Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Zagroda dla zwierząt
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Zagroda dla zwierząt
Na wojnie po równi cierpią i ludzie, i zwierzęta. Dlatego Zakonnicy stworzyli w Oazie także niewielką enklawę dla braci mniejszych. Na początku Susanne Lovegood przyprowadziła do zagrody po dwie kozy i krowy oraz kilka kur, jednak stadko prędko zaczęło się powiększać. Każdy z mieszkańców Oazy może przyjść i zająć się zwierzętami: na drzwiach wejściowych do budynku wisi drewniana tablica z dokładną instrukcją, jak zajmować się podopiecznymi.
Zagroda znajduje się w okolicy kwiecistej łąki. Składa się na nią średniej wielkości, drewniany budynek, pełniący rolę zarówno kurnika, jak i obory. Wewnątrz znajdują się także podstawowe narzędzia gospodarskie. Otoczony jest zaś płotem tworzący niewielkie pastwisko, na którym wypasają się zwierzęta. Zakonnicy i inne osoby przebywające w Oazie mogą do woli korzystać z zebranych jaj, czy z wydojonego mleka, pamiętając jednak o tym, aby mieszkające tu zwierzęta pozostały zdrowe i zadbane.
W tym miejscu mieszka także Greta: brązowa koza należąca do Gwendolyn Grey.
Zagroda znajduje się w okolicy kwiecistej łąki. Składa się na nią średniej wielkości, drewniany budynek, pełniący rolę zarówno kurnika, jak i obory. Wewnątrz znajdują się także podstawowe narzędzia gospodarskie. Otoczony jest zaś płotem tworzący niewielkie pastwisko, na którym wypasają się zwierzęta. Zakonnicy i inne osoby przebywające w Oazie mogą do woli korzystać z zebranych jaj, czy z wydojonego mleka, pamiętając jednak o tym, aby mieszkające tu zwierzęta pozostały zdrowe i zadbane.
W tym miejscu mieszka także Greta: brązowa koza należąca do Gwendolyn Grey.
14.09?
Plac budowy niedaleko zagrody dla zwierząt tętnił życiem - plany budowy większej stołówki dla Oazowiczów wreszcie zaczynały być wcielane w życie. Nastolatkowie z Oazy żwawo machali różdżkami i młotkami, wznosząc pierwsze ściany, a do Michaela należało dziś przypilnowanie pilnych budowniczych. Kojarzył część chłopców z wianków na wybrzeżu, a choć nie zrobił wtedy dobrego pierwszego wrażenia, to zmagania z morskim smokiem zdołały mu zapewnić jako-taki posłuch. Na szczęście, nie musiał zresztą być głową tej operacji. Młodzieńcy wiedzieli co robić, spędzili tutaj już wiele dni, pracując wedle uprzednio wytyczonych planów. On tylko włączył się do pracy, pilnując czasem krnąbrnej magii i pokazując nastolatkom co bardziej skomplikowane zaklęcia użytkowe. Niektórzy z nich nie zdążyli skończyć Hogwartu, inni byli mugolami i patrzyli na to wszystko z rozdziawionymi ustami.
Mike nie zamierzał wykluczać z roboty tych, którzy nie władali magią. Mięśnie były tu bardzo pomocne, nie da się przecież zbudować drewnianej hali jedynie za pomocą Wingardium Leviosa. Upewniwszy się, że czarodzieje wiedzą, co robić, Mike chwycił za siekierę i dołączył do rąbiących drewno mugolskich nastolatków. Prawdę mówiąc, na tą część dzisiejszego popołudnia czekał najbardziej. Praca fizyczna odprężała, pozwalała zapomnieć. Polubił pracę z drewnem już podczas pierwszych zleceń z Kieranem, potem Hagrid i mugolscy drwale pokazali mu kilka trików. Wciąż był początkującym stolarzo-drwalem, ale regularnie rąbał drewno na opał we Wrzosowej Przystani i coraz lepiej radził sobie z siekierą. Machał nią energicznie, rytmicznie, a po chwili w miejscu belek zaczął widzieć twarze policjantów i Rycerzy Walpurgii. Rosier, ciach. Rookwood, ciach. Tamten sukinsyn, który rzucił mgłę koszmarów podczas marcowej misji ze Skamandrem, rach, ciach, ciach. Pracował coraz żwawiej, leciały drzazgi, pracujący niedaleko chłopak odsunął się przezornie. Koszula przemokła potem, Mike niecierpliwie ją rozpiął, a potem zrzucił na ziemię.
Opieszałość w ratowaniu Justine, ciach, ciach, ciach. Vincent Rineheart, ciach. Michael Tonks, księżyc w pełni, ciach - deska zbyt gwałtownie pękła pod ciężarem siekiery, Mike zaklął pod nosem. Nie wiedział, czy Reparo coś tu pomoże, więc odkopał na bok zniszczoną przez własną głupotę belkę i zerknął na stos równo (bardziej lub mniej) porąbanego drewna.
-Wingardium Leviosa. - mruknął, odwracając się w stronę pracujących czarodziejów i chcąc przenieść belki w ich stronę.
Plac budowy niedaleko zagrody dla zwierząt tętnił życiem - plany budowy większej stołówki dla Oazowiczów wreszcie zaczynały być wcielane w życie. Nastolatkowie z Oazy żwawo machali różdżkami i młotkami, wznosząc pierwsze ściany, a do Michaela należało dziś przypilnowanie pilnych budowniczych. Kojarzył część chłopców z wianków na wybrzeżu, a choć nie zrobił wtedy dobrego pierwszego wrażenia, to zmagania z morskim smokiem zdołały mu zapewnić jako-taki posłuch. Na szczęście, nie musiał zresztą być głową tej operacji. Młodzieńcy wiedzieli co robić, spędzili tutaj już wiele dni, pracując wedle uprzednio wytyczonych planów. On tylko włączył się do pracy, pilnując czasem krnąbrnej magii i pokazując nastolatkom co bardziej skomplikowane zaklęcia użytkowe. Niektórzy z nich nie zdążyli skończyć Hogwartu, inni byli mugolami i patrzyli na to wszystko z rozdziawionymi ustami.
Mike nie zamierzał wykluczać z roboty tych, którzy nie władali magią. Mięśnie były tu bardzo pomocne, nie da się przecież zbudować drewnianej hali jedynie za pomocą Wingardium Leviosa. Upewniwszy się, że czarodzieje wiedzą, co robić, Mike chwycił za siekierę i dołączył do rąbiących drewno mugolskich nastolatków. Prawdę mówiąc, na tą część dzisiejszego popołudnia czekał najbardziej. Praca fizyczna odprężała, pozwalała zapomnieć. Polubił pracę z drewnem już podczas pierwszych zleceń z Kieranem, potem Hagrid i mugolscy drwale pokazali mu kilka trików. Wciąż był początkującym stolarzo-drwalem, ale regularnie rąbał drewno na opał we Wrzosowej Przystani i coraz lepiej radził sobie z siekierą. Machał nią energicznie, rytmicznie, a po chwili w miejscu belek zaczął widzieć twarze policjantów i Rycerzy Walpurgii. Rosier, ciach. Rookwood, ciach. Tamten sukinsyn, który rzucił mgłę koszmarów podczas marcowej misji ze Skamandrem, rach, ciach, ciach. Pracował coraz żwawiej, leciały drzazgi, pracujący niedaleko chłopak odsunął się przezornie. Koszula przemokła potem, Mike niecierpliwie ją rozpiął, a potem zrzucił na ziemię.
Opieszałość w ratowaniu Justine, ciach, ciach, ciach. Vincent Rineheart, ciach. Michael Tonks, księżyc w pełni, ciach - deska zbyt gwałtownie pękła pod ciężarem siekiery, Mike zaklął pod nosem. Nie wiedział, czy Reparo coś tu pomoże, więc odkopał na bok zniszczoną przez własną głupotę belkę i zerknął na stos równo (bardziej lub mniej) porąbanego drewna.
-Wingardium Leviosa. - mruknął, odwracając się w stronę pracujących czarodziejów i chcąc przenieść belki w ich stronę.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 11.11.20 1:21, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Igła przetykała materiał, niezbyt zręcznie wbijając się pomiędzy włókna znoszonej, zużytej już bawełny, by zrobić pętelkę i wrócić w ten sam sposób nieco inną drogą. W magiczny sposób ciągnąc za sobą nić, dość twardą i sztywną, łączyła ze sobą dwa różne skrawki materiału. Kraciasta łata z każdym ruchem silniej przylegała do sztruksowych spodni rozdartych na kolanie. I choć zdawało się to być dość trwałym rozwiązaniem, daleko było naszywce do estetycznej pracy. Machnęła więc różdżką i odłożyła ją, by wziąć do ręki igłę i spróbować dalszy kawałek przyszyć ręcznie, jakby sądziła, że magia nie potrzebowała jej umiejętności do niczego i w smukłych dłoniach zrobi to o wiele lepiej. Nie działało. Krzywo przyszyta łata wyglądała jak mały koszmarek, ale wychodziło jej powoli, coraz lepiej. Starała się postępować zgodnie z maminymi radami, ale wiedziała, że to praktyka pozwoli jej na sprawne cerowanie materiałów i przeszywanie najprostszych tkanin. Obok niej, na małym stosiku, wciąż leżało kilka ubrań przyniesionych przez tych, którym nie były już potrzebne — przydadzą się mieszkańcom oazy, szczególnie, że powoli szykowali się do jesieni i zimy.
