Komnaty Cynthii
AutorWiadomość
Komnaty Cynthii
Na jednym z wyżej położonych pięter znajdują się pokoje Cynthii – dostosowana do jej potrzeb, jasna, utrzymana w chłodnych odcieniach zielonego sypialnia, prywatna łazienka z wanną i niewielkie pomieszczenie służące do przyjmowania ewentualnych gości.
Szerokie łoże z baldachimem stoi nieopodal wysokiego okna wychodzącego na ogrody, skąd niekiedy można nawet obserwować spacerujące w dole pawie. Niewielkie, wykonane z ciemnego drewna szafeczki zastawione są najróżniejszymi bibelotami, które panienka Malfoy zbiera od wielu długich lat – figurkami, lusterkami, szczotkami i innymi typowo kobiecymi drobiazgami. W komnatach znalazło się również miejsce dla wpasowujących się w styl pozostałych mebli sekretarzyka i toaletki, a także zapełnionych woluminami regałów.
Szerokie łoże z baldachimem stoi nieopodal wysokiego okna wychodzącego na ogrody, skąd niekiedy można nawet obserwować spacerujące w dole pawie. Niewielkie, wykonane z ciemnego drewna szafeczki zastawione są najróżniejszymi bibelotami, które panienka Malfoy zbiera od wielu długich lat – figurkami, lusterkami, szczotkami i innymi typowo kobiecymi drobiazgami. W komnatach znalazło się również miejsce dla wpasowujących się w styl pozostałych mebli sekretarzyka i toaletki, a także zapełnionych woluminami regałów.
| 12 VI
Nastał już wieczór, kiedy postanowiła zamknąć się w przylegającej do jej komnat prywatnej łazience nie tyle w celu wzięcia długiej i odprężającej kąpieli, a spróbowania swych sił w zaniedbywanym długimi latami eliksirowarstwie. Nigdy nie przykładała do tej dziedziny magii większej wagi, na zajęcia przestając uczęszczać tak szybko, jak tylko mogła - teraz jednak zyskała nową motywację, by dać jej drugą szansę. Nie zamierzała przy tym porywać się na szczególnie skomplikowane wywary, wszak dopiero co powtarzała podstawy, a to wszystko dzięki uprzejmości Francisa i przyniesionym przez niego księgom. Bo choć mogła poszukać odpowiedzi na gnębiące ją pytania w rodowej bibliotece, to nie chciała ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi towarzyszących jej służek czy wciąż będącego na usługach ojca Gregorija.
Upewniła się, że zabrała ze sobą wszystko, czego tylko może potrzebować - wybrane już wcześniej ingrediencje alchemiczne, kociołek, który posiadała z czasów nauki w Bauxbatons i tom traktujący o niegroźnych, stosunkowo łatwych do przygotowania wywarach - po czym rozsiadła się w kącie, nie do końca wiedząc, czy nie powinna jeszcze zrezygnować, czy nie lepiej byłoby skonsultować się najpierw z Fantine. Róża znała się przecież na alchemii, mogła doradzić, a pewnie i zaoferować swą pomoc. Coś jednak sprawiało, że Cynthia wolała zachować tę tajemnicę tylko dla siebie; bała się porażki, a tą nie chciałaby się dzielić nawet i z lady Rosier.
Wpierw zajęła się ostrożnym szatkowaniem składników pochodzenia roślinnego, dopiero później rozpaliła pod cynowym kociołkiem, raz jeszcze przypominając sobie w otwartej na odpowiedniej stronie książce, co powinna dodać jako pierwsze, ile razy zamieszać i w którą stronę. Wiedziała, że najważniejsze było serce, wydzielina toksyczka, bez którego Auxilik nie mógłby się udać. Kolejne były liście dębu, a także nieobowiązkowe, lecz mające dopełnić miksturę lawenda i szałwia. Na koniec do bulgoczącego wywaru trafiło pióro sowy, które ukradła od swego dostojnego Byrona. Cały czas uważnie przyglądała się powierzchni eliksiru, porównując jego barwę i zapach z tymi, które zostały opisane w księdze.
| próbuję zrobić Auxilik (ST 15):
dwie ingrediencje zwierzęce: wydzielina toksyczka, pióro sowy
trzy roślinne: liście dębu, lawenda, szałwia
Jeśli się uda, to zt
Nastał już wieczór, kiedy postanowiła zamknąć się w przylegającej do jej komnat prywatnej łazience nie tyle w celu wzięcia długiej i odprężającej kąpieli, a spróbowania swych sił w zaniedbywanym długimi latami eliksirowarstwie. Nigdy nie przykładała do tej dziedziny magii większej wagi, na zajęcia przestając uczęszczać tak szybko, jak tylko mogła - teraz jednak zyskała nową motywację, by dać jej drugą szansę. Nie zamierzała przy tym porywać się na szczególnie skomplikowane wywary, wszak dopiero co powtarzała podstawy, a to wszystko dzięki uprzejmości Francisa i przyniesionym przez niego księgom. Bo choć mogła poszukać odpowiedzi na gnębiące ją pytania w rodowej bibliotece, to nie chciała ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi towarzyszących jej służek czy wciąż będącego na usługach ojca Gregorija.
Upewniła się, że zabrała ze sobą wszystko, czego tylko może potrzebować - wybrane już wcześniej ingrediencje alchemiczne, kociołek, który posiadała z czasów nauki w Bauxbatons i tom traktujący o niegroźnych, stosunkowo łatwych do przygotowania wywarach - po czym rozsiadła się w kącie, nie do końca wiedząc, czy nie powinna jeszcze zrezygnować, czy nie lepiej byłoby skonsultować się najpierw z Fantine. Róża znała się przecież na alchemii, mogła doradzić, a pewnie i zaoferować swą pomoc. Coś jednak sprawiało, że Cynthia wolała zachować tę tajemnicę tylko dla siebie; bała się porażki, a tą nie chciałaby się dzielić nawet i z lady Rosier.
Wpierw zajęła się ostrożnym szatkowaniem składników pochodzenia roślinnego, dopiero później rozpaliła pod cynowym kociołkiem, raz jeszcze przypominając sobie w otwartej na odpowiedniej stronie książce, co powinna dodać jako pierwsze, ile razy zamieszać i w którą stronę. Wiedziała, że najważniejsze było serce, wydzielina toksyczka, bez którego Auxilik nie mógłby się udać. Kolejne były liście dębu, a także nieobowiązkowe, lecz mające dopełnić miksturę lawenda i szałwia. Na koniec do bulgoczącego wywaru trafiło pióro sowy, które ukradła od swego dostojnego Byrona. Cały czas uważnie przyglądała się powierzchni eliksiru, porównując jego barwę i zapach z tymi, które zostały opisane w księdze.
| próbuję zrobić Auxilik (ST 15):
dwie ingrediencje zwierzęce: wydzielina toksyczka, pióro sowy
trzy roślinne: liście dębu, lawenda, szałwia
Jeśli się uda, to zt
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cynthia Malfoy' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
17 VI
Popołudniowa herbata tym razem mnie obleci. Nierzadko lekceważę nasze tradycje, brytyjskie tradycje, przy czym opuszczenie podwieczorku (kanapki ze świeżym ogórkiem oraz maślane ciasteczka posypane cukrem) to małe piwo w porównaniu do reszty tego, co chowam za uszami. Zaczeszę włosy, przyklepię pejsy, będzie dobrze, nikt nie zauważy. Co prawda już dawno połapali się na moim cwaniactwie, ale pozwalają mi biegać na długiej smyczy. A ja, jak ten kundel, ganiam z wywieszonym językiem i serio się z tego, iście po szczeniacku, cieszę. Korzystam i patrzę, jak sypie się ten zamek z piasku, wypisz wymaluj jak w starotestamentowych przykazaniach. Tą, o synu marnotrawnym również odhaczyłem (połowicznie, bo bez happy endu) i zastanawiam się teraz, dlaczego do diabła u bukmacherów nie można obstawiać dalszych podobieństw, skoro wszyscy pieprzą, że historia kołem się toczy. Byśmy mieli z niej przynajmniej jakąś rozrywkę.
Wypuszczam powietrze przez nos i uśmiecham się krzywo do mojego kota. Fukamy tak na siebie przez chwilę, ale to jemu pierwszemu nudzi się ta zabawa i na tyle zgrabnie, na ile pozwalają mu na to zwiększone w krótkim czasie gabaryty, wdrapuje się na parapet i pryska przez otwarte okno. Tyle go widziałem, niewdzięcznik, wróci dopiero, jak zgłodnieje. Polubił wygody, ale ani myśli zrezygnować z pokątnego życia wagabundy. Brzmi znajomo, hę? Byłbym hipokrytą, trzymając go w zamknięciu, a to przecież tylko kot. Zasługuje na dobre życie jeszcze po naszej stronie tęczowego mostu.
Mimo to próbuję go powstrzymać, ale moje zaklęcie przywołujące chybia celu - jak bardzo samotny (żałosny?) jestem, skoro usiłuję wygadać się kotu, przeszkadzając mu w jego kocich sprawach? - więc rozliczam się sam z sobą. Zęby nie umyte, włosy nieuczesane, ciuchy te same od dwóch dni. Unoszę prawą rękę i wącham się pod pachą; to zdecydowanie czas na kąpiel. Woda co prawda nie spłucze porażki czy rezygnacji, ale ze smrodem sobie poradzi. Małymi krokami i byle do przodu, co nie?Wanna prowokuje do głębszych rozmyśleń, zatem racjonalnie odpuszczam alkohol i parne kąpiele, zadowalając się ledwie letnim prysznicem. Nie chcę znów roztrząsać swoich wyborów, biczować się za nieistniejącą asertywność. Sok z mango i tak wydaje się bardziej gorzki. Starczy tego, dopiero mokry, pachnący intensywnie balonową gumą do życia wracam do życia na tyle, by za nią zatęsknić.
W drogim świecie mało jest drogich osób. Ona nią jest, podczas gdy ja to taki towar ze średniej półki, lecz z dobrym składem, pomimo mieszanych opinii. Bratając się popełniamy cholerny etyczny mezalians, lecz jakimś cudem, dobrze to widzą - jak piszą, dowiemy się w następnym numerze Czarownicy. To zresztą załatwię z chłystkiem Cattermole'em, moje nazwisko niech sobie widnieje z literówką, ale jej należy się więcej. I proszę, nie osądzajcie mnie jak Księcia z Bajki, bo moje pobudki naprawdę są dramatycznie podłe i chyba nie ma osoby, którą gardziłbym bardziej, od samego siebie. Z nikim innym tak nie porozmawiam, pogaduszki od serca z Evandrą wkładam między zakurzone antologie literatury francuskiej XIX wieku, to już przeszłość, tak samo, jak szlachetni przyjaciele. Nie wytrzymam jednak z moimi udrękami jeden na jeden, więc nieszczęśliwie pada na Cynthię, dlatego, że ją cenię, dlatego, że myślę, że może zrozumie. Biedactwo, a ja naprawdę nisko upadam, chociaż - właściwie, czemu miałaby sobie z tym nie poradzić? Nie udźwignąć? Ubieram się pośpiesznie, aż w końcu w kompletnym odzieniu (lecz dwóch różnych skarpetkach) transportuję się do Wilton. Tym razem bez kwiatów, bez pereł, za to z dywanem, na którym zgrabnie przelatuję nad ogrodzeniem posiadłości Mafloyów (zapewne nie sforsowałbym jej, gdybym nie został uznany już wcześniej za pożądanego gościa) i niezauważony podlatuję do wieży, w której swoje komnaty ma Cynthia. Łebską mam minę, gdy stukam w okno i czekam, aż mi otworzy.
-Cześć, Cynka. Co powiesz na małą przejażdżkę? - pytam, jak gdyby nigdy nic, kiedy wychyla się zza szyby - będziesz pierwszą damą na tym dywanie. Pierwszą kobietą - dodaję, jeśli żywi jakieś wątpliwości i próbuje doszukiwać się w moich słowach drugiego (trzeciego, czwartego i tak dalej...) dna - w ogóle, pierwszym pasażerem. Widok z góry jest wspaniały, powinnaś zobaczyć, jak prezentują się twoje ziemie - mówię i klepię dywan zachęcająco, bo chyba ją zamurowało.
Popołudniowa herbata tym razem mnie obleci. Nierzadko lekceważę nasze tradycje, brytyjskie tradycje, przy czym opuszczenie podwieczorku (kanapki ze świeżym ogórkiem oraz maślane ciasteczka posypane cukrem) to małe piwo w porównaniu do reszty tego, co chowam za uszami. Zaczeszę włosy, przyklepię pejsy, będzie dobrze, nikt nie zauważy. Co prawda już dawno połapali się na moim cwaniactwie, ale pozwalają mi biegać na długiej smyczy. A ja, jak ten kundel, ganiam z wywieszonym językiem i serio się z tego, iście po szczeniacku, cieszę. Korzystam i patrzę, jak sypie się ten zamek z piasku, wypisz wymaluj jak w starotestamentowych przykazaniach. Tą, o synu marnotrawnym również odhaczyłem (połowicznie, bo bez happy endu) i zastanawiam się teraz, dlaczego do diabła u bukmacherów nie można obstawiać dalszych podobieństw, skoro wszyscy pieprzą, że historia kołem się toczy. Byśmy mieli z niej przynajmniej jakąś rozrywkę.
Wypuszczam powietrze przez nos i uśmiecham się krzywo do mojego kota. Fukamy tak na siebie przez chwilę, ale to jemu pierwszemu nudzi się ta zabawa i na tyle zgrabnie, na ile pozwalają mu na to zwiększone w krótkim czasie gabaryty, wdrapuje się na parapet i pryska przez otwarte okno. Tyle go widziałem, niewdzięcznik, wróci dopiero, jak zgłodnieje. Polubił wygody, ale ani myśli zrezygnować z pokątnego życia wagabundy. Brzmi znajomo, hę? Byłbym hipokrytą, trzymając go w zamknięciu, a to przecież tylko kot. Zasługuje na dobre życie jeszcze po naszej stronie tęczowego mostu.
Mimo to próbuję go powstrzymać, ale moje zaklęcie przywołujące chybia celu - jak bardzo samotny (żałosny?) jestem, skoro usiłuję wygadać się kotu, przeszkadzając mu w jego kocich sprawach? - więc rozliczam się sam z sobą. Zęby nie umyte, włosy nieuczesane, ciuchy te same od dwóch dni. Unoszę prawą rękę i wącham się pod pachą; to zdecydowanie czas na kąpiel. Woda co prawda nie spłucze porażki czy rezygnacji, ale ze smrodem sobie poradzi. Małymi krokami i byle do przodu, co nie?Wanna prowokuje do głębszych rozmyśleń, zatem racjonalnie odpuszczam alkohol i parne kąpiele, zadowalając się ledwie letnim prysznicem. Nie chcę znów roztrząsać swoich wyborów, biczować się za nieistniejącą asertywność. Sok z mango i tak wydaje się bardziej gorzki. Starczy tego, dopiero mokry, pachnący intensywnie balonową gumą do życia wracam do życia na tyle, by za nią zatęsknić.
W drogim świecie mało jest drogich osób. Ona nią jest, podczas gdy ja to taki towar ze średniej półki, lecz z dobrym składem, pomimo mieszanych opinii. Bratając się popełniamy cholerny etyczny mezalians, lecz jakimś cudem, dobrze to widzą - jak piszą, dowiemy się w następnym numerze Czarownicy. To zresztą załatwię z chłystkiem Cattermole'em, moje nazwisko niech sobie widnieje z literówką, ale jej należy się więcej. I proszę, nie osądzajcie mnie jak Księcia z Bajki, bo moje pobudki naprawdę są dramatycznie podłe i chyba nie ma osoby, którą gardziłbym bardziej, od samego siebie. Z nikim innym tak nie porozmawiam, pogaduszki od serca z Evandrą wkładam między zakurzone antologie literatury francuskiej XIX wieku, to już przeszłość, tak samo, jak szlachetni przyjaciele. Nie wytrzymam jednak z moimi udrękami jeden na jeden, więc nieszczęśliwie pada na Cynthię, dlatego, że ją cenię, dlatego, że myślę, że może zrozumie. Biedactwo, a ja naprawdę nisko upadam, chociaż - właściwie, czemu miałaby sobie z tym nie poradzić? Nie udźwignąć? Ubieram się pośpiesznie, aż w końcu w kompletnym odzieniu (lecz dwóch różnych skarpetkach) transportuję się do Wilton. Tym razem bez kwiatów, bez pereł, za to z dywanem, na którym zgrabnie przelatuję nad ogrodzeniem posiadłości Mafloyów (zapewne nie sforsowałbym jej, gdybym nie został uznany już wcześniej za pożądanego gościa) i niezauważony podlatuję do wieży, w której swoje komnaty ma Cynthia. Łebską mam minę, gdy stukam w okno i czekam, aż mi otworzy.
