny. Twardo trwał przy swoim, mając solidne powody, aby nie mieszać się w kolejną rodzinną dramaturgię, a po takim czasie od zaginięcia można było liczyć już tylko na jedno - znalezienie ciała. Po co więc marnować czas na poszukiwania trupa?
Dlatego może i lepiej, że nie chciała poznać jego myśli. Krzywdzących każdą część jej niewinnej, naiwnej duszy, która nie pasowała do tego świata. Wykutego w lodzie i ogniu i mogącego podtrzymać jedynie tych, którzy nie bali się iść przez każdego rodzaju piekło. Patrząc na Filomenę, Lyall dostrzegał tę samą dziewczynę, która przewijała się przez całe jego dzieciństwo gdzieś w odległych zakamarkach życia, by na koniec zniknąć z wielkim przytupem. Nie szukał jej, nie poświęcał jej większej ilości myśli, niż było to konieczne. Z czasem również zapomniał, strącając postać Effie Potter do wypartych wspomnień. Podobnie zresztą jak wszystko, co robił wcześniej. A mimo to wciąż pamiętał tamten dzień i to, co się wydarzyło. Była dzieckiem szukającym wsparcia tam, gdzie nie mogła go znaleźć - a przynajmniej nie takiego, którego chciała. Aktualnie znajdowali się jeszcze dalej niż kiedyś. Czy chodziło o porozumienie, rozpoznanie dusz, relacje jako takie - nieważne. Lyall ze wszystkimi był daleko i nie chciał, by cokolwiek się w tym aspekcie zmieniło. Ani dziś, ani w przyszłości. Kobieta naprzeciw niego była dodatkowo znakiem tego, co kiedyś sobie ukochał - osoby, która wiązała ich silniej i równocześnie podzieliła na dobre. Swoim zachowaniem zdradzili Laurel i chociaż to Effie wyszła mu naprzeciw, on nic nie powiedział o tym incydencie. Sam nie wiedział, co nim wówczas kierowało ani dlaczego nigdy się nie przyznał do tego, co tak naprawdę rozbiło przyjaźń obu młodych alchemiczek. Być może wówczas sądził, że chronił ich wspomnienia. Teraz jednak wiedział, że stchórzył, zaszywając się za parawanem niewiedzy, głupoty, naiwności. Nigdy więcej.
- Nie wiem, po co cię znów wysłał - powiedział w tym samym momencie, w którym jego kuzynka zamachnęła się trzewikiem, chcąc najprawdopodobniej rzucić go psom, ale jak widać koordynacja - lub ludzka złośliwość - zmieniła trajektorię lotu i przedmiot, zamiast od razu trafić między psy, uderzył w męską twarz. Lyall nie zauważył bucika, zbyt zajęty poprzednim, ale nagły ból w prawym oku sprawił, że szybko otrzeźwiał. Do uszu Effie mogło dojść ostre syknięcie, przekleństwo, a zaraz też mogła doświadczyć ponownego, bliskiego towarzystwa brygadzisty, który podszedł do niej wściekły. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, przecierając raz po raz oko załzawione już i czerwone od uderzenia, jednak nie odezwał się. Zamiast tego przez chwilę stali w milczeniu, pozwalając, by za ich plecami oba psy rozrywały kolejny but. Oddaj mi jakieś swoje kapcie. - Nie mam - warknął w odpowiedzi, rozmasowując obolałe oko, w które wbił się obcas lecącego buta. Jedyne buty, które miał, właśnie nosił w tym aktualnym momencie i nie zamierzał się z nimi rozstawać. Słowa dziewczyny sprawiły jednak, że spojrzał na jej bose stopy i sarknął pod nosem, otwierając szerzej drzwi. - Wejdź - rzucił już z rezygnacją, odwracając się i idąc w głąb domu. Pozwalając jej przejść przez przedsionek i dalej do salonu znajdującego się tuż za drzwiami przy schodach, wpuszczał ją do miejsca, gdzie niewiele innych osób przebywało. Czy to z Lyallem, czy w ogóle... To miejsce było puste, pozbawione domowego ciepła, a chłód bijący od ścian nie pochodził wcale z przykrej pogody. To ta atmosfera była martwa. Zupełnie jak jej właściciel.
- A ja nie odpowiedziałem - odparł, patrząc wprost na nią i nie przejmując się jej dalszymi groźbami. Sądziła, że swoim uporem miała go w jakikolwiek złamać? Zmusić do czegokolwiek? Jeśli miał to być konkurs sił, Lyall miał na to czas i pozycję. W każdym momencie mógł również minąć ją w drzwiach swojego domu i zniknąć w leśnych ostępach, czając się na wszystkie znienawidzone przez siebie kundle. A ona? Pozostałaby tam dalej, mając we władaniu jedynie słowa bez pokrycia. Bez władzy nad nim. Jedynie z goryczą metalicznego posmaku na języku, że nie osiągnęła niczego, a tylko utraciła z własnej godności. I mogła tak myśleć, lecz on nie robił jej tego na złość. Nie utrudniał życia Potterom - sami sobie to robili, marnując czas i nachodząc go po raz kolejny, wiedząc, że nie mieli nic wskórać. Effie doskonale zdawała sobie przecież sprawę, jak brzmiała jego decyzja. Powiedział to wszak jej ojcu kilka miesięcy wstecz, gdy świeżo wrócił do Wielkiej Brytanii, a czarodziej przypadkiem spotkał go na placu świątecznym w Dolinie Godryka. Mimo że alkohol wędrował wówczas w ciele brygadzisty, pamiętał doskonale całą rozmowę. Oraz swoją odpowiedź. Nie chciał brać tej sprawy i nie zamierzał zmieniać tamtych słów. W przeciwieństwie do innych ludzi nie rzucał ich na wiatr i nie był gołosłowny. Twardo trwał przy swoim, mając solidne powody, aby nie mieszać się w kolejną rodzinną dramaturgię, a po takim czasie od zaginięcia można było liczyć już tylko na jedno - znalezienie ciała. Po co więc marnować czas na poszukiwania trupa?
Dlatego może i lepiej, że nie chciała poznać jego myśli. Krzywdzących każdą część jej niewinnej, naiwnej duszy, która nie pasowała do tego świata. Wykutego w lodzie i ogniu i mogącego podtrzymać jedynie tych, którzy nie bali się iść przez każdego rodzaju piekło. Patrząc na Filomenę, Lyall dostrzegał tę samą dziewczynę, która przewijała się przez całe jego dzieciństwo gdzieś w odległych zakamarkach życia, by na koniec zniknąć z wielkim przytupem. Nie szukał jej, nie poświęcał jej większej ilości myśli, niż było to konieczne. Z czasem również zapomniał, strącając postać Effie Potter do wypartych wspomnień. Podobnie zresztą jak wszystko, co robił wcześniej. A mimo to wciąż pamiętał tamten dzień i to, co się wydarzyło. Była dzieckiem szukającym wsparcia tam, gdzie nie mogła go znaleźć - a przynajmniej nie takiego, którego chciała. Aktualnie znajdowali się jeszcze dalej niż kiedyś. Czy chodziło o porozumienie, rozpoznanie dusz, relacje jako takie - nieważne. Lyall ze wszystkimi był daleko i nie chciał, by cokolwiek się w tym aspekcie zmieniło. Ani dziś, ani w przyszłości. Kobieta naprzeciw niego była dodatkowo znakiem tego, co kiedyś sobie ukochał - osoby, która wiązała ich silniej i równocześnie podzieliła na dobre. Swoim zachowaniem zdradzili Laurel i chociaż to Effie wyszła mu naprzeciw, on nic nie powiedział o tym incydencie. Sam nie wiedział, co nim wówczas kierowało ani dlaczego nigdy się nie przyznał do tego, co tak naprawdę rozbiło przyjaźń obu młodych alchemiczek. Być może wówczas sądził, że chronił ich wspomnienia. Teraz jednak wiedział, że stchórzył, zaszywając się za parawanem niewiedzy, głupoty, naiwności. Nigdy więcej.