— Szlag!— zaklęła siarczyście, gdy igła wbiła jej się w palec, a na jego końcu pojawiła się maleńka kropla krwi. Przyłożyła ją do warg, a po tym zabiegu, jak najlepszej uzdrowicielskiej pomocy, palec wyglądał jak nowy. Być może ukłuła się przypadkiem, przez nieuwagę, a może miało to coś wspólnego z pracami, które z miejsca, w którym siedziała, widziała dość dobrze. Bez trudu spośród wszystkich młodzików też rozróżniła barczystą sylwetkę Michaela, który pomimo pogarszającej się pogody i lekkiego chłodu, który sama już czuła (a może więcej wspólnego miała z tym nadciągająca wielkimi krokami jesień), zdjął koszulkę podczas ciężkiej pracy. Zerkała w tamtą stronę raz po raz, choć nie po to, by podziwiać napinające się i rozluźniające przy wysiłku mięśnie; zresztą na to i tak była za daleko. Odwlekała moment, w którym powinna podejść do niego. Wciąż palił ją wstyd — z powodu ucieczki, porzucenia, zostawienia go w samego w domu w chwili, w której z pewnością była potrzebna. I odwlekała moment napisania do niego listu, czy odwiedzenia Somerset, to zaś jedynie zwiększało nieprzyjemne wyrzuty wobec samej siebie. Nie mogła go dłużej unikać z tego powodu; bo przecież nie ze strachu, którego już nie czuła do Bestii, a którego nie żywiła względem niego samego nigdy. Do odważnych świat należał, mawiała babcia. Powtórzywszy to sobie kilkukrotnie odłożyła spodnie, igłę i kłębek nici i wstała dzielnie, wygładzając materiał spódnicy. Po drodze podwinęła rękawy bluzki, włosy splotła w luźny warkocz, w myślach przygotowując się na wypowiedzenie paru prostych słów skierowanych do mężczyzny, ale kiedy znalazła się już obok, wszystko to, co zdążyła ułożyć sobie w głowie gdzieś przepadło, sama nie wiedziała gdzie się podziało.
— Potrzebujecie pomocy? — spytała nieco beztrosko, choć jakaś nuta zakłopotania zabłąkała się pomiędzy dwoma wyrazami. Spojrzała niepewnie na Michaela, podpierając się pod boki, ale za chwilę zupełnie naturalnie zwróciła się w kierunku młodego mężczyzny, który magią podrywał do góry jedną z belek — Nie, nie, te zostawcie na krokwie!— Szkielet budynku już został stworzony, szkoda było pozostałych belek na kolejne wzmocnienia, były jednej grubości i długości, przydadzą się na solidny dach. Will mógł na to spojrzeć, znał się na rzeczy, na pewno wiedziałby, czy konstrukcja to wytrzyma, a jeśli nie to czym należało ją dodatkowo wzmocnić. Obejrzała się przez ramię, jakby w poszukiwaniu go w okolicy, ale ostatecznie zatrzymała wzrok na Tonksie. — Jak się trzymasz?— wydostało się z niej, jakby przypadkiem. Splotła ręce na piersi i przygryzła wargę, mierząc go wzrokiem.
— Szlag!— zaklęła siarczyście, gdy igła wbiła jej się w palec, a na jego końcu pojawiła się maleńka kropla krwi. Przyłożyła ją do warg, a po tym zabiegu, jak najlepszej uzdrowicielskiej pomocy, palec wyglądał jak nowy. Być może ukłuła się przypadkiem, przez nieuwagę, a może miało to coś wspólnego z pracami, które z miejsca, w którym siedziała, widziała dość dobrze. Bez trudu spośród wszystkich młodzików też rozróżniła barczystą sylwetkę Michaela, który pomimo pogarszającej się pogody i lekkiego chłodu, który sama już czuła (a może więcej wspólnego miała z tym nadciągająca wielkimi krokami jesień), zdjął koszulkę podczas ciężkiej pracy. Zerkała w tamtą stronę raz po raz, choć nie po to, by podziwiać napinające się i rozluźniające przy wysiłku mięśnie; zresztą na to i tak była za daleko. Odwlekała moment, w którym powinna podejść do niego. Wciąż palił ją wstyd — z powodu ucieczki, porzucenia, zostawienia go w samego w domu w chwili, w której z pewnością była potrzebna. I odwlekała moment napisania do niego listu, czy odwiedzenia Somerset, to zaś jedynie zwiększało nieprzyjemne wyrzuty wobec samej siebie. Nie mogła go dłużej unikać z tego powodu; bo przecież nie ze strachu, którego już nie czuła do Bestii, a którego nie żywiła względem niego samego nigdy. Do odważnych świat należał, mawiała babcia. Powtórzywszy to sobie kilkukrotnie odłożyła spodnie, igłę i kłębek nici i wstała dzielnie, wygładzając materiał spódnicy. Po drodze podwinęła rękawy bluzki, włosy splotła w luźny warkocz, w myślach przygotowując się na wypowiedzenie paru prostych słów skierowanych do mężczyzny, ale kiedy znalazła się już obok, wszystko to, co zdążyła ułożyć sobie w głowie gdzieś przepadło, sama nie wiedziała gdzie się podziało.
— Potrzebujecie pomocy? — spytała nieco beztrosko, choć jakaś nuta zakłopotania zabłąkała się pomiędzy dwoma wyrazami. Spojrzała niepewnie na Michaela, podpierając się pod boki, ale za chwilę zupełnie naturalnie zwróciła się w kierunku młodego mężczyzny, który magią podrywał do góry jedną z belek — Nie, nie, te zostawcie na krokwie!— Szkielet budynku już został stworzony, szkoda było pozostałych belek na kolejne wzmocnienia, były jednej grubości i długości, przydadzą się na solidny dach. Will mógł na to spojrzeć, znał się na rzeczy, na pewno wiedziałby, czy konstrukcja to wytrzyma, a jeśli nie to czym należało ją dodatkowo wzmocnić. Obejrzała się przez ramię, jakby w poszukiwaniu go w okolicy, ale ostatecznie zatrzymała wzrok na Tonksie. — Jak się trzymasz?— wydostało się z niej, jakby przypadkiem. Splotła ręce na piersi i przygryzła wargę, mierząc go wzrokiem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Mama na pewno powiedziałby mu, że się przewieje, ale przecież nie miał już mamy. Możliwe nawet, że nie miał już nawet jednej z sióstr. Bez koszuli pracowało się wygodniej, niż z wilgotnym materiałem lepiącym się do ciała. Kilka miesięcy temu wstydziłby się blizn po ugryzieniu, ale od pewnego czasu - konkretniej od dwudziestego pierwszego sierpnia - było mu jakoś wszystko jedno. Czasami zapominał się nawet na tyle, że nie dusił już rozpaczliwie warkotu w swojej głowie, a uczył się go ignorować. Od kilku tygodni chodził odrętwiały, swoje obowiązki wykonując właściwie automatycznie. Rozmowy z Jaydenem i Alexandrem trochę mu pomogły, ale i tak trudno było mu zająć myśli czymkolwiek innym niż aresztowanie Justine. Praca fizyczna pomagała, można było wtedy wyłączyć myślenie.
Wolał rąbanie siekierą od czarowania, ale jako najstarszy czarodziej wśród nastolatków, to on musiał wziąć na siebie magiczne przenoszenie drewna. Najpierw pozwolił młodziakom na rzucanie Wingardium Leviosa, ale jeden miał dopiero trzynaście lat i słabo radził sobie nawet z tak prostym zaklęciem, dwóch zaczęło pojedynkować się w powietrzu na deski, mugole patrzyli na to krzywo, a kilku chłopców upuściło nawet drewno na widok przechodzących obok ładniejszych nastolatek z Oazy. Ugh. Michael pozwolił im tylko na manewrowanie lżejszymi przedmiotami, a sam ze skupieniem przesuwał porąbane belki.
Aż...
Przystanął, ze zdziwieniem wpatrując się w smakowitą skarżypytę Hanię. Jakiś młodzik wykorzystał fakt, że Michael nie patrzy w stronę budynku i poderwał do góry belki, opuszczając je dopiero, gdy Hannah go zdyscyplinowała. Michaelowi zaś powitanie stanęło w gardle, przez sekundę mierzył Hannah uważnym spojrzeniem, jakby szukając śladów strachu potwierdzenia, że jest cała i zdrowa i prawdziwa, aż opuścił odruchowo różdżkę i...
...BUM!
Drewno spadło ciężko na ziemię.
-Szlag. Przepraszam. - syknął, nie bacząc chwilowo na język. No tak, omal jej nie zjadłem, w sumie nic się nie stanie jak trochę poprzeklinasz.
-Umm... - nie, nie potrzebowali pomocy, nie jej pomocy. -Jasne, przyda się druga para oczu na chłopców. Nie wszyscy czują się pewnie z magią. - rzucił, zanim zdążył to sobie przemyśleć. Albo po prostu chcesz z nią porozmawiać zanim znowu ucieknie, przyznaj się.. Nie miał zamiaru się do niczego przyznawać i spróbował skupić się na czymkolwiek innym, ładnie Hani w tym warkoczu, ale przed pełnią bywało ciężko. Robił się rozkojarzony i drażliwy.
