Schody na piętro
AutorWiadomość
Schody na piętro
Kamienne schody widoczne są już na wejściu do domu. Otulając swoim łukiem sporych rozmiarów foyer, zachęcają do zajrzenia na piętro i skradzenie odrobiny prywatności z życia domowników. Intruzi powinni jednak mieć się na baczności i nie zapuszczać się tam nieproszeni - obraz rycerza po prawej pilnie strzeże schodów, groźnie łypiąc na każdego, kto nie został osobiście zaproszony przez gospodarza. Przy portrecie znajduje się również starawe krzesło - bo dlaczego nie urządzić sobie pogawędki z przodkiem pana domu?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 08.05.21 15:03, w całości zmieniany 3 razy
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Noga tupała mu nieprzerwanie w posadzkę, oddech odmawiał posłuszeństwa, głowa pulsowała od boleśnie wysokiego ciśnienia, koty drapały pazurami nogawki spodni - a on nie był w stanie uspokoić żadnego z nich. Otrzeźwienie nie było możliwe i nawet gdyby włożył twarz do bali z lodowatą wodą, nic by nie ostudziło szalejących w nim emocji i nie uporządkowało galopujących za sobą myśli. Kiedykolwiek i gdziekolwiek indziej może i byłby w stanie odetchnąć, ale nie w tym aktualnie trwającym momencie, którego ani początku, ani końca nie było widać. Staranie się, by złapać głęboki oddech, już dawno spełzło na niczym, dlatego nawet nie próbował ponownie zbyt zaaferowany wszystkim dokoła. W końcu dosłownie zewsząd atakowały go dźwięki - od powietrza, ścian, nawet irracjonalnie milczących kotów. Nawet jego skóra wręcz wibrowała, poddając się kolejnym uderzeniom niewidzialnych fal, a w uszach piszczała głośna cisza. Jayden nie miał bladego pojęcia, jak długo już trwał w tym stanie i tkwił w tym jednym miejscu - zdawało się, że każdy, nawet najmniejszy ruch sprawi, iż naruszy otaczającą go przestrzeń. Zresztą całe ciało profesora odmawiało posłuszeństwa, stając się zbyt ciężkie, by mógł cokolwiek zrobić. Nawet oddech był wyczynem. Logiczne myślenie było praktycznie niemożliwe, a jednak przed oczami astronoma pojawiały się od czasu do czasu obrazy z chwili, w której wpadł do domu z sercem tuż przy gardle. Szybko spisana na pergaminie wiadomość mówiła tylko zaczęło się i przez krótki moment Jay nie wiedział, czego dotyczyła. Szybko jednak fala gorąca a później zimna uderzyły w niego, rozpalając i mrożąc równocześnie jego wnętrze. Z podekscytowanym głosem przywołał do siebie jednego ze skrzatów, każąc mu czuwać nad dziećmi do jego powrotu i z szerokim uśmiechem zmieszanym z ogromną troską przeniósł się do domu. Chyba minęły wieki, odkąd zastał w Upper Cottage krzyki, mokrą posadzkę, przewrócony stolik i leżące na ziemi krzesła. Wcześniej przytulne wnętrze wyglądało jak pole krwawej jatki i przez kilka uderzeń serca nauczyciel po prostu stał w miejscu, wpatrując się z osłupieniem w zastany chaos. Dopiero po milisekundzie otrząsnął się z szoku, słysząc kolejny, rozrywający gardło wrzask, który wywołały w nim dreszcze przerażenia. W głowie zawsze miał moment porodu w zupełnie innej scenerii; nie tak brutalnej, chociaż wiedział, że mogło dojść do komplikacji. Jego wyparcie jakichkolwiek problemów było jednak naturalne - żaden rodzic nie zakładał, że coś mogło pójść nie tak. Inaczej jednak wyglądały własne rozmyślania a inaczej rzeczywistość. Bieg do sypialni wydawał się być zarówno szybki, jak i wolny, ale gdy do niej dotarł, zastał tam już uwijającą się z zaciętym wyrazem twarzy Roselyn oraz źródło krzyków - własną żonę zaciskającą mocno dłonie na pościeli, w której przychodziło im wspólnie sypiać. Tym razem jednak łóżko w niczym nie przypominało ich miejsca - zakrwawione, wymięte, było w centrum wydarzeń. Nawet nie zauważył, gdy wyminął zaskoczoną przyjaciółkę i złapał Pomonę za rękę. Przykładając swoje czoło do jej i gładząc ją po włosach, czuł bijące od niej gorąco. A wydawało mu się, że to on sam był już niesamowicie rozpalony. Nie pamiętał, co mówił, ale wydawało mu się, że jakieś słowa uciekały z jego ust - wiedział tylko, że chciał uspokoić i ukoić wyraźny ból kobiety. Sam nie rozróżniał już własnych myśli, ale to nie było ważne - nie w tym momencie, kiedy nie miał bladego pojęcia czy wszystko było dobrze. Słyszał tylko wydobywające się spomiędzy warg Pomony za wcześnie, powtarzane w kółko, w chwilach, gdy nie próbowała łapczywie zaczerpnąć powietrza. Przedtem nie wiedział, że jego żona była tak silna - dopiero gdy został praktycznie wypchnięty poza granice sypialni przez Roselyn, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo bolała go dłoń, na której zaciskała swoje palce Pom. Nie podobał mu się fakt, że musiał czekać na zewnątrz i chociaż w normalnej sytuacji zrozumiałby, że nie było miejsca przy komplikacjach dla niedoświadczonych, to nie była normalna sytuacja. Od tamtej chwili jednak znajdował się po drugiej stronie drzwi, mogąc tylko nasłuchiwać i zaciskać dłoń w pięści - zupełnie jakby samą swoją siłą woli chciał pozbyć się bariery oddzielającej go od ukochanej. Tak naprawdę nie wiedział, jak długo się tam znajdował - nasłuchując i czekając - bo czas równocześnie przyspieszył i niesamowicie się wlókł. Kobiece krzyki mieszały się z szumem wiatru, który dął na zewnątrz i świszczał na strychu. Nie rozumiał, dlaczego kazała mu wyjść. Przecież nie przeszkadzał! Czuł, jakby gorąco miało go zwyczajnie rozsadzić od środka, a głowa mogła w każdej chwili wybuchnąć od szalejącego napięcia. Poderwał się więc z miejsca na schodach szybko już po raz setny, nie mogąc wytrzymać, a Figa z Makiem zrobiły to samo, nie odstępując swojego pana na krok. Nie chciał już dłużej być trzymany w niepewności. Jeśli musiał, zamierzał roznieść te drzwi. Musiał tam wejść i musiał się dowiedzieć, co się działo.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieznana jej sówka zapukała do okna zaledwie kilka godzin po tym jak odesłała Jaydenowi swoją część badań. Poranne pobudzenie wcale nie przeminęło. Krzątała się wśród niewielkich pomieszczeń i ciasnych korytarzy, próbując znaleźć sobie jakieś zajęcie. Narzekała, że potrzebuje odpoczynku. Że jej czas dzielił się na lecznicę i Oazę. Tymczasem, gdy nadarzyła się jej chwila wytchnienia kompletnie nie wiedziała co ma z nią zrobić. Czuła dziwne napięcie w kręgosłupie, jakby o czymś zapomniała, nie wywiązała się z jakiegoś zadania, zrobiła zbyt niewiele. Chwilę ciszy zaczynały przychodzić jej coraz trudniej. Takie wypełnione tylko własnymi myślami.
Melanie wyjątkowo zajęta była sama sobą, a Roselyn nie przerywała jej zabawy jeszcze niedawno przesłanymi przez Jaya przyrządami. Zresztą, jak sama Mel się zapierała - wcale się nie bawiła, a podobnie jak wuj przygotowywała się do badań i obserwacji. Nie miała zamiaru się z nią o to spierać. Pogodziła się z tym, że ostatnimi czasy astronomia stała się dziedziną, która Mel nie dzieliła z nią, a z wujem, zaznaczając bezczelnie, że Roselyn kompletnie się na tym nie zna, więc jej nie zrozumie.
Tyle jej przyszło po latach nieprzespanych nocy i wypełnionych chaosem dni - przemądrzałość i kaprysy pięciolatki. Dała więc jej własną przestrzeń, przy okazji próbując odnaleźć tą własną. Powinna wrócić do książek nadesłanych przez astronoma, ale nie potrafiła przebrnąć przez kolejną stronę. To był jeden z tych dni. Takich, które przynosiły tylko irytację i bezproduktywność.
W takiej chwili przyłapała ją sówka, ale treść jej listu skutecznie rozproszyła roztargnienie. Pośpieszyła Melanie i zabrała ze sobą najważniejsze rzeczy, a kilka minut później przeniosła się do Killarney za pomocą świstoklika. Gdyby tylko wiedziała, przygotowałaby się lepiej. Teraz, niemal potykając się o własne stopy i o wszystko co napotkała na swojej drodze, biegła w stronę domu Jaydena. Starając się by szalone myśli, nie opanowały jej rozsądku i nie przytłumiły zwykłej pewności własnych umiejętności. Pewności, której potrzebowała by sprawnie wykonywać swoją pracę. Ale czy nie łatwiej było leczyć obcych, niż zajmować się najbliższymi?. To w takich sytuacjach ręka mogła zadrżeć niepewnie, wywołując katastrofę. Czuła strach na myśl o tym co mogło nadejść.
Zdawało jej się, że pamięta wszystko przez mgłę. Prędkie przygotowanie łóżka, przygotowanie Pomony, ledwie się obejrzała i Jayden był już razem z nimi. Poród nie przebiegał tak jak powinien, a wsparcie jakie Jay okazywał żonę, zaczęło przeszkadzać. Gdyby miała na to czas z pewnością przyjęłaby się losem wyrzuconego z sypialni ojca. Zamiast tego jednak bezpardonowo pozbyła się czarodzieja z pola widzenia. Musiały się skupić. Obie. Szczególnie w chwili, gdy przyszło zrozumienie. Nie wiedziała ile czasu minęło, zanim w krzykach bólu i we krwi narodziło się życie, potem kolejne, a potem jeszcze jedno.
Wzrok podążył w stronę drzwi. Kusiło ją, aby już teraz zawołać tu Jaydena. Pewnie umierał ze strachu, podczas gdy one były już spokojne. Wyczerpana matka i próbująca opanować chaos uzdrowicielka. Ich oddechy powoli wracały do normy.
Czuła, że serce w piersiach wybija szalony rytm. Pamiętała to uczucie. Tak jak dzisiaj. Pamiętała jak to jest trzymać na rękach własne dziecko. Gdy ból, chociaż przerażający, taki który mógłby rozerwać na pół, wydrzeć z nich całe życie, odchodził tłumiony radością. Nagły, niespodziewany przypływ miłości. Szczęście w jednej z najpiękniejszych form. Krótkie i ulotne. Bo szybko miało zostać rozproszone przykrą codziennością i zmęczeniem. Pozwoliła na to matce, próbując doprowadzić miejsce narodzin małych Vane’ów do względnego porządku.
Trzymając na rękach jednego z synów Jaydena, powoli otworzyła drzwi. Spojrzenie okryło się mgłą. Jeśli miała płakać to tylko w takich okolicznościach. Nic nie mogła poradzić, że łza wzruszenia spłynęła po policzku - Tylko nie panikuj - powiedziała cicho, próbując opanować drżenie własnego głosu; bo zza jej pleców dochodziły odgłosy leżących przy Pomonie chłopców.
Wcześniej ciężko było wyobrazić sobie ten moment. Gdy Jayden zostanie ojcem, gdy to ona spróbuje delikatnie wsunąć w jego objęcia syna, a w spętanych pościelach czekać na niego będzie jeszcze dwóch synów. Dłoń przesunęła się po policzku przyjaciela. Nie musiała nic mówić. Nie było takiej potrzeby - Dam wam chwilę - powiedziała, próbując dłońmi nakierować te Jaydena, aby odpowiednio delikatnie i pewnie trzymały dziecko. - Nie bój się - szepnęła, świadoma tego pierwszego kontaktu. Gdy własna siła zdawała się przerażać w starciu z czymś tak kruchym. - Zawołaj mnie za chwilę - uśmiechnęła się ciepło do przyjaciela, wymijając go w drzwiach. Przesunęła dłonią po jego ramieniu, aby dodać mu trochę odwagi, dać odrobinę wsparcia.
Wiedziała, że nie powinna oddalać się na zbyt długo, ale należało im się kilka tych momentów w piątkę. Ta wieść przerażała nawet ją. Nie jedno, a trójka dzieci miały wypełnić dziecięcym śmiechem dom Jaya. Jakąś częścią siebie chciała być z nim w tej chwili, ale wiedziała, że ta nie należy do niej. Że ona również musiała przeciąć pępowinę; zrozumieć, że w życiu astronoma pojawiła się strefa, której nie była częścią ich przyjaźni. Wiedziała to już wcześniej, ale obserwując za plecami młodą rodzinę - w pełni zdała sobie z tego sprawę. Mogła być czułą przyszywaną ciotką, taka która porwie na chwilę ich dzieci własną pasją, dołoży kilka skałek do domowego ogniska. Radość i przerażenie tym odkryciem było tylko ich. Powinni to mieć. Czuć każdą sekundę. Poradzić sobie z tym wspólnie. Mogła jedynie czekać za drzwiami, dołączyć w momencie gdy zostanie o to poproszona. Powinno ją to zasmucić, ale zbyt skupiona była na szczęściu. Dzieliła je na odległość z Jaydenem.
Melanie wyjątkowo zajęta była sama sobą, a Roselyn nie przerywała jej zabawy jeszcze niedawno przesłanymi przez Jaya przyrządami. Zresztą, jak sama Mel się zapierała - wcale się nie bawiła, a podobnie jak wuj przygotowywała się do badań i obserwacji. Nie miała zamiaru się z nią o to spierać. Pogodziła się z tym, że ostatnimi czasy astronomia stała się dziedziną, która Mel nie dzieliła z nią, a z wujem, zaznaczając bezczelnie, że Roselyn kompletnie się na tym nie zna, więc jej nie zrozumie.