- Nie wiem, po co cię znów wysłał - powiedział w tym samym momencie, w którym jego kuzynka zamachnęła się trzewikiem, chcąc najprawdopodobniej rzucić go psom, ale jak widać koordynacja - lub ludzka złośliwość - zmieniła trajektorię lotu i przedmiot, zamiast od razu trafić między psy, uderzył w męską twarz. Lyall nie zauważył bucika, zbyt zajęty poprzednim, ale nagły ból w prawym oku sprawił, że szybko otrzeźwiał. Do uszu Effie mogło dojść ostre syknięcie, przekleństwo, a zaraz też mogła doświadczyć ponownego, bliskiego towarzystwa brygadzisty, który podszedł do niej wściekły. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, przecierając raz po raz oko załzawione już i czerwone od uderzenia, jednak nie odezwał się. Zamiast tego przez chwilę stali w milczeniu, pozwalając, by za ich plecami oba psy rozrywały kolejny but. Oddaj mi jakieś swoje kapcie. - Nie mam - warknął w odpowiedzi, rozmasowując obolałe oko, w które wbił się obcas lecącego buta. Jedyne buty, które miał, właśnie nosił w tym aktualnym momencie i nie zamierzał się z nimi rozstawać. Słowa dziewczyny sprawiły jednak, że spojrzał na jej bose stopy i sarknął pod nosem, otwierając szerzej drzwi. - Wejdź - rzucił już z rezygnacją, odwracając się i idąc w głąb domu. Pozwalając jej przejść przez przedsionek i dalej do salonu znajdującego się tuż za drzwiami przy schodach, wpuszczał ją do miejsca, gdzie niewiele innych osób przebywało. Czy to z Lyallem, czy w ogóle... To miejsce było puste, pozbawione domowego ciepła, a chłód bijący od ścian nie pochodził wcale z przykrej pogody. To ta atmosfera była martwa. Zupełnie jak jej właściciel.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało jej się to absolutnie żenujące; może nawet więcej niż tylko wydawało – tak po prostu było. Nawet prosty, przypadkowy obserwator mógłby stwierdzić bez większego zastanowienia, iż pozycja Effie w tej sprawie nie miała szans powodzenia. Jej upór (przekształcony nieco w irytację) czy ewentualna złość nie robiły na nim wrażenia. Nie osiągała wyższości w żadnej z dziedzin, która jakkolwiek mogłaby wpłynąć na wynik starcia między nimi. Po swojej stronie nie miała argumentów, które mogłyby przeważyć szalę – jeśli już to było odwrotnie, on nosił w sobie pamięć o zdarzeniu (po jego pierwszych słowach skierowanych w jej stronę była w stanie określić, że nie zapomniał), które ciągnęło się grubą skazą po jej życiorysie. Tak więc nie znajdowała się nawet na równej pozycji, gdy stanęła pod jego drzwiami; a z każdym słowem, z każdą jego reakcją, spadała coraz niżej.
Mimo to – tym razem nie uciekła.
Nie uciekła ani pod wpływem jego przytłaczającego spojrzenia, ani pod ciężarem jego wypowiedzi. Godność, którą może kiedyś miała w jego obecności, pogrzebała dawno temu; może dlatego teraz była w stanie zjawić się bez zapowiedzi i jeszcze w miarę wysoko trzymać podbródek, mimo mieszanki emocji, która zbierała się pod jej skórą. Inny powód, dla niej, był dość oczywisty – i stanowił główny filar jej obecności w tym miejscu. Bo poza tym, że nie miała właściwie nic do stracenia, to dla niej różnica między brakiem jakiejkolwiek wiedzy na temat zaginięcia matki, a zdobyciu konkretnego dowodu, była zmierzenie wielka. Dlatego, choć porzuciła temat swojego pierwszego pytania (nagradzając je tylko wstrzymanym prychnięciem, które objawiło się lekkim poruszeniem czubkiem nosa), to w odpowiedzi na Nie wiem, po co cię znów wysłał, zamierzała sformułować bardzo rzeczowe wyjaśnienie; lecz tu jej myśli urwały się w połowie zdania.
Świst solidniejszego niż było zamierzone uderzenia przeciął powietrze, by zostać zdominowanym przez znacznie bardziej ujmujący dźwięk – nie wiedziała, co było pierwsze, jej ciche wykrzyknienie, zakryte zaraz szczupłymi dłońmi, czy syknięcie Lyalla. Opuściła powoli ręce, zaczepając je wcześniej delikatnie o wargi. Chwilę została w niemym szoku, chłonąc z niejakim przerażeniem scenę, której była głównym powodem. Oczywiście była świadoma swojego braku koordynacji i swojej niskiej sprawności, ale była w pełni przekonana, że jej towarzysz dostrzeże jej zamiar. Bądź uskoczy w ostatniej chwili, kierowany instynktem doświadczonego brygadzisty; z pełną uwagą śledziła jego reakcję i też już miała coś powiedzieć, lecz słowa utknęły jej w gardle – widziała, co spotkało oba jej buciki i miała przelotne wrażenie, że dalsze wyjaśnienia mogłyby podobny los sprowadzić na nią. Nawet nie drgnęła, gdy się do niej zbliżył; tylko palce prawej dłoni uniosły się w lekkim podrygu, jakby zmierzając do miejsca, gdzie odcisnął się obcasik. Nie dotarły jeszcze do połowy drogi, gdy zrozumiały swój błąd i opadły do jej boku, skrywając się zaraz za jej plecami. Paradoksalnie przypomniała jej się sytuacja sprzed lat – pewnie gdyby podobne zdarzenie miało miejsce wtedy, stanowiłoby bazę do zabawnej historii, opowiadanej przez następne miesiące.
Z powodu swego wykroczenia, nabrała nieco potulności – posłusznie, małymi kroczkami wykonała polecenie, zastanawiając się też jak ktoś może nie mieć w domu ani jednej pary kapci, jednak po chwili stało się to jasne. Wolno stawiała stopy, czując się jeszcze bardziej jak intruz; pomieszczenia miały dla niej charakter takich z nawiedzonego domu, który kiedyś odwiedziła z Lydią w wesołym miasteczku, w trakcie jakiegoś mugolskiego wydarzenia. Jej ciało odruchowo nieco zesztywniało, jakby przygotowane na to, że zaraz wyskoczy na nią jakiś duch w kostiumie. Jednak nic takiego nie miało miejsca i wiedziała dlaczego – jedyny obecny duch stał właśnie przed nią, ewidentnie niezadowolony z tego, czym stało się jego popołudnie.