-Ja... - dobrze, chciał powiedzieć, ale kłamstwo nie przechodziło mu przez gardło. Uśmiechnął się blado, wzruszył ramionami, tak jakby nie miał zamiaru o tym rozmawiać. -Jakoś. A ty?
gdzie leci drewno?
1. deska uderza w kostkę Hani, aua
2. część spada na stopę Michaela, aua
3. toczy się w stronę chłopców, którzy się z nas śmieją...
Wolał rąbanie siekierą od czarowania, ale jako najstarszy czarodziej wśród nastolatków, to on musiał wziąć na siebie magiczne przenoszenie drewna. Najpierw pozwolił młodziakom na rzucanie Wingardium Leviosa, ale jeden miał dopiero trzynaście lat i słabo radził sobie nawet z tak prostym zaklęciem, dwóch zaczęło pojedynkować się w powietrzu na deski, mugole patrzyli na to krzywo, a kilku chłopców upuściło nawet drewno na widok przechodzących obok ładniejszych nastolatek z Oazy. Ugh. Michael pozwolił im tylko na manewrowanie lżejszymi przedmiotami, a sam ze skupieniem przesuwał porąbane belki.
Aż...
Przystanął, ze zdziwieniem wpatrując się w smakowitą skarżypytę Hanię. Jakiś młodzik wykorzystał fakt, że Michael nie patrzy w stronę budynku i poderwał do góry belki, opuszczając je dopiero, gdy Hannah go zdyscyplinowała. Michaelowi zaś powitanie stanęło w gardle, przez sekundę mierzył Hannah uważnym spojrzeniem, jakby szukając śladów strachu potwierdzenia, że jest cała i zdrowa i prawdziwa, aż opuścił odruchowo różdżkę i...
...BUM!
Drewno spadło ciężko na ziemię.
-Szlag. Przepraszam. - syknął, nie bacząc chwilowo na język. No tak, omal jej nie zjadłem, w sumie nic się nie stanie jak trochę poprzeklinasz.
-Umm... - nie, nie potrzebowali pomocy, nie jej pomocy. -Jasne, przyda się druga para oczu na chłopców. Nie wszyscy czują się pewnie z magią. - rzucił, zanim zdążył to sobie przemyśleć. Albo po prostu chcesz z nią porozmawiać zanim znowu ucieknie, przyznaj się.. Nie miał zamiaru się do niczego przyznawać i spróbował skupić się na czymkolwiek innym, ładnie Hani w tym warkoczu, ale przed pełnią bywało ciężko. Robił się rozkojarzony i drażliwy.
-Ja... - dobrze, chciał powiedzieć, ale kłamstwo nie przechodziło mu przez gardło. Uśmiechnął się blado, wzruszył ramionami, tak jakby nie miał zamiaru o tym rozmawiać. -Jakoś. A ty?
gdzie leci drewno?
1. deska uderza w kostkę Hani, aua
2. część spada na stopę Michaela, aua
3. toczy się w stronę chłopców, którzy się z nas śmieją...
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Temperatura w Oazie była cieplejsza niż gdziekolwiek indziej, chociaż samo wybrzeże pozostawało chłodne, a niosący się od morza wiatr potrafił przywołać już teraz uczucie gęsiej skórki. Gdzieś w pobliżu były gorące źródła, tak słyszała, biała magia też była odczuwalna. Nie pomyślała, że to wszystko w połączeniu z wysiłkiem mogło powodować, że wciąż, pomimo uciekającego szybko — zbyt szybko jak dla niej — lata, czuł, że mu gorąc. I zdawała się nie być aż tak speszona tym widokiem, choć jego skóra błyszczała lekko od potu. Mieszkając pod jednym dachem przez kilka miesięcy i tak przekroczyli kilka granic, których nie było po co tworzyć od nowa. Nie przyglądała mu się szczególnie, ani ostentacyjnie. Nie oceniała jego muskulatury, nie pąsowiała przystając blisko. Zjadało ją od środka to krępujące poczucie winy, wprawiało w jakieś dziwne odrętwienie i nerwowość. Czuła, że była mu to winna — przynajmniej wyjaśnienia, kilka słów, nie wspominając o pocieszeniu, które powinna spróbować mu zapewnić. A teraz? Teraz miała wrażenie, że było już za późno nawet na zwykłe przepraszam.
Drewno spadło i w pierwszej chwili bardziej wystraszyło ją zamieszanie, niż to co się naprawdę zdarzyło; nieświadoma jeszcze, że kawałek belki spadł Tonksowi na stopę cofnęła się i wyciągnęła do niego rękę, jakby i jego chciała odsunąć, patrząc wszędzie wokół, tylko nie pod nogi. A było już przecież za późno. Cofnęła dłoń, która znalazła się na jego ramieniu i spojrzała na niego.
— Wszystko w porządku?— Czy to nie on trzymał w powietrzu ten kawałek drewna, czy to ktoś inny się zagapił? Pokręciła głową; nie miał przecież za co przepraszać. — Para oczu? Żartujesz? — spytała i uśmiechnęła się; słabo jednak, nie wiedząc, czy powinna. Czy uśmiech był w tej — w ich — sytuacji wskazany, czy nie odbierze go opacznie. Podwinęła rękawy bluzki i przetarła dłońmi po spódnicy, a następnie wyciągnęła różdżkę. — Powiedz mi co mam robić, jaki jest plan. — Wiedział, że nie radziła sobie z naprawianiem za dobrze, ale wbijanie gwoździ jako tako to nieszczególnie wielka filozofia; robiła to już, pomagała budować chaty mieszkalne. Najwyżej ucierpią na tym jej palce. Mogła się przydać. — Wiesz, że nie znoszę stać i patrzeć. Mike... — spojrzała na niego błagalnie, przechylając głowę nieco w bok, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że nie zniesie jeśli nie pozwoli jej nic zrobić. — Ile oni mają lat? Nie powinni być już w Hogwarcie? — Był wrzesień, a część z tych młodzików powinna wrócić do szkoły. Chyba, że wyglądali tylko na młodszych niż byli w rzeczywistości.
Jego wzruszenie ramion ją zasmuciło. Spojrzała na niego, a później zrobiła krok w jego stronę i przechyliła się chcąc ściągnąć na siebie jego wzrok.
— Wyciągniemy ją, zobaczysz. Nic jej nie będzie... — szepnęła, odszukując jego spojrzenia i zacisnęła na moment wargi. — Przepraszam...— i szepnęła jeszcze ciszej, spuszczając na krótką chwilę wzrok, po chwili unosząc znów. — Że uciekłam. Jak tchórz. Że nie dowiodłam, że wszystko co ci o tym mówiłam było szczere.
Drewno spadło i w pierwszej chwili bardziej wystraszyło ją zamieszanie, niż to co się naprawdę zdarzyło; nieświadoma jeszcze, że kawałek belki spadł Tonksowi na stopę cofnęła się i wyciągnęła do niego rękę, jakby i jego chciała odsunąć, patrząc wszędzie wokół, tylko nie pod nogi. A było już przecież za późno. Cofnęła dłoń, która znalazła się na jego ramieniu i spojrzała na niego.
— Wszystko w porządku?— Czy to nie on trzymał w powietrzu ten kawałek drewna, czy to ktoś inny się zagapił? Pokręciła głową; nie miał przecież za co przepraszać. — Para oczu? Żartujesz? — spytała i uśmiechnęła się; słabo jednak, nie wiedząc, czy powinna. Czy uśmiech był w tej — w ich — sytuacji wskazany, czy nie odbierze go opacznie. Podwinęła rękawy bluzki i przetarła dłońmi po spódnicy, a następnie wyciągnęła różdżkę. — Powiedz mi co mam robić, jaki jest plan. — Wiedział, że nie radziła sobie z naprawianiem za dobrze, ale wbijanie gwoździ jako tako to nieszczególnie wielka filozofia; robiła to już, pomagała budować chaty mieszkalne. Najwyżej ucierpią na tym jej palce. Mogła się przydać. — Wiesz, że nie znoszę stać i patrzeć. Mike... — spojrzała na niego błagalnie, przechylając głowę nieco w bok, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że nie zniesie jeśli nie pozwoli jej nic zrobić. — Ile oni mają lat? Nie powinni być już w Hogwarcie? — Był wrzesień, a część z tych młodzików powinna wrócić do szkoły. Chyba, że wyglądali tylko na młodszych niż byli w rzeczywistości.
Jego wzruszenie ramion ją zasmuciło. Spojrzała na niego, a później zrobiła krok w jego stronę i przechyliła się chcąc ściągnąć na siebie jego wzrok.
— Wyciągniemy ją, zobaczysz. Nic jej nie będzie... — szepnęła, odszukując jego spojrzenia i zacisnęła na moment wargi. — Przepraszam...— i szepnęła jeszcze ciszej, spuszczając na krótką chwilę wzrok, po chwili unosząc znów. — Że uciekłam. Jak tchórz. Że nie dowiodłam, że wszystko co ci o tym mówiłam było szczere.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Skrzywił się z bólu, gdy drewno upadło mu na stopę. Odczuł tępe pulsowanie bólu, a w skroniach pulsowało mu coś jeszcze. Nie ignoruj mnie, niezdaro. Wziął głębszy wdech, chcąc zagłuszyć własne myśli (było źle, było coraz gorzej, a na widok panny Wright wilk zaczął warczeć coraz głośniej) i cofnął się o krok. Wziął belkę z ziemi do rąk, wyprostował się, zerknął na Hannah.