Tyle jej przyszło po latach nieprzespanych nocy i wypełnionych chaosem dni - przemądrzałość i kaprysy pięciolatki. Dała więc jej własną przestrzeń, przy okazji próbując odnaleźć tą własną. Powinna wrócić do książek nadesłanych przez astronoma, ale nie potrafiła przebrnąć przez kolejną stronę. To był jeden z tych dni. Takich, które przynosiły tylko irytację i bezproduktywność.
W takiej chwili przyłapała ją sówka, ale treść jej listu skutecznie rozproszyła roztargnienie. Pośpieszyła Melanie i zabrała ze sobą najważniejsze rzeczy, a kilka minut później przeniosła się do Killarney za pomocą świstoklika. Gdyby tylko wiedziała, przygotowałaby się lepiej. Teraz, niemal potykając się o własne stopy i o wszystko co napotkała na swojej drodze, biegła w stronę domu Jaydena. Starając się by szalone myśli, nie opanowały jej rozsądku i nie przytłumiły zwykłej pewności własnych umiejętności. Pewności, której potrzebowała by sprawnie wykonywać swoją pracę. Ale czy nie łatwiej było leczyć obcych, niż zajmować się najbliższymi?. To w takich sytuacjach ręka mogła zadrżeć niepewnie, wywołując katastrofę. Czuła strach na myśl o tym co mogło nadejść.
Zdawało jej się, że pamięta wszystko przez mgłę. Prędkie przygotowanie łóżka, przygotowanie Pomony, ledwie się obejrzała i Jayden był już razem z nimi. Poród nie przebiegał tak jak powinien, a wsparcie jakie Jay okazywał żonę, zaczęło przeszkadzać. Gdyby miała na to czas z pewnością przyjęłaby się losem wyrzuconego z sypialni ojca. Zamiast tego jednak bezpardonowo pozbyła się czarodzieja z pola widzenia. Musiały się skupić. Obie. Szczególnie w chwili, gdy przyszło zrozumienie. Nie wiedziała ile czasu minęło, zanim w krzykach bólu i we krwi narodziło się życie, potem kolejne, a potem jeszcze jedno.
Wzrok podążył w stronę drzwi. Kusiło ją, aby już teraz zawołać tu Jaydena. Pewnie umierał ze strachu, podczas gdy one były już spokojne. Wyczerpana matka i próbująca opanować chaos uzdrowicielka. Ich oddechy powoli wracały do normy.
Czuła, że serce w piersiach wybija szalony rytm. Pamiętała to uczucie. Tak jak dzisiaj. Pamiętała jak to jest trzymać na rękach własne dziecko. Gdy ból, chociaż przerażający, taki który mógłby rozerwać na pół, wydrzeć z nich całe życie, odchodził tłumiony radością. Nagły, niespodziewany przypływ miłości. Szczęście w jednej z najpiękniejszych form. Krótkie i ulotne. Bo szybko miało zostać rozproszone przykrą codziennością i zmęczeniem. Pozwoliła na to matce, próbując doprowadzić miejsce narodzin małych Vane’ów do względnego porządku.
Trzymając na rękach jednego z synów Jaydena, powoli otworzyła drzwi. Spojrzenie okryło się mgłą. Jeśli miała płakać to tylko w takich okolicznościach. Nic nie mogła poradzić, że łza wzruszenia spłynęła po policzku - Tylko nie panikuj - powiedziała cicho, próbując opanować drżenie własnego głosu; bo zza jej pleców dochodziły odgłosy leżących przy Pomonie chłopców.
Wcześniej ciężko było wyobrazić sobie ten moment. Gdy Jayden zostanie ojcem, gdy to ona spróbuje delikatnie wsunąć w jego objęcia syna, a w spętanych pościelach czekać na niego będzie jeszcze dwóch synów. Dłoń przesunęła się po policzku przyjaciela. Nie musiała nic mówić. Nie było takiej potrzeby - Dam wam chwilę - powiedziała, próbując dłońmi nakierować te Jaydena, aby odpowiednio delikatnie i pewnie trzymały dziecko. - Nie bój się - szepnęła, świadoma tego pierwszego kontaktu. Gdy własna siła zdawała się przerażać w starciu z czymś tak kruchym. - Zawołaj mnie za chwilę - uśmiechnęła się ciepło do przyjaciela, wymijając go w drzwiach. Przesunęła dłonią po jego ramieniu, aby dodać mu trochę odwagi, dać odrobinę wsparcia.
Wiedziała, że nie powinna oddalać się na zbyt długo, ale należało im się kilka tych momentów w piątkę. Ta wieść przerażała nawet ją. Nie jedno, a trójka dzieci miały wypełnić dziecięcym śmiechem dom Jaya. Jakąś częścią siebie chciała być z nim w tej chwili, ale wiedziała, że ta nie należy do niej. Że ona również musiała przeciąć pępowinę; zrozumieć, że w życiu astronoma pojawiła się strefa, której nie była częścią ich przyjaźni. Wiedziała to już wcześniej, ale obserwując za plecami młodą rodzinę - w pełni zdała sobie z tego sprawę. Mogła być czułą przyszywaną ciotką, taka która porwie na chwilę ich dzieci własną pasją, dołoży kilka skałek do domowego ogniska. Radość i przerażenie tym odkryciem było tylko ich. Powinni to mieć. Czuć każdą sekundę. Poradzić sobie z tym wspólnie. Mogła jedynie czekać za drzwiami, dołączyć w momencie gdy zostanie o to poproszona. Powinno ją to zasmucić, ale zbyt skupiona była na szczęściu. Dzieliła je na odległość z Jaydenem.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie był na to gotowy. Na to, że ten dzień okaże się właśnie ów dniem. Dniem, który rozpocznie kolejne zmiany wychodzące poza wyobrażenie oraz aktualną rzeczywistość. Dniem, który postawi go w roli tak odmiennej i nierozerwalnie innej od wszystkich, które do tej pory pełnił. Mógł czuć ojcowską potrzebę opieki nad swoimi uczniami, lecz to nie wiązało się ze świadomością potrafiącą strącać nawet najsilniejszych z nóg. Godziny spędzone w szkole nie przekładały się na lata cierpliwości, uwagi, wychowywanie, które miały go czekać właśnie ze swoimi potomkami i chociaż w jakimś stopniu można było mówić o byciu bardziej świadomym, to Jayden tak naprawdę nie wiedział nic. Książki przyswoił od deski do deski, lecz teoria była jedną częścią, podczas gdy praktyka czymś kompletnie odmiennym i chociaż przy obserwacji gwiazd sprawdzały się schematy, przy opiece nad małą istotą, która była inna niż cała reszta, się to nie sprawdzało. Nie istniały odpowiednie szkoły, żeby stać się dobrym rodzicem i podchodzić do spraw całkowicie pewnie. Zapewne potrzeba było na to lat doświadczenia, a nie wyniesionej z literatury suchej wiedzy. Ale czy naprawdę ktokolwiek mógł się na to przygotować? Powiedzieć ze spokojem i szczerością, że nie odczuwał przyspieszonego bicia serca, dreszczy przebiegających raz po raz po plecach, ciepła i zimna ogarniających całe ciało? Jednego dnia wszak wyczekiwało się określonego wydarzenia, drugiego już to trwało i brało wszystkich z zaskoczenia. Tak jak i jego. Stojącego pod drzwiami mężczyznę, który czaił się pod nimi niczym tygrys w klatce. Nie podobało mu się to, że musiał czekać na niewiadomą. Że był odłączony od procesu, w którym tak długo uczestniczył - i tak stracił pierwsze miesiące, będąc bardziej niż pewnym, że Pomona miała go unikać do końca życia. Później... Wszystko potoczyło się tak szybko i Vane sam nie wiedział, kiedy ten czas zmieścił ów wydarzenia i gdzie zniknął, rzucając go właśnie w ten listopadowy wieczór pod drzwi własnej sypialni. Był sfrustrowany, pewny i gwałtowny. Gdy jednak chciał już wejść, nie mając żadnych wątpliwości, dłoń zawahała się przy klamce, a serce zwolniło galopu. W głowie pojawiły się nagle znów kolejne myśli o konsekwencjach, które mogły wywołać jego działania. Przecież... Przecież mógł tylko przeszkadzać. Mogło się coś wydarzyć. Roselyn mogła się rozproszyć, Pomona zdenerwować jeszcze bardziej. Poród nie był taki prosty i powinien był zrozumieć. Ochłonąć. Skoro go tam nie było, nie było go tam bez powodu - nieważne jak wiele oddałby, żeby znaleźć się po drugiej stronie i czuć to rozpalone czoło małżonki na swoim. Nie. Musiał poczekać. Odetchnął ciężko, czując pulsowanie pod czaszką, ale zabrał dłoń z klamki i nie przeszkodził w całej sytuacji. To... Było beznadziejne uczucie. Bardziej niż mógł się spodziewać, bo był całkowicie bezsilny. Mógł tylko czekać, a przecież to w ogóle nie wpasowywało się w jego charakter czy osobowość - kompletna bierność oraz świadomość bycia niepotrzebnym. Zbędnym więc, bo Roselyn dość wyraźnie zaznaczyła swoje stanowisko przy tym, gdzie miał się znajdować. To były kobiece sprawy, jednak mimo wszystko chciałby już wiedzieć... Być... Zrobić... Coś. Cokolwiek!
I w tym samym momencie, gdy tak się ciskał egzystencjalnie, drzwi się otworzyły, a jego spojrzenie - chociaż chciało szukać Pomony i uchwyciło ją na ułamek sekundy - samo spoczęło koniec końców na stojącej tuż przed nim Roselyn. Jego twarz wyrażała pytanie To już? i początkowo w ogóle nie zarejestrował faktu, że uzdrowicielka nie była sama. Jednak gdy to do niego dotarło, uderzyło z siłą najsilniejszego zaklęcia. W jednej sekundzie cały aż drżał z podekscytowania i strachu, a wystarczyło mu jedno spojrzenie na trzymane w ramionach przyjaciółki dzieciątko, żeby to wszystko odeszło. Wyparowało, zostawiając go zupełnie bezsilnym. Patrząc na małe zawiniątko, poczuł, jak ugięły się pod nim nogi, a dłonie odmówiły posłuszeństwa. Jak zresztą całe ciało... Zbyt sparaliżowane, żeby cokolwiek zrobić! Nie docierały do niego słowa padające z ust kobiety ani drżenie jej głosu. Wpatrywał się jak zahipnotyzowany w mieszczące się mu w dłoni nowo narodzone życie i dopiero gdy Roselyn go dotknęła, drgnął, z niesamowitym ciężarem ponownie zmuszając swoje członki do reakcji. Powoli i drżeniem wyciągnął ręce po dziecko, pozwalając, by Wright odpowiednio go nakierowała i chociaż próbował się uspokoić, nie był w stanie. Zdawało mu się, że zaraz upuści niewielkie istnienie! W końcu było takie kruche i... Nic nie ważyło. Uścisk w gardle, który poczuł w tym momencie, sprawił, że nie mógł ze spokojem przełknąć śliny ani się chociażby odezwać. Na chwilę podniósł wzrok na kobietę naprzeciwko, gdy przyłożyła palce do jego policzka i chyba dostrzegł w jej oczach łzy, ale nie był do końca pewien. Bo przecież czy sam ich nie czuł? Czy w ogóle cokolwiek był w stanie zrozumieć? Poskładać w logiczną całość, skoro jedyne co w sobie czuł to euforia spowodowana wylewem niesamowitej ilości miłości i czułości? Nachylony nad zawiniątkiem wdychał delikatny, charakterystyczny zapach noworodka, który znał pięć lat wstecz, gdy Melanie przyszła na świat. Wtedy też biło od niej to niesamowite ciepło i światło, chociaż jej drobne ciałko wydawało się zbyt małe, by pomieścić to wszystko. A jednak teraz czuł dokładnie to samo - czyste dobro w najprostszej, najbardziej pierwotnej postaci.
Dopiero po jakiejś chwili usłyszał płacz, chociaż istotka w jego ramionach cicho spała. Podniósł wzrok na Roselyn, ale ta tylko pchnęła go w głąb sypialni i nieco przytłumiony wrażeniami oraz uczuciami Jayden, zrobił krok, jakby dopiero się tego uczył. Mimo to w końcu znalazł się u zanóżka łóżka i spojrzał na wycieńczoną wszystkim żonę, by dostrzec u niej jeszcze dwa ciałka... Identyczne jak to, które przygarniał do siebie. - Co... - wyrwało mu się w parsknięciu tuż przed tym jak na jego twarzy pojawił się na nowo szerokich uśmiech. Dotarcie kolejnej, niesamowitej informacji do jego świadomości zajęło chwilę, ale gdy w końcu zrozumiał, nie potrafił się nie roześmiać z tego daru, który na nich spadł. Podszedł do Pomony, nie potrafiąc zmazać z twarzy grymasu szczęścia i nie czekając, złożył na jej ustach nieco niezdarny, ale czuły pocałunek. To, co było i to, co ich dzieliło, nie miało żadnego znaczenia. Jayden nie myślał już o tych przeklętych listach gończych, o tych niewypowiedzianych słowach, o tajemnicach i kłamstwach. Myślał i był już tylko tutaj. - Przepraszam - wyrwało mu się gdzieś między urwanymi skrawkami rozmowy, które szybko niknęły w dźwięku śmiechu. Musiała tyle wycierpieć, żeby sprowadzić na świat jego dzieci i najwidoczniej nie starczyło jedno - geny, które niósł po ojcu, nie zniknęły. Skumulowały się, dając tak cudowny, lecz wymagający rezultat. Nie trwało więc długo, gdy zmęczona matka oddała się ramionom Morfeusza, a ojciec odnalazł we własnych ramionach - w najdelikatniejszy sposób - odpowiednie ułożenie dla trójki swoich potomków. Nie wiedział, ile tak trwał - po prostu mówiąc do niewielkiego życia i chłonąc ich obecność, wiedząc, że właśnie to się liczyło najbardziej. Rodzina. Oni wszyscy razem, dokładnie w tym miejscu, zapominając o przeszłości i niezgodzie. Cieszący się sobą nawzajem. Gdy podniósł w końcu spojrzenie na śpiącą Pomonę, uśmiechnął się czule i powoli wstał, byle tylko nie zbudzić matki i nie zrobić nic dzieciom. Wyszedł z sypialni, a Rose napotkał w salonie naprzeciwko, gdzie siedziała na kanapie i głaskała włosy bawiącej się na dywanie Melanie. Przez chwilę stał w drzwiach, ale w końcu wyłapał wzrok przyjaciółki i posłał jej ciepły uśmiech. - Zasnęła - powiedział tylko, nie ruszając się z miejsca, ale widać było, że aż go roznosiło z emocji. - Mam synów! - stłumił krzyk i gdyby mógł, zapewne rozniósłby okolicę ze szczęścia. Zamiast tego jednak złapał oddech i nie zmniejszając grymasu na swojej twarzy, wrócił uwagą do trójki identycznych zawiniątek. Wtulonych śpiąco w ojcowską pierś.