— To było niechcący — wydukała szybko, spuszczając na moment wzrok i zawieszając go na dwóch ciemnych sylwetkach, które kończyły rozprawiać się z jej pantofelkami. Ukłucie żalu było znikome; znacznie bardziej ceniła swoją różdżkę, swoje kociołki, miotłę, a nawet ulubiony moździerz – same buciki były w końcu czymś często przez nią porzucanym w dzieciństwie. — Jak się wabią? — zapytała, aby przerwać ciszę i dać sobie czas na ochłonięcie; w końcu wszystko poszło nie tak. Okropnie nie tak. Nie wiedziała jak mogłaby wrócić do tematu poszukiwań swojej matki po tym jak podjęła próbę znokautowania mężczyzny; tę zmianę było widać w jej postawie. Jej ramiona opadły w zrezygnowaniu, a drobinki motywacji wypłynęły z niej i uciekły w stronę drzwi, z pośpiechem opuszczając ten dom.
Mimo to – tym razem nie uciekła.
Nie uciekła ani pod wpływem jego przytłaczającego spojrzenia, ani pod ciężarem jego wypowiedzi. Godność, którą może kiedyś miała w jego obecności, pogrzebała dawno temu; może dlatego teraz była w stanie zjawić się bez zapowiedzi i jeszcze w miarę wysoko trzymać podbródek, mimo mieszanki emocji, która zbierała się pod jej skórą. Inny powód, dla niej, był dość oczywisty – i stanowił główny filar jej obecności w tym miejscu. Bo poza tym, że nie miała właściwie nic do stracenia, to dla niej różnica między brakiem jakiejkolwiek wiedzy na temat zaginięcia matki, a zdobyciu konkretnego dowodu, była zmierzenie wielka. Dlatego, choć porzuciła temat swojego pierwszego pytania (nagradzając je tylko wstrzymanym prychnięciem, które objawiło się lekkim poruszeniem czubkiem nosa), to w odpowiedzi na Nie wiem, po co cię znów wysłał, zamierzała sformułować bardzo rzeczowe wyjaśnienie; lecz tu jej myśli urwały się w połowie zdania.
Świst solidniejszego niż było zamierzone uderzenia przeciął powietrze, by zostać zdominowanym przez znacznie bardziej ujmujący dźwięk – nie wiedziała, co było pierwsze, jej ciche wykrzyknienie, zakryte zaraz szczupłymi dłońmi, czy syknięcie Lyalla. Opuściła powoli ręce, zaczepając je wcześniej delikatnie o wargi. Chwilę została w niemym szoku, chłonąc z niejakim przerażeniem scenę, której była głównym powodem. Oczywiście była świadoma swojego braku koordynacji i swojej niskiej sprawności, ale była w pełni przekonana, że jej towarzysz dostrzeże jej zamiar. Bądź uskoczy w ostatniej chwili, kierowany instynktem doświadczonego brygadzisty; z pełną uwagą śledziła jego reakcję i też już miała coś powiedzieć, lecz słowa utknęły jej w gardle – widziała, co spotkało oba jej buciki i miała przelotne wrażenie, że dalsze wyjaśnienia mogłyby podobny los sprowadzić na nią. Nawet nie drgnęła, gdy się do niej zbliżył; tylko palce prawej dłoni uniosły się w lekkim podrygu, jakby zmierzając do miejsca, gdzie odcisnął się obcasik. Nie dotarły jeszcze do połowy drogi, gdy zrozumiały swój błąd i opadły do jej boku, skrywając się zaraz za jej plecami. Paradoksalnie przypomniała jej się sytuacja sprzed lat – pewnie gdyby podobne zdarzenie miało miejsce wtedy, stanowiłoby bazę do zabawnej historii, opowiadanej przez następne miesiące.
Z powodu swego wykroczenia, nabrała nieco potulności – posłusznie, małymi kroczkami wykonała polecenie, zastanawiając się też jak ktoś może nie mieć w domu ani jednej pary kapci, jednak po chwili stało się to jasne. Wolno stawiała stopy, czując się jeszcze bardziej jak intruz; pomieszczenia miały dla niej charakter takich z nawiedzonego domu, który kiedyś odwiedziła z Lydią w wesołym miasteczku, w trakcie jakiegoś mugolskiego wydarzenia. Jej ciało odruchowo nieco zesztywniało, jakby przygotowane na to, że zaraz wyskoczy na nią jakiś duch w kostiumie. Jednak nic takiego nie miało miejsca i wiedziała dlaczego – jedyny obecny duch stał właśnie przed nią, ewidentnie niezadowolony z tego, czym stało się jego popołudnie.
— To było niechcący — wydukała szybko, spuszczając na moment wzrok i zawieszając go na dwóch ciemnych sylwetkach, które kończyły rozprawiać się z jej pantofelkami. Ukłucie żalu było znikome; znacznie bardziej ceniła swoją różdżkę, swoje kociołki, miotłę, a nawet ulubiony moździerz – same buciki były w końcu czymś często przez nią porzucanym w dzieciństwie. — Jak się wabią? — zapytała, aby przerwać ciszę i dać sobie czas na ochłonięcie; w końcu wszystko poszło nie tak. Okropnie nie tak. Nie wiedziała jak mogłaby wrócić do tematu poszukiwań swojej matki po tym jak podjęła próbę znokautowania mężczyzny; tę zmianę było widać w jej postawie. Jej ramiona opadły w zrezygnowaniu, a drobinki motywacji wypłynęły z niej i uciekły w stronę drzwi, z pośpiechem opuszczając ten dom.
Nie otwierałby drzwi, wiedząc, kto miał znaleźć się po drugiej stronie. I to nie dlatego że jej widok dotykał miejsca, które pozostawały niezabliźnione, tętniące świeżą krwią w starych ranach - do ich bólu był przyzwyczajony, nauczony, by funkcjonować pomimo niekończącego się okrucieństwa. Żył z nim od lat, posypanie żywego mięsa solą nie byłoby więc niczym nowym. Najgorsza część w coraz częstszych spotkaniach z ludźmi wiązała się z faktem ich oczekiwań. Nie miał ochoty tłumaczyć im, co się stało i dlaczego zachowywał się inaczej. Roselyn i Luna były tego świetnymi przykładami, od których robiło mu się niedobrze. Wolałby ich nigdy nie spotkać, jeśli miało mu to oszczędzić niepotrzebnych i irytujących dociekań. Wszyscy powinni zrozumieć, że dawna przeszłość Lyalla umarła wszak razem z Laurel, została pogrzebana żywcem przez opadające ze sklepienia skały, a to novum, które wyczołgało się z jaskini nie było ich Lyallem. Ich synem, bratem, przyjacielem z lat dziecięcych. Gdyby nie był do tego zmuszony prowadzącym tropem, nigdy nie wróciłby do Wielkiej Brytanii i nie musiałby się spotykać z fragmentami należącymi do przeszłych dni. Nie musiałby tłumaczyć i znosić spojrzeń. Nie musiałby stać w drzwiach i odpowiadać na bezsensowne pytania. Patrząc na Effie, nie zagłębiał się w przeszłość, bo nie miała ona większego znaczenia. Ona sama nie miała większego znaczenia. Była po prostu kolejnym błędem teraźniejszości, który wyskoczył w systemie działania brygadzisty. Skazą, która zaraz miała zniknąć, odepchnięta przez niego samego. Gdyby nie fakt, że jej buty zostały w dziwny sposób opętane zaklęciem, zamknąłby jej nawet drzwi przed nosem, odcinając się od tego, co sobą reprezentowała. Owszem, wiążące ich nici przeszłości pojawiły się w umyśle brygadzisty, lecz nie czuł się w żaden sposób do nich zobowiązany. Myśląc nawet o tym, co kiedyś ich łączyło i w jaki sposób do niej podchodził, wykręcało łowcy żołądek. W końcu wtedy mu na niej zależało. Martwił się o nią, chciał zrozumieć, wspomóc. Zareagować. Nie poznawał samego siebie i brzydził się tym, jak słaby, ślepy potrafił być. Być może gdyby potrafił być silniejszy i twardszy żadna tragedia by się nie wydarzyła, a on mógłby trzymać w ramionach ukochaną kobietę i nie dopuszczać do tego, by ciepło z jej ciała uciekało przez palce. A teraz był tylko on. Zgorzkniały, samowolny banita, którego śmierć nie miała obejść kogokolwiek.