-Cześć, Cynka. Co powiesz na małą przejażdżkę? - pytam, jak gdyby nigdy nic, kiedy wychyla się zza szyby - będziesz pierwszą damą na tym dywanie. Pierwszą kobietą - dodaję, jeśli żywi jakieś wątpliwości i próbuje doszukiwać się w moich słowach drugiego (trzeciego, czwartego i tak dalej...) dna - w ogóle, pierwszym pasażerem. Widok z góry jest wspaniały, powinnaś zobaczyć, jak prezentują się twoje ziemie - mówię i klepię dywan zachęcająco, bo chyba ją zamurowało.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Kolejne dni, tygodnie, miesiąca mijają, a ona wciąż nie czuje się tutaj jak w domu. Zbyt długa była rozłąka, zbyt uparcie trzymano ją na dystans, by potrafiła o tym ot tak zapomnieć; jest jeszcze młoda, przed nią całe dekady, a mimo to nie może wyzbyć się namiastki zgorzknienia, której nabawiła się przez decyzje starszych. Na nowo uczy się teraz twarzy, zauważając przy tym zmiany, które pojawiły się od jej ostatniej wizyty, a które nie są aż tak widoczne dla tych widujących się regularnie, często. Czy to kolejne siwe włosy? Zmarszczki? Dowiaduje się, co stało się z poprzednimi służącymi, która z nich opuściła Wilton wraz z Estelle, a która musiała odejść, bo nie spełniła oczekiwań lady Malfoy. Dobre, zasługujące na zaufanie możnych pomocnice są towarem deficytowym, najwierniejsze i tak zawsze okazują się skrzaty. Wie o tym nie od dziś.
Przechadza się po swych komnatach, od sekretarzyka do wychodzącego na ogrody okna, ostrożnie stawiając kolejne kroki; nie patrzy jednak pod nogi, a na stronice trzymanej w dłoniach książeczki – smukłej, o wąskim grzbiecie, to musi być jeden z dramatów, w których tak chętnie się zaczytuje. Od czasu do czaru marszczy brwi czy porusza bezgłośnie różanymi wargami, jak gdyby smakując poznanych właśnie słów, sprawdzając, na ile pasowałyby one i do niej, do jej celów. Stara się nie myśleć przy tym o swej złotej klatce, do towarzystwa ma przecież słowika o kojącym głosie, również zniewolonego i to bardziej dosłownie niż ona sama, a także pociesznego Otella, który wiernie trwa u boku swej pani, w milczeniu wodząc za nią wzrokiem, chowając się przed gorącem w cieniu, za grubymi, zapewniającymi chłód murami zamku.
Nie spodziewa się gości, to jedno z kolejnych leniwych popołudni, które spędza sama ze sobą, zanurzając się w kolejnych tekstach, traktatach, rulonach pergaminu. Spacer byłby miłą odmianą od kilkugodzinnej pracy, lecz przecież do ogrodów musiałaby się udać z Gregorijem – wciąż nie mogła przywyknąć do jego milczącej obecności, nie odnalazłaby w takiej przechadzce spokoju czy upragnionego odpoczynku. Dlatego uparcie tkwi w swym prywatnym skrawku posiadłości, a przynajmniej dopóty, dopóki coś – ktoś? – nie odważy się zapukać w szybę oddzielającą ją od słońca, od powietrza, od pozornej wolności. Książka niemalże nie wypada jej z ręki, na tyle jest zaskoczona tym niespodziewanym, wybijającym się na tle innych dźwiękiem. Mimo to nie boi się; pewnie to sowa, bo cóż innego? Dopiero po chwili dociera do niej, że to nie posłaniec, że po odciągnięciu prostych firan widzi latający dywan, a na nim – zadowolonego z siebie niczym dziecko kuzyna. Spogląda to na napawający ją podejrzliwością, zaczarowany skrawek materiału, to ku twarzy kierującego nim krewniaka. – Lordzie Lestrange – wita się przesadnie oficjalnie, lecz po to, by w sposób kulturalny doprowadzić go do względnego porządku. Nie byli tutaj sami, gdzieśtam krążył dbający o jej bezpieczeństwo mruk, pilnujący bram słudzy, a w końcu – czcigodni rodzice. A nawet i bez ich nieoczywistego towarzystwa nazywanie jej tak poufałym zdrobnieniem byłoby nieostrożne, zakrawające o faux pas. – Czy ktokolwiek wie, że zdobyłeś nową zabawkę? Czy może to kolejny przejaw młodzieńczego buntu? – dodaje, unosząc przy tym wypielęgnowaną brew, odkładając wciąż trzymany w dłoni tomik na pobliską szafkę. Może i dywany nie są jeszcze zakazane, przynajmniej nie u nich, mimo to nie uważa ich za szczególnie bezpieczny środek transportu. A tym bardziej odpowiedni dla dam, nawet tych z bardziej egzotycznych rodów. – Nawet jeśli powinnam, Francisie, to z pewnością nie będę tego czynić w takich warunkach – niemalże prycha, walcząc z oburzeniem, z podskórnym lękiem. Czy on na głowę upadł? Wie, że powinna odmówić, odesłać go na wyspę Wight, unieść się dumą; przez krótką chwilę bawi się zdobiącym dłoń pierścieniem, rozważa wszelkie za i przeciw, by w końcu westchnąć głęboko i boleśnie. – Wyląduj w ogrodach, spróbuj przy tym nie rozbić się na żadnym drzewie – mówi cierpko, wciąż rozdrażniona; nie wygania go, lecz nie ma pewności, co zrobi dalej, kiedy już spotkają się na dole, a krewniak uraczy ją kolejnym przepełnionym dumą uśmiechem.
Przechadza się po swych komnatach, od sekretarzyka do wychodzącego na ogrody okna, ostrożnie stawiając kolejne kroki; nie patrzy jednak pod nogi, a na stronice trzymanej w dłoniach książeczki – smukłej, o wąskim grzbiecie, to musi być jeden z dramatów, w których tak chętnie się zaczytuje. Od czasu do czaru marszczy brwi czy porusza bezgłośnie różanymi wargami, jak gdyby smakując poznanych właśnie słów, sprawdzając, na ile pasowałyby one i do niej, do jej celów. Stara się nie myśleć przy tym o swej złotej klatce, do towarzystwa ma przecież słowika o kojącym głosie, również zniewolonego i to bardziej dosłownie niż ona sama, a także pociesznego Otella, który wiernie trwa u boku swej pani, w milczeniu wodząc za nią wzrokiem, chowając się przed gorącem w cieniu, za grubymi, zapewniającymi chłód murami zamku.
Nie spodziewa się gości, to jedno z kolejnych leniwych popołudni, które spędza sama ze sobą, zanurzając się w kolejnych tekstach, traktatach, rulonach pergaminu. Spacer byłby miłą odmianą od kilkugodzinnej pracy, lecz przecież do ogrodów musiałaby się udać z Gregorijem – wciąż nie mogła przywyknąć do jego milczącej obecności, nie odnalazłaby w takiej przechadzce spokoju czy upragnionego odpoczynku. Dlatego uparcie tkwi w swym prywatnym skrawku posiadłości, a przynajmniej dopóty, dopóki coś – ktoś? – nie odważy się zapukać w szybę oddzielającą ją od słońca, od powietrza, od pozornej wolności. Książka niemalże nie wypada jej z ręki, na tyle jest zaskoczona tym niespodziewanym, wybijającym się na tle innych dźwiękiem. Mimo to nie boi się; pewnie to sowa, bo cóż innego? Dopiero po chwili dociera do niej, że to nie posłaniec, że po odciągnięciu prostych firan widzi latający dywan, a na nim – zadowolonego z siebie niczym dziecko kuzyna. Spogląda to na napawający ją podejrzliwością, zaczarowany skrawek materiału, to ku twarzy kierującego nim krewniaka. – Lordzie Lestrange – wita się przesadnie oficjalnie, lecz po to, by w sposób kulturalny doprowadzić go do względnego porządku. Nie byli tutaj sami, gdzieśtam krążył dbający o jej bezpieczeństwo mruk, pilnujący bram słudzy, a w końcu – czcigodni rodzice. A nawet i bez ich nieoczywistego towarzystwa nazywanie jej tak poufałym zdrobnieniem byłoby nieostrożne, zakrawające o faux pas. – Czy ktokolwiek wie, że zdobyłeś nową zabawkę? Czy może to kolejny przejaw młodzieńczego buntu? – dodaje, unosząc przy tym wypielęgnowaną brew, odkładając wciąż trzymany w dłoni tomik na pobliską szafkę. Może i dywany nie są jeszcze zakazane, przynajmniej nie u nich, mimo to nie uważa ich za szczególnie bezpieczny środek transportu. A tym bardziej odpowiedni dla dam, nawet tych z bardziej egzotycznych rodów. – Nawet jeśli powinnam, Francisie, to z pewnością nie będę tego czynić w takich warunkach – niemalże prycha, walcząc z oburzeniem, z podskórnym lękiem. Czy on na głowę upadł? Wie, że powinna odmówić, odesłać go na wyspę Wight, unieść się dumą; przez krótką chwilę bawi się zdobiącym dłoń pierścieniem, rozważa wszelkie za i przeciw, by w końcu westchnąć głęboko i boleśnie. – Wyląduj w ogrodach, spróbuj przy tym nie rozbić się na żadnym drzewie – mówi cierpko, wciąż rozdrażniona; nie wygania go, lecz nie ma pewności, co zrobi dalej, kiedy już spotkają się na dole, a krewniak uraczy ją kolejnym przepełnionym dumą uśmiechem.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tym biegu naprawdę idzie sobie nogi połamać, skończyć z przekłutymi piętami i całą masą urazów, a ostatecznie peleton obejrzy się co najwyżej na pierwszej stronie Czarownicy. Żółta szata nie dla mnie: kazano mi nosić się na niebiesko i tego też się trzymam. To nieliczna z próśb, które spełniam bez cholernego poczucia, że zaraz się potknę i wyjebię na moim zasranym, szlacheckim obowiązku. Często gęsto zakładam granatowe skarpety, żeby chociaż nimi błysnąć, gdyby coś poszło nie tak. Męskie łydki zgorszenia nie sieją, toteż mogę je eksponować do woli. Nie mam zielonego pojęcia, co zrobiłaby dama w mojej sytuacji, to faktyczna ślepa uliczka. Czy biżuteria wpisuje się jako element stroju? Na dwoje babka wróżyła, właściwie to dodatek, mimo że klejnoty też nam przypisują nie pod kolor oczu, a pod barwę, jaką mamy w godle. Zdaje mi się to wszystko mocno niekonsekwentne, jak selekcja w lokalach, w których pozwalają na noszenie odkrytego obuwia. Ale, ale, o czym to ja właściwie? Zmierzam do tego, że życiówki i tak zamkną się w bańce, nieważne czy rekordy pobiję w biegu na sto metrów czy na dystansie maratończyka. Raz na miotle, raz pod miotłą. Swój wpierdol też odbiorę, bez obaw, takie życie. Jedni klepią po mordzie, drudzy nadstawiają policzek.
Chciałbym się zdecydować, po czyjej stronie stoję i nie toczyć z tego powodu dłużej rozkmin o skietach. Zauważyłem, że ciężko mi utrzymać skupienie i popadam w maniakalną dygresyjność: odzywa się popalanie i otwierają strumienie świadomości. Diable ziele w pościeli smakuje wyjątkowo dobrze, lecz równie przyjemnie jest ciągnąć petka o czwartej nad ranem na balkonie w Paryżu. Nie mam żadnego problemu, gdy ktoś mnie zaczepi, ugodowo pozbywam się zegarka i tak dalej - w końcu przestaję go nosić, bo właściwie to lubię zaczepiać ludzi i pytać ich o godzinę, a potem o pracę i dzieci. Z zegarkiem na przegubie nie wypadało to przekonująco, więc właściwie dobrze się stało, że go straciłem i tak nie był wartościowy. Znaczy, w złocie owszem, ale sentymentalnie znaczył dla mnie tyle, ile sterta cegłówek pozostałych po tym barze na krańcu Covent Garden. Ba, mniej - przy tych ruinach czasem sobie przystanę, westchnę, a za zegarkiem nie tęsknię nic a nic, więc u nowego właściciela z pewnością mu lepiej. Ja szczędziłem mu polerowania koperty, oddałem go i nawet się za nim nie obejrzałem. Ani jednej łzy nie uroniłem. Sercu nie żal w ogóle, tylko czasami sobie o nim przypomnę, gdy wzrok spadnie mi na nadgarstek i zobaczę kawałek wyraźnie bledszej skóry, gdzie opinała się bransoleta. W każdym razie, muszę przestać jarać, bo skończę źle, jak ci chłopcy co skradli mi zegarek. Na milę ciągnął się za nimi zapach zielska, gadali od rzeczy. No dobra, przestać, to przesada, ale żeby tak chociaż ograniczyć? Dam radę, nie dam rady, panny rwąc płatki z kwiatów wróżą sobie udane życie miłosne, ja zaś oceniam swoją wytrwałość. Obstawiam tydzień absolutnej trzeźwości, cały mój zapas wyląduje w kiblu, a ja trzęsącymi się dłońmi nie naskrobię notki do dostawcy, ani nawet nie zapukam do Burke'ów, żeby nawdychać się opium. Obiecuję, choć składnie przyrzeczeń to wkładanie sobie kamieni do kieszeni płaszcza. Obciąża, a jeśli przy okazji wpadniesz do jeziora, rzeki albo do innego wodnego zbiornika, bach. Ani się obejrzysz, a już jesteś na dnie. Nie tak chcę skończyć.
Cynthia mnie beszta, to również mi się nie podoba. Tytulatura z jej wąskich warg to prawie obelga, wyczuwam rezerwę i dozę protekcjonalności zarezerwowanej dla niesfornych krewnych - młodszych, zawsze młodszych. Tych, którzy biją porcelanowe serwisy i nanoszą błoto na ręcznie tkane perskie dywany. Byłem taki, ale dawno temu.
-Lady Malfoy - kwituję zatem, poprawnie i sztywno. Skryba moje słowa zapisałby drukowanymi literami. Wylizane, bez charakteru, jakby wyszły spod prasy drukarskiej. Dywan lekko faluje, bo wyczuwa diametralną zmianę nastroju, lecz uspokajająco sunę dłonią po jego grzbiecie - słucha, praktycznie nieruchomieje.
-Ewentualnie kryzys wieku średniego, Cynthio - odpowiadam beznamiętnie, próbując wejść w jej skórę i dociec, czemu tak mnie przyjęła. Reputacja, zaręczyny, ojciec, godność, honor, tradycja, szlachcianki, strach; wymieniam kilka trafnych rzeczowników i nieco łagodnieję. Ode mnie przestali wymagać, lecz Cynthia nadal jest uwiązana na krótkiej smyczy. Nie życzę, by dołączył do tego kaganiec, więc daję jej wylać na mnie swe wychowawcze uwagi. Werdykt zapada pomyślny, chociaż ton ma gorzki; skłaniam się lekko kuzynce i zgrabnie prowadzę dywan ku ogrodom. Ląduję miękko tuż przy rozłożystej wierzbie, naprzeciw jej okna i opieram się o pień. Palce w kieszeni napataczają się na papierośnicę, ale ja jestem twardy i ani myślę jej otwierać. Gdy nadejdzie, planuję się uśmiechnąć, może nie tak szeroko jak zwykle, ale jednak.