Dopiero wtedy poczuł się dziwnie nagi. Chłopcy, którym tyle mówił o uważaniu na drewno, pewnie podśmiewali się już pod nosem. A Hanię straszyły ślady kłów i pazurów na lewym barku, wyraźnie odcinające się na spoconej skórze i niemożliwe do ukrycia.
Powiedz mi, co mam robić.
Już kiedyś jej mówiłeś, ale wcale nie uciekła.
-Uhm... - ach tak, chodziło o drewno. Odchrząknął, usiłując pamiętać o tym, że byli w pracy, że w Oazie każda para rąk była potrzebna. To pewnie w tym kontekście do niego podeszła, jako ochotniczka do pracy, czy coś. Nie, jako była współlokatorka i była? była była była? przyjaciółka. Taaak, przyjaciółka, pamiętam co o niej myślałeś. Zamrugał, odwrócił wzrok od krągłości Hani.
-...chcemy dzisiaj skończyć szkielet stołówki, dociągnąć dach. Chłopcy jakoś sobie radzą, ale niektórzy czarodzieje niepotrzebnie popisują się czarami i mieliśmy już niekontrolowanie fruwające krokwie. Pracuje też z nami sporo niemagicznych. Mogłabyś im pomóc, pokazać czarodziejom jak zająć się tym dachem... mugolom kazałem na razie obrabiać deski... - streścił szybko. Opanowanie gromady nastolatków zdawało się poważniejszym wyzwaniem niż sama konstrukcja (choć Tonks nie znał się dobrze ani na tym ani na tym), czarodzieje mieli irytujące skłonności do popisywania się.
Wiesz, że nie znoszę stać i patrzeć. Wyznanie Hani na chwilę wytrąciło go z rytmu, mimowolnie wrócił myślami do tamtego poranka, kiedy musiała za nim biec, nie mogła po prostu zostać w domu i zostawić go w spokoju, a potem stała i patrzyła zamiast uciekać... Odruchowo spiął mięśnie, serce załomotało mu nerwowo, gardło ścisnęła gula, zrobiło mu się jakoś zimno. Stał tu, wyprostowany, dający przykład chłopakom i udający, że zna się na budowaniu, ale podświadomie chciałby wrócić do własnej kuchni, znów zwinąć się na podłodze, nie musieć się podnosić, nie musieć z nikim rozmawiać, nie musieć patrzeć jej w oczy. Unikał zresztą starannie jej wzroku.
Z lekkim opóźnieniem zdał sobie sprawę, że mówiła coś o Hogwarcie. Ach tak, jest wrzesień. Już wrzesień...?
Dla niego czas zatrzymał się dwudziestego pierwszego sierpnia.
-Powinni. Mają nieczystą krew i... pewnie podejrzliwych rodziców. Wierzysz, że Hogwart będzie bezpieczny przez cały rok? - zapytał posępnie, zbyt późno gryząc się w język, bo przecież i sama Oaza leżała blisko, za blisko Hogwartu. Hannah nie powinna się tym martwić, ale jemu po głowie chodziły same czarne myśli - szczególnie, gdy zastanawiał się, jak długo wytrwa Justine i na jakie sposoby ją torturują.
Nie musimy przecież o tym myśleć, sam wiesz. Przeniósł wzrok na korony drzew. Chciałby zaszyć się w lesie, nie myśleć już nigdy, ale przy Hannah zbyt boleśnie poznał cenę za ucieczkę do swojej wilczej natury. Trzeba za to przyznać, że faktycznie uniemożliwiło mu to na chwilę zamartwianie się o siostrę.
Hania na próżno szukała jego spojrzenia, patrzył gdzieś daleko. Nawet wtedy, gdy poruszyła temat Just, choć drgnął lekko. Nic jej nie będzie? Wykrzywił usta w jakimś dziwnym grymasie.
-To już za długo trwa, Hannah. Nie wiem, na co czekamy. - wychrypiał, bo choć próbował nie kwestionować rozkazów Harolda, to narastała w nim frustracja. -Dostałem raz Cruciatusem i... długo nie mogłem dojść do siebie - nadal nie doszedł do siebie, ale przed Hannah wygodniej było udawać, że to odległa aurorska przeszłość, a nie konsekwencje pewnego lipcowego wieczoru. Nie marudź, było przecież fajnie. Doszedłem wtedy do głosu i nas obroniłem. -...a oni... oni mogą jej... - urwał, nie mogąc już zwerbalizować własnych obaw i wymownie zawieszając głos.
Aż wreszcie...
Hannah nie byłaby sobą, gdyby nie poruszyła tematu, który ciężko wisiał między nimi, który Michael (i każda mniej odważna dziewczyna) najchętniej zmiótłby pod dywan. Odruchowo pomknął ku niej spojrzeniem, podchwycił jej wzrok. Jego mina na sekundę złagodniała, ale potem w jego oczach pojawił się jakiś gorączkowy błysk. Pokręcił szybko głową, jakby chcąc uprzedzić jej słowa.
-Nie przepra... - za późno -szaj. - zaprotestował. Na ramiona wpełzła mu gęsia skórka, w sercu i w gardle znów pojawił się dobrze znany ciężar, na policzki wpełzł szkarłatny wstyd.
-Nie rozumiesz. - przypomniał jej gorączkowo, uparcie odsuwając od siebie jej przeprosiny, jej przypomnienie, że dawne chwile były szczere.
Bo nie były.
Budował to wszystko na kłamstwie, na żałosnych złudzeniach, że może być normalnie, że chociaż przy niej może być normalnie. Przychodził do sklepu, przynosił ciasta, prosił ją do tańca i za każdym razem w sercu było mu coraz cieplej - a ceną za to ciepło był fakt, że teraz serce rozpadało się mu na kawałki. I fakt, że tylko dezorientował Hanię - mamił, wprowadzał w błąd, jakby byli dwudziestodwulatkami w jakimś pubie i jakby stawką było tylko kilka całusów. A stawką było jej bezpieczeństwo, jej życie, którego omal przy nim nie straciła.
-Powinnaś była uciec. Od razu. - i to jej wina. -I to moja wina, że... - głos mu się lekko załamał. Odwrócił się, drżącymi rękami narzucił na siebie koszulę, sięgnął po termos z herbatą od Kerstin i upił szybki łyk, bo w gardle mu zaschło. -...że udawałem przed tobą i sobą, że może być normalnie, że chciałem czuć się normalnie, że słuchałem tych bujd Vincenta - po twarzy przemknął mu gniewny grymas, Rineheart był podwójnie winny pozostawienia Just na pastwę Londynu i pieprzenia mu o jakiś rumuńskich wilkołakach z żonami i dziećmi -i wierzyłem, że mogę nad tym panować, że przy tobie mogę pozwolić sobie na.... - szczęście. -...normalność, nieważne. Dobrze, że pojechałaś do mamy. - zapewnił, wbrew sobie. Bo przecież tęsknił za nią, również wbrew sobie.
rzucam k6 na herbaciane czary
parzyste - herbata jest normalna, czarna
nieparzyste - Kerstin wylosowała na wiankach przepis na herbatę Brunhildy i postanowiła ją dzisiaj na mnie przetestować... (Zwój z receptą na herbatę Brunhildy – Napój dodający pewności siebie. Osoba, która go wypije, nabiera ochotę wyznać swoje uczucia. Jego działanie utrzymuje się przez piętnaście minut.)
Dopiero wtedy poczuł się dziwnie nagi. Chłopcy, którym tyle mówił o uważaniu na drewno, pewnie podśmiewali się już pod nosem. A Hanię straszyły ślady kłów i pazurów na lewym barku, wyraźnie odcinające się na spoconej skórze i niemożliwe do ukrycia.
Powiedz mi, co mam robić.
Już kiedyś jej mówiłeś, ale wcale nie uciekła.
-Uhm... - ach tak, chodziło o drewno. Odchrząknął, usiłując pamiętać o tym, że byli w pracy, że w Oazie każda para rąk była potrzebna. To pewnie w tym kontekście do niego podeszła, jako ochotniczka do pracy, czy coś. Nie, jako była współlokatorka i była? była była była? przyjaciółka. Taaak, przyjaciółka, pamiętam co o niej myślałeś. Zamrugał, odwrócił wzrok od krągłości Hani.
-...chcemy dzisiaj skończyć szkielet stołówki, dociągnąć dach. Chłopcy jakoś sobie radzą, ale niektórzy czarodzieje niepotrzebnie popisują się czarami i mieliśmy już niekontrolowanie fruwające krokwie. Pracuje też z nami sporo niemagicznych. Mogłabyś im pomóc, pokazać czarodziejom jak zająć się tym dachem... mugolom kazałem na razie obrabiać deski... - streścił szybko. Opanowanie gromady nastolatków zdawało się poważniejszym wyzwaniem niż sama konstrukcja (choć Tonks nie znał się dobrze ani na tym ani na tym), czarodzieje mieli irytujące skłonności do popisywania się.
Wiesz, że nie znoszę stać i patrzeć. Wyznanie Hani na chwilę wytrąciło go z rytmu, mimowolnie wrócił myślami do tamtego poranka, kiedy musiała za nim biec, nie mogła po prostu zostać w domu i zostawić go w spokoju, a potem stała i patrzyła zamiast uciekać... Odruchowo spiął mięśnie, serce załomotało mu nerwowo, gardło ścisnęła gula, zrobiło mu się jakoś zimno. Stał tu, wyprostowany, dający przykład chłopakom i udający, że zna się na budowaniu, ale podświadomie chciałby wrócić do własnej kuchni, znów zwinąć się na podłodze, nie musieć się podnosić, nie musieć z nikim rozmawiać, nie musieć patrzeć jej w oczy. Unikał zresztą starannie jej wzroku.