Nie potrzebował niczyjego współczucia i dobrze było mu z wiedzą, że ludzie nim gardzili na równo jak on nimi. Nie pracował wszak, by pilnować społeczeństwo i ratować potencjalne ofiary wilkołaków. Pracował, bo chciał wytępić zarazę, jaką byli likantropi. Nienawidził faktu rejestracji i z chęcią słyszał o kolejnych zesłaniach w momencie przekroczenia zasad. To był jego cel - eliminacja krok po kroku ich wszystkich i chociaż chciałby pozbyć się każdego z nich z osobna, wiedział, że nie było to możliwe. Czy jednak miał kiedykolwiek przestać? Nie znał innego sposobu na życie i nie chciał nawet znać. Zanurzony w całości we krwi wygnał się sam z ludzkiej rasy, stając się czymś, czego nikt nie mógł zrozumieć. Ścigając potwory, musiał stać się jednym z nich. Pozostającym w człowieczej skórze, lecz dorównującym okrucieństwem tym, których poszukiwał. Nie cieszyło go cudze cierpienie, nie robił tego dla chorej satysfakcji - robił to, bo musiał. Musiał spłacić dług nie do spłacenia, który posiadał wobec każdego, kogo zawiódł. Każdego, do kogo śmierci się przyczynił.
Effie nie pasowała do tego świata. Ze swoim eterycznym wyglądem, ładną buzią i dziecinnością wpisaną w ruchy. - Nie mają imion - rzucił, nie zastanawiając się specjalnie nad tym czy jego reakcja mogła wydać się jej niecodzienna. Oczywiście, że inni ludzie tego nie rozumieli - jak można było nie nazwać swoich własnych psów, na których tak silnie się polegało? Gdyby jednak to od niego zależało, sam nigdy nie wybrałby sobie imienia związanego z wilkiem. Dlaczego więc i psy miały je mieć, skoro nawet człowiek odrzucał własne? - Gdy będziesz gotowa, możesz się teleportować - powiedział jedynie, kucając przed kominkiem i zajmując się powoli rozpalaniem ognia. Nie z uwagi na swojego gościa, lecz z uwagi na siebie samego i zwierzęta znajdujące się pod jego dachem. Musieli odpocząć i porządnie się wygrzać przed następnymi łowami.
Nie potrzebował niczyjego współczucia i dobrze było mu z wiedzą, że ludzie nim gardzili na równo jak on nimi. Nie pracował wszak, by pilnować społeczeństwo i ratować potencjalne ofiary wilkołaków. Pracował, bo chciał wytępić zarazę, jaką byli likantropi. Nienawidził faktu rejestracji i z chęcią słyszał o kolejnych zesłaniach w momencie przekroczenia zasad. To był jego cel - eliminacja krok po kroku ich wszystkich i chociaż chciałby pozbyć się każdego z nich z osobna, wiedział, że nie było to możliwe. Czy jednak miał kiedykolwiek przestać? Nie znał innego sposobu na życie i nie chciał nawet znać. Zanurzony w całości we krwi wygnał się sam z ludzkiej rasy, stając się czymś, czego nikt nie mógł zrozumieć. Ścigając potwory, musiał stać się jednym z nich. Pozostającym w człowieczej skórze, lecz dorównującym okrucieństwem tym, których poszukiwał. Nie cieszyło go cudze cierpienie, nie robił tego dla chorej satysfakcji - robił to, bo musiał. Musiał spłacić dług nie do spłacenia, który posiadał wobec każdego, kogo zawiódł. Każdego, do kogo śmierci się przyczynił.
Effie nie pasowała do tego świata. Ze swoim eterycznym wyglądem, ładną buzią i dziecinnością wpisaną w ruchy. - Nie mają imion - rzucił, nie zastanawiając się specjalnie nad tym czy jego reakcja mogła wydać się jej niecodzienna. Oczywiście, że inni ludzie tego nie rozumieli - jak można było nie nazwać swoich własnych psów, na których tak silnie się polegało? Gdyby jednak to od niego zależało, sam nigdy nie wybrałby sobie imienia związanego z wilkiem. Dlaczego więc i psy miały je mieć, skoro nawet człowiek odrzucał własne? - Gdy będziesz gotowa, możesz się teleportować - powiedział jedynie, kucając przed kominkiem i zajmując się powoli rozpalaniem ognia. Nie z uwagi na swojego gościa, lecz z uwagi na siebie samego i zwierzęta znajdujące się pod jego dachem. Musieli odpocząć i porządnie się wygrzać przed następnymi łowami.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było jej trochę wstyd – w końcu to jej pudrowy pantofelek odcisnął swoje piętno na twarzy Lyalla, na pewno nie zaskarbiając sobie tym samym jego sympatii. Choć w tym przypadku sama możliwość wywołania jego sympatii zdawała się znajdować tysiąc mil od samej Dolina Godryka, daleko poza zasięgiem jej rąk; niedorzecznym byłoby się łudzić, że mogłoby to wyglądać inaczej. A jednak było jej przykro – z powodu niezałatwionej sprawy, która niezręcznie zawisła w powietrzu; ze względu na wspomnienie znajomości (nawet jeśli od dawna jej nie było); może też dlatego, że jego dom przywodził jej na myśl pustą ramę, której płótno ktoś rozdarł na strzępy i nikt już nie mógł ich złączyć ze sobą ponownie. Jej stan rezygnacji z dalszych prób kontaktu mieszał się z oznakami zdziwienia. Nie rozumiała go, to było pewne. Nie znała uczuć, które sprowadzały na drogę skazywania siebie na podobną formę egzystencji – wypraną z emocji, pragmatyczną, zabarwioną potrzebą pokuty. Czy pustka tak silnie odznaczona w ascetycznym wnętrzu miała odzwierciedlać wnętrze właściciela? A może tylko pragnienie osiągnięcia takiego stanu? Skłaniałaby się ku drugiej opcji wyjaśnienia, lecz tylko dlatego, że nie chciała wierzyć, iż ktoś na co dzień nosi w sobie podobną otchłań. Złapała się na tym jak daleko zabrnęły jej wyobrażenia, osadzone przecież na ledwie skrawku informacji. Pozwoliła sobie na zbyt wiele, wiedząc, że jej ocena (tak jak i jej osoba) była tu nieproszona. Ostrożnie podniosła wzrok na mężczyznę, chcąc zapamiętać to uczucie, które w niej wywoływał; niemocy, zawstydzenia, nieadekwatności. Przypomni je sobie, gdy wróci do domu, niosąc ciężar odmowy, który przygasi kolejną cząstkę w sercu papy. Nie spoglądał jednak w jej stronę – wpuścił ją i podążał dalej; bliżej i bliżej stanu, w którym będzie mógł udawać, że nigdy jej tu nie było.