Chciałbym się zdecydować, po czyjej stronie stoję i nie toczyć z tego powodu dłużej rozkmin o skietach. Zauważyłem, że ciężko mi utrzymać skupienie i popadam w maniakalną dygresyjność: odzywa się popalanie i otwierają strumienie świadomości. Diable ziele w pościeli smakuje wyjątkowo dobrze, lecz równie przyjemnie jest ciągnąć petka o czwartej nad ranem na balkonie w Paryżu. Nie mam żadnego problemu, gdy ktoś mnie zaczepi, ugodowo pozbywam się zegarka i tak dalej - w końcu przestaję go nosić, bo właściwie to lubię zaczepiać ludzi i pytać ich o godzinę, a potem o pracę i dzieci. Z zegarkiem na przegubie nie wypadało to przekonująco, więc właściwie dobrze się stało, że go straciłem i tak nie był wartościowy. Znaczy, w złocie owszem, ale sentymentalnie znaczył dla mnie tyle, ile sterta cegłówek pozostałych po tym barze na krańcu Covent Garden. Ba, mniej - przy tych ruinach czasem sobie przystanę, westchnę, a za zegarkiem nie tęsknię nic a nic, więc u nowego właściciela z pewnością mu lepiej. Ja szczędziłem mu polerowania koperty, oddałem go i nawet się za nim nie obejrzałem. Ani jednej łzy nie uroniłem. Sercu nie żal w ogóle, tylko czasami sobie o nim przypomnę, gdy wzrok spadnie mi na nadgarstek i zobaczę kawałek wyraźnie bledszej skóry, gdzie opinała się bransoleta. W każdym razie, muszę przestać jarać, bo skończę źle, jak ci chłopcy co skradli mi zegarek. Na milę ciągnął się za nimi zapach zielska, gadali od rzeczy. No dobra, przestać, to przesada, ale żeby tak chociaż ograniczyć? Dam radę, nie dam rady, panny rwąc płatki z kwiatów wróżą sobie udane życie miłosne, ja zaś oceniam swoją wytrwałość. Obstawiam tydzień absolutnej trzeźwości, cały mój zapas wyląduje w kiblu, a ja trzęsącymi się dłońmi nie naskrobię notki do dostawcy, ani nawet nie zapukam do Burke'ów, żeby nawdychać się opium. Obiecuję, choć składnie przyrzeczeń to wkładanie sobie kamieni do kieszeni płaszcza. Obciąża, a jeśli przy okazji wpadniesz do jeziora, rzeki albo do innego wodnego zbiornika, bach. Ani się obejrzysz, a już jesteś na dnie. Nie tak chcę skończyć.
Cynthia mnie beszta, to również mi się nie podoba. Tytulatura z jej wąskich warg to prawie obelga, wyczuwam rezerwę i dozę protekcjonalności zarezerwowanej dla niesfornych krewnych - młodszych, zawsze młodszych. Tych, którzy biją porcelanowe serwisy i nanoszą błoto na ręcznie tkane perskie dywany. Byłem taki, ale dawno temu.
-Lady Malfoy - kwituję zatem, poprawnie i sztywno. Skryba moje słowa zapisałby drukowanymi literami. Wylizane, bez charakteru, jakby wyszły spod prasy drukarskiej. Dywan lekko faluje, bo wyczuwa diametralną zmianę nastroju, lecz uspokajająco sunę dłonią po jego grzbiecie - słucha, praktycznie nieruchomieje.
-Ewentualnie kryzys wieku średniego, Cynthio - odpowiadam beznamiętnie, próbując wejść w jej skórę i dociec, czemu tak mnie przyjęła. Reputacja, zaręczyny, ojciec, godność, honor, tradycja, szlachcianki, strach; wymieniam kilka trafnych rzeczowników i nieco łagodnieję. Ode mnie przestali wymagać, lecz Cynthia nadal jest uwiązana na krótkiej smyczy. Nie życzę, by dołączył do tego kaganiec, więc daję jej wylać na mnie swe wychowawcze uwagi. Werdykt zapada pomyślny, chociaż ton ma gorzki; skłaniam się lekko kuzynce i zgrabnie prowadzę dywan ku ogrodom. Ląduję miękko tuż przy rozłożystej wierzbie, naprzeciw jej okna i opieram się o pień. Palce w kieszeni napataczają się na papierośnicę, ale ja jestem twardy i ani myślę jej otwierać. Gdy nadejdzie, planuję się uśmiechnąć, może nie tak szeroko jak zwykle, ale jednak.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Po tym, jak Francis posłusznie – lecz przy tym nie aż tak promienny jak zwykle – skierował dywan ku ogrodom, Cynthia jeszcze przez chwilę spaceruje po swych komnatach. Wie, że już za późno na posłanie go do domu, że tak czy inaczej będzie musiała opuścić swą ostoję i w towarzystwie uparcie milczącego Gregorija udać się na dół, odnaleźć kuzyna przy wierzbie, zmierzyć się z jego przygaszeniem i wymuszoną grzecznością. Łudzi się przy tym, że ten cokolwiek z jej zachowania zrozumie; wszak pamięć o Evandrze i nie aż tak odległych czasach jej panieństwa powinna być w nim wciąż silna. Jeśli nie myślał o ogóle zasad krępujących ruchy, ograniczających swobodę działań, mógł odnieść się do przykładu z życia wziętego.
Nie zwleka długo, tego również jej nie wolno – lecz nie chodzi jedynie o wpajane od maleńkości wzorce zachowań, przed samą sobą przyznaje, że nie chciałaby zasmucić lorda Lestrange’a bardziej niż to konieczne, by utrzymać go w ryzach. Czasem jednak jest jego głosem rozsądku, przed którym niezmiennie lubi się buntować. Bo jak to sobie wyobrażał? Że wyskoczy z okna wprost na zaczarowany, sprowadzony najpewniej ze wschodu dywan? Że odwdzięczy się nieprzystającym zdrobnieniem, zachichota w reakcji na informację o zaszczytnym tytule pierwszego pasażera? Naiwnie wierzyła, że jego intencje są czyste, że w takich chwilach przemawia przez niego niefrasobliwość i to dziwne, ekscentryczne oderwanie od otaczającej ich rzeczywistości. Przemierza korytarze posiadłości spokojnym krokiem, koło jej lewej nogi trzyma się Otello, niespełna dwa metry za nią – zatrudniony przez ojca towarzysz niedoli. Po oszczędnej wymianie zdań z napotkaną w salonie matką w końcu trafia na skąpany w promieniach słonecznych taras, z którego może dostać się wprost do tej części ogrodów, w której czeka na nią Francis. A przynajmniej – powinien czekać, o ile jeszcze nie zrezygnował, nie odleciał w siną dal na swej nowej zabawce.
Może i kryzys wieku średniego, myśli, gdy skraca dzielącą ich odległość, wygina przy tym usta w niewielkim uśmiechu. – Chcesz powiedzieć, że przyleciałeś na nim wprost z wyspy Wight? – upewnia się, spoglądając to ku obrażonemu krewniakowi, to na towarzyszący mu kawałek materiału; stoi blisko, jednak nie zbyt blisko, chowając się przed gorącem w cieniu rozłożystego drzewa. Bezwiednie poprawia spływającą ku ziemi spódnicę, nie wygląda tak elegancko jak zwykle, nie spodziewała się wizyty; trudno. Stara się zachowywać normalnie, lecz jest spięta i to nie tylko z powodu depczącego jej po piętach Gregorija. To jednak nie pierwsza i nie ostatnia sytuacja, w której musi radzić sobie z chłodnym rozdrażnieniem kuzyna. A przecież oboje zdają sobie sprawę z faktu, jak bardzo powinna teraz uważać, by przypadkiem nie pokrzyżować planów pana ojca i lorda nestora. Zaś wypadek, do którego doszło w towarzystwie Haverlocka, a którego wspomnieniem podzieliła się z Francisem, był skazą na jej idealnym wizerunku i to skazą, która nie mogła ujrzeć światła dziennego. – Może zechcesz podzielić się historią, jak wszedłeś w jego posiadanie? – odzywa się ponownie, trochę w celu zaspokojenia swojej ciekawości, a trochę udobruchania rozmówcy. W oczekiwaniu na odpowiedź, która w końcu powinna paść z jego ust, przykuca, uważając przy tym na plączący się między nogami materiał względnie prostej sukni, by podrapać wiernie dotrzymującego jej towarzystwa psiaka za uchem. – I kto nauczył cię latać…? – dodaje po krótkiej chwili ciszy, wznosząc uważny wzrok ku twarzy rozmówcy, próbując nie brzmieć przy tym sceptycznie. O ile naprawdę dotarł tu na dywanie ze swych ziem, oznaczałoby to, że umie nad nim panować. A jeśli umie nad nim panować… Może nie musi aż tak obawiać się jego propozycji. Czy składałby ją, gdyby wątpił w swe siły? Czy śmiałby narażać jakąkolwiek lady na niebezpieczeństwo? Chciała wierzyć, że nie, a przynajmniej – że nie robiłby tego w sposób świadomy. Wciąż pamięta jednak, że kuzyn postrzega świat zgoła inaczej, a eskapady do portu, którymi ostatnio się chwalił – czy kłamał? – tym bardziej zaburzają jego ogląd sytuacji.
Nie zwleka długo, tego również jej nie wolno – lecz nie chodzi jedynie o wpajane od maleńkości wzorce zachowań, przed samą sobą przyznaje, że nie chciałaby zasmucić lorda Lestrange’a bardziej niż to konieczne, by utrzymać go w ryzach. Czasem jednak jest jego głosem rozsądku, przed którym niezmiennie lubi się buntować. Bo jak to sobie wyobrażał? Że wyskoczy z okna wprost na zaczarowany, sprowadzony najpewniej ze wschodu dywan? Że odwdzięczy się nieprzystającym zdrobnieniem, zachichota w reakcji na informację o zaszczytnym tytule pierwszego pasażera? Naiwnie wierzyła, że jego intencje są czyste, że w takich chwilach przemawia przez niego niefrasobliwość i to dziwne, ekscentryczne oderwanie od otaczającej ich rzeczywistości. Przemierza korytarze posiadłości spokojnym krokiem, koło jej lewej nogi trzyma się Otello, niespełna dwa metry za nią – zatrudniony przez ojca towarzysz niedoli. Po oszczędnej wymianie zdań z napotkaną w salonie matką w końcu trafia na skąpany w promieniach słonecznych taras, z którego może dostać się wprost do tej części ogrodów, w której czeka na nią Francis. A przynajmniej – powinien czekać, o ile jeszcze nie zrezygnował, nie odleciał w siną dal na swej nowej zabawce.
Może i kryzys wieku średniego, myśli, gdy skraca dzielącą ich odległość, wygina przy tym usta w niewielkim uśmiechu. – Chcesz powiedzieć, że przyleciałeś na nim wprost z wyspy Wight? – upewnia się, spoglądając to ku obrażonemu krewniakowi, to na towarzyszący mu kawałek materiału; stoi blisko, jednak nie zbyt blisko, chowając się przed gorącem w cieniu rozłożystego drzewa. Bezwiednie poprawia spływającą ku ziemi spódnicę, nie wygląda tak elegancko jak zwykle, nie spodziewała się wizyty; trudno. Stara się zachowywać normalnie, lecz jest spięta i to nie tylko z powodu depczącego jej po piętach Gregorija. To jednak nie pierwsza i nie ostatnia sytuacja, w której musi radzić sobie z chłodnym rozdrażnieniem kuzyna. A przecież oboje zdają sobie sprawę z faktu, jak bardzo powinna teraz uważać, by przypadkiem nie pokrzyżować planów pana ojca i lorda nestora. Zaś wypadek, do którego doszło w towarzystwie Haverlocka, a którego wspomnieniem podzieliła się z Francisem, był skazą na jej idealnym wizerunku i to skazą, która nie mogła ujrzeć światła dziennego. – Może zechcesz podzielić się historią, jak wszedłeś w jego posiadanie? – odzywa się ponownie, trochę w celu zaspokojenia swojej ciekawości, a trochę udobruchania rozmówcy. W oczekiwaniu na odpowiedź, która w końcu powinna paść z jego ust, przykuca, uważając przy tym na plączący się między nogami materiał względnie prostej sukni, by podrapać wiernie dotrzymującego jej towarzystwa psiaka za uchem. – I kto nauczył cię latać…? – dodaje po krótkiej chwili ciszy, wznosząc uważny wzrok ku twarzy rozmówcy, próbując nie brzmieć przy tym sceptycznie. O ile naprawdę dotarł tu na dywanie ze swych ziem, oznaczałoby to, że umie nad nim panować. A jeśli umie nad nim panować… Może nie musi aż tak obawiać się jego propozycji. Czy składałby ją, gdyby wątpił w swe siły? Czy śmiałby narażać jakąkolwiek lady na niebezpieczeństwo? Chciała wierzyć, że nie, a przynajmniej – że nie robiłby tego w sposób świadomy. Wciąż pamięta jednak, że kuzyn postrzega świat zgoła inaczej, a eskapady do portu, którymi ostatnio się chwalił – czy kłamał? – tym bardziej zaburzają jego ogląd sytuacji.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ręce chowam w kieszeniach, jakbym miał coś do ukrycia. Tak jest, duszę przecież w sobie zadziwiająco dużo, jak na swój transparentny sposób bycia. Lady Schacklebolt widziała mnie nago, ale męskie ciało to przecież nic, takich jak ja jest wielu. Nie takich samych, ale podobnych. Rozrośnięte bary, wąskie biodra, ścieżka włosów ciągnąca się od pępka w dół. Anatomiczne szczegóły to pryszcz, epatowanie fizycznością, gdy już się przekona, że to wcale nie wstyd, jest proste. Łatwe i przyjemne.
Dlatego ją wolimy. Każde zderzenie z cielesnością jest osobiste i można je trzymać w sekrecie. Dusznym, takim z rodzaju tych pielęgnowanych skrycie lub ewentualnie takim, którym chętnie się chełpimy. W tajemnicy powierzamy go jednej osobie, później dalej kolejnej, w absolutnym sekrecie dociera tak do trzeciej, czwartej i jeszcze do następnej. Patrzymy, jak rośnie, bo mimo że w pewnej chwili tracimy nad im kontrolę, to tak to zaplanowaliśmy. Fizyczność jest rozumiana, dobrze się prezentuje na wystawce. Nasz własny pomnik, zgrabny i estetyczny. Można do niego wzdychać, można podziwiać. Cynizm wylewa się ze mnie uszami, ale nie mam o nas zbyt dobrego zdania. Wierzę, że jesteśmy dobrzy, ale to tylko dlatego, że pod nosem wciąż mam mleko, które piję wieczorami zamiast wina. Znowu odchodzę za daleko - skupiłem się na tym, że ręce trzymam w kieszeniach. Zanim Cynthia pojawia się w ogrodzie, wyglądam już prawie jak z żurnala, jedną dłoń opieram o szorstki pień wierzby i tylko włosy mam lekko mokre. Mam nadzieję, że mi to wybaczy.
Jeśli nie, cóż, to kolejna potwarz w jej stronę, zaraz obok pieszczotliwego zdrobnienia i zbyt poufałego uśmiechu. Jest przecież panną na wydaniu, ktoś mógłby coś sobie pomyśleć. Poruszam ramionami w geście niepokojąco podobnym do wzruszenia nimi - a może właśnie to robię - a kiedy przystaje przy mnie, niedbale kiwam głową. Nie gniewam się na nią, naprawdę. To tylko taki cios w goleń, bolesny, ale zaraz mi przejdzie. Cynthia ma rację, wiem to, po prostu nie rozumiem.
-Cześć, piękny - zwracam się do psiaka, który jak cień podąża za moją kuzynką - niestety, nic dla ciebie nie mam - mruczę przepraszająco, drapiąc zwierzaka za uchem i w ramach zadośćuczynienia daję mu porcję czułości i pozwalam polizać swoje palce.