Z lekkim opóźnieniem zdał sobie sprawę, że mówiła coś o Hogwarcie. Ach tak, jest wrzesień. Już wrzesień...?
Dla niego czas zatrzymał się dwudziestego pierwszego sierpnia.
-Powinni. Mają nieczystą krew i... pewnie podejrzliwych rodziców. Wierzysz, że Hogwart będzie bezpieczny przez cały rok? - zapytał posępnie, zbyt późno gryząc się w język, bo przecież i sama Oaza leżała blisko, za blisko Hogwartu. Hannah nie powinna się tym martwić, ale jemu po głowie chodziły same czarne myśli - szczególnie, gdy zastanawiał się, jak długo wytrwa Justine i na jakie sposoby ją torturują.
Nie musimy przecież o tym myśleć, sam wiesz. Przeniósł wzrok na korony drzew. Chciałby zaszyć się w lesie, nie myśleć już nigdy, ale przy Hannah zbyt boleśnie poznał cenę za ucieczkę do swojej wilczej natury. Trzeba za to przyznać, że faktycznie uniemożliwiło mu to na chwilę zamartwianie się o siostrę.
Hania na próżno szukała jego spojrzenia, patrzył gdzieś daleko. Nawet wtedy, gdy poruszyła temat Just, choć drgnął lekko. Nic jej nie będzie? Wykrzywił usta w jakimś dziwnym grymasie.
-To już za długo trwa, Hannah. Nie wiem, na co czekamy. - wychrypiał, bo choć próbował nie kwestionować rozkazów Harolda, to narastała w nim frustracja. -Dostałem raz Cruciatusem i... długo nie mogłem dojść do siebie - nadal nie doszedł do siebie, ale przed Hannah wygodniej było udawać, że to odległa aurorska przeszłość, a nie konsekwencje pewnego lipcowego wieczoru. Nie marudź, było przecież fajnie. Doszedłem wtedy do głosu i nas obroniłem. -...a oni... oni mogą jej... - urwał, nie mogąc już zwerbalizować własnych obaw i wymownie zawieszając głos.
Aż wreszcie...
Hannah nie byłaby sobą, gdyby nie poruszyła tematu, który ciężko wisiał między nimi, który Michael (i każda mniej odważna dziewczyna) najchętniej zmiótłby pod dywan. Odruchowo pomknął ku niej spojrzeniem, podchwycił jej wzrok. Jego mina na sekundę złagodniała, ale potem w jego oczach pojawił się jakiś gorączkowy błysk. Pokręcił szybko głową, jakby chcąc uprzedzić jej słowa.
-Nie przepra... - za późno -szaj. - zaprotestował. Na ramiona wpełzła mu gęsia skórka, w sercu i w gardle znów pojawił się dobrze znany ciężar, na policzki wpełzł szkarłatny wstyd.
-Nie rozumiesz. - przypomniał jej gorączkowo, uparcie odsuwając od siebie jej przeprosiny, jej przypomnienie, że dawne chwile były szczere.
Bo nie były.
Budował to wszystko na kłamstwie, na żałosnych złudzeniach, że może być normalnie, że chociaż przy niej może być normalnie. Przychodził do sklepu, przynosił ciasta, prosił ją do tańca i za każdym razem w sercu było mu coraz cieplej - a ceną za to ciepło był fakt, że teraz serce rozpadało się mu na kawałki. I fakt, że tylko dezorientował Hanię - mamił, wprowadzał w błąd, jakby byli dwudziestodwulatkami w jakimś pubie i jakby stawką było tylko kilka całusów. A stawką było jej bezpieczeństwo, jej życie, którego omal przy nim nie straciła.
-Powinnaś była uciec. Od razu. - i to jej wina. -I to moja wina, że... - głos mu się lekko załamał. Odwrócił się, drżącymi rękami narzucił na siebie koszulę, sięgnął po termos z herbatą od Kerstin i upił szybki łyk, bo w gardle mu zaschło. -...że udawałem przed tobą i sobą, że może być normalnie, że chciałem czuć się normalnie, że słuchałem tych bujd Vincenta - po twarzy przemknął mu gniewny grymas, Rineheart był podwójnie winny pozostawienia Just na pastwę Londynu i pieprzenia mu o jakiś rumuńskich wilkołakach z żonami i dziećmi -i wierzyłem, że mogę nad tym panować, że przy tobie mogę pozwolić sobie na.... - szczęście. -...normalność, nieważne. Dobrze, że pojechałaś do mamy. - zapewnił, wbrew sobie. Bo przecież tęsknił za nią, również wbrew sobie.
rzucam k6 na herbaciane czary
parzyste - herbata jest normalna, czarna
nieparzyste - Kerstin wylosowała na wiankach przepis na herbatę Brunhildy i postanowiła ją dzisiaj na mnie przetestować... (Zwój z receptą na herbatę Brunhildy – Napój dodający pewności siebie. Osoba, która go wypije, nabiera ochotę wyznać swoje uczucia. Jego działanie utrzymuje się przez piętnaście minut.)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Wymalowany na twarzy ból pod postacią grymasu, skrzywienia, gnącego skórę w okolicach mrużonych kącików oczu uświadomił jej, że kawałek drewna, ciężka drewniana belka przygniotła mu stopę. Przekonana, że zdążył się odsunąć tak, jak i ona, błędnie założyła, że nic się nie wydarzyło, czyniąc jej zaniepokojenie zwykłą, przedwczesną paniką. Szybko zrozumiała, że wcale nie błędną i niepotrzebną. Otwarła szerzej oczy i rozchyliła usta od razu i w chwili, w której on kucał po belkę, ona zrobiła to samo, chcąc mu pomóc ją podnieść. Objęła ją dłońmi, ale już po chwili trzymał ją w rękach.
— Mike? — powtórzyła jego imię tonem okłamywanej matki, spoglądając na jego nogi. — Zrobiłeś sobie coś? Powinnam pójść po Alexandra? Poszukać... — chciała wymienić imię jego siostry, ale wtedy uzmysłowiła sobie, że nawet jeśli pójdzie, wcale jej tu nie znajdzie. Jej przyjaciółka była zamknięta gdzieś tam, w Londynie. I była całkiem sama. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy w zamyśleniu patrzyła mu w oczy. Gdzieś mimochodem próbując ich oczy przyrównać do siebie. Przesunęła wzrok na jego bark samoistnie, dopiero teraz zauważając wyraźne ślady. Wypuściła z płuc powietrze i zamilkła znów, na jeden moment. Dużo myśli nazbierało jej się w głowie, mnóstwo rzeczy, które chciała mu przekazać, ale nie wiedziała, od czego powinna zacząć. Szukając w głowie odpowiedniego początku przeciągała przez chwilę milczenie, nie zdając sobie sprawy, że jedynie zwiększało wzajemne poczucie skrępowania. — Dobrze — pokiwała głową, ocierając ręce o siebie po czym rozejrzała się za jakąś drabiną, ale szybko zauważyła, że korzystali głównie z ustawionych jedna na drugiej skrzyń. — Chodź, popilnujesz żebym nie spadła — zadecydowała więc, nie chcąc przerywać z nim tej rozmowy nim właściwie się zaczęła. Wiedziała, że jej tego nie odmówi, nie będzie protestował, a to czym się zajmował mógł robić też stamtąd. — Przejdźcie na drugą stronę — ruchem dłoni przegoniła podśmiechujących się młodych chłopców, wskazując im odległą, drugą stronę powstającego budynku. — Czy ktoś nie powinien przyjść tego doglądać? Żebyśmy nie popełnili jakiegoś błędu. Znasz się na tym? — spytała jeszcze aurora.— Te płaskie zostawcie na czoło — poleciła chłopcom, po czym podciągnęła spódnicę i wspięła się na pierwszą ze skrzyń. Nie znała się na tym za dobrze, ale po obserwacjach i pomocy w Oazie od samego początku, uczestnicząc w pierwszych budowach i pracach chciała podzielić się tym, co przekazali jej mądrzejsi i bardziej doświadczeni. Stary John pokazał jej kilka rzeczy, które łatwo zapamiętała dzięki temu, że na co dzień miała do czynienia z drewnem, jakoś instynktownie wiążąc pewne zasady ze sobą. Być może nie będzie to ani najtrwalsze rozwiązanie ani najestetyczniejsze. Może nie zrobi tego tak, jakby to zrobił John, William, czy ktokolwiek znający się na sprawie, ale brakowało rąk do pracy. Ktoś i tak będzie musiał się tu zjawić, by to sprawdzić. Ktoś powinien tu być i to nadzorować, ale poza Michaelem i kilkoma chłopcami nie widziała nikogo, kto mógł się na tym znać — wyglądało na to, że improwizowali.
Zdawała sobie sprawę, że unika jej wzroku, liczyła, że pracą odciągnie go od tego; łatwiej będzie jej do niego dotrzeć i prosić go, by jej wybaczył.
— Tak — odpowiedziała w końcu, zaczesując kosmyki włosów za ucho i wspięła się na kolejną ze skrzyń. — Mam znajomego, który jest nauczycielem astronomii. Spotkałam go niedawno. Nie ma bezpieczniejszego miejsca niż oaza, ale po niej myślę, że mógłby być Hogwart.