Było jej nieco zimno w stopy; skóra stykała się z podłożem, od którego bił chłód. Przemknęła do przodu, zatrzymując się dopiero, gdy na jej drodze znalazły się dwa psy. Nie rozpoznała ich rasy. Znacznie lepiej znała się na magicznych stworzeniach, a i ta wiedza plasowała się raczej na poziomie podstawowym – domyślała się jedynie, że nie były tu tylko po to, by całymi dniami ogrzewać kanapowe poduszki. Ich oczy błyszczały niczym czarne kamyczki, ale nie wydały jej się nastawione do niej negatywnie. Przejawiały raczej zaciekawienie, a jeden z nich machnął ogonem, być może uwalniając energię pobudzoną podczas zabawy zaklętym bucikiem. Effie w uprzejmym geście zaoferowała mu dłoń do powąchania. Ostrożnie, powoli – ze świadomością, że może zostać odtrącona. — Miło cię poznać — przywitała się, gdy mokry nos musnął jej skórę. Zaoferowałaby coś więcej, acz nie było nawet imienia, którym mogłaby się do niego zwrócić. Na tę wzmiankę zmarszczyła zresztą nieco brwi, ważąc się na niespieszne kucnięcie w pobliżu zwierząt. Obserwowała ich reakcje, przelotnie zastanawiając się jak wygląda ich wkład w pracę Lyalla; nie była to jednak miła myśl. Miała jakieś pojęcie na temat pracy brygadzisty – nie wykraczało jednak ono poza jej zarys. Zdawała sobie sprawę, iż wiązała się z niemałym poświęceniem, z wieloletnim treningiem, ze stawianiem wszystkich zmysłów na baczność. Z przygotowaniem, które rzucało się w teren i które miało się mierzyć z ciężką do opanowania rzeczywistością. I zakładała też konieczność unieszkodliwiana ofiar pościgu – istot dotkniętych klątwą, która stawała się wyrokiem. Nie wiedziała jak to przebiegało ani dlaczego ktoś chciałby wybrać taki zawód; rozumiała w pewnym stopniu jego konieczność, lecz mimo to sama nie potrafiła sobie wytłumaczyć, co kierowało czarodziejom, którzy ubiegali się o podobną pozycję. Może chodziło o to by chronić, by działać i być tam, skąd inni uciekali. Dla niej podobne odczucia były dość obce; w końcu preferowała w samotności pochylać się nad parującym kociołkiem, z dala od wszystkiego, co byłoby nieprzewidywalne. W pracowni, jeśli coś poszło nie tak, mogła obwiniać co najwyżej swoją własną nieostrożność.
Gdy będziesz gotowa, możesz się teleportować.
Niespiesznie podniosła się do pozycji stojącej, zwracając się w stronę Lyalla dopiero, gdy już była w pełni wyprostowana. Instynktownie wytarła dłonie o sukienkę oraz wygładziła jej brzegi, po czym podniosła podbródek i spojrzała brygadziście prosto w oczy.
— Nie mogę. — Przechyliła lekko głowę na bok, pozwalając milczeniu otulić ich ponownie. Drewno w kominku trzasnęło wesoło, a jeden z psów trącił ją w łydkę, domagając się uwagi. Effie nieznacznie wysunęła ręce przed siebie, stroną wewnętrzną do góry, podkreślając, że nie miała nic przy sobie. Na tym etapie nie miała nawet butów.
Było jej nieco zimno w stopy; skóra stykała się z podłożem, od którego bił chłód. Przemknęła do przodu, zatrzymując się dopiero, gdy na jej drodze znalazły się dwa psy. Nie rozpoznała ich rasy. Znacznie lepiej znała się na magicznych stworzeniach, a i ta wiedza plasowała się raczej na poziomie podstawowym – domyślała się jedynie, że nie były tu tylko po to, by całymi dniami ogrzewać kanapowe poduszki. Ich oczy błyszczały niczym czarne kamyczki, ale nie wydały jej się nastawione do niej negatywnie. Przejawiały raczej zaciekawienie, a jeden z nich machnął ogonem, być może uwalniając energię pobudzoną podczas zabawy zaklętym bucikiem. Effie w uprzejmym geście zaoferowała mu dłoń do powąchania. Ostrożnie, powoli – ze świadomością, że może zostać odtrącona. — Miło cię poznać — przywitała się, gdy mokry nos musnął jej skórę. Zaoferowałaby coś więcej, acz nie było nawet imienia, którym mogłaby się do niego zwrócić. Na tę wzmiankę zmarszczyła zresztą nieco brwi, ważąc się na niespieszne kucnięcie w pobliżu zwierząt. Obserwowała ich reakcje, przelotnie zastanawiając się jak wygląda ich wkład w pracę Lyalla; nie była to jednak miła myśl. Miała jakieś pojęcie na temat pracy brygadzisty – nie wykraczało jednak ono poza jej zarys. Zdawała sobie sprawę, iż wiązała się z niemałym poświęceniem, z wieloletnim treningiem, ze stawianiem wszystkich zmysłów na baczność. Z przygotowaniem, które rzucało się w teren i które miało się mierzyć z ciężką do opanowania rzeczywistością. I zakładała też konieczność unieszkodliwiana ofiar pościgu – istot dotkniętych klątwą, która stawała się wyrokiem. Nie wiedziała jak to przebiegało ani dlaczego ktoś chciałby wybrać taki zawód; rozumiała w pewnym stopniu jego konieczność, lecz mimo to sama nie potrafiła sobie wytłumaczyć, co kierowało czarodziejom, którzy ubiegali się o podobną pozycję. Może chodziło o to by chronić, by działać i być tam, skąd inni uciekali. Dla niej podobne odczucia były dość obce; w końcu preferowała w samotności pochylać się nad parującym kociołkiem, z dala od wszystkiego, co byłoby nieprzewidywalne. W pracowni, jeśli coś poszło nie tak, mogła obwiniać co najwyżej swoją własną nieostrożność.
Gdy będziesz gotowa, możesz się teleportować.
Niespiesznie podniosła się do pozycji stojącej, zwracając się w stronę Lyalla dopiero, gdy już była w pełni wyprostowana. Instynktownie wytarła dłonie o sukienkę oraz wygładziła jej brzegi, po czym podniosła podbródek i spojrzała brygadziście prosto w oczy.
— Nie mogę. — Przechyliła lekko głowę na bok, pozwalając milczeniu otulić ich ponownie. Drewno w kominku trzasnęło wesoło, a jeden z psów trącił ją w łydkę, domagając się uwagi. Effie nieznacznie wysunęła ręce przed siebie, stroną wewnętrzną do góry, podkreślając, że nie miała nic przy sobie. Na tym etapie nie miała nawet butów.