-Nie, to trwałoby za długo. Do Wiltshire dostałem się świstoklikiem - odpowiadam neutralnie, a dywan, jakby rozumiejąc, że o nim mowa podrywa się lekko w górę, gotowy do lotu. Patrzę na niego karcąco, z czego nic sobie nie robi i zaczyna się kręcić dookoła mojej kuzynki.
-Dobrze cię widzieć Cynthio. Nawet wzięta z zaskoczenia prezentujesz się zjawiskowo. Jak to robicie? - rozcieńczam nieco komplement, odnosząc go do ogółu pań. Moja siostra także posiada tą umiejętność i Ginnie również Cynce za to nie mogę tak kadzić, bo weźmie mnie za oślizgłego oszusta, kłamcę i wazeliniarza. Moja dłoń sunie po pniu drzewa, chętnie schowałaby się do kieszeni, ale pamiętam o tym, by pokazać jej, że jestem otwarty.
-Jeśli spodziewasz się pościgów, kradzieży i innych mrożących krew w żyłach przygód, to niestety - odpowiadam, uśmiechając się lekko, przepraszająco. Nadal wyczuwam niewerbalne napomnienie, toteż nie wyrywam się ze słownym entuzjazmem, podobnie, jak nie sięgam do niej. Ani do naszych drobnych nagięć etykiety, ani do zwyczajowego pocałunku w wierzch dłoni - zapłaciłem za niego, a mój pośrednik zajął się transportem do Wielkiej Brytanii - wyjaśniam, nic specjalnego, jeśli tylko obraca się odpowiednio dużą gotówką. Dla mnie to tyle, co nic - i znowu wychodzą różnicę, bo choć Cynthia chowana jest w zbytku, to złota do ręki jej nie dają. Zależność w każdym calu, niemal mnie wzdryga, ale gryzę się w język. Ona jest mądra, wie o tym. I stara się z tym żyć.
-Wynająłem pewnego Egipcjanina. Zaklinacza. Nie radzę sobie z dywanem tak dobrze, jak ty radzisz sobie z końmi kuzynko, lecz stawiam moją lewą rękę, że ze mną włos ci z głowy nie spadnie - zapewniam. Dotrzymuję raz danego słowa, nie pozwoliłbym, by stała się jej krzywda. I to wcale nie ze względu na ewentualny wpierdol od Gregorija, wymierzony jeszcze przed sprawiedliwością, do której pociągnąłby mnie jej ojciec i najpewniej, także mój własny stary. O siebie nie dbam, ale moja skóra nie jest taka cenna.
-Chciałabym z tobą o czymś pomówić, Cynthio - zaczynam, nie przerywając pieszczenia Otella. Ten przerywnik burzy nieco oficjalny ton, w jakim idę, zakłóca równy i harmonijny obrazek sprawiając, że nasza rozmowa jest mniej sztuczna, a bardziej, cóż, ludzka - ale istnieje ryzyko, że po tym, co ci powiem, już nigdy nie będziemy rozmawiać tak samo. Nie chciałbym cię nadto obciążać, ale jeśli jesteś gotowa mnie wysłuchać, byłbym zobowiązany - dodaję po francusku, pomny na czającego się niedaleko Gregorija - oczywiście, zrozumiem jeśli odmówisz - zapewniam, nie ma obowiązku wysłuchiwać żali podstarzałego chłopca. Od tego w końcu jest żona, myślę sobie gorzko - nadal jednak byłbym zachwycony, gdybyś zechciała wsiąść ze mną na dywan i zobaczyć, jak Wilton wygląda z góry - kończę grzecznie, prostując się, żeby spojrzeć jej w oczy. Tutejsza królewna i ja, wyjątkowo niedobrany duet. Moja prawa ręka ostatecznie ląduje w kieszeni i z nerwów zaciska się na materiałowym podszyciu. Cham ze mnie, musicie się zgodzić.
Dlatego ją wolimy. Każde zderzenie z cielesnością jest osobiste i można je trzymać w sekrecie. Dusznym, takim z rodzaju tych pielęgnowanych skrycie lub ewentualnie takim, którym chętnie się chełpimy. W tajemnicy powierzamy go jednej osobie, później dalej kolejnej, w absolutnym sekrecie dociera tak do trzeciej, czwartej i jeszcze do następnej. Patrzymy, jak rośnie, bo mimo że w pewnej chwili tracimy nad im kontrolę, to tak to zaplanowaliśmy. Fizyczność jest rozumiana, dobrze się prezentuje na wystawce. Nasz własny pomnik, zgrabny i estetyczny. Można do niego wzdychać, można podziwiać. Cynizm wylewa się ze mnie uszami, ale nie mam o nas zbyt dobrego zdania. Wierzę, że jesteśmy dobrzy, ale to tylko dlatego, że pod nosem wciąż mam mleko, które piję wieczorami zamiast wina. Znowu odchodzę za daleko - skupiłem się na tym, że ręce trzymam w kieszeniach. Zanim Cynthia pojawia się w ogrodzie, wyglądam już prawie jak z żurnala, jedną dłoń opieram o szorstki pień wierzby i tylko włosy mam lekko mokre. Mam nadzieję, że mi to wybaczy.
Jeśli nie, cóż, to kolejna potwarz w jej stronę, zaraz obok pieszczotliwego zdrobnienia i zbyt poufałego uśmiechu. Jest przecież panną na wydaniu, ktoś mógłby coś sobie pomyśleć. Poruszam ramionami w geście niepokojąco podobnym do wzruszenia nimi - a może właśnie to robię - a kiedy przystaje przy mnie, niedbale kiwam głową. Nie gniewam się na nią, naprawdę. To tylko taki cios w goleń, bolesny, ale zaraz mi przejdzie. Cynthia ma rację, wiem to, po prostu nie rozumiem.
-Cześć, piękny - zwracam się do psiaka, który jak cień podąża za moją kuzynką - niestety, nic dla ciebie nie mam - mruczę przepraszająco, drapiąc zwierzaka za uchem i w ramach zadośćuczynienia daję mu porcję czułości i pozwalam polizać swoje palce.
-Nie, to trwałoby za długo. Do Wiltshire dostałem się świstoklikiem - odpowiadam neutralnie, a dywan, jakby rozumiejąc, że o nim mowa podrywa się lekko w górę, gotowy do lotu. Patrzę na niego karcąco, z czego nic sobie nie robi i zaczyna się kręcić dookoła mojej kuzynki.
-Dobrze cię widzieć Cynthio. Nawet wzięta z zaskoczenia prezentujesz się zjawiskowo. Jak to robicie? - rozcieńczam nieco komplement, odnosząc go do ogółu pań. Moja siostra także posiada tą umiejętność i Ginnie również Cynce za to nie mogę tak kadzić, bo weźmie mnie za oślizgłego oszusta, kłamcę i wazeliniarza. Moja dłoń sunie po pniu drzewa, chętnie schowałaby się do kieszeni, ale pamiętam o tym, by pokazać jej, że jestem otwarty.
-Jeśli spodziewasz się pościgów, kradzieży i innych mrożących krew w żyłach przygód, to niestety - odpowiadam, uśmiechając się lekko, przepraszająco. Nadal wyczuwam niewerbalne napomnienie, toteż nie wyrywam się ze słownym entuzjazmem, podobnie, jak nie sięgam do niej. Ani do naszych drobnych nagięć etykiety, ani do zwyczajowego pocałunku w wierzch dłoni - zapłaciłem za niego, a mój pośrednik zajął się transportem do Wielkiej Brytanii - wyjaśniam, nic specjalnego, jeśli tylko obraca się odpowiednio dużą gotówką. Dla mnie to tyle, co nic - i znowu wychodzą różnicę, bo choć Cynthia chowana jest w zbytku, to złota do ręki jej nie dają. Zależność w każdym calu, niemal mnie wzdryga, ale gryzę się w język. Ona jest mądra, wie o tym. I stara się z tym żyć.
-Wynająłem pewnego Egipcjanina. Zaklinacza. Nie radzę sobie z dywanem tak dobrze, jak ty radzisz sobie z końmi kuzynko, lecz stawiam moją lewą rękę, że ze mną włos ci z głowy nie spadnie - zapewniam. Dotrzymuję raz danego słowa, nie pozwoliłbym, by stała się jej krzywda. I to wcale nie ze względu na ewentualny wpierdol od Gregorija, wymierzony jeszcze przed sprawiedliwością, do której pociągnąłby mnie jej ojciec i najpewniej, także mój własny stary. O siebie nie dbam, ale moja skóra nie jest taka cenna.
-Chciałabym z tobą o czymś pomówić, Cynthio - zaczynam, nie przerywając pieszczenia Otella. Ten przerywnik burzy nieco oficjalny ton, w jakim idę, zakłóca równy i harmonijny obrazek sprawiając, że nasza rozmowa jest mniej sztuczna, a bardziej, cóż, ludzka - ale istnieje ryzyko, że po tym, co ci powiem, już nigdy nie będziemy rozmawiać tak samo. Nie chciałbym cię nadto obciążać, ale jeśli jesteś gotowa mnie wysłuchać, byłbym zobowiązany - dodaję po francusku, pomny na czającego się niedaleko Gregorija - oczywiście, zrozumiem jeśli odmówisz - zapewniam, nie ma obowiązku wysłuchiwać żali podstarzałego chłopca. Od tego w końcu jest żona, myślę sobie gorzko - nadal jednak byłbym zachwycony, gdybyś zechciała wsiąść ze mną na dywan i zobaczyć, jak Wilton wygląda z góry - kończę grzecznie, prostując się, żeby spojrzeć jej w oczy. Tutejsza królewna i ja, wyjątkowo niedobrany duet. Moja prawa ręka ostatecznie ląduje w kieszeni i z nerwów zaciska się na materiałowym podszyciu. Cham ze mnie, musicie się zgodzić.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jej uwadze nie umyka zblazowana poza starszego o ponad dekadę lorda – choć różnica wieku jest oczywista, czasem czuje się, jak gdyby miała do czynienia z rówieśnikiem. Mówiło się, że chłopcy dojrzewają wolniej, lecz gdyby tak sąd ten chcieć opierać na skromnej osobie Francisa, wyszłoby na to, że młodzieńców i dziewczęta dzieli przepaść niemalże nie do pokonania. Czy jest jeszcze dla niego szansa? Czy cokolwiek może nakłonić go do porzucenia typowych dla okresu adolescencji humorków na rzecz rozsądku, opanowania, godnego wywiązywania się z wpisanych w krew obowiązków? Lady Malfoy stara się sprawiać wrażenie, jakby nie zauważała lekceważącego, podszytego urazą wzruszenia ramion, choć doskonale zdaje sobie z niego sprawę; to ono powoduje, że nerwowo bawi się pierścieniem, szybko jednak przestaje.
Spogląda na niego z góry – bardziej jednak dosłownie niż w przenośni – gdy kuzyn pochyla się, by uraczyć ostrożnie zainteresowanego dywanem Otella pieszczotami. Bezwiednie składa usta w zamyślonym uśmiechu, przez krótką chwilę widząc w towarzyszu tylko i wyłącznie niegroźne, zagubione dziecko, ofiarę własnego rodowodu. Wie, że nie każdy jest w stanie docenić władzę, w której posiadaniu się rodzili, nie każdy też do tej władzy dojrzewa. Jest bliska współczucia, a może i zrozumienia – wszak została obdarzona niezwykle bujną imaginacją, wiele potrafi sobie wyobrazić – lecz pobłażanie słabości nigdy nie prowadziło do rozwoju. On zaś miał jeszcze daleką drogę do pokonania, nie powinna zachęcać go – czy słowem, czy gestem – do poprzestania na tym, kim jest teraz.
- Ach, rozumiem – odpowiada lekko, odnotowując tę informację w głowie. Niewątpliwie, wyspę Wight i Wiltshire dzieli wiele kilometrów, wyprawa na dywanie byłaby długa i męcząca. Zaś on wyglądałby po niej zdecydowanie mniej elegancko. Wtedy jednak kawałek zaczarowanego materiału zaczyna krążyć wokół smukłej sylwetki Malfoyówny, co sprawia, że nie tylko ona prostuje się jak struna, przypominając przez to wyniosłą rzeźbę, ale i stojący opodal Grigorij wyraźnie się denerwuje; niepokoją go chaotyczne, niezrozumiałe podrygi egzotycznego kobierca. – Czy to dla niego normalne…? – pyta po krótkiej chwili, choć już ton jej głosu sugeruje, jakie ma na ten temat zdanie. Zabawka nie zachowuje się tak, jak gdyby Francis miał nad nią jakąkolwiek kontrolę. Żyje własnym życiem. Czy kuzyn nie boi się na niej latać? A jeśli rzeczywiście nie lęka się o własne zdrowie – czy nie boi się proponować, by to akurat ona towarzyszyła mu w zaspokajaniu tego szaleńczego pragnienia? – Ciebie również dobrze widzieć, Francisie. Żałuję jedynie, że nie uprzedziłeś mnie o swej wizycie choćby krótkim listem – odpowiada grzecznie, mierząc czarodzieja uważnym, badawczym wzrokiem. Gdyby napisał, mogłaby wymówić się bólem głowy, złym nastrojem czy też wyperswadować mu sam pomysł wykorzystywania dywanu jako środka transportu. – Do tego jesteśmy przygotowywane od najmłodszych lat, by prezentować się możliwie jak najlepiej w każdej sytuacji, nawet i zaskoczone pojawieniem się nieoczekiwanego gościa. Ale wiesz przecież o tym nie od dziś, droga Evandra nie dostąpiła zaszczytu małżeństwa z lordem Tristanem aż tak dawno temu – kończy lekko, bez większych emocji; wpierw grzecznie, wymuszenie spuszcza wzrok, gdy Francis zdobywa się na komplement – komplement rozmyty, skierowany do wszystkich znanych mu lady jednocześnie.
Słucha w milczeniu, gdy krewniak spowiada się z tego, w jaki sposób zdobył swą nową zabawkę, a także kto uczył go nad nią kontroli. Kalkuluje, jak powinna postąpić, by nie żałować później powziętej decyzji – czy to w kontekście tego, co wypadało, czy to w kontekście ich specyficznej relacji. Pamięta, że Francis jest leworęczny, toteż nie dopytuje podejrzliwie, dlaczego akurat tę dłoń dałby sobie odjąć. – Pomówić? – powtarza po nim, nieco zdziwiona, nieco zaintrygowana. Czyżby dlatego zdecydował się na złożenie niezapowiedzianej wizyty? Chciał pożalić się na spotkanie z lady Selwyn? Ile ona sama oddałaby za to, by móc teraz bez strachu udać się do opery czy teatru…! Wtedy jednak Francis kontynuuje w obcej dla siebie – i dla Gregorija – mowie, w ten sposób próbując kupić im choćby namiastkę prywatności. Cynthia marszczy brwi, wyraźnie zastanawiając się nad powtórzoną w ten sposób propozycją. Nigdy nie będziemy rozmawiać tak samo…? – Co zrobiłeś, Francisie? – pyta tylko, nie spoglądając przez ramię w stronę stróża, nie poświęcając też uwagi kręcącej się przy nogach psinie. Mogłaby potrząsnąć krótko głową, odwrócić się na pięcie i zniknąć za chłodnymi murami rodzinnej posiadłości. Mogłaby też nakłonić go, by porzucił pomysł oglądania ziem Malfoyów z góry – to jednak zdawało się leżeć poza jej zasięgiem. Ściąga w końcu usta w wąską kreskę, w milczeniu godząc się z przegraną; pewnie będzie tego żałować, z tego czy innego powodu, teraz jednak gotowa jest zapłacić tę cenę za zaspokojenie swej ciekawości. Nie ucieka przed wzrokiem rozmówcy, nie łagodzi wyrazu swego oblicza; niech i on zdaje sobie sprawę z faktu, w jakiej sytuacji ją stawia. – Wpierw muszę mieć pewność, że potrafisz nad nim zapanować. Że nie wzlecisz zbyt wysoko i że wylądujesz, jeśli tylko takie będzie moje życzenie – wylicza swe warunki z bijącym szybciej sercem, z chłodnym dreszczem przebiegającym wzdłuż kręgosłupa. Boi się, pamięta jednak, że Grigorij będzie nad nią czuwać choćby i z poziomu ziemi.