Zatrzymała się w miejscu, dłonią opierając o chropowate drewno kolejnej, wyżej osadzonej skrzyni i zerknęła na niego z góry.
— Mike... Może to musi być właściwy moment — zaczęła, skrobiąc przez chwilę drewno paznokciem. W końcu przestała i nabrała powietrza w płuca znów na niego spoglądając. — Musisz zaufać panu Longbottomowi. On wie co robić. Wie kiedy robić. Nie możemy po prostu zebrać się i wyruszyć, nagle, bez planu. Nie jestem aurorem, ale zakładam, że w Tower znajduje się więcej niż garstka strażników. No i... — zawahała się na moment, ale ta myśl pozwalała jej przywołać się do porządku, nawet jeśli była straszna. Szybko jednak wytrącił ją z rytmu.— Co? Cruciatusem? — Zmarszczyła brwi, patrząc na niego przez chwilę ze smutkiem. Wiedziała przez co musiał przechodzić. Jego słowa przywołały jej wspomnienie sowiej poczty, kiedy Jamie padł ofiarą tego okrutnego zaklęcia. Do dziś pamiętała jego krzyk, pamiętała ból, który widziała na jego twarzy. Oczy ją zapiekły, ale zamrugała kilkukrotnie. — Przykro mi... — Że musiał przez to przechodzić, tak cierpieć. Odwróciła wzrok, wypuszczając cicho powietrze. Próbując odszukać myśl, którą chciała mu przekazać. Myśl dotyczącą jego siostry, jej przyjaciółki. Tego, co mogło się z nią dziać, ale straciła ją gdzieś.
Nie przepraszaj.
— Dlaczego? To nic nie znaczy?— spytała nieco drżącym głosem, spoglądając na niego i przygryzając wargę od środka nerwowo. Mogłaby zrozumieć, mogłaby wiedzieć, w czym tkwił problem, ale nie była pewna, czy ma jeszcze podstawy, by go ot o prosić. — Przepraszam, że cię zawiodłam — powtórzyła mimo wszystko, ignorując jego protest. — Powinnam. Powinnam była w życiu zrobić wiele rzeczy. Wszyscy mi ciągle powtarzają, co powinnam, a czego nie powinnam. Co mogłam, a czego nie. Nie, nie mogłam tego zrobić, Mike — odpowiedziała ostrzej, spoglądając na niego nieustępliwie. — Nie mogłam cię posłuchać, nie mogłam cię zostawić, kiedy byłeś w takim stanie. To twoja siostra — wiedziała, jak zareaguje, co mógł poczuć. tez miała braci. — Poza tym ja też się bałam. Też potrzebowałam oparcia, na Merlina, kogoś kto powie, że nic jej nie jest, że wykaraska się z tego jakoś. — Zawsze to ona była od tego, ale nie miała mu tego za złe. — Myślałam, że przy okazji... — przy okazji i ona będzie mogła się oprzeć o coś, mogąc mu pomóc. — I przestań mówić, że to twoja wina. Bo nie jest. Nie jesteś taki, bo chciałeś być. Stało się. Ktoś to zrobił tobie. A ty musisz żyć dalej, żyć normalnie. Jesteś normalny, jak my wszyscy. I zasługujesz na normalne życie. Wiem, że nie udawałeś. Nie przede mną. — Zrobiła krok na krawędź skrzyni, a zaraz potem oparła się o tą wyżej ręką i westchnęła cicho. — Dla mnie zawsze będziesz normalny — dodała po chwili, wspinając się na kolejną skrzynię, podciągnąwszy znowu spódnicę. — Będziesz sobą. Po prostu sobą. Nie pozwolę ci wmawiać sobie, że jest inaczej — dodała ze złością, wspinając się jeszcze wyżej, aż oparła się o szczyt szkieletu ściany. Wyciągnęła różdżkę i nabrała powietrza w płuca. — Pojechałam do mamy nie tylko dlatego, że straciłeś kontrolę. Nie boję się ciebie. — I przez chwilę, patrząc na szkielet ścian zaczęła się zastanawiać od czego, by tu w ogóle zacząć. Westchnęła, brakowało jej kogoś, kto poinstruuje ją co robić. Wyciągnęła różdżkę i skierowała jej koniec w stronę jednej z krokwi, by machnięciem unieść ją. Różdżka jej zadrżała, ciężar drewna był tak duży, że wymagało to koncentracji. Powoli przeniosła ją na płatew, ale wtedy brakło jej rąk i różdżki. Zorientowała się za późno.
— Mógłbyś? — spytała, nie odrywając wzroku od krokwi, którą próbowała osadzić we właściwym miejscu. — Trzeba tam to przymocować. Na pewno gdzieś były gwoździe, których mógł użyć.
— Mike? — powtórzyła jego imię tonem okłamywanej matki, spoglądając na jego nogi. — Zrobiłeś sobie coś? Powinnam pójść po Alexandra? Poszukać... — chciała wymienić imię jego siostry, ale wtedy uzmysłowiła sobie, że nawet jeśli pójdzie, wcale jej tu nie znajdzie. Jej przyjaciółka była zamknięta gdzieś tam, w Londynie. I była całkiem sama. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy w zamyśleniu patrzyła mu w oczy. Gdzieś mimochodem próbując ich oczy przyrównać do siebie. Przesunęła wzrok na jego bark samoistnie, dopiero teraz zauważając wyraźne ślady. Wypuściła z płuc powietrze i zamilkła znów, na jeden moment. Dużo myśli nazbierało jej się w głowie, mnóstwo rzeczy, które chciała mu przekazać, ale nie wiedziała, od czego powinna zacząć. Szukając w głowie odpowiedniego początku przeciągała przez chwilę milczenie, nie zdając sobie sprawy, że jedynie zwiększało wzajemne poczucie skrępowania. — Dobrze — pokiwała głową, ocierając ręce o siebie po czym rozejrzała się za jakąś drabiną, ale szybko zauważyła, że korzystali głównie z ustawionych jedna na drugiej skrzyń. — Chodź, popilnujesz żebym nie spadła — zadecydowała więc, nie chcąc przerywać z nim tej rozmowy nim właściwie się zaczęła. Wiedziała, że jej tego nie odmówi, nie będzie protestował, a to czym się zajmował mógł robić też stamtąd. — Przejdźcie na drugą stronę — ruchem dłoni przegoniła podśmiechujących się młodych chłopców, wskazując im odległą, drugą stronę powstającego budynku. — Czy ktoś nie powinien przyjść tego doglądać? Żebyśmy nie popełnili jakiegoś błędu. Znasz się na tym? — spytała jeszcze aurora.— Te płaskie zostawcie na czoło — poleciła chłopcom, po czym podciągnęła spódnicę i wspięła się na pierwszą ze skrzyń. Nie znała się na tym za dobrze, ale po obserwacjach i pomocy w Oazie od samego początku, uczestnicząc w pierwszych budowach i pracach chciała podzielić się tym, co przekazali jej mądrzejsi i bardziej doświadczeni. Stary John pokazał jej kilka rzeczy, które łatwo zapamiętała dzięki temu, że na co dzień miała do czynienia z drewnem, jakoś instynktownie wiążąc pewne zasady ze sobą. Być może nie będzie to ani najtrwalsze rozwiązanie ani najestetyczniejsze. Może nie zrobi tego tak, jakby to zrobił John, William, czy ktokolwiek znający się na sprawie, ale brakowało rąk do pracy. Ktoś i tak będzie musiał się tu zjawić, by to sprawdzić. Ktoś powinien tu być i to nadzorować, ale poza Michaelem i kilkoma chłopcami nie widziała nikogo, kto mógł się na tym znać — wyglądało na to, że improwizowali.
Zdawała sobie sprawę, że unika jej wzroku, liczyła, że pracą odciągnie go od tego; łatwiej będzie jej do niego dotrzeć i prosić go, by jej wybaczył.
— Tak — odpowiedziała w końcu, zaczesując kosmyki włosów za ucho i wspięła się na kolejną ze skrzyń. — Mam znajomego, który jest nauczycielem astronomii. Spotkałam go niedawno. Nie ma bezpieczniejszego miejsca niż oaza, ale po niej myślę, że mógłby być Hogwart.
Zatrzymała się w miejscu, dłonią opierając o chropowate drewno kolejnej, wyżej osadzonej skrzyni i zerknęła na niego z góry.
— Mike... Może to musi być właściwy moment — zaczęła, skrobiąc przez chwilę drewno paznokciem. W końcu przestała i nabrała powietrza w płuca znów na niego spoglądając. — Musisz zaufać panu Longbottomowi. On wie co robić. Wie kiedy robić. Nie możemy po prostu zebrać się i wyruszyć, nagle, bez planu. Nie jestem aurorem, ale zakładam, że w Tower znajduje się więcej niż garstka strażników. No i... — zawahała się na moment, ale ta myśl pozwalała jej przywołać się do porządku, nawet jeśli była straszna. Szybko jednak wytrącił ją z rytmu.— Co? Cruciatusem? — Zmarszczyła brwi, patrząc na niego przez chwilę ze smutkiem. Wiedziała przez co musiał przechodzić. Jego słowa przywołały jej wspomnienie sowiej poczty, kiedy Jamie padł ofiarą tego okrutnego zaklęcia. Do dziś pamiętała jego krzyk, pamiętała ból, który widziała na jego twarzy. Oczy ją zapiekły, ale zamrugała kilkukrotnie. — Przykro mi... — Że musiał przez to przechodzić, tak cierpieć. Odwróciła wzrok, wypuszczając cicho powietrze. Próbując odszukać myśl, którą chciała mu przekazać. Myśl dotyczącą jego siostry, jej przyjaciółki. Tego, co mogło się z nią dziać, ale straciła ją gdzieś.