Właśnie dlatego tak bardzo nie chciał ponownie widzieć ludzi z przeszłości w swoim aktualnym życiu. Nie dlatego że wypierał ich ze świadomości czy odmawiał ich istnieniu - nic z tych rzeczy. Chodziło jedynie o to, że każde z nich znało tego Lyalla, który był dawniej i nie chcieli zrozumieć, dlaczego nie był swoją kalką sprzed lat. Przeszkadzali, zamiast zaakceptować. Sam też jednak pojmował, że jego pojawienie się w rodzinnym domu byłoby bardziej bolesne od tego, że nie przestąpił jego progu od kilku lat. Rodzice wciąż myśleli, że ich syn był tym samym, dobrym człowiekiem co niegdyś - mocno skrzywdzonym, lecz działającym poprawnie. Wedle rodzinnej polityki. Tak się jednak nie działo i Lupin miał więcej wspólnego ze swoimi brutalnymi przodkami służącymi Malfoyom jako najemnicy, niźli z tymi, którzy później zaprzysięgli się Longbottomom. Aktualnie był na smyczy Ministerstwa Magii, lecz ono w żaden sposób nie zamierzało go stopować ani izolować. Mógł robić wszystko, co mu się podobało, o ile wykonywał przy okazji wymagane przez swoich przełożonych obowiązki. Wystarczyło odrobinę wiedzieć o postaci łowcy, by zdawać sobie sprawę, że był idealną postacią do braku nadzoru. Sam napędzał się na wilkołaki, myśląc jedynie o tym, żeby zamknąć ich jak najwięcej. Nie zadawał pytań, nie miał życie prywatnego, całkowicie poświęcał się swojej pracy. I nie wybierał stron. Jego związek z aktualną władzą musiała godzić we wszystko, co nauczyli go rodzice, jednak Lyalla nie interesowała polityka. Chciał jedynie wykonywać swoje obowiązki, a skoro jedynie Ministerstwo mu to zapewniało i nie robiło problemów z ostrością środków przez niego podejmowanych, czemu miał się od nich odsuwać? Nie interesowała go aktualna sytuacja kraju, nic nie obchodził go konflikt, który zdawał się szamotać wszystkim. On również wplątał się z wizytą w Tower, lecz dość prędko został zwolniony w przeciwieństwie do reszty towarzystwa. Nie był też poszukiwany w przeciwieństwie do własnego brata... Czy Luna wiedziała? Czy rodzice wiedzieli? Czy jego siostra udawała pokrzywdzoną, samej nie wiedząc, co się działo? Cóż... Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Wszak zawsze najlepiej patrzyło się na czubek własnego nosa.
Nie wiedział, co Effie o nim myślała i szczerze - nie interesowało go to w żaden sposób. Jednak jej słowa, jej spojrzenie, którym go obtaczała, mówiły wiele. Wystarczająco. Nie chcesz czy nie możesz? Gdyby nie znała dawnego Lyalla, nie zadawałaby sobie trudu, by pojawiać się pod jego drzwiami i prosić o pomoc. Szukałaby innych alternatyw, a w aktualnym momencie to on był problemem. Bo to on nie chciał się podejmować poszukiwań swojej dalekiej ciotki. Bo to on był przeszkodą, a nie jej wąskie postrzeganie rzeczywistości. Niespecjalnie zajął się jej obecnością w mieszkaniu, gdy rozpalał. Sądził, że chciała się uspokoić i następnie po prostu... Rozpłynąć się. Słysząc jednak odpowiedź, której się nie spodziewał, jego brwi zmarszczyły się, a spojrzenie powędrowało od ognia ku postaci czarownicy. Patrzył, jak Potter ukazała mu puste dłonie i przez moment Lyall nie miał pojęcia, o co chodziło. Posiadanie różdżki było wszak czymś tak fundamentalnym, że aż oczywistym jak oddychanie. Dlatego brak magicznego drewna przy sobie nie pojawiło się na pierwszym planie myśli brygadzisty i przez chwilę wpatrywał się w kobietę naprzeciwko z niezrozumieniem wypisanym na twarzy. Dopiero po dłuższym momencie ciszy stało się to dla niego jasne i chociaż mimika przez ułamek sekundy wyglądała, jakby w końcu to dotarło, prędko zmieniła się w zbesztanie drugiej osoby za bezmyślność. - Żartujesz? - warknął, podnosząc się i odrzucając drewno trzymane w dłoni. Kto normalny wychodził bez różdżki przy sobie? I to jeszcze mieszkając w Dolinie Godryka, gdzie dość łatwo było wpaść na szwendający się patrol gliniarzy z Ministerstwa, którzy uwielbiali zawracać wszystkim dupy kontrolami. Gdzie ta dziewczyna miała mózg?! Mógł kazać jej zapieprzać przez całe miasteczko bez butów i może wtedy by coś do niej dotarło, ale... Przecież nie zamierzał jej upokarzać. Nawet jeśli oznaczałoby to dla niej ważną lekcję pamiętania o najważniejszym dla czarodzieja przedmiocie... Nieważne jak reagował, jak bardzo się wściekał i jak bardzo nie chciał mieć z nią nic wspólnego, tak naprawdę nie życzył jej źle - była mu po prostu obojętna. Chciał, żeby żyła gdzie tylko jej się podobało, ale z daleka od niego. Żeby tkwiła w tej swojej dziwnej bańce rzeczywistości, ale nie przyciągała kłopotów jeszcze bardziej niż normalnie. I żeby myślała. Kurwa... Czy w tym kraju naprawdę nikt już nie myślał? Przez moment Lupin jeszcze analizował coś w swojej głowie, gdy odpuścił i ewidentnie zaklął w myślach. Gdyby tylko sieć kominkowa nie świrowała, mógłby ją po prostu odesłać, ale było to za duże ryzyko... Wyszedł z surowego salonu i złapał niezbyt grubą kurtkę, by narzucić ją na siebie i stał już przy drzwiach wyjściowych, gdy zauważył, że Filomena wciąż stała w tym samym miejscu, co wcześniej. - No, chodź - rzucił, a gdy już stała obok, kazał jej wskoczyć mu na plecy. - Czy mam cię przerzucić sobie przez ramię? - spytał, unosząc brew, czekając na jej ruch. Mógł to zrobić, jeśli miała się ociągać z odpowiedzią. W końcu... Chciał mieć to już za sobą.