Spogląda na niego z góry – bardziej jednak dosłownie niż w przenośni – gdy kuzyn pochyla się, by uraczyć ostrożnie zainteresowanego dywanem Otella pieszczotami. Bezwiednie składa usta w zamyślonym uśmiechu, przez krótką chwilę widząc w towarzyszu tylko i wyłącznie niegroźne, zagubione dziecko, ofiarę własnego rodowodu. Wie, że nie każdy jest w stanie docenić władzę, w której posiadaniu się rodzili, nie każdy też do tej władzy dojrzewa. Jest bliska współczucia, a może i zrozumienia – wszak została obdarzona niezwykle bujną imaginacją, wiele potrafi sobie wyobrazić – lecz pobłażanie słabości nigdy nie prowadziło do rozwoju. On zaś miał jeszcze daleką drogę do pokonania, nie powinna zachęcać go – czy słowem, czy gestem – do poprzestania na tym, kim jest teraz.
- Ach, rozumiem – odpowiada lekko, odnotowując tę informację w głowie. Niewątpliwie, wyspę Wight i Wiltshire dzieli wiele kilometrów, wyprawa na dywanie byłaby długa i męcząca. Zaś on wyglądałby po niej zdecydowanie mniej elegancko. Wtedy jednak kawałek zaczarowanego materiału zaczyna krążyć wokół smukłej sylwetki Malfoyówny, co sprawia, że nie tylko ona prostuje się jak struna, przypominając przez to wyniosłą rzeźbę, ale i stojący opodal Grigorij wyraźnie się denerwuje; niepokoją go chaotyczne, niezrozumiałe podrygi egzotycznego kobierca. – Czy to dla niego normalne…? – pyta po krótkiej chwili, choć już ton jej głosu sugeruje, jakie ma na ten temat zdanie. Zabawka nie zachowuje się tak, jak gdyby Francis miał nad nią jakąkolwiek kontrolę. Żyje własnym życiem. Czy kuzyn nie boi się na niej latać? A jeśli rzeczywiście nie lęka się o własne zdrowie – czy nie boi się proponować, by to akurat ona towarzyszyła mu w zaspokajaniu tego szaleńczego pragnienia? – Ciebie również dobrze widzieć, Francisie. Żałuję jedynie, że nie uprzedziłeś mnie o swej wizycie choćby krótkim listem – odpowiada grzecznie, mierząc czarodzieja uważnym, badawczym wzrokiem. Gdyby napisał, mogłaby wymówić się bólem głowy, złym nastrojem czy też wyperswadować mu sam pomysł wykorzystywania dywanu jako środka transportu. – Do tego jesteśmy przygotowywane od najmłodszych lat, by prezentować się możliwie jak najlepiej w każdej sytuacji, nawet i zaskoczone pojawieniem się nieoczekiwanego gościa. Ale wiesz przecież o tym nie od dziś, droga Evandra nie dostąpiła zaszczytu małżeństwa z lordem Tristanem aż tak dawno temu – kończy lekko, bez większych emocji; wpierw grzecznie, wymuszenie spuszcza wzrok, gdy Francis zdobywa się na komplement – komplement rozmyty, skierowany do wszystkich znanych mu lady jednocześnie.
Słucha w milczeniu, gdy krewniak spowiada się z tego, w jaki sposób zdobył swą nową zabawkę, a także kto uczył go nad nią kontroli. Kalkuluje, jak powinna postąpić, by nie żałować później powziętej decyzji – czy to w kontekście tego, co wypadało, czy to w kontekście ich specyficznej relacji. Pamięta, że Francis jest leworęczny, toteż nie dopytuje podejrzliwie, dlaczego akurat tę dłoń dałby sobie odjąć. – Pomówić? – powtarza po nim, nieco zdziwiona, nieco zaintrygowana. Czyżby dlatego zdecydował się na złożenie niezapowiedzianej wizyty? Chciał pożalić się na spotkanie z lady Selwyn? Ile ona sama oddałaby za to, by móc teraz bez strachu udać się do opery czy teatru…! Wtedy jednak Francis kontynuuje w obcej dla siebie – i dla Gregorija – mowie, w ten sposób próbując kupić im choćby namiastkę prywatności. Cynthia marszczy brwi, wyraźnie zastanawiając się nad powtórzoną w ten sposób propozycją. Nigdy nie będziemy rozmawiać tak samo…? – Co zrobiłeś, Francisie? – pyta tylko, nie spoglądając przez ramię w stronę stróża, nie poświęcając też uwagi kręcącej się przy nogach psinie. Mogłaby potrząsnąć krótko głową, odwrócić się na pięcie i zniknąć za chłodnymi murami rodzinnej posiadłości. Mogłaby też nakłonić go, by porzucił pomysł oglądania ziem Malfoyów z góry – to jednak zdawało się leżeć poza jej zasięgiem. Ściąga w końcu usta w wąską kreskę, w milczeniu godząc się z przegraną; pewnie będzie tego żałować, z tego czy innego powodu, teraz jednak gotowa jest zapłacić tę cenę za zaspokojenie swej ciekawości. Nie ucieka przed wzrokiem rozmówcy, nie łagodzi wyrazu swego oblicza; niech i on zdaje sobie sprawę z faktu, w jakiej sytuacji ją stawia. – Wpierw muszę mieć pewność, że potrafisz nad nim zapanować. Że nie wzlecisz zbyt wysoko i że wylądujesz, jeśli tylko takie będzie moje życzenie – wylicza swe warunki z bijącym szybciej sercem, z chłodnym dreszczem przebiegającym wzdłuż kręgosłupa. Boi się, pamięta jednak, że Grigorij będzie nad nią czuwać choćby i z poziomu ziemi.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odkąd nie interesuję się Cynthią powierzchownie - interpretacja jak najbardziej dowolna - to odwiedziny w Wiltshire stają się nieco bardziej skomplikowane. Pielęgnowana relacja kwitnie, lecz, kurewsko łatwo jest przelać kwiatka. Zakończyłem w ten sposób żywot wielu i nadal mi się to zdarza. Mam nadzieję, że ona - my? - nie podzieli tego losu. Chyba w końcu robi mi się głupio, czemu się gniewam, to faktycznie niemądre. Na palcach jednej ręki policzę łamane przeze mnie zasady etykiety, a na drugiej te, które zaraz bym sprofanował, gdyby nie Cynthia. Wynik dwucyfrowy, dziesięć na dziesięć, przy niej śmiało mogę robić za wieśniaka i nie potrzeba mi do tego wykałaczki wetkniętej między wargi. Słoma z butów i tak wystaje. Po prawdzie, to zbytnio nie przeszkadza, tu się czasem potknę, tam zatoczę, ale jej jest do twarzy z dżentelmenem, a nie żadnym chamem. Ogarnę się: fajki nadal tkwią w szacie, a moja twarz łagodnieje i gdyby nie trzydniowy zarost, już wyglądałbym jak bobas o okrągłych oczkach i niewinnym uśmiechu. To te wile geny, z Evandry zrobiły szprychę, a mi dały to. Nie, żebym narzekał, choć zawsze jej zazdrościłem miotania fireballem. Wracając, jestem skruszony. Klasyk, znowu nie myślę, po czym olśnienie przychodzi po fakcie, a ja, co, poczciwiec, wykonujący rachunek sumienia, począwszy od fakapów z wczesnego dzieciństwa. Mój wzrok bezwiednie spoczywa na delikatnej dłoni kuzynki, nie umyka mi jej znana zabawa zdobionym pierścieniem. Zdradza się z nerwami i chyba widzi, że patrzę, bo zupełnie nagle to urywa, a ja czuję, że zostaję na lodzie. Może to jednak zły trop? Nie, ona po prostu jest damą, myślę, a ja, dotąd się nie nauczyłem, że nie wszędzie jestem mile widziany. Trochę więcej empatii i będzie dobrze, co, Franc? Może dostanę jeszcze szansę lub trzy, to postaram się bardziej, choć perspektywy mam słabe. Gdybym tak zakręcił filiżanką i spojrzał w fusy, pewnie bym się przeląkł, więc lecę z prądem: powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B.
Cynthia, Cynthia, tylko dlaczego mój żołądek robi fikołki a brzuch boli ze stresu? No proste, w domu mnie nauczyli, że o takich rzeczach z damami się nie rozmawia. Przed pierwszym sabatem prócz smokingu dali mi listę tematów, o których mogę mówić z kobietami. Była tam uwzględniona pogoda, rodzina, wygląd damy, sztuka. Od tamtego czasu moja pamięć nieco się wytarła, lecz jestem prawie pewny, że wątpliwości wobec rządów obecnego Ministra oraz uprzedzenia wobec ludobójstwa i dyskryminacji ludności mugolskiej tam się jednak nie znalazły. Well.
-Zygzak! - fukam na dywan, właściwie to całkiem rad, że przerywa mi, nim zapędzę się za daleko. Ten kładzie frędzle po sobie i nieco pokornieje, ale i tak chyli się ku Cynthii. Pies na baby - nie martw się Cynthio, Zygzak jest po prostu podekscytowany - wyjaśniam uprzejmie, ostrzegawczo łypiąc na dywan. Mam zamiar rzec "niesforny", lecz w porę gryzę się w język. Kuzyneczce starczy tych wrażeń i tak już zyskuje kilka dodatkowych cali, gdy jej ciało - nieświadomie? - spina się - nie proponowałbym ci wspólnej wycieczki, gdybym nie był całkowicie pewny, że go okiełznam, Cynthio - raz jeszcze zapewniam o jej bezpieczeństwie. Jej skóra jest cenniejsza niż moja, z wielu przyczyn. Po pierwsze, jest młodsza. Po drugie, cóż... wydaje mi się, że może mieć lepsze perspektywy.
-To była spontaniczna decyzja. Gryzłem się dość długo i... - urywam, wzdycham, bo serio kurwa, żal mi samego siebie, że mam trzydzieści lat a biegnę się wypłakać w ramię mojej kuzynki, a na dodatek mieszkam z rodzicami i sam nie potrafię zawiązać krawata - w każdym razie, wybacz, następnym razem nie zjawię się bez zaproszenia - przepraszam ją, bo ja, dupek, jak zwykle myślę tylko o sobie. Od poniedziałku do niedzieli w kółko ja, ja i ja. Widzę to, ale nic nie zmieniam, więc wychodzi, jakbym po prostu był ślepy. Nie mam się czym pochwalić, naprawdę. A ona skromnie spuszcza wzrok, brakuje jeszcze rumieńca na policzkach na zawołanie. Czy tego faktycznie uczy Akademia Księżniczek? Też chcę poznać te sztuczki, jak zmusić krew, by płynęła żwawiej, jak wydzielić endorfiny, jak uronić kilka łez wzruszenia czy nagle zapaść, w zależności od kaprysu.
-Wiesz, że nie musisz tego robić - mówię cicho i choć jestem w dość oficjalnym stroju, to siadam na ziemię, żeby zmniejszyć dystans. Teraz ona patrzy na mnie z góry, ja głaszczę Otella po brzuchu, a ten nadstawia się po pieszczoty, wciąż czujny po tym natarciu ze strony Zygzaka - ja też nie muszę, nikt prócz niego nas nie obserwuje - dodaję, bo w ogrodzie jesteśmy sami i po prostu nie ma przed kim się mizdrzyć - możesz za to podziękować i powiedzieć mi, że na przykład... - zastanawiam się chwilę - że mam ładne perfumy - długo se nie posiedziałem, bo zgrabnie podrywam się w górę i zbliżam się do Cynthii z wyciągniętym nadgarstkiem, by mogła powąchać - czy tak wypada? - pytam się ze szczerym zainteresowaniem, czy panna może rzec coś miłego do mężczyzny, by nie zostało to uznane za nietakt? Za uwodzenie? - przeszkodziłem ci w czymś ważnym? - reflektuję się, ponownie po czasie, bo a nuż przerwałem jej twórczy szał i całą ars poetica właśnie trafił szlag. Ten egocentryzm kiedyś się na mnie zemści, mówię wam. Praca jest ciężka, praca nad sobą - najcięższa, stąd wiadomo, jak sobie z nim radzę.
No nie radzę.
-Nic takiego, Cynthio. Rzecz w tym, czego nie zrobiłem. Albo w tym, co myślę - odpowiadam jej po francusku, a frasunek aż bije z mojego oblicza. Gdy się denerwuję, mówię prędko, więc wypluwam z siebie słowa w tempie oszalałej różdżki ciskającej zaklęcia - oszaleję, jeżeli z kimś o tym nie porozmawiam, a nie ma zbyt wielu osób, którym w tej kwestii bym zaufał. Evandra nie wchodzi w grę - dodaję od razu, moja słodka siostrzyczka powinna nadal żyć tak, jak dotychczas. Nie wiem, czy nie robię jej tym większej krzywdy, lecz póki nie zdecyduję, co dalej, to, cóż. Jakby nie patrzeć mieszka pod jednym dachem z jebanym Sinobrodym.
-Obiecuję, że nie stanie ci się krzywda, Cynthio - przysięgam solennie i kiwam głową na znak zgody, że tak, spełnię wszystkie z jej warunków - proszę przodem, droga lady - nie zaszkodzi odrobinę kurtuazji, póki jeszcze mam na to siły. Zyzgak normalnie robi teraz za wzór i ani drgnie, podczas gdy Cynka sadowi się na jego grzbiecie. Zdrajca - a teraz uwaga, trzymaj się - ostrzegam, kiedy podrywamy się do lotu, łagodnie i niezbyt wysoko - jest ci wygodnie? - dopytuję kontrolnie, choć na nią nie patrzę, zaklinaczem pierwszej klasy nie jestem, więc póki co skupiam się na drodze przed nami, by nie wyrżnąć w gałąź albo pojawiający się znikąd pagórek. Lecimy tak dłuższą chwilę - w milczeniu, póki nie stwierdzam, że już wystarczy i że Zyzgak równie dobrze może nam posłużyć za podniebną ławkę. Ostrożnym ruchem przekładam nogi przez dłuższą krawędź kobierca i dopiero wtedy odnajduję spojrzeniem oczy Cynki.
-Ja... - zapowietrzam się, bo to kurwa po prostu nie jest dobry pomysł - gdybyś pojechała teraz do Londynu, zastałabyś prawie puste miasto. Dziwnie głuche ulice. Część mugoli zginęła, część uciekła, część się ukrywa. A ci, którzy zostają znalezieni są mordowani - powiedziałem to - mugole, to znaczy czyjś mąż Dustin, czyjaś mama Mery, czyjaś córeczka Polly i czyjś braciszek Charlie - mówię beznamiętnie, żeby pozostać odległym, choć wzbiera we mnie prawdziwy gniew. Gdy to przestają być mugole, a są to osoby - mężczyzna w średnim wieku z brzuszkiem, niosący siatki z zakupami, dziewczynka w mysich ogonkach przewiązanych wstążeczką, starsza, siwa jak gołąbek pani robiąca na drutach - to wtedy, przeraża mnie to jeszcze bardziej - mam im w tym pomagać.
Cynthia, Cynthia, tylko dlaczego mój żołądek robi fikołki a brzuch boli ze stresu? No proste, w domu mnie nauczyli, że o takich rzeczach z damami się nie rozmawia. Przed pierwszym sabatem prócz smokingu dali mi listę tematów, o których mogę mówić z kobietami. Była tam uwzględniona pogoda, rodzina, wygląd damy, sztuka. Od tamtego czasu moja pamięć nieco się wytarła, lecz jestem prawie pewny, że wątpliwości wobec rządów obecnego Ministra oraz uprzedzenia wobec ludobójstwa i dyskryminacji ludności mugolskiej tam się jednak nie znalazły. Well.