I w tym samym momencie, gdy tak się ciskał egzystencjalnie, drzwi się otworzyły, a jego spojrzenie - chociaż chciało szukać Pomony i uchwyciło ją na ułamek sekundy - samo spoczęło koniec końców na stojącej tuż przed nim Roselyn. Jego twarz wyrażała pytanie To już? i początkowo w ogóle nie zarejestrował faktu, że uzdrowicielka nie była sama. Jednak gdy to do niego dotarło, uderzyło z siłą najsilniejszego zaklęcia. W jednej sekundzie cały aż drżał z podekscytowania i strachu, a wystarczyło mu jedno spojrzenie na trzymane w ramionach przyjaciółki dzieciątko, żeby to wszystko odeszło. Wyparowało, zostawiając go zupełnie bezsilnym. Patrząc na małe zawiniątko, poczuł, jak ugięły się pod nim nogi, a dłonie odmówiły posłuszeństwa. Jak zresztą całe ciało... Zbyt sparaliżowane, żeby cokolwiek zrobić! Nie docierały do niego słowa padające z ust kobiety ani drżenie jej głosu. Wpatrywał się jak zahipnotyzowany w mieszczące się mu w dłoni nowo narodzone życie i dopiero gdy Roselyn go dotknęła, drgnął, z niesamowitym ciężarem ponownie zmuszając swoje członki do reakcji. Powoli i drżeniem wyciągnął ręce po dziecko, pozwalając, by Wright odpowiednio go nakierowała i chociaż próbował się uspokoić, nie był w stanie. Zdawało mu się, że zaraz upuści niewielkie istnienie! W końcu było takie kruche i... Nic nie ważyło. Uścisk w gardle, który poczuł w tym momencie, sprawił, że nie mógł ze spokojem przełknąć śliny ani się chociażby odezwać. Na chwilę podniósł wzrok na kobietę naprzeciwko, gdy przyłożyła palce do jego policzka i chyba dostrzegł w jej oczach łzy, ale nie był do końca pewien. Bo przecież czy sam ich nie czuł? Czy w ogóle cokolwiek był w stanie zrozumieć? Poskładać w logiczną całość, skoro jedyne co w sobie czuł to euforia spowodowana wylewem niesamowitej ilości miłości i czułości? Nachylony nad zawiniątkiem wdychał delikatny, charakterystyczny zapach noworodka, który znał pięć lat wstecz, gdy Melanie przyszła na świat. Wtedy też biło od niej to niesamowite ciepło i światło, chociaż jej drobne ciałko wydawało się zbyt małe, by pomieścić to wszystko. A jednak teraz czuł dokładnie to samo - czyste dobro w najprostszej, najbardziej pierwotnej postaci.
Dopiero po jakiejś chwili usłyszał płacz, chociaż istotka w jego ramionach cicho spała. Podniósł wzrok na Roselyn, ale ta tylko pchnęła go w głąb sypialni i nieco przytłumiony wrażeniami oraz uczuciami Jayden, zrobił krok, jakby dopiero się tego uczył. Mimo to w końcu znalazł się u zanóżka łóżka i spojrzał na wycieńczoną wszystkim żonę, by dostrzec u niej jeszcze dwa ciałka... Identyczne jak to, które przygarniał do siebie. - Co... - wyrwało mu się w parsknięciu tuż przed tym jak na jego twarzy pojawił się na nowo szerokich uśmiech. Dotarcie kolejnej, niesamowitej informacji do jego świadomości zajęło chwilę, ale gdy w końcu zrozumiał, nie potrafił się nie roześmiać z tego daru, który na nich spadł. Podszedł do Pomony, nie potrafiąc zmazać z twarzy grymasu szczęścia i nie czekając, złożył na jej ustach nieco niezdarny, ale czuły pocałunek. To, co było i to, co ich dzieliło, nie miało żadnego znaczenia. Jayden nie myślał już o tych przeklętych listach gończych, o tych niewypowiedzianych słowach, o tajemnicach i kłamstwach. Myślał i był już tylko tutaj. - Przepraszam - wyrwało mu się gdzieś między urwanymi skrawkami rozmowy, które szybko niknęły w dźwięku śmiechu. Musiała tyle wycierpieć, żeby sprowadzić na świat jego dzieci i najwidoczniej nie starczyło jedno - geny, które niósł po ojcu, nie zniknęły. Skumulowały się, dając tak cudowny, lecz wymagający rezultat. Nie trwało więc długo, gdy zmęczona matka oddała się ramionom Morfeusza, a ojciec odnalazł we własnych ramionach - w najdelikatniejszy sposób - odpowiednie ułożenie dla trójki swoich potomków. Nie wiedział, ile tak trwał - po prostu mówiąc do niewielkiego życia i chłonąc ich obecność, wiedząc, że właśnie to się liczyło najbardziej. Rodzina. Oni wszyscy razem, dokładnie w tym miejscu, zapominając o przeszłości i niezgodzie. Cieszący się sobą nawzajem. Gdy podniósł w końcu spojrzenie na śpiącą Pomonę, uśmiechnął się czule i powoli wstał, byle tylko nie zbudzić matki i nie zrobić nic dzieciom. Wyszedł z sypialni, a Rose napotkał w salonie naprzeciwko, gdzie siedziała na kanapie i głaskała włosy bawiącej się na dywanie Melanie. Przez chwilę stał w drzwiach, ale w końcu wyłapał wzrok przyjaciółki i posłał jej ciepły uśmiech. - Zasnęła - powiedział tylko, nie ruszając się z miejsca, ale widać było, że aż go roznosiło z emocji. - Mam synów! - stłumił krzyk i gdyby mógł, zapewne rozniósłby okolicę ze szczęścia. Zamiast tego jednak złapał oddech i nie zmniejszając grymasu na swojej twarzy, wrócił uwagą do trójki identycznych zawiniątek. Wtulonych śpiąco w ojcowską pierś.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
A kto mógł być na to gotowy? Sama miała dziewięć długich miesięcy na oswojenie się z myślą, że będzie odpowiedzialna za inne życie. Że będzie musiała wychować dziecko, zadbać o nie i dołożyć wszelkich starań, by w przyszłości wyrosło na dobrego człowieka. Czuła jak mała Melanie rozwija się pod jej sercem. Zaczyna się poruszać. To było jednak niewiele. Sama świadomość tego, że te brzemię wkrótce opadnie na jej barki, nie była wystarczająca, żeby zrozumieć. I to nawet nie była ta pierwsza chwila - chociaż kompletnie przytłaczała, nawet przygotowaną do roli matki uzdrowicielkę. To był każdy kolejny dzień, tydzień, miesiąc. Nowe wyzwania, problemy. Nie była gotowa na przeciwności losu, które miały stanąć w przyszłości na jej drodze. Nie była gotowa na zostanie samotną matką, ani na to co stało się pod koniec marca. Ale chyba nie do końca chodziło o to, żeby być gotowym na każdą nadchodzącą ewentualność. Nauczyć się wszystkiego z książek, odbyć rozmowę z każdym znanym rodzicem, tworzyć mentalną bibliotekę wiedzy na temat dzieci i rodzicielstwa. Chyba po prostu trzeba było być gotowym na to, żeby się temu oddać. Żeby przez każdy kryzys wyjść obronną ręką, gasić pożary - dbać o kogoś i go kochać. Wybaczać sobie błędy i dopuszczać możliwość porażki. Ona również nie była gotowa. Nie czuła się wtedy, a czasami nawet nie czuła się teraz. Zawsze prześladowało ją uczucie, że mogła więcej. Że sama do końca nie wie co robi, a tym bardziej czy podejmowane przez nią decyzję są dobre. Błądziła nawet po pięciu długich latach i była pewna, że przez następnych kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt to się nie zmieni.
I nie wątpiła, że Jayden również będzie błądził. Ale w ten dobry sposób. Że nie wyprze się odpowiedzialności, że nie odsunie się na drugi plan, dokładnie tak jak większość mężczyzn. Wszakże każdy wiedział, że rodzicielstwo było domeną matek. Na ich barkach ciążyła największa odpowiedzialność - ich winą były kaprysy i niedociągnięcia. Nawet w domu jak ten Wrightów, dało się to zaobserwować. Dziecięce wspomnienia wypełnione były ciepłem matki i oddaloną figurą ojca. Mimo wszystko był tam. Wspomagając lecznice matki, naprawiając usterki, robiąc domki na drzewach, ucząc pierwszych manewrów na dziecięcej miotle. Wiedziała jednak, że Jayden nie był tego rodzaju mężczyzną. Zawsze był inny. Jakby wyparł z głowy świat konwenansów i wszelkich zasad. Żył po swojemu. Zadawał jej niezręczne pytania w trakcie ciąży, a potem był blisko gdy urodziła dziecko. Nawet jako postronny obserwator, nie bał się brać odpowiedzialności za Mel z czasem stając się ważną częścią życia jej córki. Był częścią świata dziecka, które nawet nie było jego. Dlatego wiedziała, że swojemu potomstwu da jeszcze więcej.
Dłoń zacisnęła się na ramieniu przyjaciela, próbując dodać mu otuchy w momencie, gdy miał dowiedzieć się, że będzie ojcem trójki dzieci. Pokręciła lekko głową na znak, że nie zna wytłumaczenia. Pomonę w trakcie ciąży obserwowała przez zaledwie kilka tygodni, a potem nie widziała już jej. Przekraczając próg Vane’ów nie miała pojęcia, że przyjmie poród trojaków. Tak bardzo bała się, że to może skończyć się źle. Ale jednak przetrwali. Cała czwórka. Dopiero gdy minęli się w drzwiach, a te zamknęły się za astronomem, poczuła jak bardzo jest zmęczona. Że emocje powoli opadają, adrenalina przestaje buzować w żyłach. Wiedziała, że ten dzień będzie równie długo co następująca po nim noc.
Opuściła na chwilę korytarz, aby odnaleźć Melanie. Nie chciała, żeby córka była blisko. Były tu same i nie chciała, aby małej przyszło do głowy wejść do sypialni w trakcie porodu czy słuchać jego odgłosów zza ściany. Teraz w spokoju mogła wyjaśnić jej co się stało. Zabrała ją ze sobą do domu, prosząc by poczekała z nią na Jaya.
Czuła jak zmęczenie powoli ją przytłacza. Głaszcząc córkę po głowie, przymknęła oczy tylko na krótką chwilę. Nawet nie usłyszała skrzypnięcia drzwi. Dopiero słowa Jaydena sprawiły, że otrząsnęła się, jakby wybudzona z letargu. Mimowolnie poprawiła splątane włosy, których nie potrafił opanować nawet zapleciony na szybko warkocz. - Zajrzę do niej - powiedziała, ruszając w stronę drzwi, ale przystanęła na chwilę. Uśmiechnęła się do niego szeroko - Masz trzech synów - zawtórowała mu. Dłoń sięgnęła do dziecięcej główki, gładząc ją delikatnie. W pierwszej chwili, nie wiedziała nawet, którego z chłopców dotknąć, jakby okazanie czułości tylko jednemu z nich było ujmą dla pozostałych. Zaśmiała się na tą myśl. - Zaraz wrócę - powiedziała do przyjaciela. Zanim zniknęła za drzwiami sypialni, uśmiechnęła się do niego krótko jakby na znak, wszystko jest pod kontrolą i że nie stanie się nic złego. Ani jego żonie, ani jego dzieciom.
Minęło kilka długich chwil zanim wróciła do pomieszczenia. - Jeśli chcesz zostanę dzisiaj na noc i wam pomogę - zagadnęła go, po cichu zamykając za sobą drzwi. Wiedziała, że pierwsza noc może być ciężka. Szczególnie dla Pomony, która przecież nie doszła jeszcze do siebie po porodzie. - Muszę jutro rano być wcześnie w lecznicy, ale mogę wrócić nad ranem.
Klęknęła obok Melanie. Na kanapie wydawało się nie być już miejsca na nikogo oprócz Jaya i jego synów. - Już wiesz jakie nadacie im imię? - zapytała, układając ręce na kanapie i wpatrując się w chłopców. - Jak się czujesz? - spojrzenie ciemnych oczu, przeniosło się na twarz astronoma. - Mogę sobie wyobrazić jaki to szok, ale chyba dobry, prawda?