Nie wiedział, co Effie o nim myślała i szczerze - nie interesowało go to w żaden sposób. Jednak jej słowa, jej spojrzenie, którym go obtaczała, mówiły wiele. Wystarczająco. Nie chcesz czy nie możesz? Gdyby nie znała dawnego Lyalla, nie zadawałaby sobie trudu, by pojawiać się pod jego drzwiami i prosić o pomoc. Szukałaby innych alternatyw, a w aktualnym momencie to on był problemem. Bo to on nie chciał się podejmować poszukiwań swojej dalekiej ciotki. Bo to on był przeszkodą, a nie jej wąskie postrzeganie rzeczywistości. Niespecjalnie zajął się jej obecnością w mieszkaniu, gdy rozpalał. Sądził, że chciała się uspokoić i następnie po prostu... Rozpłynąć się. Słysząc jednak odpowiedź, której się nie spodziewał, jego brwi zmarszczyły się, a spojrzenie powędrowało od ognia ku postaci czarownicy. Patrzył, jak Potter ukazała mu puste dłonie i przez moment Lyall nie miał pojęcia, o co chodziło. Posiadanie różdżki było wszak czymś tak fundamentalnym, że aż oczywistym jak oddychanie. Dlatego brak magicznego drewna przy sobie nie pojawiło się na pierwszym planie myśli brygadzisty i przez chwilę wpatrywał się w kobietę naprzeciwko z niezrozumieniem wypisanym na twarzy. Dopiero po dłuższym momencie ciszy stało się to dla niego jasne i chociaż mimika przez ułamek sekundy wyglądała, jakby w końcu to dotarło, prędko zmieniła się w zbesztanie drugiej osoby za bezmyślność. - Żartujesz? - warknął, podnosząc się i odrzucając drewno trzymane w dłoni. Kto normalny wychodził bez różdżki przy sobie? I to jeszcze mieszkając w Dolinie Godryka, gdzie dość łatwo było wpaść na szwendający się patrol gliniarzy z Ministerstwa, którzy uwielbiali zawracać wszystkim dupy kontrolami. Gdzie ta dziewczyna miała mózg?! Mógł kazać jej zapieprzać przez całe miasteczko bez butów i może wtedy by coś do niej dotarło, ale... Przecież nie zamierzał jej upokarzać. Nawet jeśli oznaczałoby to dla niej ważną lekcję pamiętania o najważniejszym dla czarodzieja przedmiocie... Nieważne jak reagował, jak bardzo się wściekał i jak bardzo nie chciał mieć z nią nic wspólnego, tak naprawdę nie życzył jej źle - była mu po prostu obojętna. Chciał, żeby żyła gdzie tylko jej się podobało, ale z daleka od niego. Żeby tkwiła w tej swojej dziwnej bańce rzeczywistości, ale nie przyciągała kłopotów jeszcze bardziej niż normalnie. I żeby myślała. Kurwa... Czy w tym kraju naprawdę nikt już nie myślał? Przez moment Lupin jeszcze analizował coś w swojej głowie, gdy odpuścił i ewidentnie zaklął w myślach. Gdyby tylko sieć kominkowa nie świrowała, mógłby ją po prostu odesłać, ale było to za duże ryzyko... Wyszedł z surowego salonu i złapał niezbyt grubą kurtkę, by narzucić ją na siebie i stał już przy drzwiach wyjściowych, gdy zauważył, że Filomena wciąż stała w tym samym miejscu, co wcześniej. - No, chodź - rzucił, a gdy już stała obok, kazał jej wskoczyć mu na plecy. - Czy mam cię przerzucić sobie przez ramię? - spytał, unosząc brew, czekając na jej ruch. Mógł to zrobić, jeśli miała się ociągać z odpowiedzią. W końcu... Chciał mieć to już za sobą.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już nie potrzebowała więcej dowodów, a cała buńczuczność, z którą pojawiła się na progu jego domu z niej uleciała. Tak naprawdę nie wydarzyło się wiele – a jednak wystarczająco, by pod skórą czuła palącą niemoc; by jej humor spadł na łeb na szyję, pchnięty dotkliwą porażką. Najgorsze w tym wszystkim było to, że sama na siebie sprowadziła zawód związany z odmową Lupina – przecież nie było żadnych przesłanek obietnicy, nie było powodu, dla którego miałby ją potraktować inaczej niż Peregrine’a. Mimo to, głupio tliła się w niej nadzieja. Ta sama, która oszukała ją wiele lat wcześniej. Może było coś w powiedzeniu, iż pierwszej miłości się nie zapomina; może wciąż chciała ją idealizować. Bo jeśli nie była idealna, to mogłaby równie dobrze nie istnieć. W tym wyobrażeniu podążała za rodziną brygadzisty – trudno było godzić się z tym, że ktoś odbiegał od obrazu wyrysowanego w pamięci, jeszcze trudniej, gdy od początku był on stworzony na wyrost. Podjudzony pragnieniem tego, czego nie miała oraz wzmocniony zazdrością, której nie potrafiła odmówić. Na wiele lat o nim zapomniała. Myślała, że pogrzebała go w myślach na zawsze, lecz ponowne spotkanie uświadomiło jej, jak bardzo się myliła. Niepoukładane, niedomknięte zakończone sprawy najwyraźniej nikomu nie odpuszczały; żądały decyzji, chciały nadania im znaczenia. Szukały wyznania. I zakończenia. Jemu nie zależało na żadnej z tych rzeczy, tego była pewna. Nie było słów, które mogłyby to zmienić. Ani teraz, ani nigdy wcześniej.
Rozumiem już swój błąd.
Nie było w nim nawet tyle przyzwoitości, by podał jej powód. Założyła więc najprostszą odpowiedź. I nie chciała więcej tracić czasu na rozważanie wymówek. Poszła za nim do środka dlatego, że liczyła, iż może jednak usłyszy od niego coś więcej. Może skruszy fasadę (okazało się, że to jednak nie maska, lecz jego nowa rola); może sprawi, że zrozumie jak wiele choćby strzępek informacji znaczyłby dla Potterów. Sądziła, iż jego doświadczenia z przeszłości wzbudzą empatię – przekonała się, że było odwrotnie. Ból wdarł się w najgłębsze zakamarki jego istnienia, rozerwał uczucia na strzępy, pozostawiając jedynie szkielet. Gniew zmieszany z irytacją przebijał się w jego skąpych wypowiedziach; nic innego od niego nie otrzymała. Tłumaczenia nie miałyby sensu. Wzruszyła ramionami – jej ruch był na tyle niewyraźny, że mógł nawet nie zostać dostrzeżony. — Nie żartuję — odrzekła, siląc się na zachowanie tonu, który nie byłby lustrzanym odbiciem kroju wypowiedzi Lyalla. Nie była zadowolona z obrotu spraw, to oczywiste, ale każde kolejne wytrącenie z równowagi wiązało się w pewnym stopniu z przyznaniem mu racji. Tak to odbierała. Jako kolejny dowód na to, że po prostu, najzwyczajniej w świecie, znów porażka wynikała z jej niedostateczności. Nie chciała dzielić się z nim powodami, dla których nie zawsze miała ze sobą różdżkę; poza tym nie wyglądał, jakby go to specjalnie obchodziło. Drewienko o sercu tchniętym rogiem jednorożca wiele dla niej znaczyło – pewnie tyle, co dla każdego czarodzieja, który nie porzucił życia w świecie magii – i jej decyzja o nie przystąpieniu do rejestracji stawiała ją w niepewnych okolicznościach; słyszała o porwaniach, o zaginięciach i niekiedy uznawała, że ma większe szanse na uniknięcie podejrzeń, jeśli w ogóle nie będzie miała przy sobie różdżki. Oczywiście Dolina Godryka nie była Londynem, tu powinno być bezpieczniej. Ale Effie nie była pewna jak długo tak pozostanie. Innym względem było samo korzystanie z czarów; nie była zbyt dobra w dziedzinach innych niż eliksiry, więc czy w starciu z podejrzliwym, nachalnym patrolem miałaby jakieś szanse? Chyba tylko szczęście mogłoby jej pomóc. A ono unikało jej od jakiegoś czasu.
Drapała pod pyskiem jednego z psów, gdy nagle mężczyzna ruszył z miejsca i zniknął w korytarzu; pasma jej włosów poderwały się do góry, wzburzone pośpiechem jego ruchów. Zmarszczyła brwi, po czym przechyliła się nieco w prawo, by spojrzeć za nim. W pierwszej chwili założyła, że przypomniał sobie o jakiejś dodatkowej parze kapci, jednak nie usłyszała potwierdzenia tych przypuszczeń. Zamiast tego ujrzała jego sylwetkę ubraną w lekką kurtkę – nadal nie domyśliła się dzięki temu, jaki przyszykował plan. Nawet, gdy wystosował polecenie. Stanęła przed nim jak wryta, spodziewając się, że to jakaś ironia czy żart; jego oczy mówiły co innego. Przygryzła wargę i zmrużyła powieki – nadeszła jej kolej na wyrażenie niezrozumienia.