Nie przepraszaj.
— Dlaczego? To nic nie znaczy?— spytała nieco drżącym głosem, spoglądając na niego i przygryzając wargę od środka nerwowo. Mogłaby zrozumieć, mogłaby wiedzieć, w czym tkwił problem, ale nie była pewna, czy ma jeszcze podstawy, by go ot o prosić. — Przepraszam, że cię zawiodłam — powtórzyła mimo wszystko, ignorując jego protest. — Powinnam. Powinnam była w życiu zrobić wiele rzeczy. Wszyscy mi ciągle powtarzają, co powinnam, a czego nie powinnam. Co mogłam, a czego nie. Nie, nie mogłam tego zrobić, Mike — odpowiedziała ostrzej, spoglądając na niego nieustępliwie. — Nie mogłam cię posłuchać, nie mogłam cię zostawić, kiedy byłeś w takim stanie. To twoja siostra — wiedziała, jak zareaguje, co mógł poczuć. tez miała braci. — Poza tym ja też się bałam. Też potrzebowałam oparcia, na Merlina, kogoś kto powie, że nic jej nie jest, że wykaraska się z tego jakoś. — Zawsze to ona była od tego, ale nie miała mu tego za złe. — Myślałam, że przy okazji... — przy okazji i ona będzie mogła się oprzeć o coś, mogąc mu pomóc. — I przestań mówić, że to twoja wina. Bo nie jest. Nie jesteś taki, bo chciałeś być. Stało się. Ktoś to zrobił tobie. A ty musisz żyć dalej, żyć normalnie. Jesteś normalny, jak my wszyscy. I zasługujesz na normalne życie. Wiem, że nie udawałeś. Nie przede mną. — Zrobiła krok na krawędź skrzyni, a zaraz potem oparła się o tą wyżej ręką i westchnęła cicho. — Dla mnie zawsze będziesz normalny — dodała po chwili, wspinając się na kolejną skrzynię, podciągnąwszy znowu spódnicę. — Będziesz sobą. Po prostu sobą. Nie pozwolę ci wmawiać sobie, że jest inaczej — dodała ze złością, wspinając się jeszcze wyżej, aż oparła się o szczyt szkieletu ściany. Wyciągnęła różdżkę i nabrała powietrza w płuca. — Pojechałam do mamy nie tylko dlatego, że straciłeś kontrolę. Nie boję się ciebie. — I przez chwilę, patrząc na szkielet ścian zaczęła się zastanawiać od czego, by tu w ogóle zacząć. Westchnęła, brakowało jej kogoś, kto poinstruuje ją co robić. Wyciągnęła różdżkę i skierowała jej koniec w stronę jednej z krokwi, by machnięciem unieść ją. Różdżka jej zadrżała, ciężar drewna był tak duży, że wymagało to koncentracji. Powoli przeniosła ją na płatew, ale wtedy brakło jej rąk i różdżki. Zorientowała się za późno.
— Mógłbyś? — spytała, nie odrywając wzroku od krokwi, którą próbowała osadzić we właściwym miejscu. — Trzeba tam to przymocować. Na pewno gdzieś były gwoździe, których mógł użyć.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
-To tylko drewno, daj spokój. - zaprotestował od razu, zażenowany. Prędko porwał z ziemi belkę, muskając przy tym dłoń pochylającej się Hannah. Poderwał się jak oparzony, jakby dotyk go palił (bo palił, przynajmniej odkąd uświadomił sobie na podłodze w kuchni, że czuje do Hani coś, czego nie powinien. I że użył tego jako obrzydliwej karty przetargowej w pertraktacjach z własnym wilczym "ja"). Nie rozumiał, czemu zatroszczyła się o zwykłe stłuczenie stopy. To przecież nic, w porównaniu z innymi obrażeniami jakich doświadczał, z zagrożeniem, którym sam był dla Hani i ze wstydem, który odczuwał na samo wspomnienie tamtego sierpniowego poranka.
-Mhm. - mruknął posłusznie. Równie dobrze mógł jej pilnować kto inny, ale nie miał siły szukać wymówek do odwrotu. O, zresztą Hannah sama mu jedną podsunęła. Ktoś musiał przecież rzucić na budynek fachowym okiem. Widzisz, sama chce się ciebie pozbyć. Lepszy emerytowany majster niż nasze towarzystwo.
-Joe jest emerytowanym stolarzem, dogląda tu podstaw konstrukcji. Teraz ma przerwę, ja tylko pomagam mu ogarniać chłopaków i nadzorować robotę. Wróci po południu. - uspokoił Hanię, zerkając gdzieś w dół. Gdy wspięła się na skrzynię, asekuracyjnie zerknął w górę, "pilnować żeby nie spadła", ale wtem pojął, że z tej perspektywy ma doskonały widok na jej kobiece... walory i znów odwrócił wzrok.
-Nauczyciela astronomii? Znasz Jaydena? - skojarzył. Też widział go niedawno, ale nie rozmawiali o Hogwarcie, Tonks szukał u niego raczej zrozumienia i rozgrzeszenia. Choć spotkanie z Vane'm było poważne, a smutek po zniknięciu Just i Pomony przygniatał ich obu, to na wspomnienie wspólnego znajomego Michaelowi zrobiło się jakoś lżej. Przynajmniej na sekundę pomyślał o czymś innym niż aresztowana siostra i próba zjedzenia Hannah. Aż nie powrócili do tematu.
-Mhm. - mruknął znowu, smętnie wzruszając ramionami. Bla, bla, właściwy moment, bla, bla, plan, Longbottom, Gwardia, wszyscy mu o tym przypominali, zupełnie jakby mieli go za wariata gotowego iść tam z samobójczą misją, ale to jakoś nie pomagało. Drgnął, uświadomiwszy sobie, że właśnie przyznał się Hani do czegoś, o kim nie chciał nikomu mówić. Tamta porażka wciąż ciążyła mu na sumieniu, krew zamordowanych mugoli wołała o pomstę, a sam ból przebudził w nim wilka. Wiedział, że po Cruciatusie komukolwiek trudno dojść do siebie, ale normalni ludzie nie reagowali tak na cierpienie. Pamiętał tamtą noc mgliście, ale przebłyskami docierało do niego, że wilk pragnął tego bólu, upajał się nim, celowo prowokował przeciwniczkę, ciało Michaela mając tylko za naczynie. Na samą myśl było mu tak strasznie dziwnie, tak strasznie wstyd. Czy to wtedy zaczął wariować?
-Ryzyko zawodowe. - przerwał jej szybko, nie chciał słuchać, że jest jej przykro. Nie zasługiwał na litość, nie zareagował przecież na ból w normalny sposób. A teraz... teraz nie skłamał, chyba. Niech Hannah myśli, że oberwał w pracy. W lipcu był w teorii w pracy, na patrolu. Praca mieszała się po prostu z Zakonem, wojna z życiem. -Hej, przecież widzisz, że jestem cały. - dodał, zerkając w górę. Jeszcze przed chwilą chciał wyrzucić z siebie, że każdy dzień zwłoki jest okupiony cierpieniem Just, że sam wiedział jak niewyobrażalne jest to cierpienie, ale teraz nie miał już serca do tego wracać. Nie na widok niepokoju Hani. Ta zaś uparcie brnęła w jeszcze trudniejsze tematy. Dlaczego? Dlaczego lgniesz jak ćma do ognia, Hannah Wright? Dlaczego nie uciekłaś na prośbę przemieniającego się wilkołaka, dlaczego masz odwagę to wspominać zamiast udawać, że ten dzień w Oazie ma szansę być normalnym, dlaczego chcesz wszystko naprawiać? Życie to przecież nie miotła.
-Nie przepraszaj, bo to nie twoja wina. - przerwał nerwowo, z naciskiem. Jak mogła... jak mogła w ogóle tak myśleć? Może i sam zaognił nieco sytuację, mając pretensje, że nie uciekła, ale jej jedyną pomyłką była niedostatecznie szybka reakcja. To on stracił panowanie nad sobą, to on był zagrożeniem, to on mógł ją zabić, a ona jeszcze przepraszała. Nie rozumiał, dlaczego wtedy za nim biegła, ale teraz wreszcie mu to wyjaśniła, dobitnie. Coś ukłuło go w sercu. No tak. To przecież takie ludzkie, takie proste. Szukała wsparcia.
Ale już tego nie rozumiesz, już przecież nie myślimy po ludzku. - zadrwił wilk. Mike przytknął dłonie do skroni, chcąc uciszyć szaleńczy warkot. Czy ten szum w głowie to nieludzka obecność panosząca się w jego psychice, czy to jego serce zaczęło pompować krew jakoś za szybko?
Gdybyś był mężczyzną, zdołałbyś wtedy ją pocieszyć, a może coś więcej. Ale nie zdołał, nie zdążył nawet spojrzeć jej w oczy, a potem myślał już tylko o tym, jak można było zapobiec tamtemu dramatowi, a nie o tym, czego mogła potrzebować. A teraz... teraz nadal myślał o przemianie, o początku tamtego okropnego zdarzenia. Nie domyślił się, że Hannah martwi się o to, co było potem - on był już wtedy tylko roztrzęsioną kulką nerwów, z pikującą w dół samooceną.