I nie wątpiła, że Jayden również będzie błądził. Ale w ten dobry sposób. Że nie wyprze się odpowiedzialności, że nie odsunie się na drugi plan, dokładnie tak jak większość mężczyzn. Wszakże każdy wiedział, że rodzicielstwo było domeną matek. Na ich barkach ciążyła największa odpowiedzialność - ich winą były kaprysy i niedociągnięcia. Nawet w domu jak ten Wrightów, dało się to zaobserwować. Dziecięce wspomnienia wypełnione były ciepłem matki i oddaloną figurą ojca. Mimo wszystko był tam. Wspomagając lecznice matki, naprawiając usterki, robiąc domki na drzewach, ucząc pierwszych manewrów na dziecięcej miotle. Wiedziała jednak, że Jayden nie był tego rodzaju mężczyzną. Zawsze był inny. Jakby wyparł z głowy świat konwenansów i wszelkich zasad. Żył po swojemu. Zadawał jej niezręczne pytania w trakcie ciąży, a potem był blisko gdy urodziła dziecko. Nawet jako postronny obserwator, nie bał się brać odpowiedzialności za Mel z czasem stając się ważną częścią życia jej córki. Był częścią świata dziecka, które nawet nie było jego. Dlatego wiedziała, że swojemu potomstwu da jeszcze więcej.
Dłoń zacisnęła się na ramieniu przyjaciela, próbując dodać mu otuchy w momencie, gdy miał dowiedzieć się, że będzie ojcem trójki dzieci. Pokręciła lekko głową na znak, że nie zna wytłumaczenia. Pomonę w trakcie ciąży obserwowała przez zaledwie kilka tygodni, a potem nie widziała już jej. Przekraczając próg Vane’ów nie miała pojęcia, że przyjmie poród trojaków. Tak bardzo bała się, że to może skończyć się źle. Ale jednak przetrwali. Cała czwórka. Dopiero gdy minęli się w drzwiach, a te zamknęły się za astronomem, poczuła jak bardzo jest zmęczona. Że emocje powoli opadają, adrenalina przestaje buzować w żyłach. Wiedziała, że ten dzień będzie równie długo co następująca po nim noc.
Opuściła na chwilę korytarz, aby odnaleźć Melanie. Nie chciała, żeby córka była blisko. Były tu same i nie chciała, aby małej przyszło do głowy wejść do sypialni w trakcie porodu czy słuchać jego odgłosów zza ściany. Teraz w spokoju mogła wyjaśnić jej co się stało. Zabrała ją ze sobą do domu, prosząc by poczekała z nią na Jaya.
Czuła jak zmęczenie powoli ją przytłacza. Głaszcząc córkę po głowie, przymknęła oczy tylko na krótką chwilę. Nawet nie usłyszała skrzypnięcia drzwi. Dopiero słowa Jaydena sprawiły, że otrząsnęła się, jakby wybudzona z letargu. Mimowolnie poprawiła splątane włosy, których nie potrafił opanować nawet zapleciony na szybko warkocz. - Zajrzę do niej - powiedziała, ruszając w stronę drzwi, ale przystanęła na chwilę. Uśmiechnęła się do niego szeroko - Masz trzech synów - zawtórowała mu. Dłoń sięgnęła do dziecięcej główki, gładząc ją delikatnie. W pierwszej chwili, nie wiedziała nawet, którego z chłopców dotknąć, jakby okazanie czułości tylko jednemu z nich było ujmą dla pozostałych. Zaśmiała się na tą myśl. - Zaraz wrócę - powiedziała do przyjaciela. Zanim zniknęła za drzwiami sypialni, uśmiechnęła się do niego krótko jakby na znak, wszystko jest pod kontrolą i że nie stanie się nic złego. Ani jego żonie, ani jego dzieciom.
Minęło kilka długich chwil zanim wróciła do pomieszczenia. - Jeśli chcesz zostanę dzisiaj na noc i wam pomogę - zagadnęła go, po cichu zamykając za sobą drzwi. Wiedziała, że pierwsza noc może być ciężka. Szczególnie dla Pomony, która przecież nie doszła jeszcze do siebie po porodzie. - Muszę jutro rano być wcześnie w lecznicy, ale mogę wrócić nad ranem.
Klęknęła obok Melanie. Na kanapie wydawało się nie być już miejsca na nikogo oprócz Jaya i jego synów. - Już wiesz jakie nadacie im imię? - zapytała, układając ręce na kanapie i wpatrując się w chłopców. - Jak się czujesz? - spojrzenie ciemnych oczu, przeniosło się na twarz astronoma. - Mogę sobie wyobrazić jaki to szok, ale chyba dobry, prawda?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie był gotowy i nigdy nie miał być na to zaskoczenie. Na szybkie bicie serca i balansowanie między euforią a krańcowym wycieńczeniem. Delirium wychodzące gdzieś poza sferę fizyczności, a zawieszone gdzieś przy transcendencji i sferze duchowej. Pozapoznawczej. Ponadeterycznej. Przetwarzanie informacji następowało na wszystkich poziomach aktywności organizmu - od molekuł białka, najprostszych jednostek życia, do neuronowych sieci mózgu, najbardziej złożonego organu w królestwie zwierząt. Kolejne poziomy przetwarzania informacji można było rozpatrywać jako pewne segmenty kontinuum, czy też ogniwa łańcucha, którego jeden kraniec stanowił kodowanie informacji genetycznej, drugi zaś - poznanie. Nieważne jednak jak naukowo chciałby wyjaśnić istniejące uczucia, nie było tak naprawdę słów, które dokładnie opisałyby ów stan, którego doświadczał na własnej skórze i który sprawiał, że mógł wariować bez końca. Jeśli ktoś twierdził, że był przygotowany, kłamał. Jayden nie wyobrażał sobie, by nawet i za pięćdziesiąt lat podchodzić do tego wszystkiego bezstresowo. Nie. Nie mógł być gotowy, lecz mógł być gotowy do rodzicielstwa. Mógł posiadać świadomość odpowiedzialności za drugie istnienie i zapewnić najlepsze warunki dorastania małego życia. Wzrastania wśród odpowiednich wartości, miłości, ludzi, dla których było ważne. Bez tego nie można było mówić o świadomości czy rodzicielstwie. Nie trzeba było być biologicznie związanym, żeby się poczuwać, jednak to na rodzicach w pierwszej kolejności leżał obowiązek wychowania potomków - dania im szansy, postrzegania tego, jak wyglądała prawdziwa rodzina i co miało oznaczać współistnienie. Razem. Nie oddzielnie - wszak skoro do stworzenia życia potrzeba było dwóch osób, do dbania o nie również powinny się poczuwać dwójki. Matka nie mogła zastąpić ojca, a ojciec matki i nawet wychowany w pełnej rodzinie Jayden to widział. Rodzicielka była tą, która łagodziła i tuliła, okazując tym swoje czyste uczucia. Zawsze spokojna i wyrozumiała. Kwintesencja kobiecości w eleganckich sukniach i zadbanych włosach. Siedząca za fortepianem i tworząca przecudowne melodie, podczas gdy tuż obok niej na stołku siedział kilkumiesięczny chłopiec, śmiejący się za każdym razem, gdy mama robiła dziwne miny w rytm dźwięków. Jak zawsze - opowiadała całe historie, nie wypowiadając słowa i nie odrywając palców od instrumentu. Skoczne, straszne, radosne, melancholijne... Nauczyła go kobiecego patrzenia na świat. Jednak to człowiek, który był dla niego ojcem, nadał mu właściwy tor tego, jak być rodzicem, jak być mężczyzną, nie bojąc się okazywać zarówno troski, delikatności, jak i pewności siebie oraz niepodważalności decyzji, których się podejmował. Nie wstydził się uczuć ani nie szczędził słów, gdy niesprawiedliwość brała górę. Dbał o syna i kochał żonę - zawsze obecny, zawsze dostępny. Wspierający. Nie oczekiwał po synu, że przyprowadzi żonę pod drzwi, że podejmie odpowiedzialną pracę - Jayden wiedział, że największym marzeniem ojca było to, by jego potomek był dobrym człowiekiem. Był figurą, która odcisnęła się w życiu małego astronoma, jak i tego dorosłego. Gdy jeszcze nie znał rzeczywistości w pełni, ale też i teraz rozumiał to w pełni i doceniał, że przykładem nauczył tego, jak powinien wyglądać ojciec. Jak powinien wyglądać człowiek.
Skinął nikło głową, gdy podeszła do niego Roselyn, jednak wkrótce zniknęła w drzwiach sypialni, pozostawiając Jaydena z dziećmi. A on nie czekał, tylko usiadł na kanapie i zaraz miejsce obok niego zajęła Melanie zaciekawiona całym wydarzeniem. Zaciekawiona trzymanym tym czymś w ramionach mężczyzny. Nie odpychał jej i nie zabraniał pochylać się, by drobnymi paluszkami dotknąć miękkiej główki każdego z nich. Vane obserwował ten moment, nie przerywając i czując tylko, jak szeroki uśmiech nie schodził mu z ust, a gardło zaciskało się na nowo. Tak surrealistycznie i nie do pojęcia. Nie wiedział, ile trwało to wszystko, gdy zmusił się do wypowiedzenia ochrypłym głosem paru słów. - Pamiętam, jak sama byłaś niewiele większa. - Wyłapał momentalnie spojrzenie dziewczynki, która zaśmiała się, jakby usłyszała coś wyjątkowo głupiutkiego i w geście pocieszenia poklepała czarodzieja po policzku. Nigdy nie próbował i nie chciał zastępować jej ojca. To nie od niego zależała ta decyzja - Anthony nieważne jak bardzo chciał zapomnieć o posiadaniu dziecka, jak bardzo chciał się tego wyprzeć, miał pozostać rodzicem już do końca swoich dni. Kiedyś Vane uważał, że przez to jego podejście Melanie coś traciła, ale prawda była taka, że nie tęskniła za czymś, czego nie znała. Nie wyglądała nigdy na nieszczęśliwą, zagubioną, niezorientowaną. Patrząc na nią, Jayden nie był w stanie nie czuć szczerej dumy i radości z faktu, że mógł być świadkiem jej dorastania, pierwszych kroków, pierwszego słowa, pierwszego razu, gdy wypowiedziała krótkie Jay. A teraz jej reakcji na widok małego życia. To nie było tak, że byli niekompletni, bo prawdziwą całość mężczyzna mógł czuć, dzieląc się tymi momentami z Rose i jej córką. I nieważne, że zakładał własną rodzinę - dla niego one były jej nierozerwalną częścią.
Częścią, która mogła uczestniczyć w jego aktualnym szczęściu. Tuż przed wejściem Roselyn, dziewczynka zsunęła się na powrót na miękki dywan i złapała w małe rączki lunaskop. I chociaż na co dzień była nim zafascynowana, to trójka nowych żyjątek całkowicie pochłonęła jej uwagę. Więc trwali w ciszy i w podziwianiu śpiących niewiniątek, próbując zrozumieć, co się naprawdę wydarzyło. Dopiero też słowa przyjaciółki wyrwały mężczyznę z dziwnego zawieszenia, które zdawało się trwać zarówno całe eony, jak i kilka sekund. Zostanę. - Nie. Przestań. Musisz się wyspać - odparł od razu, podnosząc wzrok na Roselyn. Wiedział, że chciała dobrze i chciała się odpowiednio zająć świeżo upieczoną matką, jednak Jayden nie mógł na to pozwolić. Nie dlatego, że jej nie ufał, ale dlatego, że bardzo dobrze ją znał. - Jeśli tu zostaniesz, oboje wiemy, że tego nie zrobisz - dodał i posłał jej ciepły, ale też nieco przełamujący wyobrażenia uśmiech. - Możesz zostawić Melanie. Jej pokój wciąż jest niezmieniony i wrócisz po nią po pracy - zaproponował, posyłając dziewczynce porozumiewawcze spojrzenie. Wiedział, że aż paliła się, żeby poeksplorować nie tylko dom, lecz również trwać przy chłopcach. Następne pytania nieco go zaskoczyły, jednak nic dziwnego - wszystko było takie dojmujące, a jemu aż brakowało słów, by wyrazić to, co czuł. Już wiesz, jakie nadacie im imię? Jak się czujesz? Dobry szok, prawda? - Ja.. Ja nie wiem - zdołał tylko wybąknąć, czując, jak policzki zaszły mu różem z zawstydzenia. Bo naprawdę nie wiedział! - Myśleliśmy o jednym imieniu, a teraz musimy skombinować jeszcze dwa - zaśmiał się, czując znów kolejną falę szczęścia. Nawet nie wiedział, że imiona spoczną całkowicie na jego barkach, a następny poranek z pięknego snu zamieni się w koszmar. Całkowicie jednak nieświadomy milczał jakiś dłuższy moment i odezwał się dopiero wtedy, gdy opanował już część emocji w głosie. - Jeśli moje życie do czegokolwiek zmierzało, to właśnie do tej chwili - mruknął cicho, nachylając się i składając na każdej pachnącej niewinnością główce pocałunek. I dopiero wtedy podniósł wzrok na przyjaciółkę, by w spojrzeniu zawrzeć wszystkie uczucia, których nie umiał nazwać, a zawarł w tym momencie i jednym słowie. - Dziękuję.
Skinął nikło głową, gdy podeszła do niego Roselyn, jednak wkrótce zniknęła w drzwiach sypialni, pozostawiając Jaydena z dziećmi. A on nie czekał, tylko usiadł na kanapie i zaraz miejsce obok niego zajęła Melanie zaciekawiona całym wydarzeniem. Zaciekawiona trzymanym tym czymś w ramionach mężczyzny. Nie odpychał jej i nie zabraniał pochylać się, by drobnymi paluszkami dotknąć miękkiej główki każdego z nich. Vane obserwował ten moment, nie przerywając i czując tylko, jak szeroki uśmiech nie schodził mu z ust, a gardło zaciskało się na nowo. Tak surrealistycznie i nie do pojęcia. Nie wiedział, ile trwało to wszystko, gdy zmusił się do wypowiedzenia ochrypłym głosem paru słów. - Pamiętam, jak sama byłaś niewiele większa. - Wyłapał momentalnie spojrzenie dziewczynki, która zaśmiała się, jakby usłyszała coś wyjątkowo głupiutkiego i w geście pocieszenia poklepała czarodzieja po policzku. Nigdy nie próbował i nie chciał zastępować jej ojca. To nie od niego zależała ta decyzja - Anthony nieważne jak bardzo chciał zapomnieć o posiadaniu dziecka, jak bardzo chciał się tego wyprzeć, miał pozostać rodzicem już do końca swoich dni. Kiedyś Vane uważał, że przez to jego podejście Melanie coś traciła, ale prawda była taka, że nie tęskniła za czymś, czego nie znała. Nie wyglądała nigdy na nieszczęśliwą, zagubioną, niezorientowaną. Patrząc na nią, Jayden nie był w stanie nie czuć szczerej dumy i radości z faktu, że mógł być świadkiem jej dorastania, pierwszych kroków, pierwszego słowa, pierwszego razu, gdy wypowiedziała krótkie Jay. A teraz jej reakcji na widok małego życia. To nie było tak, że byli niekompletni, bo prawdziwą całość mężczyzna mógł czuć, dzieląc się tymi momentami z Rose i jej córką. I nieważne, że zakładał własną rodzinę - dla niego one były jej nierozerwalną częścią.