-Zygzak! - fukam na dywan, właściwie to całkiem rad, że przerywa mi, nim zapędzę się za daleko. Ten kładzie frędzle po sobie i nieco pokornieje, ale i tak chyli się ku Cynthii. Pies na baby - nie martw się Cynthio, Zygzak jest po prostu podekscytowany - wyjaśniam uprzejmie, ostrzegawczo łypiąc na dywan. Mam zamiar rzec "niesforny", lecz w porę gryzę się w język. Kuzyneczce starczy tych wrażeń i tak już zyskuje kilka dodatkowych cali, gdy jej ciało - nieświadomie? - spina się - nie proponowałbym ci wspólnej wycieczki, gdybym nie był całkowicie pewny, że go okiełznam, Cynthio - raz jeszcze zapewniam o jej bezpieczeństwie. Jej skóra jest cenniejsza niż moja, z wielu przyczyn. Po pierwsze, jest młodsza. Po drugie, cóż... wydaje mi się, że może mieć lepsze perspektywy.
-To była spontaniczna decyzja. Gryzłem się dość długo i... - urywam, wzdycham, bo serio kurwa, żal mi samego siebie, że mam trzydzieści lat a biegnę się wypłakać w ramię mojej kuzynki, a na dodatek mieszkam z rodzicami i sam nie potrafię zawiązać krawata - w każdym razie, wybacz, następnym razem nie zjawię się bez zaproszenia - przepraszam ją, bo ja, dupek, jak zwykle myślę tylko o sobie. Od poniedziałku do niedzieli w kółko ja, ja i ja. Widzę to, ale nic nie zmieniam, więc wychodzi, jakbym po prostu był ślepy. Nie mam się czym pochwalić, naprawdę. A ona skromnie spuszcza wzrok, brakuje jeszcze rumieńca na policzkach na zawołanie. Czy tego faktycznie uczy Akademia Księżniczek? Też chcę poznać te sztuczki, jak zmusić krew, by płynęła żwawiej, jak wydzielić endorfiny, jak uronić kilka łez wzruszenia czy nagle zapaść, w zależności od kaprysu.
-Wiesz, że nie musisz tego robić - mówię cicho i choć jestem w dość oficjalnym stroju, to siadam na ziemię, żeby zmniejszyć dystans. Teraz ona patrzy na mnie z góry, ja głaszczę Otella po brzuchu, a ten nadstawia się po pieszczoty, wciąż czujny po tym natarciu ze strony Zygzaka - ja też nie muszę, nikt prócz niego nas nie obserwuje - dodaję, bo w ogrodzie jesteśmy sami i po prostu nie ma przed kim się mizdrzyć - możesz za to podziękować i powiedzieć mi, że na przykład... - zastanawiam się chwilę - że mam ładne perfumy - długo se nie posiedziałem, bo zgrabnie podrywam się w górę i zbliżam się do Cynthii z wyciągniętym nadgarstkiem, by mogła powąchać - czy tak wypada? - pytam się ze szczerym zainteresowaniem, czy panna może rzec coś miłego do mężczyzny, by nie zostało to uznane za nietakt? Za uwodzenie? - przeszkodziłem ci w czymś ważnym? - reflektuję się, ponownie po czasie, bo a nuż przerwałem jej twórczy szał i całą ars poetica właśnie trafił szlag. Ten egocentryzm kiedyś się na mnie zemści, mówię wam. Praca jest ciężka, praca nad sobą - najcięższa, stąd wiadomo, jak sobie z nim radzę.
No nie radzę.
-Nic takiego, Cynthio. Rzecz w tym, czego nie zrobiłem. Albo w tym, co myślę - odpowiadam jej po francusku, a frasunek aż bije z mojego oblicza. Gdy się denerwuję, mówię prędko, więc wypluwam z siebie słowa w tempie oszalałej różdżki ciskającej zaklęcia - oszaleję, jeżeli z kimś o tym nie porozmawiam, a nie ma zbyt wielu osób, którym w tej kwestii bym zaufał. Evandra nie wchodzi w grę - dodaję od razu, moja słodka siostrzyczka powinna nadal żyć tak, jak dotychczas. Nie wiem, czy nie robię jej tym większej krzywdy, lecz póki nie zdecyduję, co dalej, to, cóż. Jakby nie patrzeć mieszka pod jednym dachem z jebanym Sinobrodym.
-Obiecuję, że nie stanie ci się krzywda, Cynthio - przysięgam solennie i kiwam głową na znak zgody, że tak, spełnię wszystkie z jej warunków - proszę przodem, droga lady - nie zaszkodzi odrobinę kurtuazji, póki jeszcze mam na to siły. Zyzgak normalnie robi teraz za wzór i ani drgnie, podczas gdy Cynka sadowi się na jego grzbiecie. Zdrajca - a teraz uwaga, trzymaj się - ostrzegam, kiedy podrywamy się do lotu, łagodnie i niezbyt wysoko - jest ci wygodnie? - dopytuję kontrolnie, choć na nią nie patrzę, zaklinaczem pierwszej klasy nie jestem, więc póki co skupiam się na drodze przed nami, by nie wyrżnąć w gałąź albo pojawiający się znikąd pagórek. Lecimy tak dłuższą chwilę - w milczeniu, póki nie stwierdzam, że już wystarczy i że Zyzgak równie dobrze może nam posłużyć za podniebną ławkę. Ostrożnym ruchem przekładam nogi przez dłuższą krawędź kobierca i dopiero wtedy odnajduję spojrzeniem oczy Cynki.
-Ja... - zapowietrzam się, bo to kurwa po prostu nie jest dobry pomysł - gdybyś pojechała teraz do Londynu, zastałabyś prawie puste miasto. Dziwnie głuche ulice. Część mugoli zginęła, część uciekła, część się ukrywa. A ci, którzy zostają znalezieni są mordowani - powiedziałem to - mugole, to znaczy czyjś mąż Dustin, czyjaś mama Mery, czyjaś córeczka Polly i czyjś braciszek Charlie - mówię beznamiętnie, żeby pozostać odległym, choć wzbiera we mnie prawdziwy gniew. Gdy to przestają być mugole, a są to osoby - mężczyzna w średnim wieku z brzuszkiem, niosący siatki z zakupami, dziewczynka w mysich ogonkach przewiązanych wstążeczką, starsza, siwa jak gołąbek pani robiąca na drutach - to wtedy, przeraża mnie to jeszcze bardziej - mam im w tym pomagać.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Wciąż waha się między powrotem do swojego królestwa, cichych i chłodnych komnat rozbrzmiewających od czasu do czasu smutnym śpiewem słowika i szelestem kartkowanych ksiąg, a pozostaniem tutaj – w nasłonecznionych ogrodach, pod czujnym okiem Gregorija, ale w towarzystwie drogiego kuzyna. Mógł odwiedzać ją bez zapowiedzi, łamać kolejne zasady, a ona i tak obdarzała go przychylnymi uśmiechami. I tylko po części z powodu dobrego wychowania. Francis od wielu lat wzbudza w niej ambiwalentne uczucia – zainteresowanie, ale też pobłażanie. Jest powiewem świeżości na skostniałych salonach, a jednocześnie skazą na ich szlacheckim wizerunku. Sam przyznał się do odbywania nieprzystojnych spacerów po londyńskim porcie, nie podobały mu się swaty lorda nestora – jak wyobraża sobie swoją przyszłość? Że już zawsze będzie balansował na granicy, ani nie dziecko, ani nie dorosły? Z trudem przychodziło jej uwierzyć, że mąż jego żony, lord Rosier, jest od niego kilka lat młodszy. Czy nie uwiera go ta myśl? Czy nie zaprząta sobie głowy takimi porównaniami?
- Zygzak – powtarza po nim, unosząc przy tym wypielęgnowane brwi wyżej w wyrazie uprzejmego zdziwienia. Wciąż spięta, skrępowana; myśli, czy powinna skomentować jakoś wybór imienia niesfornego dywanu, milczy jednak. Przynajmniej do czasu. – Podekscytowany – dodaje jeszcze, a w jej głosie pobrzmiewa nuta powątpiewania. Nigdy wcześniej nie korzystała z takiego środka transportu, była nieufna, lecz przecież towarzysz musiał jakoś panować nad tym skrawkiem zaczarowanego materiału, skoro dotarł w jednym kawałku aż pod jej okno. – Nie czyń sobie wyrzutów, kuzynie – odpowiada grzecznie, bo tak przecież powinna się zachować, córka idealna, panna na wydaniu, ale też dlatego, że widzi, że niewątpliwie coś leży mu na sercu. Często postępuje lekkomyślnie, bez dłuższego zastanowienia, tak to przynajmniej wygląda w jej oczach, mimo to odnosi wrażenie, że za tą konkretną wizytą stoi coś zgoła innego niż zwykła nuda, chęć pochwalenia się nowym nabytkiem. Rozbudza to ciekawość, ale i obawę. Nie wie, czego powinna się spodziewać.
- Oczywiście – mówi lekko, choć nie jest pewna, do czego pije Francis. Do kurtuazji? Do wysłuchiwania jego żali? Do zachowywania się w taki sposób, by ród był z niej dumny…? Może mówić co chce, przynajmniej tu i teraz, wszak Gregorij nie powinien przekazywać ich słów dalej, mimo to rzeczywistość nie jest taka, jaką ją widzi. Muszą stosować się do zasad, które utrzymują ich społeczeństwo w ryzach, lub pożegnać się z wygodami, ze specjalnym traktowaniem, z szacunkiem. – Jesteś pewien, że nikt inny nie może zobaczyć nas z okien posiadłości? – dodaje tym samym tonem głosu, niby to obojętnie poddając jego słowa w wątpliwość. Jeśli myśli, że pozostali mieszkańcy Wilton nie zauważyli pojawienia się niezapowiedzianego gościa, to jest w błędzie. Wieści szybko się roznoszą, musiała zresztą uprzedzić matkę, gdzie zmierza i dlaczego. Znów przelotnie zamiera w bezruchu, mimowolnie czyni nawet krok do tyłu, gdy Francis nagle podrywa się i skraca dzielący ich dystans, wyciągając ku niej swój skropiony ulubionym zapachem przegub. – Nie wypada – odpowiada krótko, miękko, nim jeszcze dobrze to przemyśli, wewnątrz jeżąc się i asekurując, na twarzy utrzymując niemalże idealną maskę taktu i spokoju. Jest jej kuzynem, może i mogłaby powiedzieć mu taki komplement bez bycia posądzoną o nieprzystającą pannie kokieterię, jednak jego otwartość i zuchwałość wybijają ją z rytmu, płoszą. Nie przywykła do takiego traktowania. A już tym bardziej na oczach przyglądającego im się uważnie Grigorija. – Nie, niczym ważnym – dodaje, kieruje nią przyzwyczajenie. Choćby i jego nagłe pojawienie się w Wilton zniweczyłoby wielogodzinne starania, nie powinna tego przyznawać, nie na głos. – Szukałam inspiracji – reflektuje się po chwili, w końcu zdobywając na pewną dozę poufałości.
Evandra nie wchodzi w grę. Nie wie dlaczego, ale ten wypowiedziany szybko komentarz rezonuje przez chwilę po jej głowie. Czy nie są ze sobą na tyle blisko, jak mogłaby się tego spodziewać? Czy może raczej – chce jej, swej drogiej siostrze, oszczędzić frasunków? Ale jeśli tak, to co nim kieruje, że ze swymi wątpliwościami przychodzi akurat do niej? Nie do Haverlocka? Nie do innego lorda? Milczy, jedynie skinieniem blondwłosej główki dając znać, że godzi się na tę niecodzienną propozycję, że ufa mu na tyle, by wsiąść na ten importowany ze Wschodu dywan i wysłuchać jego zwierzeń. Ostrożnie zajmuje miejsce, dbając o to, by suknia układała się jak należy, by nogi kryły się pod jej materiałem, przedtem posyłając jeszcze Grigorijowi wymowne spojrzenie; miał mieć na nich oko, czuwać. – Czego mam się trzymać? – pyta ostro, choćby chciała udawać opanowanie, to ta sytuacja ją stresuje. Dziwne to uczucie, oderwać się od ziemi, spoglądać na nią z góry. Uścisk w żołądku trwa przez dłuższą chwilę, Francis nie spogląda na nią, lecz uspokaja ją w końcu fakt, że jakoś lecą, tak jak obiecał i nie zapowiada się na to, by czekało ich lądowanie awaryjne. W końcu Zygzak przystaje, stając się nie tyle środkiem transportu, co podniebną ławką; Cynthia wznosi do góry dłoń, by ochronić zmrużone oczy przed promieniami bezlitosnego słońca, próbuje usadowić się tak, by nie musieć w nie patrzeć. Czeka – cierpliwie i w napięciu, aż kuzyn zdradzi, co też takiego niemalże doprowadza go do szaleństwa.
- Im? – powtarza cicho, gdy Francis milknie, jedynie domyślając się, kogo to tak dokładniej oznacza. Stara się śledzić obecną sytuację, lecz możliwości ma ograniczone. Wie o Lordzie Voldemorcie i podchodzi do jego osoby z chłodną rezerwą, nie przyznałaby się jednak do tego na głos, by nie zostać posądzoną o zdradę ideałów. Wzdycha cicho; nie tego się spodziewała, kiedy tu przybywał. Nie powinna o tym mówić, ba, nie powinna nawet myśleć. – To jest wojna, Francisie. O naszą przyszłość. O to, żebyśmy nie upadli pod naporem gorszej krwi. Wolałbyś porzucić nasze wielowiekowe tradycje i dać się stłamsić? – odezwała się znowu, marszcząc przy tym brwi, z bijącym szybciej sercem szukając odpowiednich słów. Nie wie tylko, na ile są one jej własne, a na ile kierują nią myśli wkładane do głowy przez ojca, przez dziadka, przez wszystkich, którzy ją otaczali. – Pamiętaj o lordach Yaxley i Avery, którzy zginęli z rąk plugawych zdrajców. Jesteśmy zagrożeni. Musimy o siebie zadbać. – Te straty, znanych z salonów arystokratów, robią na niej większe wrażenie niż bezimienni mugole, przez których porządni czarodzieje muszą chować się ze swymi darami, którzy niszczą ich ziemie, środowisko.
- Zygzak – powtarza po nim, unosząc przy tym wypielęgnowane brwi wyżej w wyrazie uprzejmego zdziwienia. Wciąż spięta, skrępowana; myśli, czy powinna skomentować jakoś wybór imienia niesfornego dywanu, milczy jednak. Przynajmniej do czasu. – Podekscytowany – dodaje jeszcze, a w jej głosie pobrzmiewa nuta powątpiewania. Nigdy wcześniej nie korzystała z takiego środka transportu, była nieufna, lecz przecież towarzysz musiał jakoś panować nad tym skrawkiem zaczarowanego materiału, skoro dotarł w jednym kawałku aż pod jej okno. – Nie czyń sobie wyrzutów, kuzynie – odpowiada grzecznie, bo tak przecież powinna się zachować, córka idealna, panna na wydaniu, ale też dlatego, że widzi, że niewątpliwie coś leży mu na sercu. Często postępuje lekkomyślnie, bez dłuższego zastanowienia, tak to przynajmniej wygląda w jej oczach, mimo to odnosi wrażenie, że za tą konkretną wizytą stoi coś zgoła innego niż zwykła nuda, chęć pochwalenia się nowym nabytkiem. Rozbudza to ciekawość, ale i obawę. Nie wie, czego powinna się spodziewać.