— Co-co ty sobie wyobrażasz? — rzuciła, pospiesznie lustrując go wzrokiem, w którym czaiły się iskierki podejrzliwości. Po chwili zorientowała się, że raczej nie wystawiałby takiej propozycji tylko po to, by wprawić ją w zmieszanie. Nie. Musiał uznać, iż nie mieli innego wyjścia. — Przecież ktoś nas może zobaczyć — wybąkała, mijając go w przejściu i prędko rozglądając się dookoła; okolica była co prawda cicha, ale przecież czekał ich jeszcze kawałek drogi. Zapragnęła zapaść się pod ziemię, lecz było na to za późno. Westchnęła z rezygnacją, czując, że opór był bezcelowy. Przymknęła drzwi, po czym ostrożnie wystawiła rękę przed siebie aż opadła ona na plecy mężczyzny. Gdzieś na dnie pamięci zawirował obraz wyścigów, które organizowali z kuzynostwem; jej brat brał ją na barana, inny chłopak sadzał sobie jej siostrę i biegli przed siebie bez trosk, do utraty tchu.
— Tylko spróbuj mnie upuścić — powiedziała pod nosem, policzek przykładając bokiem do jego kurtki; całe szczęście nie mógł widzieć jej miny ani rumieńców, które rozpaliły jej policzki. Poprosiła go jeszcze, by pociągnął pasmo jej sukienki w dół, by nawet w tej niefortunnej pozycji sięgnęła jej kostek. Przymknęła powieki, broniąc się myślami na temat tego, jak się aktualnie prezentowali. Wszystko poszło nie tak. I odczuła to mocniej niż zwykle. Trudno jej będzie zapomnieć o upokorzeniu, które dotknęło ją mimo wszystko. Może przynajmniej wyciągnie lekcję z mierzenia się ze swoją przeszłością.
Rozstali się pod chatką Potterów; nie odprowadziła go wzrokiem.
Więcej go nie popełnię.
| zt x 2
Rozumiem już swój błąd.
Nie było w nim nawet tyle przyzwoitości, by podał jej powód. Założyła więc najprostszą odpowiedź. I nie chciała więcej tracić czasu na rozważanie wymówek. Poszła za nim do środka dlatego, że liczyła, iż może jednak usłyszy od niego coś więcej. Może skruszy fasadę (okazało się, że to jednak nie maska, lecz jego nowa rola); może sprawi, że zrozumie jak wiele choćby strzępek informacji znaczyłby dla Potterów. Sądziła, iż jego doświadczenia z przeszłości wzbudzą empatię – przekonała się, że było odwrotnie. Ból wdarł się w najgłębsze zakamarki jego istnienia, rozerwał uczucia na strzępy, pozostawiając jedynie szkielet. Gniew zmieszany z irytacją przebijał się w jego skąpych wypowiedziach; nic innego od niego nie otrzymała. Tłumaczenia nie miałyby sensu. Wzruszyła ramionami – jej ruch był na tyle niewyraźny, że mógł nawet nie zostać dostrzeżony. — Nie żartuję — odrzekła, siląc się na zachowanie tonu, który nie byłby lustrzanym odbiciem kroju wypowiedzi Lyalla. Nie była zadowolona z obrotu spraw, to oczywiste, ale każde kolejne wytrącenie z równowagi wiązało się w pewnym stopniu z przyznaniem mu racji. Tak to odbierała. Jako kolejny dowód na to, że po prostu, najzwyczajniej w świecie, znów porażka wynikała z jej niedostateczności. Nie chciała dzielić się z nim powodami, dla których nie zawsze miała ze sobą różdżkę; poza tym nie wyglądał, jakby go to specjalnie obchodziło. Drewienko o sercu tchniętym rogiem jednorożca wiele dla niej znaczyło – pewnie tyle, co dla każdego czarodzieja, który nie porzucił życia w świecie magii – i jej decyzja o nie przystąpieniu do rejestracji stawiała ją w niepewnych okolicznościach; słyszała o porwaniach, o zaginięciach i niekiedy uznawała, że ma większe szanse na uniknięcie podejrzeń, jeśli w ogóle nie będzie miała przy sobie różdżki. Oczywiście Dolina Godryka nie była Londynem, tu powinno być bezpieczniej. Ale Effie nie była pewna jak długo tak pozostanie. Innym względem było samo korzystanie z czarów; nie była zbyt dobra w dziedzinach innych niż eliksiry, więc czy w starciu z podejrzliwym, nachalnym patrolem miałaby jakieś szanse? Chyba tylko szczęście mogłoby jej pomóc. A ono unikało jej od jakiegoś czasu.
Drapała pod pyskiem jednego z psów, gdy nagle mężczyzna ruszył z miejsca i zniknął w korytarzu; pasma jej włosów poderwały się do góry, wzburzone pośpiechem jego ruchów. Zmarszczyła brwi, po czym przechyliła się nieco w prawo, by spojrzeć za nim. W pierwszej chwili założyła, że przypomniał sobie o jakiejś dodatkowej parze kapci, jednak nie usłyszała potwierdzenia tych przypuszczeń. Zamiast tego ujrzała jego sylwetkę ubraną w lekką kurtkę – nadal nie domyśliła się dzięki temu, jaki przyszykował plan. Nawet, gdy wystosował polecenie. Stanęła przed nim jak wryta, spodziewając się, że to jakaś ironia czy żart; jego oczy mówiły co innego. Przygryzła wargę i zmrużyła powieki – nadeszła jej kolej na wyrażenie niezrozumienia.
— Co-co ty sobie wyobrażasz? — rzuciła, pospiesznie lustrując go wzrokiem, w którym czaiły się iskierki podejrzliwości. Po chwili zorientowała się, że raczej nie wystawiałby takiej propozycji tylko po to, by wprawić ją w zmieszanie. Nie. Musiał uznać, iż nie mieli innego wyjścia. — Przecież ktoś nas może zobaczyć — wybąkała, mijając go w przejściu i prędko rozglądając się dookoła; okolica była co prawda cicha, ale przecież czekał ich jeszcze kawałek drogi. Zapragnęła zapaść się pod ziemię, lecz było na to za późno. Westchnęła z rezygnacją, czując, że opór był bezcelowy. Przymknęła drzwi, po czym ostrożnie wystawiła rękę przed siebie aż opadła ona na plecy mężczyzny. Gdzieś na dnie pamięci zawirował obraz wyścigów, które organizowali z kuzynostwem; jej brat brał ją na barana, inny chłopak sadzał sobie jej siostrę i biegli przed siebie bez trosk, do utraty tchu.
— Tylko spróbuj mnie upuścić — powiedziała pod nosem, policzek przykładając bokiem do jego kurtki; całe szczęście nie mógł widzieć jej miny ani rumieńców, które rozpaliły jej policzki. Poprosiła go jeszcze, by pociągnął pasmo jej sukienki w dół, by nawet w tej niefortunnej pozycji sięgnęła jej kostek. Przymknęła powieki, broniąc się myślami na temat tego, jak się aktualnie prezentowali. Wszystko poszło nie tak. I odczuła to mocniej niż zwykle. Trudno jej będzie zapomnieć o upokorzeniu, które dotknęło ją mimo wszystko. Może przynajmniej wyciągnie lekcję z mierzenia się ze swoją przeszłością.
Rozstali się pod chatką Potterów; nie odprowadziła go wzrokiem.
Więcej go nie popełnię.
| zt x 2
Strona 2 z 2 • 1, 2
Wejście
Szybka odpowiedź