Częścią, która mogła uczestniczyć w jego aktualnym szczęściu. Tuż przed wejściem Roselyn, dziewczynka zsunęła się na powrót na miękki dywan i złapała w małe rączki lunaskop. I chociaż na co dzień była nim zafascynowana, to trójka nowych żyjątek całkowicie pochłonęła jej uwagę. Więc trwali w ciszy i w podziwianiu śpiących niewiniątek, próbując zrozumieć, co się naprawdę wydarzyło. Dopiero też słowa przyjaciółki wyrwały mężczyznę z dziwnego zawieszenia, które zdawało się trwać zarówno całe eony, jak i kilka sekund. Zostanę. - Nie. Przestań. Musisz się wyspać - odparł od razu, podnosząc wzrok na Roselyn. Wiedział, że chciała dobrze i chciała się odpowiednio zająć świeżo upieczoną matką, jednak Jayden nie mógł na to pozwolić. Nie dlatego, że jej nie ufał, ale dlatego, że bardzo dobrze ją znał. - Jeśli tu zostaniesz, oboje wiemy, że tego nie zrobisz - dodał i posłał jej ciepły, ale też nieco przełamujący wyobrażenia uśmiech. - Możesz zostawić Melanie. Jej pokój wciąż jest niezmieniony i wrócisz po nią po pracy - zaproponował, posyłając dziewczynce porozumiewawcze spojrzenie. Wiedział, że aż paliła się, żeby poeksplorować nie tylko dom, lecz również trwać przy chłopcach. Następne pytania nieco go zaskoczyły, jednak nic dziwnego - wszystko było takie dojmujące, a jemu aż brakowało słów, by wyrazić to, co czuł. Już wiesz, jakie nadacie im imię? Jak się czujesz? Dobry szok, prawda? - Ja.. Ja nie wiem - zdołał tylko wybąknąć, czując, jak policzki zaszły mu różem z zawstydzenia. Bo naprawdę nie wiedział! - Myśleliśmy o jednym imieniu, a teraz musimy skombinować jeszcze dwa - zaśmiał się, czując znów kolejną falę szczęścia. Nawet nie wiedział, że imiona spoczną całkowicie na jego barkach, a następny poranek z pięknego snu zamieni się w koszmar. Całkowicie jednak nieświadomy milczał jakiś dłuższy moment i odezwał się dopiero wtedy, gdy opanował już część emocji w głosie. - Jeśli moje życie do czegokolwiek zmierzało, to właśnie do tej chwili - mruknął cicho, nachylając się i składając na każdej pachnącej niewinnością główce pocałunek. I dopiero wtedy podniósł wzrok na przyjaciółkę, by w spojrzeniu zawrzeć wszystkie uczucia, których nie umiał nazwać, a zawarł w tym momencie i jednym słowie. - Dziękuję.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie mogłabym ci tego zrobić - zaśmiała się szczerze, spoglądając na Jaydena z lekką nutą rozczulenie. Właściwie ,odmawiała mu z tego samego powodu, przez który on nie chciał by została z nimi. Oczywiście, że chciałby zająć się Melanie i dać odpocząć Rose. Z pewnością przyjąłby na barki każdy ciężar jaki nosiła Roselyn czy jej córka. Przez te wszystkie lata będąc blisko niego wiedziała, że jeśli chodziło o pomoc bliskiej osobie - nawet tą najmniejszą - rzadko kiedy się wahał. Nauczyła się jednak, że nie można jej było tego wykorzystywać, nie można było żerować na jego lojalności i oddaniu. Być może za bardzo się nad tym umartwiała, był przecież dorosłym człowiekiem, który podejmował świadome decyzję. Znała go jednak dobrze i wiedziała, że za pewne granice powinna odpowiadać ona. Że nawet w tak trywialnej sytuacji jak zaopiekowanie się małą Melanie, powinna czuwać nad tym, żeby nie zrzucić na niego zbyt wiele. Teraz właśnie czuła, że byłoby to zbyt wiele. Uroczym było, że młody ojciec nie wiedział jeszcze co go niedługo czeka. Nawet jej ciężko było sobie wyobrazić jak będą wyglądały ich noce, gdy płacz jednego chłopca będzie budził kolejne. Dlatego nie chciała zrzucać na niego opieki na niego Mel, która szukała uwagi wuja za każdym razem, gdy tylko się spotykali. Z pewnością nie dzisiaj, gdy zdaniem Rose potrzebowali po prostu spokoju, aby przygotować się na nadchodzące dni. - I nie przejmuj się mną. Odeśpię jutro po pracy, nic mi się nie stanie - dodała, marszcząc lekko nos. Przyzwyczaiła się już do długich dyżurów i tego, że po tym nie zawsze przychodził odpoczynek. - To nic ponad moje siły, ale jeśli tak uważasz, zostawię was. I na pewno odwiedzę niebawem - uśmiechnęła się łagodnie, głaszcząc główkę dziecka. Rozczulały ją. Nie zdawała sobie sprawę z tego jak szybko minęło te pięć lat. Czasami zdawało jej się, że to było wieki temu, że była pewna granica, którą wyznaczyło odejście Anthony’ego. Że wszystko co działo się przed było w zupełnie innym życiu. Patrząc na synów Jaya, wydawało jej się, że zaledwie wczoraj tuliła nowo narodzoną Mel i biła się z prześmieszną obawą, że zaraz ją upuści albo, że będzie trzymać ją zbyt mocno. Zasypiała czując jej zapach, nie chcąc rozstawać się z nią nawet na chwilę. Teraz pięcioletnia Melanie siedziała na dywanie i nie potrzebowała jej tak bardzo jak kiedyś. Lubiła bawić się z Jayem i kompletnie nie dopraszała się o towarzystwo matki. Samotnie bawiła się przyrządami astronomicznymi, z chęcią pozwalała na to, aby do zabawy porwali ją inni pracownicy lecznicy. Wciąż była jej małą, niesamodzielną córką, a jednak z każdym krokiem oddalała się. Wyrastała z Rose. Nie chciała się jeszcze tym przejmować. Było o kilkanaście lat za wcześnie, aby bać się, że kiedyś zostanie samotna, że kiedyś Mel wyfrunie z gniazda. Dziś jednak czuła jak szybko pędzi czas, że zanim się nie obejrzy Melanie będzie miała dziesięć, a potem piętnaście lat. Chciałaby to na chwilę zatrzymać. Żeby Melanie jak najdłużej była jej małą córeczką, ale to była tylko mała sentymentalna tęsknota. Oczywiście, że chciała patrzeć jak dorasta, jak odkrywa siebie, staje się kimś zupełnie innym, sobą.
- Na dobrą sprawę, jeśli mieliście kilka opcji te wciąż są dostępne - odpowiedziała mu.
Policzki Jaydena oblały się rumieńcem, zdawało jej się teraz, że był jak otwarta księga - a może tylko tak bardzo utożsamiała się z jego uczuciami, że wydawało jej się, że potrafi sobie wyobrazić to co teraz czuje. Sprawiał wrażenie tak bardzo szczęśliwego. Palcami lekko zaczepiła mankiet koszuli przyjaciela. - Widzę, dawno cię takiego nie widziałam, a może nawet nigdy. - Nie musiał mówić więcej. Widziała to. Potrafiła poczuć jego szczęście. Znała je, a teraz znał je i on. Po latach zdawało się, że nie mogę się o sobie już niczego nowego nauczyć, a jednak kilkanaście lat później wciąż się poznawali.
Oparła podbródek o splecione na oparciu fotela dłonie, przyglądając się chłopcom. Na usta cisnęło się zwykłe zaprzeczenie. Nie ma za co zatańczyło na języku. - Cieszę się, że mogę tu z tobą być - odpowiedziała jednak i ponownie sięgnęła do pulchnego dziecięcego policzka. Nie potrafiła się opanować. - Są tacy uroczy. Zrobią z twojego życia piekło - parsknęła krótkim rozczulonym śmiechem. Mogła wyobrazić sobie trzech ciekawych świata Vane’ów prowadzących ich rodziców za rękę w stronę skraju załamania psychicznego. - Ale to będzie cudowne piekło - dodała po chwili. Bo przecież ostatecznie nie liczyły się te nieprzespane noce i poznawanie nowych odcieni własnej cierpliwości. To wszystko przemijało, a pozostawała miłość, przywiązanie i ciepło domowego ogniska.
Nie chciała myśleć nawet o tym co czeka ich zza bezpiecznymi murami domu Jaydena. Ani ich, ani jej córki. Okropne czasy,. Nie w takim świecie powinni wychowywać dzieci. Czasami czuła jak strach przed nadchodzącą przyszłością odbiera jej zdrowe zmysły. Co mogli czuć Jayden i Pomona? Wiedząc o listach gończych, o tym, ze ten cudny dzień musiał być tajemnicą dla całego świata. Że w takim świecie nie było miejsca dla wrażliwych, sentymentalnych ludzi. Nie chciała, aby Melanie wrastała w taką rzeczywistość. Uczyła się nienawiści i podziałów. Stała się tego częścią. Nie mogli uratować swoich dzieci przed ich własnym światem. Parszywym życiem, które sprowadziło na nich ich własne pokolenie. Przeżyli dwie wojny - tą mugolską i tą czarodziejów, a potem sami rozpętali kolejną. Gdyby wierzyła w los i mistycyzm, powiedziałaby, że są przeklęci. Te myśli wkradały się nawet w te najlepsze momenty, zatruwały je swoim jadem. Nie powiedziała tego jednak na głos. Nie chciała mu tego niszczyć. Stała się fatalistką, nie mogła w sobie tego wyleczyć.
- Na dobrą sprawę, jeśli mieliście kilka opcji te wciąż są dostępne - odpowiedziała mu.
Policzki Jaydena oblały się rumieńcem, zdawało jej się teraz, że był jak otwarta księga - a może tylko tak bardzo utożsamiała się z jego uczuciami, że wydawało jej się, że potrafi sobie wyobrazić to co teraz czuje. Sprawiał wrażenie tak bardzo szczęśliwego. Palcami lekko zaczepiła mankiet koszuli przyjaciela. - Widzę, dawno cię takiego nie widziałam, a może nawet nigdy. - Nie musiał mówić więcej. Widziała to. Potrafiła poczuć jego szczęście. Znała je, a teraz znał je i on. Po latach zdawało się, że nie mogę się o sobie już niczego nowego nauczyć, a jednak kilkanaście lat później wciąż się poznawali.
Oparła podbródek o splecione na oparciu fotela dłonie, przyglądając się chłopcom. Na usta cisnęło się zwykłe zaprzeczenie. Nie ma za co zatańczyło na języku. - Cieszę się, że mogę tu z tobą być - odpowiedziała jednak i ponownie sięgnęła do pulchnego dziecięcego policzka. Nie potrafiła się opanować. - Są tacy uroczy. Zrobią z twojego życia piekło - parsknęła krótkim rozczulonym śmiechem. Mogła wyobrazić sobie trzech ciekawych świata Vane’ów prowadzących ich rodziców za rękę w stronę skraju załamania psychicznego. - Ale to będzie cudowne piekło - dodała po chwili. Bo przecież ostatecznie nie liczyły się te nieprzespane noce i poznawanie nowych odcieni własnej cierpliwości. To wszystko przemijało, a pozostawała miłość, przywiązanie i ciepło domowego ogniska.