- Oczywiście – mówi lekko, choć nie jest pewna, do czego pije Francis. Do kurtuazji? Do wysłuchiwania jego żali? Do zachowywania się w taki sposób, by ród był z niej dumny…? Może mówić co chce, przynajmniej tu i teraz, wszak Gregorij nie powinien przekazywać ich słów dalej, mimo to rzeczywistość nie jest taka, jaką ją widzi. Muszą stosować się do zasad, które utrzymują ich społeczeństwo w ryzach, lub pożegnać się z wygodami, ze specjalnym traktowaniem, z szacunkiem. – Jesteś pewien, że nikt inny nie może zobaczyć nas z okien posiadłości? – dodaje tym samym tonem głosu, niby to obojętnie poddając jego słowa w wątpliwość. Jeśli myśli, że pozostali mieszkańcy Wilton nie zauważyli pojawienia się niezapowiedzianego gościa, to jest w błędzie. Wieści szybko się roznoszą, musiała zresztą uprzedzić matkę, gdzie zmierza i dlaczego. Znów przelotnie zamiera w bezruchu, mimowolnie czyni nawet krok do tyłu, gdy Francis nagle podrywa się i skraca dzielący ich dystans, wyciągając ku niej swój skropiony ulubionym zapachem przegub. – Nie wypada – odpowiada krótko, miękko, nim jeszcze dobrze to przemyśli, wewnątrz jeżąc się i asekurując, na twarzy utrzymując niemalże idealną maskę taktu i spokoju. Jest jej kuzynem, może i mogłaby powiedzieć mu taki komplement bez bycia posądzoną o nieprzystającą pannie kokieterię, jednak jego otwartość i zuchwałość wybijają ją z rytmu, płoszą. Nie przywykła do takiego traktowania. A już tym bardziej na oczach przyglądającego im się uważnie Grigorija. – Nie, niczym ważnym – dodaje, kieruje nią przyzwyczajenie. Choćby i jego nagłe pojawienie się w Wilton zniweczyłoby wielogodzinne starania, nie powinna tego przyznawać, nie na głos. – Szukałam inspiracji – reflektuje się po chwili, w końcu zdobywając na pewną dozę poufałości.
Evandra nie wchodzi w grę. Nie wie dlaczego, ale ten wypowiedziany szybko komentarz rezonuje przez chwilę po jej głowie. Czy nie są ze sobą na tyle blisko, jak mogłaby się tego spodziewać? Czy może raczej – chce jej, swej drogiej siostrze, oszczędzić frasunków? Ale jeśli tak, to co nim kieruje, że ze swymi wątpliwościami przychodzi akurat do niej? Nie do Haverlocka? Nie do innego lorda? Milczy, jedynie skinieniem blondwłosej główki dając znać, że godzi się na tę niecodzienną propozycję, że ufa mu na tyle, by wsiąść na ten importowany ze Wschodu dywan i wysłuchać jego zwierzeń. Ostrożnie zajmuje miejsce, dbając o to, by suknia układała się jak należy, by nogi kryły się pod jej materiałem, przedtem posyłając jeszcze Grigorijowi wymowne spojrzenie; miał mieć na nich oko, czuwać. – Czego mam się trzymać? – pyta ostro, choćby chciała udawać opanowanie, to ta sytuacja ją stresuje. Dziwne to uczucie, oderwać się od ziemi, spoglądać na nią z góry. Uścisk w żołądku trwa przez dłuższą chwilę, Francis nie spogląda na nią, lecz uspokaja ją w końcu fakt, że jakoś lecą, tak jak obiecał i nie zapowiada się na to, by czekało ich lądowanie awaryjne. W końcu Zygzak przystaje, stając się nie tyle środkiem transportu, co podniebną ławką; Cynthia wznosi do góry dłoń, by ochronić zmrużone oczy przed promieniami bezlitosnego słońca, próbuje usadowić się tak, by nie musieć w nie patrzeć. Czeka – cierpliwie i w napięciu, aż kuzyn zdradzi, co też takiego niemalże doprowadza go do szaleństwa.
- Im? – powtarza cicho, gdy Francis milknie, jedynie domyślając się, kogo to tak dokładniej oznacza. Stara się śledzić obecną sytuację, lecz możliwości ma ograniczone. Wie o Lordzie Voldemorcie i podchodzi do jego osoby z chłodną rezerwą, nie przyznałaby się jednak do tego na głos, by nie zostać posądzoną o zdradę ideałów. Wzdycha cicho; nie tego się spodziewała, kiedy tu przybywał. Nie powinna o tym mówić, ba, nie powinna nawet myśleć. – To jest wojna, Francisie. O naszą przyszłość. O to, żebyśmy nie upadli pod naporem gorszej krwi. Wolałbyś porzucić nasze wielowiekowe tradycje i dać się stłamsić? – odezwała się znowu, marszcząc przy tym brwi, z bijącym szybciej sercem szukając odpowiednich słów. Nie wie tylko, na ile są one jej własne, a na ile kierują nią myśli wkładane do głowy przez ojca, przez dziadka, przez wszystkich, którzy ją otaczali. – Pamiętaj o lordach Yaxley i Avery, którzy zginęli z rąk plugawych zdrajców. Jesteśmy zagrożeni. Musimy o siebie zadbać. – Te straty, znanych z salonów arystokratów, robią na niej większe wrażenie niż bezimienni mugole, przez których porządni czarodzieje muszą chować się ze swymi darami, którzy niszczą ich ziemie, środowisko.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wygłupiam się dokumentnie, przed sobą. Chcę być buntownikiem bez powodu, ale żaden ze mnie James Dean, w porywach jakiś marny sufler, podobny do niego tylko wtedy, gdy patrzy się pod słońce. Błąd za błędem, a także: wiecznie te same. Wydeptane ścieżki owszem, są wygodne, ale nie wtedy, gdy nieustannie dostaje się po ryju. Zamordyzm, wdepnąłem w to od razu przy urodzeniu i do dziś resztki zostały na bucie. Z wiekiem niby coraz więcej swobody zyskuję, prócz obowiązków na horyzoncie migają prawa, tylko że to wszystko kosztuje.
A, umówmy się, nie jest tego warte.
Przykro mi, bo mógłbym mieć wygodne życie i głowę ciężką od snu i białego wina, a w obecnym stanie ducha, banię ryją mi koszmary, a luksusem staram sobie rekompensować mięśnie spięte nerwowym oczekiwaniem na to, aż to wszystko jebnie. Czuję się malutki, na tyle nieważny i nieznaczący, żeby obnażyć się przed Cynthią: panienką z dobrego domu, aspirującą żoną i matką, perfekcyjną lady, która test białej rękawiczki zdaje na samych Wybitnych. Pada na nią, bo niefortunnie zdradza się przy mnie z myślą wybiegającą poza tezy, jakie wypada głosić damie. I to tak kilka razy, a ja wyczekuję cierpliwie tych okazji i pokornie znoszę resztę, będącą zwyczajową otoczką kobiety z wyższych sfer. Nie skłamię, mówiąc, że mi się to podoba, bo tak jest, ale jej trafia się nie najlepiej. Przysłużę się może jako ramię do oprowadzenia po rodzinnej posiadłości, za bramę Wilton mnie z nią nie wypuszczą.
Pokazać się ze mną oficjalnie - wstyd.
Chyba, chociaż może znajdę na to mniej negatywne słowo. Zaraz, zaraz... Nieporozumienie, o, tak lepiej. Znaczy, tak, jesteśmy tu razem, ale to nie to, co myślicie.
Wy i ich, niesamowicie wkurwiające zaimki, które od lat mają w garści cały dyskurs i nie pozwalają prowadzić normalnej rozmowy. Gadu-gadu stary dziadu: na szacunek się pracuje, a nie, przyjmuje się go w pakiecie ze zmarszczkami na czole i zakolami.
-Ma w sobie coś z szczeniaka - wyjaśniam, ocieplając ton głosu. Chcę być wyrozumiały i wspierający, początkowo daję ciała, ale może Cynthia mi to wybaczy. To i wszystko inne, co jej robię - och, na to już za późno - mówię, lecz uśmiecham się do niej, tak, jak zwykle. Nie tak szeroko, ale z chłopięcym zacięciem w unoszących się w górę kącikach ust i lekkim błyskiem w oku - podobnie zresztą, jak na te refleksje - mamroczę pod nosem, toujours pur się rozlało, więc pozostaje nam jęczenie nad kałużą albo napicie się czegoś innego. Może gorszej jakości, a może zupełnie podłej, gdy raz przełknie się upokorzenie, wszystko inne gładko spływa przez gardło. Otello kręci się przy nogach i trąca nosem moją dłonią, to chyba pocieszenie. Wdzięczny psiak.
-Ale nas nie słyszą, Cynthio - tłumaczę dalej, nieco zrezygnowany, bo zamiast łamać lody, buduję ich nowe pokłady. Między nami pieprzona Antarktyda, zamarzniemy na dobre, nim uda nam się dotrzeć. Naprawdę chcę, żeby było inaczej i drobię kroczki, które zrobią ze mnie kogoś właściwego dla niej. Mogę starać się za mało, tylko że nie zamierzam tracić siebie na rzecz jej - mimo, że wtedy faktycznie żyłoby mi się dobrze. Tak, jak pragną tego dla mnie rodzice. I nestor - nie mam tak wyśrubowanych wymagań, jak niektórzy. Możesz zachowywać się przy mnie swobodnie - dodaję, lekko skłoniwszy głowę, na znak, że to jej wolna wola, a ja nie oczekuję zupełnie niczego. Ani dyspensa, ani pozwolenie, prędzej już werbalne wyrażenie frustracji, że nadal brodzimy przy ratunkowych bojach. Gregorija nie zaszczycam spojrzeniem, dość intensywnie skupiając się na Cynthii i jej pobladłej twarzy przyozdobionej różem na policzkach. Atakuję ją dość oczywiście i jasne, że żałuję tego wyskoku pięć sekund później. Na zaufanie pracuje się latami, a zniszczyć je można w jednej chwili? Przekora jeszcze odbije mi się czkawką, ale dla niepoznaki próbuję zamaskować tą gafę, samemu wdychając moje perfumy. Są dziwne, metaliczne, gładkie. Nie wiem, czy by się jej spodobały.
-Jakie zapachy lubisz? - zagaduję, to błahostka, prawie jak ulubiony kolor, ale w dobrym guście jest pamiętać o takich szczegółach. Nie sprawię jej przyjemności rozmową - dziwne, że w ogóle mamy o czym rozmawiać, zważywszy na różnice intelektualne - swoje zdolności oceniam raczej niżej średniej - ale może uda się nadrobić tak. Wkupienie się w łaski, jakim gardzę staje się metodą ugłaskania kuzynki, którą stawiam pod ścianą w niekomfortowej sytuacji. Czy to uczucie podobne do żeber ściskanych gorsetem? Żałuję, że się nie dowiem, bo empiryzm to moja ulubiona działka, a u Parkinsonów bielizny w tak dużym rozmiarze nie znajdę.
-W książkach? - dopytuję uprzejmie, lecz bynajmniej nie z grzeczności - najwięcej spotkasz jej tutaj - stwierdzam i rozchylam ręce, brzmi to zajebiście górnolotnie albo też durnie, zależy z jakiej perspektywy na to spojrzeć. Przetrzymywanej w pałacu dwudziestolatki? - powinnaś więcej wychodzić. Gdybyś potrzebowała eskorty to, to wiesz... - kręcę, wydymam usta, nie muszę właściwie kończyć tego zdania, bo zrozumie, do czego piję. Na przykład, że mam za dużo czasu wolnego i dlatego szlajam się z panienką-kuzynką i jej osobistym bodyguardem. Altruista od siedmiu boleści, gryzę się w język, żeby nie palnąć niczego więcej. Ścieram po sobie złe wrażenie, które zostawiam, jak brud na progu, gdy wracam do domu w okurzonych butach. Mop w moich dłoniach leżał dobrze, więc dam radę po sobie posprzątać - powinienem do niego wrócić?
-Obejmij mnie - odpowiadam, odwracając się ku niej. W pasie, bezpiecznie i grzecznie. Zdarza mi się mówić to inaczej, prosząco. Rozkazująco. Ale nie o tym teraz, mam ją pod opieką, a ona mi zaufała, lekceważąc wszystkie znaki na niebie i ziemi. Może nawet słowo papy. Jest odważna, bywa odważna - muszę jej to oddać.
I bardzo, ale to bardzo przecedzić to wszystko, co zatrzymuje się na końcu mego języka. Dobre ćwiczenie samokontroli, bo wydaje mi się, że wiem o rzeczach, które zatrzęsłyby jej światem w posadach. Szkoda, że nie zamierzam go zburzyć, ale pozostaję ostrożny, radykalizm w każdej postaci jest szkodliwy.
-Wolałbym nie mieć krwi na rękach. Pamiętasz, jak skończyła twoja lady Makbet? - pytam cicho, nie musi mi odpowiadać. Gram trochę nieczysto, ale niech będzie, to nie jest droga do wielkości. Oblizuję przesuszone usta i spoglądam na nią, smutno, ale z uśmiechem, bo wierzę, że chociaż dochowa tajemnicy. Niczego innego właściwie się nie spodziewałem - kto nam zagraża? - nie, to my w tym równaniu jesteśmy mordercami i prowodyrami. Świat i tak trząsł się naszym butem, nie mam pojęcia, po co nam więcej. Wzdycham, ale i tak moja dłoń zamyka się na krótki moment na jej palcach - czas wracać. Odstawię cię pod same drzwi, Cynthio - to chyba pożegnanie, nie wiem, co dalej, poza tym, że mamy wspólny sekret.
A, umówmy się, nie jest tego warte.
Przykro mi, bo mógłbym mieć wygodne życie i głowę ciężką od snu i białego wina, a w obecnym stanie ducha, banię ryją mi koszmary, a luksusem staram sobie rekompensować mięśnie spięte nerwowym oczekiwaniem na to, aż to wszystko jebnie. Czuję się malutki, na tyle nieważny i nieznaczący, żeby obnażyć się przed Cynthią: panienką z dobrego domu, aspirującą żoną i matką, perfekcyjną lady, która test białej rękawiczki zdaje na samych Wybitnych. Pada na nią, bo niefortunnie zdradza się przy mnie z myślą wybiegającą poza tezy, jakie wypada głosić damie. I to tak kilka razy, a ja wyczekuję cierpliwie tych okazji i pokornie znoszę resztę, będącą zwyczajową otoczką kobiety z wyższych sfer. Nie skłamię, mówiąc, że mi się to podoba, bo tak jest, ale jej trafia się nie najlepiej. Przysłużę się może jako ramię do oprowadzenia po rodzinnej posiadłości, za bramę Wilton mnie z nią nie wypuszczą.
Pokazać się ze mną oficjalnie - wstyd.
Chyba, chociaż może znajdę na to mniej negatywne słowo. Zaraz, zaraz... Nieporozumienie, o, tak lepiej. Znaczy, tak, jesteśmy tu razem, ale to nie to, co myślicie.
Wy i ich, niesamowicie wkurwiające zaimki, które od lat mają w garści cały dyskurs i nie pozwalają prowadzić normalnej rozmowy. Gadu-gadu stary dziadu: na szacunek się pracuje, a nie, przyjmuje się go w pakiecie ze zmarszczkami na czole i zakolami.
-Ma w sobie coś z szczeniaka - wyjaśniam, ocieplając ton głosu. Chcę być wyrozumiały i wspierający, początkowo daję ciała, ale może Cynthia mi to wybaczy. To i wszystko inne, co jej robię - och, na to już za późno - mówię, lecz uśmiecham się do niej, tak, jak zwykle. Nie tak szeroko, ale z chłopięcym zacięciem w unoszących się w górę kącikach ust i lekkim błyskiem w oku - podobnie zresztą, jak na te refleksje - mamroczę pod nosem, toujours pur się rozlało, więc pozostaje nam jęczenie nad kałużą albo napicie się czegoś innego. Może gorszej jakości, a może zupełnie podłej, gdy raz przełknie się upokorzenie, wszystko inne gładko spływa przez gardło. Otello kręci się przy nogach i trąca nosem moją dłonią, to chyba pocieszenie. Wdzięczny psiak.