Nie chciała myśleć nawet o tym co czeka ich zza bezpiecznymi murami domu Jaydena. Ani ich, ani jej córki. Okropne czasy,. Nie w takim świecie powinni wychowywać dzieci. Czasami czuła jak strach przed nadchodzącą przyszłością odbiera jej zdrowe zmysły. Co mogli czuć Jayden i Pomona? Wiedząc o listach gończych, o tym, ze ten cudny dzień musiał być tajemnicą dla całego świata. Że w takim świecie nie było miejsca dla wrażliwych, sentymentalnych ludzi. Nie chciała, aby Melanie wrastała w taką rzeczywistość. Uczyła się nienawiści i podziałów. Stała się tego częścią. Nie mogli uratować swoich dzieci przed ich własnym światem. Parszywym życiem, które sprowadziło na nich ich własne pokolenie. Przeżyli dwie wojny - tą mugolską i tą czarodziejów, a potem sami rozpętali kolejną. Gdyby wierzyła w los i mistycyzm, powiedziałaby, że są przeklęci. Te myśli wkradały się nawet w te najlepsze momenty, zatruwały je swoim jadem. Nie powiedziała tego jednak na głos. Nie chciała mu tego niszczyć. Stała się fatalistką, nie mogła w sobie tego wyleczyć.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie znał przyszłości. Nawet tej najbliższej. Nikt nigdy nie znał i poznać nie miał, dopóki nie nadeszła. Jayden trwał przy swoich przekonaniach, w których należało troszczyć się o bieżącą chwilę i trwać w niej, lecz nie zapominać o nadchodzących dniach. Jednak nie starać się przekroczyć granic dla człowieka niedostępnych. Dlatego właśnie nie widział odpowiedzi w astrologii czy próbach wieszczenia, bo nie uważał tego za naukę - co gwiazdy i fusy z kawy mogły wiedzieć o przyszłości, skoro opowiadały przeszłość? Rozumiał uczenie się na błędach, lecz nie powierzanie swojego losu czemuś, co znać go nie mogło. Ludzkość nie powinna była też próbować sięgać tam, gdzie nie mogła. Wszak Jayden wiedząc to, co miało się wydarzyć jeszcze tej nocy, nie potrafiłby docenić trwającego właśnie momentu. A cały świat wymagał od niego uwagi dokładnie na ów chwili - niesamowicie ulotnej i delikatnej jak dzieci, które trzymał w ramionach. I było idealnie. Lepiej nawet, jednak nie wynaleziono słowa, które odpowiednio, by ów stan opisywało, więc perfekcyjnie musiało wystarczyć. Czego mógł chcieć więcej? Miał szczęście, tulił je do siebie i dzielił się nim z najbliższymi ludźmi. I chociaż Pomona wymęczona do granic możliwości z tego trudu po prostu zasnęła, serce i myśli jej męża były z nią i nie odstępowały jej ani na krok. Jakżeby zresztą mogły? Ich wspólne dzieci miały być do końca życia świadkiem połączenia, które współdzielili i które sprowadzili na świat. Bo bez względu na to, co miało się wydarzyć, tego etapu historii nie mogli wymazać czy ukryć. Jeśli sądził kiedyś, że wiedział, czym była miłość - te wszystkie momenty były niczym w porównaniu z wybuchem pierwotności ów emocji właśnie tej nocy, w jego własnym domu. Zapewne po wszystkim, gdy miały one opaść, sam miał czuć drastyczne wymęczenie, lecz siedząc na kanapie w salonie, wcale nie docierały do niego ów informacje. Zdawać by się mogło, że odezwał się w nim dawny Jayden, który żył dzięki uczuciom i towarzystwu innych - i chociaż nigdy w ten sposób, Roselyn z łatwością mogła dostrzec przebłysk przeszłych dni. Gdy jej przyjaciel nie nosił na swoich barkach tych trudnych i tych nowych doświadczeń. Spytany jednak nigdy nie zamieniłby bólu, rozgoryczenia oraz łez na inne zwieńczenie, niż to, które właśnie się odbywało. Z dwójką postaci zajmujących szczególne miejsce w jego sercu. - Te twoje siły też mają swoje granice, wiesz? - odparł, mrużąc oczy i kręcąc delikatnie głową na słowa kobiety, ale zaraz też się roześmiał. Mówił poważnie, jednak nie był w stanie być na nią zły. Nie w tym momencie, jednak troska o jej dobro nie została stłumiona faktem posiadania dzieci. Nie zaburzało mu to pola trzeźwego postrzegania świata. I nie mógł w pewien sposób nie odczuwać podobieństwa do chwili, w której po raz pierwszy wziął malutkie ciało Melanie w ręce. Była jedna, była większa od jego synów, lecz wciąż niewielka. Uroczo rozbrajająca i tętniąca milczącą miłością. Ciepłem, światłem, których nikt inny nie mógł wytworzyć. To samo czuł i teraz, chociaż w przyszłości jego myśli miały zjednać się z myślami Roselyn. I przed porodem odczuwał lęk na samą myśl o tym, jaki świat miał czekać na jego dzieci. W jakim świecie miało im przyjść dorastać i żyć. Świadomość pozostawionych w Hogwarcie uczniów pozbawionych rodzin oraz domów sprawiała, że jeszcze bardziej nienawidził tej wojny. Zniszczenia oraz cierpienia, jakie ze sobą niosła i bezsensowności. Rozumiał obie strony, lecz równocześnie obie strony nie miały racji i krzywdziły innych. Zupełnie jakby bogowie zeszli na ziemię i nie patrzyli na tych, którzy ginęli podczas ich walk. Czy jego pokolenie miało zakończyć to szaleństwo, czy miało ono zniszczyć ich wszystkich i dopiero następne linie czarodziejów miały odbudować własną, nową rzeczywistość na zgliszczach dawnej? Nie wiedział. Wiedział tylko tyle, że chciał zrobić, co było w jego mocy, by zapewnić bezpieczeństwo i szczęście najmłodszym. Łącznie z tymi, którzy dopiero się narodzili i tymi, którzy dopiero mieli przyjść.
Dostrzegając drobne palce przyjaciółki na swojej koszuli, podniósł na nią ponownie spojrzenie i mogła dostrzec, że był na tej cienkiej granicy szczęścia, wzruszenia, wdzięczności. Tak wiele się w nim działo, a on nie umiał powiedzieć czegokolwiek z sensem. Znała go i wiedział, że nie musiał nic mówić, ale równocześnie odkrywali nowe płaszczyzny siebie - zupełnie jakby te dwie dekady znajomości nie wystarczyły na dostrzeżenie w sobie nawzajem każdej drobiny ukrywającej się w ludzkiej duszy. A to oznaczało niekończące się tajemnice do odkrycia. - Nic nie mów. Nie wyobrażam sobie, żeby miało was tu zabraknąć - odparł momentalnie, zerkając też na Melanie, której posłał ciepły uśmiech, bo taka była prawda. Wszystko było na swoim miejscu - one również i nie chciał nawet myśleć, co by było, gdyby miało ich zabraknąć. W jego życiu oraz w tym konkretnym momencie. Są tacy uroczy. Zrobią z twojego życia piekło. Nie był w stanie się powstrzymać, ale parsknął śmiechem, doprowadzając do poruszenia się jednego z dzieciątek. W końcu kontrast, który wypływał z ust przyjaciółki, był komiczny, ale równocześnie zawierał w sobie prawdę. Sama relacja z Pomoną początkowo wydawała się być bezproblemowa, ale im dalej w las, tym czyhało coraz więcej pułapek. Pułapek, które potrafiły kąsać i wstrzykiwać toksyczny jad. Teraz jednak nie myślał o tym złych konsekwencjach - nie potrafił nawet sprowadzić umysłu do tego poziomu. - A może to nie oni je wywołają? - zaśmiał się w odpowiedzi, nie wiedząc, jak znamienne miały być jego słowa. W tym momencie nie odwoływał się do niczego konkretnego, jednak wystarczyła jeszcze chwila, by szczęście obrócić w perzynę. Cieszył się nim więc póki tylko mógł - jak gdyby wszechświat chciał przesycić go radością do granic, przygotowując go na nadchodzący cios. - Chcesz go potrzymać? - spytał cicho po dłuższej chwili milczenia i wskazał spojrzeniem Roselyn chłopca, na której główce spoczywała jej dłoń. - Arden - powiedział, jeszcze zanim zdążyła odpowiedzieć. - Od Edenu, bo urodził się pierwszy i pierwszy zaistniał. Samuel. I Cassian - mówił, patrząc po kolejnych dzieciach. Trójka braci, którzy nosili w sobie magię i którzy mieli być równocześnie przyszłością swojego ojca. Zapatrzonego i martwiącego się teraz o ziemię tak samo mocno jak o niebo.
Dostrzegając drobne palce przyjaciółki na swojej koszuli, podniósł na nią ponownie spojrzenie i mogła dostrzec, że był na tej cienkiej granicy szczęścia, wzruszenia, wdzięczności. Tak wiele się w nim działo, a on nie umiał powiedzieć czegokolwiek z sensem. Znała go i wiedział, że nie musiał nic mówić, ale równocześnie odkrywali nowe płaszczyzny siebie - zupełnie jakby te dwie dekady znajomości nie wystarczyły na dostrzeżenie w sobie nawzajem każdej drobiny ukrywającej się w ludzkiej duszy. A to oznaczało niekończące się tajemnice do odkrycia. - Nic nie mów. Nie wyobrażam sobie, żeby miało was tu zabraknąć - odparł momentalnie, zerkając też na Melanie, której posłał ciepły uśmiech, bo taka była prawda. Wszystko było na swoim miejscu - one również i nie chciał nawet myśleć, co by było, gdyby miało ich zabraknąć. W jego życiu oraz w tym konkretnym momencie. Są tacy uroczy. Zrobią z twojego życia piekło. Nie był w stanie się powstrzymać, ale parsknął śmiechem, doprowadzając do poruszenia się jednego z dzieciątek. W końcu kontrast, który wypływał z ust przyjaciółki, był komiczny, ale równocześnie zawierał w sobie prawdę. Sama relacja z Pomoną początkowo wydawała się być bezproblemowa, ale im dalej w las, tym czyhało coraz więcej pułapek. Pułapek, które potrafiły kąsać i wstrzykiwać toksyczny jad. Teraz jednak nie myślał o tym złych konsekwencjach - nie potrafił nawet sprowadzić umysłu do tego poziomu. - A może to nie oni je wywołają? - zaśmiał się w odpowiedzi, nie wiedząc, jak znamienne miały być jego słowa. W tym momencie nie odwoływał się do niczego konkretnego, jednak wystarczyła jeszcze chwila, by szczęście obrócić w perzynę. Cieszył się nim więc póki tylko mógł - jak gdyby wszechświat chciał przesycić go radością do granic, przygotowując go na nadchodzący cios. - Chcesz go potrzymać? - spytał cicho po dłuższej chwili milczenia i wskazał spojrzeniem Roselyn chłopca, na której główce spoczywała jej dłoń. - Arden - powiedział, jeszcze zanim zdążyła odpowiedzieć. - Od Edenu, bo urodził się pierwszy i pierwszy zaistniał. Samuel. I Cassian - mówił, patrząc po kolejnych dzieciach. Trójka braci, którzy nosili w sobie magię i którzy mieli być równocześnie przyszłością swojego ojca. Zapatrzonego i martwiącego się teraz o ziemię tak samo mocno jak o niebo.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W chwilach takich jak te trudno było oprzeć się cieniom, które wdzierały się nawet przez bezpieczne mury domu Jaydena. Świadomości, że gdzieś daleko stąd, w innym miejscu na świat przychodzi dziecko, którego rodzice nie są w stanie zapewnić mu bezpieczeństwa, zdani na niełaskę świata. Nie. Wcale nie chciała dopuszczać do siebie tych myśli. Dziś Killarney pochłonęła światłość, radość. Nic nie powinno zaburzać tej chwili. Nawet rozbiegane myśli paranoicznej ciotki. Było idealnie, prawda? Tak jak być powinno. Na świat przyszli synowie jej przyjaciela. Trzech zdrowych chłopców, a ich matka przetrwała ciężki poród. Szczęściu czasami zdarzało się jeszcze do nich uśmiechnąć. To była ta chwila. Ten moment. Jeden z niewielu gdy w tym ponurym świecie, gdy dane było im się po prostu cieszyć. Nie myśleć o tym, że już za kilka godzin wstanie świt, że zacznie się kolejny dzień, który wystawić ich może na próbę. Gdy wszystko było ulotne, trzeba było trzymać się tego co pewne, a pewnym była przynależność do tej małej rodziny, możliwość dzielania z nimi tej chwili. To był uśmiech bogów. To było wspomnienie na ponure dni. Takie, które rozgrzewało serce i przynosiło nadzieje. Świat się wcale nie kończył, bo przecież nie należał do nich. To była wyłącznie ich arogancja. Oni przemijali, jak każde kolejne pokolenie, zostawiając po sobie ledwie namacalne ślady. Dziś oni mieli kontrolę, za kilkadziesiąt lat będą jedynie starcami, którzy obserwować będą nowy świat, który zbudują ci, którzy nadejdą po nich. Czasami zdawało jej się, że Melanie nie należy do tego miejsca. Nie ze swoją niewinnością, ciepłem, które nosiła w sercu. Ale przecież kto miał pozostać, gdy oni odejdą? Gdy im wszystkim zbraknie już sił. Ona była nadzieją. Tą największą. I nią byli synowie Jaydena. Ten jeden wieczór powinni nosić w sobie jedynie szczęście. Wydrzeć je z mroków, bez poczucia winy, bez strachu przed kolejnym dniem. Bo przecież cienie sięgały nawet tu, prawda? Ciągnąc się uliczkami magicznych miasteczek, wysuwając się spod zmaltretowanego wilgocią i wiatrem listu gończego - poszukiwana żywa lub martwa.
Jednak nawet to dzisiaj zdawało się nie zaburzać szczęścia przyjaciela. Znała go na tyle by wiedzieć, że nie był człowiekiem skłonnym do bawienia się w gry pozorów. Widziała na jego twarzy szczęście i w nie wierzyła. Nie dziś mieli to pojąć. Nie dziś mieli o tym rozprawiać i dzielić się strachem. To wydarzenie zamykało się na nowo narodzonych chłopcach.
- Nie martw się, znam je - odparła krótko, bardziej pochłonięta obserwacją dzieci, niż dźwiękiem własnych słów. - Zresztą… Jeśli mam się przemęczać to tylko w taki sposób - odparła, uśmiechając się nieznacznie.
Dzieci jej nie rozczulały. Przynajmniej nie w takim stopniu, że mijając je na ulicach skradały jej całą uwagę, pochłaniały wszystko. Nie kochała ich w sposób w jaki ludzie zdawali się kochać szczeniaki psidwaków czy rozleniwione kuchgary. Widziała w nich niewinność, nawoływały wspomnienie. Nosiła w sobie cierpliwość i doświadczenie, które sprawiało, że potrafiła sobie z nimi radzić. Kochała Melanie, obserwować jej gesty, mimikę i słuchać jej słów. Teraz patrząc na synów przyjaciela, czuła że rodzi się w niej zupełnie inny rodzaj miłości. Nie urodziła ich, ani nie miała nazywać swoimi dziećmi. Czuła jednak, że te uczucie rośnie w niej w zupełnie inny sposób. - Ja teraz też nie - mruknęła, delikatnie przyciskając dłoń do dziecięcego policzka. - Jesteś ciekawy jacy będą? - zapytała, spoglądając w oczy astronoma - Pamiętam jak starałam się zgadnąć czyje oczy będzie miała Melanie. Po kim będzie miała nos, jak będzie wyglądać. Wszyscy próbowali zgadnąć do kogo jest podobna. A potem jaki charakter będzie miała.. - pokręciła głową. Oczywiście, że to nie miało większego sensu. Bo przecież to nie należało do nich. Patrząc na Melanie na pierwszy rzut oka ciężko było dojrzeć podobieństwo między nią, a Rose. Miała oczy Anthony’ego i tak bardzo jasne włosy, że zdawało się że nigdy już nie pociemnieją. Jedynie lekko zadarty nos, dołeczki, które wywołać można było tylko uśmiechem, zdradzały pokrewieństwo z Roselyn. Ciężko było doszukiwać w dziecięcych zachowaniach śladów ich dorosłych rodziców, a jednak czasami próbowała sobie wyobrazić kim będzie jej mała córka. Może podobnie jak jej przodkowie sięgnie po miotłę, a może narodzi się w niej podobna fascynacja jaką Rosie dzieliła ze swoją matką. Rzadko kiedy myślała o tym, że pójść może w ślady ojca. Ta myśl wydawała się być zbyt odległa, by ją złapać.
Usta wygięły się w przykrej imitacji uśmiechu. - A może to oni przyniosą jego koniec - odparła. Ciężko było wyobrazić sobie co będzie dalej. Jak długo będzie trwać ten terror. Kilka kolejnych miesięcy czy może z czasem nowy reżim stanie się chlebem powszednim. Wtedy dla nich nie będzie tu miejsca. Nie dla Rose, ani dla Melanie - noszącej nazwisko buntowników i pariasów. Chciała jednak wierzyć, że wychowają ludzi mądrzejszych niż oni sami.
- Arden - powtórzyła, starannie wymawiając każdą zgłoskę. Dłonie delikatnie odebrały zawiniątko z ramion Jaydena i przycisnęły je do piersi uzdrowicielki. Niemalże nie czuła jego ciężaru. Mała Melanie z zaciekawieniem wspięła się po połach spódnicy matki, zaglądając przez jej ramiona. Krótkim wstydliwym ruchem dotknęła dziecięcej rączki. Przez chwilę oddały się tej chwili, kołysząc się w rytmie znanej jedynie Roselyn piosenki. - Wiem, że nie chcesz w żaden sposób mnie wykorzystywać albo myślisz, że prosisz o zbyt wiele. Ale te kilka pierwszych dni, kilka pierwszych tygodni będzie ciężkie. Pomona musi odpocząć i ty też. My też nie byliśmy sami. Zawsze był ktoś kto wyciągnął pomocną dłoń. Nie myśl, że sobie nie radzicie. Wszystko przychodzi z czasem. Dlatego pisz do mnie. Chcę wam pomóc. To jedyne co mogę dla was zrobić - powiedziała, wciąż wpatrując się w twarz chłopca. - Poza tym jak mogłabym wam odmówić? - uśmiechnęła się, unosząc wzrok w kierunku Jaydena. - Zostawię was samych. Zostanę jeszcze przez kilka godzin, żeby dopilnować czy wszystko jest tak jak być powinno.
Jednak nawet to dzisiaj zdawało się nie zaburzać szczęścia przyjaciela. Znała go na tyle by wiedzieć, że nie był człowiekiem skłonnym do bawienia się w gry pozorów. Widziała na jego twarzy szczęście i w nie wierzyła. Nie dziś mieli to pojąć. Nie dziś mieli o tym rozprawiać i dzielić się strachem. To wydarzenie zamykało się na nowo narodzonych chłopcach.
- Nie martw się, znam je - odparła krótko, bardziej pochłonięta obserwacją dzieci, niż dźwiękiem własnych słów. - Zresztą… Jeśli mam się przemęczać to tylko w taki sposób - odparła, uśmiechając się nieznacznie.
Dzieci jej nie rozczulały. Przynajmniej nie w takim stopniu, że mijając je na ulicach skradały jej całą uwagę, pochłaniały wszystko. Nie kochała ich w sposób w jaki ludzie zdawali się kochać szczeniaki psidwaków czy rozleniwione kuchgary. Widziała w nich niewinność, nawoływały wspomnienie. Nosiła w sobie cierpliwość i doświadczenie, które sprawiało, że potrafiła sobie z nimi radzić. Kochała Melanie, obserwować jej gesty, mimikę i słuchać jej słów. Teraz patrząc na synów przyjaciela, czuła że rodzi się w niej zupełnie inny rodzaj miłości. Nie urodziła ich, ani nie miała nazywać swoimi dziećmi. Czuła jednak, że te uczucie rośnie w niej w zupełnie inny sposób. - Ja teraz też nie - mruknęła, delikatnie przyciskając dłoń do dziecięcego policzka. - Jesteś ciekawy jacy będą? - zapytała, spoglądając w oczy astronoma - Pamiętam jak starałam się zgadnąć czyje oczy będzie miała Melanie. Po kim będzie miała nos, jak będzie wyglądać. Wszyscy próbowali zgadnąć do kogo jest podobna. A potem jaki charakter będzie miała.. - pokręciła głową. Oczywiście, że to nie miało większego sensu. Bo przecież to nie należało do nich. Patrząc na Melanie na pierwszy rzut oka ciężko było dojrzeć podobieństwo między nią, a Rose. Miała oczy Anthony’ego i tak bardzo jasne włosy, że zdawało się że nigdy już nie pociemnieją. Jedynie lekko zadarty nos, dołeczki, które wywołać można było tylko uśmiechem, zdradzały pokrewieństwo z Roselyn. Ciężko było doszukiwać w dziecięcych zachowaniach śladów ich dorosłych rodziców, a jednak czasami próbowała sobie wyobrazić kim będzie jej mała córka. Może podobnie jak jej przodkowie sięgnie po miotłę, a może narodzi się w niej podobna fascynacja jaką Rosie dzieliła ze swoją matką. Rzadko kiedy myślała o tym, że pójść może w ślady ojca. Ta myśl wydawała się być zbyt odległa, by ją złapać.
Usta wygięły się w przykrej imitacji uśmiechu. - A może to oni przyniosą jego koniec - odparła. Ciężko było wyobrazić sobie co będzie dalej. Jak długo będzie trwać ten terror. Kilka kolejnych miesięcy czy może z czasem nowy reżim stanie się chlebem powszednim. Wtedy dla nich nie będzie tu miejsca. Nie dla Rose, ani dla Melanie - noszącej nazwisko buntowników i pariasów. Chciała jednak wierzyć, że wychowają ludzi mądrzejszych niż oni sami.
- Arden - powtórzyła, starannie wymawiając każdą zgłoskę. Dłonie delikatnie odebrały zawiniątko z ramion Jaydena i przycisnęły je do piersi uzdrowicielki. Niemalże nie czuła jego ciężaru. Mała Melanie z zaciekawieniem wspięła się po połach spódnicy matki, zaglądając przez jej ramiona. Krótkim wstydliwym ruchem dotknęła dziecięcej rączki. Przez chwilę oddały się tej chwili, kołysząc się w rytmie znanej jedynie Roselyn piosenki. - Wiem, że nie chcesz w żaden sposób mnie wykorzystywać albo myślisz, że prosisz o zbyt wiele. Ale te kilka pierwszych dni, kilka pierwszych tygodni będzie ciężkie. Pomona musi odpocząć i ty też. My też nie byliśmy sami. Zawsze był ktoś kto wyciągnął pomocną dłoń. Nie myśl, że sobie nie radzicie. Wszystko przychodzi z czasem. Dlatego pisz do mnie. Chcę wam pomóc. To jedyne co mogę dla was zrobić - powiedziała, wciąż wpatrując się w twarz chłopca. - Poza tym jak mogłabym wam odmówić? - uśmiechnęła się, unosząc wzrok w kierunku Jaydena. - Zostawię was samych. Zostanę jeszcze przez kilka godzin, żeby dopilnować czy wszystko jest tak jak być powinno.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Oboje z Roselyn zdawali sobie sprawę, że dzieci były czymś więcej niż przyszłością. Oni teraz walczyli o lepsze dni, bezpieczne i szczęśliwe dla nowego pokolenia, lecz to właśnie dorastający czarodzieje mieli go tworzyć, podtrzymywać. Lub zniszczyć. Ich rodzice już teraz byli podzieleni i szarpali się między sobą o dziedzictwo. Jednak czy cokolwiek miało zostać dla tych, którzy mieli nadejść po nich? Jaydenowi coraz częściej wydawało się, że pozostawią po sobie zgliszcza. Wyniszczą się wzajemnie i nic już nie zostanie. Jednak to i tak była lepsza wizja niż powykręcany świat pełen strachu i nierówności, który rozwijał się właśnie w tym momencie, zagrażając wszelkiemu życiu. Astronom nie chciał, by jego dzieci były skażone ów złem i zamierzał je za wszelką cenę chronić - zresztą nie tylko swoje, lecz uczniów, Melanie... Każde niewinne życie, które nie było w stanie przetrwać, obronić się przed naporem presji zasługiwało na tę szansę. Na szansę normalności. Bezpieczeństwa. Poczucia bycia kochanym i istotnym. Nie wyobrażał sobie, co musiały przechodzić te dzieci, które były tego pozbawione. Znał część z nich, bo pełno niemożliwie okrutnych przypadków przetoczyło się przez jego kadencję w Hogwarcie - jako nauczyciel i jako uczeń mógł się z nimi zetknąć. Na nieszczęście. Czy i jego dzieci miały zostać złamane? Nie. Nie wyobrażał sobie tego, nie chciał nawet o tym myśleć, czy dopuszczać do siebie podszeptów tego rodzaju. I chociaż wcześniej był bombardowany wątpliwościami, w tym aktualnym momencie ich w sobie nie posiadał. Po prostu był. Czerpał z tego, co dawało mu życie i nie było możliwości, żeby na jego umysł przyczaił się złowrogi cień, jak w przypadku klęczącej obok Roselyn.
Jesteś ciekawy, jacy będą?
- Pomona powiedziała mi, że lepiej, żeby większość cech odziedziczyli po mnie, ale dla mnie to bez różnicy. Są piękni tacy, jacy są. I nic tego nie zmieni - odpowiedział, nie potrafiąc doszukać się znajomych ekspresji, rysów twarzy. Cała trójka miała gęste, ciemne czupryny, ale nikogo to nie zaskakiwało - ich rodzice byli pod tym względem jednolici. Małe oczka wciąż pozostawały jakby nieodgadnione, zasnute mgłą tajemnicy i wyjątkowości. Roześmiał się krótko, gdy jeden z chłopców kichnął. - Melanie ma zdecydowanie twój nos i charakter - dodał, podnosząc wzrok na przyjaciółkę i odnosząc się do jej słów. Nieważne, jak bardzo mała panna Wright miała w sobie z ojca, posiadała również wiele cech matki - obie strony zawierała w sobie i eksponowała we własny, wyjątkowy sposób. Tak samo miało być z Ardenem, Cassianem i Samuelem - mieli w sobie umacniać zarówno elementy Pomony, jak i te Jaydena. - Ciekawią mnie cali... - mruknął cicho, wdychając ten nowy, cudowny zapach. - Wiesz... Nikomu o tym nie mówiłem, ale obiecałem sobie, że będę wpierw ojcem. A później całą resztą. Chcę poświęcać im maksimum uwagi, chcę być przy wszystkich wzlotach i upadkach. Chcę ich nosić na rękach, do kiedy będzie to możliwe. Chcę odgrywać ważną rolę w ich życiach. Nie chcę być poza. - Być może Rose się tego nie spodziewała - tej deklaracji - ale chciał jej to powiedzieć. Odkryć przed nią coś, co pozostawało od czasu wiadomości o dziecku w jego umyśle. I co go kształtowało. Wiedział, że miał od teraz nieść na sobie odpowiedzialność o wiele większą, niż kiedykolwiek wcześniej. - Nie mogę ci tego zabronić. Jesteś w końcu matką chrzestną tego cudu - odparł, kapitulując przed upartą przyjaciółką i gdyby nie dzieci, które trzymał w ramionach, zapewne podniósłby ręce na znak poddaństwa. Tak. Bo ten poród i jego zwieńczenie były cudem. Jayden czuł to całym sobą i może nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo skomplikowana to była operacja i jak wiele zagrożeń w sobie niosła, wiedział, że bez Roselyn wyglądałoby to zupełnie inaczej. Być może umknęłoby im coś, co mogli teraz współdzielić - nie wspominając o oczywistej radości, którą cały Upper Cottage wręcz emanował. Dla mężczyzny nie było teraz ciemności, nie istniał smutek, nie istniało to, co działo się poza bezpiecznymi murami, które stworzył dla najbliższych. Byli tylko oni - jego synowie, Rose, Melanie i śpiąca Pomona.
Gdy skończyli rozmawiać, a Jayden dopilnował, żeby Roselyn deportowała się z powrotem do swojego domu w Dolinie Godryka - praktycznie wpychał jej świstoklik w ręce - świeżo upieczony ojciec mógł zostać sam ze swoimi małymi potomkami. Całą trójką, całą jego. Nie mógł nie czuć ciepła i miłości rozlewających się po całym jego wnętrzu i promieniujących na dzieci. Ardena, Cassiana i Sama. - Wasza mama będzie musiała przywyknąć - szepnął, ogarniając malutkie twarzyczki swoim oddechem w momencie wypowiadania tych słów, a uśmiech zatańczył mężczyźnie na ustach. Nie czekał jednak zbyt długo, nim wrócił na piętro i otworzył nieśmiało drzwi sypialni, w której w pościeli zakopana była Pomona. Zważając na to, by jej nie obudzić, Jayden usiadł obok na materacu i po prostu pozwalał, by zarówno w jego ramionach, jak i przy lewym boku spała jego. Żona i dzieci początkujące sobą coś więcej niż jedynie nieprzespane dni - tworzące z państwa Vane rodzinę.
|zt
Jesteś ciekawy, jacy będą?