-Ale nas nie słyszą, Cynthio - tłumaczę dalej, nieco zrezygnowany, bo zamiast łamać lody, buduję ich nowe pokłady. Między nami pieprzona Antarktyda, zamarzniemy na dobre, nim uda nam się dotrzeć. Naprawdę chcę, żeby było inaczej i drobię kroczki, które zrobią ze mnie kogoś właściwego dla niej. Mogę starać się za mało, tylko że nie zamierzam tracić siebie na rzecz jej - mimo, że wtedy faktycznie żyłoby mi się dobrze. Tak, jak pragną tego dla mnie rodzice. I nestor - nie mam tak wyśrubowanych wymagań, jak niektórzy. Możesz zachowywać się przy mnie swobodnie - dodaję, lekko skłoniwszy głowę, na znak, że to jej wolna wola, a ja nie oczekuję zupełnie niczego. Ani dyspensa, ani pozwolenie, prędzej już werbalne wyrażenie frustracji, że nadal brodzimy przy ratunkowych bojach. Gregorija nie zaszczycam spojrzeniem, dość intensywnie skupiając się na Cynthii i jej pobladłej twarzy przyozdobionej różem na policzkach. Atakuję ją dość oczywiście i jasne, że żałuję tego wyskoku pięć sekund później. Na zaufanie pracuje się latami, a zniszczyć je można w jednej chwili? Przekora jeszcze odbije mi się czkawką, ale dla niepoznaki próbuję zamaskować tą gafę, samemu wdychając moje perfumy. Są dziwne, metaliczne, gładkie. Nie wiem, czy by się jej spodobały.
-Jakie zapachy lubisz? - zagaduję, to błahostka, prawie jak ulubiony kolor, ale w dobrym guście jest pamiętać o takich szczegółach. Nie sprawię jej przyjemności rozmową - dziwne, że w ogóle mamy o czym rozmawiać, zważywszy na różnice intelektualne - swoje zdolności oceniam raczej niżej średniej - ale może uda się nadrobić tak. Wkupienie się w łaski, jakim gardzę staje się metodą ugłaskania kuzynki, którą stawiam pod ścianą w niekomfortowej sytuacji. Czy to uczucie podobne do żeber ściskanych gorsetem? Żałuję, że się nie dowiem, bo empiryzm to moja ulubiona działka, a u Parkinsonów bielizny w tak dużym rozmiarze nie znajdę.
-W książkach? - dopytuję uprzejmie, lecz bynajmniej nie z grzeczności - najwięcej spotkasz jej tutaj - stwierdzam i rozchylam ręce, brzmi to zajebiście górnolotnie albo też durnie, zależy z jakiej perspektywy na to spojrzeć. Przetrzymywanej w pałacu dwudziestolatki? - powinnaś więcej wychodzić. Gdybyś potrzebowała eskorty to, to wiesz... - kręcę, wydymam usta, nie muszę właściwie kończyć tego zdania, bo zrozumie, do czego piję. Na przykład, że mam za dużo czasu wolnego i dlatego szlajam się z panienką-kuzynką i jej osobistym bodyguardem. Altruista od siedmiu boleści, gryzę się w język, żeby nie palnąć niczego więcej. Ścieram po sobie złe wrażenie, które zostawiam, jak brud na progu, gdy wracam do domu w okurzonych butach. Mop w moich dłoniach leżał dobrze, więc dam radę po sobie posprzątać - powinienem do niego wrócić?
-Obejmij mnie - odpowiadam, odwracając się ku niej. W pasie, bezpiecznie i grzecznie. Zdarza mi się mówić to inaczej, prosząco. Rozkazująco. Ale nie o tym teraz, mam ją pod opieką, a ona mi zaufała, lekceważąc wszystkie znaki na niebie i ziemi. Może nawet słowo papy. Jest odważna, bywa odważna - muszę jej to oddać.
I bardzo, ale to bardzo przecedzić to wszystko, co zatrzymuje się na końcu mego języka. Dobre ćwiczenie samokontroli, bo wydaje mi się, że wiem o rzeczach, które zatrzęsłyby jej światem w posadach. Szkoda, że nie zamierzam go zburzyć, ale pozostaję ostrożny, radykalizm w każdej postaci jest szkodliwy.
-Wolałbym nie mieć krwi na rękach. Pamiętasz, jak skończyła twoja lady Makbet? - pytam cicho, nie musi mi odpowiadać. Gram trochę nieczysto, ale niech będzie, to nie jest droga do wielkości. Oblizuję przesuszone usta i spoglądam na nią, smutno, ale z uśmiechem, bo wierzę, że chociaż dochowa tajemnicy. Niczego innego właściwie się nie spodziewałem - kto nam zagraża? - nie, to my w tym równaniu jesteśmy mordercami i prowodyrami. Świat i tak trząsł się naszym butem, nie mam pojęcia, po co nam więcej. Wzdycham, ale i tak moja dłoń zamyka się na krótki moment na jej palcach - czas wracać. Odstawię cię pod same drzwi, Cynthio - to chyba pożegnanie, nie wiem, co dalej, poza tym, że mamy wspólny sekret.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Możesz zachowywać się przy mnie swobodnie. Czasem tak mówi, uparcie próbując przekonać ją do swych racji, jednak Cynthia nie do końca pojmuje, co to tak właściwie znaczy. Całe życie spędziła w ciasnym gorsecie zasad – powoli zapomina, czym jest ta osławiona, uwielbiana przez kuzyna swoboda. Widzi jednak, że i jemu daleko teraz do czucia się dobrze. Wierci się, być może rozdrażniony, zniechęcony przez to, co inni w niej cenią. Nie ma aż tak wyśrubowanych wymagań, doprawdy? Przekrzywia lekko głowę, odpowiadając mu równie intensywnym spojrzeniem – podziwia go przy tym jak eksponat w muzeum, prawdziwa egzotyka, arystokrata buntujący się przeciwko nadanemu wraz z urodzeniem statusowi. Przelotnie dotyka pierścienia, który zdobi dłoń, rodowego węża, przypominając sobie w ten sposób, względem kogo musi być lojalna. Kogo Francis próbował w ten sposób zaatakować? Ją samą? Jej ojca? A może wszystkich dookoła, kontynuując swą prywatną walkę z wiatrakami…? Spina się, gdy towarzysz proponuje, by zapoznała się z zapachem jego perfum. Czy to prowokacja? Zaraz jednak lord Lestrange próbuje zamaskować tę niezręczność, sam raczy się wybraną na tę okazję wonią. Niech i tak będzie; nikt, oprócz Gregorija, nie powinien zrozumieć, do czego tu doszło. Wtedy też Cynthia schyla się z zamiarem pogłaskania kręcącego się między nogami Otella, najwyraźniej oswoił się już z obecnością żywego dywanu i mruży oczy, gdy słońce atakuje ją swymi ostrymi, ciepłymi promieniami. – To trudne pytanie – odpowiada najpierw, wciąż pieszcząc psiego towarzysza, bezwiednie wyginając usta w niewielkim uśmiechu. – Lubię woń starych ksiąg, trawy po deszczu i lawendowych olejków… Ale obawiam się, że nie to miałeś na myśli, Francisie. Powiedzmy więc, że lubię zapachy kwiatowe, byle niezbyt słodkie. Ale może również nie pytasz o to…? Może chodzi Ci o perfumy, jakie lubię u mężczyzn? – Unosi wyżej brwi, dopiero teraz odnajdując wzrokiem twarz górującego nad nią wzrostem lorda, powoli prostując się do pionu. Bawi się z nim, na tyle, na ile może. Może tym razem to ona zawstydzi jego, a jeśli nie zawstydzi, to chociaż zapędzi w kozi róg. Stąpał po cienkim lodzie.
- Chciałabym więcej wychodzić – przyznaje cicho, przelotnie spoglądając gdzieś w bok. Stęskniła się za ogrodami Wilton, ma jednak na myśli coś innego. Brakuje jej teatrów i oper, brakuje jej salonów i bibliotek, ojciec jest jednak nieprzebłagany; boi się o nią, to na swój sposób kojące. Mimo to niemalże krzywi się na myśl, że sama pogorszyła wymiar tej troski, gdy wymknęła się do Stonehenge, gdy niemalże stanęła oko w oko z wilkołakiem. Wciąż nie pogodziła się ze śmiercią swego Marco. – Gdzie chciałbyś mnie eskortować, kuzynie? Do Wenus? – dodaje, znów przekrzywiając przy tym głowę; przypatruje mu się uważnie, badawczo, nie daje jednak po sobie poznać, że za tym pozornie niewinnym pytaniem stoi coś więcej. Nigdy nie rozmawiali o plotkach, które w końcu zaczęły docierać do jej uszu; gdyby tylko David zauważył jej nadejście w porę, gdyby mówił odrobinę ciszej… Lecz co zrobi lord Lestrange? Zachowa pokerową twarz? W końcu rozmawiali tylko i wyłącznie o jego eleganckiej restauracji, niczym więcej.
Zaraz jednak znajdują się już na dywanie, Otello przygląda się im z poziomu ziemi, szczeka raz, drugi, kręcąc się przy tym u nogi zatrudnionego ochroniarza. Ona zaś blednie w reakcji na ukłucie paniki towarzyszące wzlatywaniu coraz wyżej i wyżej. Ściąga usta w wąską kreskę, to nie powinno tak wyglądać, żadnych zabezpieczeń, żadnych wodzy – i z zawahaniem obejmuje go w pasie, na tyle silnie, by złagodzić lęk przed upadkiem, lecz nie zbyt poufale, nie zbyt blisko. Jednak wolałaby lecieć dalej i dłużej, byle tylko nie rozmawiać na wybrany przez niego temat. Zaspokoił jej ciekawość, wyżalił się – lecz po co? Był to test? Jedna z jego dziwnych zabaw? – Czy nie możesz zatem angażować się w tę walkę inaczej? – pyta ostrożnie. Nie wyobrażała go sobie w boju, ale przecież nie wyobrażała go sobie również w porcie, na pokładzie statku, a teraz już to robi. Nie odnosi się przy tym do lady Makbet, nie chce tak rozmawiać. – Kto…? Wiem, że historia nie jest twoją mocną stroną, Francisie, dlatego przypomnę ci tylko, że Kodeks Tajności nie powstał bez powodu. Musieliśmy zacząć się ukrywać, by przestali nas prześladować. Palić na stosach. Wykorzystywać do swych celów. Ministerstwo Magii prosiło ich ówczesne władze o ochronę, lecz zostaliśmy zignorowani. Najwidoczniej nasz los nie leżał im tak bardzo na sercu. – mówi, a każde kolejne słowo jest coraz chłodniejsze, coraz bardziej stanowcze. – Nie jesteśmy w stanie żyć w zgodzie. – Razi ją ignorancja, nieznajomość ich straszliwej historii. Powinni wyciągać z niej wnioski, nie zaś udawać, że niemagiczni są bezbronni. Słyszała o jakichś dziwnych wybuchowych pudełkach, które miały moc unicestwienia całego miasta – jeśli robili takie rzeczy sobie, dlaczego nie mieli robić też i im? Porusza się niespokojnie, gdy ściska jej palce w krótkim, pożegnalnym uścisku. Czy tak właśnie miało się to skończyć? Czy tą jedną krótką wymianą zdań zniszczyli wszystko, co udało im się do tej pory zbudować? Przerwali nić porozumienia? Pierś faluje jej szybciej od nadmiaru emocji, dopiero teraz orientuje się, że był jednym z nielicznych sojuszników, których miała w rodzinnych stronach, bliższych i bardziej zaufanych niż inni – teraz jednak było za późno, by cofnąć wypowiedziane słowa, ugryźć się w język. Może byłoby lepiej, gdyby milczała, jak na damę przystało. A może wcale nie byłoby lepiej, wszak nazwisko zobowiązywało. – Wracajmy – potwierdza słabo, odwracając wzrok. Nie ucieka przed jego dotykiem, cieszy się nim, póki jeszcze może. Zawiodła go? To on zawiódł ją? Czuje gorycz rozczarowania na języku, mogła jednak nie wychodzić ze swych komnat.
| 2xzt 3
- Chciałabym więcej wychodzić – przyznaje cicho, przelotnie spoglądając gdzieś w bok. Stęskniła się za ogrodami Wilton, ma jednak na myśli coś innego. Brakuje jej teatrów i oper, brakuje jej salonów i bibliotek, ojciec jest jednak nieprzebłagany; boi się o nią, to na swój sposób kojące. Mimo to niemalże krzywi się na myśl, że sama pogorszyła wymiar tej troski, gdy wymknęła się do Stonehenge, gdy niemalże stanęła oko w oko z wilkołakiem. Wciąż nie pogodziła się ze śmiercią swego Marco. – Gdzie chciałbyś mnie eskortować, kuzynie? Do Wenus? – dodaje, znów przekrzywiając przy tym głowę; przypatruje mu się uważnie, badawczo, nie daje jednak po sobie poznać, że za tym pozornie niewinnym pytaniem stoi coś więcej. Nigdy nie rozmawiali o plotkach, które w końcu zaczęły docierać do jej uszu; gdyby tylko David zauważył jej nadejście w porę, gdyby mówił odrobinę ciszej… Lecz co zrobi lord Lestrange? Zachowa pokerową twarz? W końcu rozmawiali tylko i wyłącznie o jego eleganckiej restauracji, niczym więcej.
Zaraz jednak znajdują się już na dywanie, Otello przygląda się im z poziomu ziemi, szczeka raz, drugi, kręcąc się przy tym u nogi zatrudnionego ochroniarza. Ona zaś blednie w reakcji na ukłucie paniki towarzyszące wzlatywaniu coraz wyżej i wyżej. Ściąga usta w wąską kreskę, to nie powinno tak wyglądać, żadnych zabezpieczeń, żadnych wodzy – i z zawahaniem obejmuje go w pasie, na tyle silnie, by złagodzić lęk przed upadkiem, lecz nie zbyt poufale, nie zbyt blisko. Jednak wolałaby lecieć dalej i dłużej, byle tylko nie rozmawiać na wybrany przez niego temat. Zaspokoił jej ciekawość, wyżalił się – lecz po co? Był to test? Jedna z jego dziwnych zabaw? – Czy nie możesz zatem angażować się w tę walkę inaczej? – pyta ostrożnie. Nie wyobrażała go sobie w boju, ale przecież nie wyobrażała go sobie również w porcie, na pokładzie statku, a teraz już to robi. Nie odnosi się przy tym do lady Makbet, nie chce tak rozmawiać. – Kto…? Wiem, że historia nie jest twoją mocną stroną, Francisie, dlatego przypomnę ci tylko, że Kodeks Tajności nie powstał bez powodu. Musieliśmy zacząć się ukrywać, by przestali nas prześladować. Palić na stosach. Wykorzystywać do swych celów. Ministerstwo Magii prosiło ich ówczesne władze o ochronę, lecz zostaliśmy zignorowani. Najwidoczniej nasz los nie leżał im tak bardzo na sercu. – mówi, a każde kolejne słowo jest coraz chłodniejsze, coraz bardziej stanowcze. – Nie jesteśmy w stanie żyć w zgodzie. – Razi ją ignorancja, nieznajomość ich straszliwej historii. Powinni wyciągać z niej wnioski, nie zaś udawać, że niemagiczni są bezbronni. Słyszała o jakichś dziwnych wybuchowych pudełkach, które miały moc unicestwienia całego miasta – jeśli robili takie rzeczy sobie, dlaczego nie mieli robić też i im? Porusza się niespokojnie, gdy ściska jej palce w krótkim, pożegnalnym uścisku. Czy tak właśnie miało się to skończyć? Czy tą jedną krótką wymianą zdań zniszczyli wszystko, co udało im się do tej pory zbudować? Przerwali nić porozumienia? Pierś faluje jej szybciej od nadmiaru emocji, dopiero teraz orientuje się, że był jednym z nielicznych sojuszników, których miała w rodzinnych stronach, bliższych i bardziej zaufanych niż inni – teraz jednak było za późno, by cofnąć wypowiedziane słowa, ugryźć się w język. Może byłoby lepiej, gdyby milczała, jak na damę przystało. A może wcale nie byłoby lepiej, wszak nazwisko zobowiązywało. – Wracajmy – potwierdza słabo, odwracając wzrok. Nie ucieka przed jego dotykiem, cieszy się nim, póki jeszcze może. Zawiodła go? To on zawiódł ją? Czuje gorycz rozczarowania na języku, mogła jednak nie wychodzić ze swych komnat.
| 2xzt 3
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Komnaty Cynthii
Szybka odpowiedź