- Pomona powiedziała mi, że lepiej, żeby większość cech odziedziczyli po mnie, ale dla mnie to bez różnicy. Są piękni tacy, jacy są. I nic tego nie zmieni - odpowiedział, nie potrafiąc doszukać się znajomych ekspresji, rysów twarzy. Cała trójka miała gęste, ciemne czupryny, ale nikogo to nie zaskakiwało - ich rodzice byli pod tym względem jednolici. Małe oczka wciąż pozostawały jakby nieodgadnione, zasnute mgłą tajemnicy i wyjątkowości. Roześmiał się krótko, gdy jeden z chłopców kichnął. - Melanie ma zdecydowanie twój nos i charakter - dodał, podnosząc wzrok na przyjaciółkę i odnosząc się do jej słów. Nieważne, jak bardzo mała panna Wright miała w sobie z ojca, posiadała również wiele cech matki - obie strony zawierała w sobie i eksponowała we własny, wyjątkowy sposób. Tak samo miało być z Ardenem, Cassianem i Samuelem - mieli w sobie umacniać zarówno elementy Pomony, jak i te Jaydena. - Ciekawią mnie cali... - mruknął cicho, wdychając ten nowy, cudowny zapach. - Wiesz... Nikomu o tym nie mówiłem, ale obiecałem sobie, że będę wpierw ojcem. A później całą resztą. Chcę poświęcać im maksimum uwagi, chcę być przy wszystkich wzlotach i upadkach. Chcę ich nosić na rękach, do kiedy będzie to możliwe. Chcę odgrywać ważną rolę w ich życiach. Nie chcę być poza. - Być może Rose się tego nie spodziewała - tej deklaracji - ale chciał jej to powiedzieć. Odkryć przed nią coś, co pozostawało od czasu wiadomości o dziecku w jego umyśle. I co go kształtowało. Wiedział, że miał od teraz nieść na sobie odpowiedzialność o wiele większą, niż kiedykolwiek wcześniej. - Nie mogę ci tego zabronić. Jesteś w końcu matką chrzestną tego cudu - odparł, kapitulując przed upartą przyjaciółką i gdyby nie dzieci, które trzymał w ramionach, zapewne podniósłby ręce na znak poddaństwa. Tak. Bo ten poród i jego zwieńczenie były cudem. Jayden czuł to całym sobą i może nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo skomplikowana to była operacja i jak wiele zagrożeń w sobie niosła, wiedział, że bez Roselyn wyglądałoby to zupełnie inaczej. Być może umknęłoby im coś, co mogli teraz współdzielić - nie wspominając o oczywistej radości, którą cały Upper Cottage wręcz emanował. Dla mężczyzny nie było teraz ciemności, nie istniał smutek, nie istniało to, co działo się poza bezpiecznymi murami, które stworzył dla najbliższych. Byli tylko oni - jego synowie, Rose, Melanie i śpiąca Pomona.
Gdy skończyli rozmawiać, a Jayden dopilnował, żeby Roselyn deportowała się z powrotem do swojego domu w Dolinie Godryka - praktycznie wpychał jej świstoklik w ręce - świeżo upieczony ojciec mógł zostać sam ze swoimi małymi potomkami. Całą trójką, całą jego. Nie mógł nie czuć ciepła i miłości rozlewających się po całym jego wnętrzu i promieniujących na dzieci. Ardena, Cassiana i Sama. - Wasza mama będzie musiała przywyknąć - szepnął, ogarniając malutkie twarzyczki swoim oddechem w momencie wypowiadania tych słów, a uśmiech zatańczył mężczyźnie na ustach. Nie czekał jednak zbyt długo, nim wrócił na piętro i otworzył nieśmiało drzwi sypialni, w której w pościeli zakopana była Pomona. Zważając na to, by jej nie obudzić, Jayden usiadł obok na materacu i po prostu pozwalał, by zarówno w jego ramionach, jak i przy lewym boku spała jego. Żona i dzieci początkujące sobą coś więcej niż jedynie nieprzespane dni - tworzące z państwa Vane rodzinę.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrząc na Melanie ciężko było odgadnąć jak potoczą się jej losy. Świat tak samo okrutny jak i piękny stał przed nią otworem - gotowy, aby poznała go własnymi oczami, odrzucając pryzmat spojrzenia matki. Miała stać się odrębnością, doświadczyć zupełnie innego życia. Kiedyś ci wszyscy, których Rose znała, podziwiała i ci, których poglądy i zdolności do szerzenia terroru przerażały, będą tylko kilkoma słowami zapisanymi na kartach historii. Ideę jednak żyły znacznie dłużej niż ludzie, gnieździły się w umysłach, znajdowały odpowiednią ziemię, aby zasiać w niej nienawiść. Kiedyś to było kilku ślizgonów uzbrojonych w okrutne przezwiska i zbyt wysokie mniemanie o samym sobie, byli tylko dziećmi, kilkanaście lat później ich różdżki poznały najbardziej plugawy z odcieni magii. Przed tym chciała, a nie mogła jej ochronić. Nie miała wpływu na to czy w przyszłości będzie wieść podłe i niewdzięczne życie czy odnajdzie w nim radość, spełnienie i ciepło domowego ogniska. Teraz mogła jedynie trzymać ją za rękę, być blisko, próbować wychować tak, aby w przyszłości stała się mądrą i dobrą kobietą; by zaznała ciepła i potrafiła je dawać, by w przyszłości potrafiła znaleźć w sobie siłę, by podejmować ciężkie decyzję i przeżywać trudności. Wszystko inne pozostawało poza władzą rodzica. Dzieci były ich przyszłością oni stanowili teraźniejszość - miała nadzieję, że być może te nowe pokolenie będzie w stanie wyczytać prawdy z ich historii, zrozumieć ile warta była wojna i jak wiele przynosiła strat. Oni odebrali własnym potomkom dzieciństwo, nie powinni popełniać tych samych błędów, a jednak właśnie taki był bieg historii, zatruty ciągiem wciąż powtarzających się tragedii, konfliktów i sporów.
Próbowała odnaleźć w twarzyczkach chłopców odbicie ich ojca - kształt dobrze znanych oczu, zarys wysokiego czoła. Swojego rodzaju pięknem było dostrzeganie tych podobieństw - szukanie siebie we własnym dziecku, obserwowanie jak zaczyna dzielić podobną mimikę i gesty. W oczach Melanie odbijało się spojrzenie mężczyzny, który dawno temu złamał jej serce. Kochała je jednak, bo dla Rose należały już tylko do jej córki. - I uśmiech mojej mamy - wzrok skupił się na chwilę na dziewczynce, a gdy dłonią sięgnęła po zbłąkane pasmo, by założyć je za jej ucho, uśmiech nabrał odcieni ciepła, które wywoływała tylko ona. Miała uśmiech Elodie, a gdy się złościła - surową minę pana Wrighta. Błysk ekscytacji, gdy jej przyszywany wuj zaczynał opowiadać jej o gwiazdach, był już wyłącznie jej. Każdego dnia, tygodnia odnajdywała w niej coś nowego, tak jak być może w przyszłości będzie miała szansę zaobserwować w wypadku synów przyjaciela. Nie chciałaby odczuwać przykrego zaskoczenia, gdy po kilku długich latach zobaczy ich, dostrzeże jak dorośli. Być częścią tej drogi i być jej uważnym obserwatorem - to stanowiło wartość. Nie potrafiła wyobrazić sobie tego, że mogłaby z tego zrezygnować.
Kącik warg drgnął delikatnie w odpowiedzi na jego słowa. W pewien sposób nie była zaskoczona, przecież sama na przestrzeni tych wszystkich lat patrzyła na to jak wiele oferował jej córce, jak wiele dawał jej samej. Stokroć tego mógł dać swoim synom. To zobowiązanie nie powinno więc dziwić, a jednak mężczyzna mówiący i podchodzący do spraw wychowania w taki sposób, był swojego rodzaju ewenementem. Mężczyźni najpierw byli mężczyznami, a kobiety żonami i matkami. - Wiem, że będziesz - odparła - Jak tylko dowiedziałam się, że będziesz ojcem, to byłam pewna, że będziesz w tym wspaniały. I tak być powinno. Zasługują na to, tak jak i ty. Bo to cudowne uczucie, wiesz? - zaśmiała się krótko, próbując opanować chwilowy napływ roztkliwienia. Próbowała nie ronić już dzisiaj żadnych łez, nawet jeśli były to wyłącznie łzy szczęścia. Oczy jedynie rozszerzyły się, wyrażając natłok emocji. Starała odrzucić od siebie przykrą, wciąż raniącą myśl, że Melanie nie dostała właśnie tego od swojego ojca, a Rose nie miała od niego wsparcia jakiego potrzebowała w trakcie wychowania córki. Miłość do kobiety mogła się kończyć, mogło być jedynie jej wrażenie, które przepadło z czasem, jednak obowiązek rodzica był wieczny i nienaruszalny. Rzadko kiedy wierzyła już w czyjeś obietnice, ale ta wypowiedziana teraz przez Jaydena - nie do niej, a do swoich synów i do samego siebie, była w jej oczach szczera i wiarygodna. - Wiem, że oddasz im całe swoje serce i tak naprawdę to jest najważniejsze. Będą błędy, nie do końca dobre decyzje, ale właśnie tak już jest. Poczucie, że masz dom w ludziach, to najcenniejsze - dodała po chwili, próbując dostrzec znaczenie własnych słów. Nie powiedziałaby ich sobie. Od siebie wymagała znacznie więcej aż sama zapomniała o tym co tak bardzo istotne, że jej dom był w sercu jej córki i miała nadzieję, że ten Melanie zawsze będzie w Rose.
Pozwoliła Pomonie odpocząć, obarczając wszystkimi uwagami Jaydena. Nie wiedziała jak daleko sięga jego przygotowanie, ale wspomniała o podstawowych rzeczach, o których musiał pamiętać. Zostawiła Killarney za sobą, zaciskając palce na świstokliki, nie zdając sobie sprawy, że już niebawem spotkają się jeszcze raz, a nieszczęście zmażę uśmiechy z ich ust.
|zt
Próbowała odnaleźć w twarzyczkach chłopców odbicie ich ojca - kształt dobrze znanych oczu, zarys wysokiego czoła. Swojego rodzaju pięknem było dostrzeganie tych podobieństw - szukanie siebie we własnym dziecku, obserwowanie jak zaczyna dzielić podobną mimikę i gesty. W oczach Melanie odbijało się spojrzenie mężczyzny, który dawno temu złamał jej serce. Kochała je jednak, bo dla Rose należały już tylko do jej córki. - I uśmiech mojej mamy - wzrok skupił się na chwilę na dziewczynce, a gdy dłonią sięgnęła po zbłąkane pasmo, by założyć je za jej ucho, uśmiech nabrał odcieni ciepła, które wywoływała tylko ona. Miała uśmiech Elodie, a gdy się złościła - surową minę pana Wrighta. Błysk ekscytacji, gdy jej przyszywany wuj zaczynał opowiadać jej o gwiazdach, był już wyłącznie jej. Każdego dnia, tygodnia odnajdywała w niej coś nowego, tak jak być może w przyszłości będzie miała szansę zaobserwować w wypadku synów przyjaciela. Nie chciałaby odczuwać przykrego zaskoczenia, gdy po kilku długich latach zobaczy ich, dostrzeże jak dorośli. Być częścią tej drogi i być jej uważnym obserwatorem - to stanowiło wartość. Nie potrafiła wyobrazić sobie tego, że mogłaby z tego zrezygnować.
Kącik warg drgnął delikatnie w odpowiedzi na jego słowa. W pewien sposób nie była zaskoczona, przecież sama na przestrzeni tych wszystkich lat patrzyła na to jak wiele oferował jej córce, jak wiele dawał jej samej. Stokroć tego mógł dać swoim synom. To zobowiązanie nie powinno więc dziwić, a jednak mężczyzna mówiący i podchodzący do spraw wychowania w taki sposób, był swojego rodzaju ewenementem. Mężczyźni najpierw byli mężczyznami, a kobiety żonami i matkami. - Wiem, że będziesz - odparła - Jak tylko dowiedziałam się, że będziesz ojcem, to byłam pewna, że będziesz w tym wspaniały. I tak być powinno. Zasługują na to, tak jak i ty. Bo to cudowne uczucie, wiesz? - zaśmiała się krótko, próbując opanować chwilowy napływ roztkliwienia. Próbowała nie ronić już dzisiaj żadnych łez, nawet jeśli były to wyłącznie łzy szczęścia. Oczy jedynie rozszerzyły się, wyrażając natłok emocji. Starała odrzucić od siebie przykrą, wciąż raniącą myśl, że Melanie nie dostała właśnie tego od swojego ojca, a Rose nie miała od niego wsparcia jakiego potrzebowała w trakcie wychowania córki. Miłość do kobiety mogła się kończyć, mogło być jedynie jej wrażenie, które przepadło z czasem, jednak obowiązek rodzica był wieczny i nienaruszalny. Rzadko kiedy wierzyła już w czyjeś obietnice, ale ta wypowiedziana teraz przez Jaydena - nie do niej, a do swoich synów i do samego siebie, była w jej oczach szczera i wiarygodna. - Wiem, że oddasz im całe swoje serce i tak naprawdę to jest najważniejsze. Będą błędy, nie do końca dobre decyzje, ale właśnie tak już jest. Poczucie, że masz dom w ludziach, to najcenniejsze - dodała po chwili, próbując dostrzec znaczenie własnych słów. Nie powiedziałaby ich sobie. Od siebie wymagała znacznie więcej aż sama zapomniała o tym co tak bardzo istotne, że jej dom był w sercu jej córki i miała nadzieję, że ten Melanie zawsze będzie w Rose.
Pozwoliła Pomonie odpocząć, obarczając wszystkimi uwagami Jaydena. Nie wiedziała jak daleko sięga jego przygotowanie, ale wspomniała o podstawowych rzeczach, o których musiał pamiętać. Zostawiła Killarney za sobą, zaciskając palce na świstokliki, nie zdając sobie sprawy, że już niebawem spotkają się jeszcze raz, a nieszczęście zmażę uśmiechy z ich ust.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Schody na piętro
Szybka odpowiedź