-Chciałaś pocieszenia. - podsumował cicho. Czy je znalazła, potem, już u mamy? -Nie mogłem... Hannah, jak za mną pobiegłaś, to przestawałem już być sobą. Czułem, że to się zbliża. Dlatego krzyczałem, żebyś mnie zostawiła. - wyjaśnił, rozumiejąc nieco lepiej jej poczucie winy. -To nie ty mnie sprowokowałaś, tylko list od Vincenta. Byłaś w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, bo łudziłem się, że mam wszystko pod kontrolą i mogę mieć współlokatorów. - podsumował gorzko. Paradoksalnie, mniejszym zagrożeniem dla świata był tuż po ugryzieniu, gdy zamknął się w leśniczówce i odciął od wszystkich. Gdy przestał rozmawiać nawet z własną mamą. Nie potrafiłby chyba porzucić Kerstin, ale teraz też był niebezpiecznie blisko chęci odizolowania się od wszystkich, a ilekroć wyobrażał sobie szturm na Tower, tylekroć miał poczucie, że oddałby swoje życie za Just. Nie wiedział, na ile wynikało to z troski starszego brata, a na ile z chęci ukarania samego siebie za... to wszystko.
Jesteś normalny. - szczery głos Hani poniósł się echem w jego głowie, werbalizując najsilniejsze pragnienie. Marzył przecież o tym, by wszystko było tak jak wcześniej.
Dobrze, że Hannah stała na skrzyniach i nie widziała dokładnie wyrazu jego twarzy. Zacisnął powieki, bo oczy zaczęły go nagle piec, a gardło się mu ścisnęło.
-Jak mogę być normalny, skoro wtedy wybuchłem jak bomba z opóźnionym zapłonem? - szepnął, mając nadzieję, że Hannah zrozumie wojenno-mugolską metaforę. W przeciwieństwie do niej, myślał bardziej sztywnymi kategoriami. Własny stosunek do likantropii traktował jak transakcję - mógł pozwolić sobie na przebłyski normalności, dopóki miał nad wszystkim kontrolę. Warunkiem, jaki postawił sam sobie, było niedopuszczanie wilka do głosu poza jedną nocą w miesiącu. A to przestawało mu wychodzić, szczególnie, że... -Ostatnio... a może od zawsze, nie wiem... im więcej... emocji tym jest trudniej nad tym zapanować. Myślałem, że te... pozytywne jakoś pomagają, ale jak widać nie, skoro straciłem kontrolę akurat przy tobie. - wyrzucił z siebie, na końcu ton mu złagodniał. Czy nie rozumiała, że była ostatnią osobą, której chciał by zrobić krzywdę? Skoro nie możesz ochronić nawet ludzi, których kochasz, to może nie powinieneś przy nich być. -Skoro nie są ze mną bezpieczni nawet ludzie, których kocham, to może powinienem mieszkać sam. - powtórzył za wilkiem, przytakując wilkowi i nieświadom, że robi to na głos. Machinalnie sięgnął po gwoździe i podał je Hannah.
-Wingardium Leviosa. - mruknął, jakby nigdy nic, żeby Hann łatwiej było przybić płatew.
-Mhm. - mruknął posłusznie. Równie dobrze mógł jej pilnować kto inny, ale nie miał siły szukać wymówek do odwrotu. O, zresztą Hannah sama mu jedną podsunęła. Ktoś musiał przecież rzucić na budynek fachowym okiem. Widzisz, sama chce się ciebie pozbyć. Lepszy emerytowany majster niż nasze towarzystwo.
-Joe jest emerytowanym stolarzem, dogląda tu podstaw konstrukcji. Teraz ma przerwę, ja tylko pomagam mu ogarniać chłopaków i nadzorować robotę. Wróci po południu. - uspokoił Hanię, zerkając gdzieś w dół. Gdy wspięła się na skrzynię, asekuracyjnie zerknął w górę, "pilnować żeby nie spadła", ale wtem pojął, że z tej perspektywy ma doskonały widok na jej kobiece... walory i znów odwrócił wzrok.
-Nauczyciela astronomii? Znasz Jaydena? - skojarzył. Też widział go niedawno, ale nie rozmawiali o Hogwarcie, Tonks szukał u niego raczej zrozumienia i rozgrzeszenia. Choć spotkanie z Vane'm było poważne, a smutek po zniknięciu Just i Pomony przygniatał ich obu, to na wspomnienie wspólnego znajomego Michaelowi zrobiło się jakoś lżej. Przynajmniej na sekundę pomyślał o czymś innym niż aresztowana siostra i próba zjedzenia Hannah. Aż nie powrócili do tematu.
-Mhm. - mruknął znowu, smętnie wzruszając ramionami. Bla, bla, właściwy moment, bla, bla, plan, Longbottom, Gwardia, wszyscy mu o tym przypominali, zupełnie jakby mieli go za wariata gotowego iść tam z samobójczą misją, ale to jakoś nie pomagało. Drgnął, uświadomiwszy sobie, że właśnie przyznał się Hani do czegoś, o kim nie chciał nikomu mówić. Tamta porażka wciąż ciążyła mu na sumieniu, krew zamordowanych mugoli wołała o pomstę, a sam ból przebudził w nim wilka. Wiedział, że po Cruciatusie komukolwiek trudno dojść do siebie, ale normalni ludzie nie reagowali tak na cierpienie. Pamiętał tamtą noc mgliście, ale przebłyskami docierało do niego, że wilk pragnął tego bólu, upajał się nim, celowo prowokował przeciwniczkę, ciało Michaela mając tylko za naczynie. Na samą myśl było mu tak strasznie dziwnie, tak strasznie wstyd. Czy to wtedy zaczął wariować?
-Ryzyko zawodowe. - przerwał jej szybko, nie chciał słuchać, że jest jej przykro. Nie zasługiwał na litość, nie zareagował przecież na ból w normalny sposób. A teraz... teraz nie skłamał, chyba. Niech Hannah myśli, że oberwał w pracy. W lipcu był w teorii w pracy, na patrolu. Praca mieszała się po prostu z Zakonem, wojna z życiem. -Hej, przecież widzisz, że jestem cały. - dodał, zerkając w górę. Jeszcze przed chwilą chciał wyrzucić z siebie, że każdy dzień zwłoki jest okupiony cierpieniem Just, że sam wiedział jak niewyobrażalne jest to cierpienie, ale teraz nie miał już serca do tego wracać. Nie na widok niepokoju Hani. Ta zaś uparcie brnęła w jeszcze trudniejsze tematy. Dlaczego? Dlaczego lgniesz jak ćma do ognia, Hannah Wright? Dlaczego nie uciekłaś na prośbę przemieniającego się wilkołaka, dlaczego masz odwagę to wspominać zamiast udawać, że ten dzień w Oazie ma szansę być normalnym, dlaczego chcesz wszystko naprawiać? Życie to przecież nie miotła.
-Nie przepraszaj, bo to nie twoja wina. - przerwał nerwowo, z naciskiem. Jak mogła... jak mogła w ogóle tak myśleć? Może i sam zaognił nieco sytuację, mając pretensje, że nie uciekła, ale jej jedyną pomyłką była niedostatecznie szybka reakcja. To on stracił panowanie nad sobą, to on był zagrożeniem, to on mógł ją zabić, a ona jeszcze przepraszała. Nie rozumiał, dlaczego wtedy za nim biegła, ale teraz wreszcie mu to wyjaśniła, dobitnie. Coś ukłuło go w sercu. No tak. To przecież takie ludzkie, takie proste. Szukała wsparcia.
Ale już tego nie rozumiesz, już przecież nie myślimy po ludzku. - zadrwił wilk. Mike przytknął dłonie do skroni, chcąc uciszyć szaleńczy warkot. Czy ten szum w głowie to nieludzka obecność panosząca się w jego psychice, czy to jego serce zaczęło pompować krew jakoś za szybko?
Gdybyś był mężczyzną, zdołałbyś wtedy ją pocieszyć, a może coś więcej. Ale nie zdołał, nie zdążył nawet spojrzeć jej w oczy, a potem myślał już tylko o tym, jak można było zapobiec tamtemu dramatowi, a nie o tym, czego mogła potrzebować. A teraz... teraz nadal myślał o przemianie, o początku tamtego okropnego zdarzenia. Nie domyślił się, że Hannah martwi się o to, co było potem - on był już wtedy tylko roztrzęsioną kulką nerwów, z pikującą w dół samooceną.
-Chciałaś pocieszenia. - podsumował cicho. Czy je znalazła, potem, już u mamy? -Nie mogłem... Hannah, jak za mną pobiegłaś, to przestawałem już być sobą. Czułem, że to się zbliża. Dlatego krzyczałem, żebyś mnie zostawiła. - wyjaśnił, rozumiejąc nieco lepiej jej poczucie winy. -To nie ty mnie sprowokowałaś, tylko list od Vincenta. Byłaś w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, bo łudziłem się, że mam wszystko pod kontrolą i mogę mieć współlokatorów. - podsumował gorzko. Paradoksalnie, mniejszym zagrożeniem dla świata był tuż po ugryzieniu, gdy zamknął się w leśniczówce i odciął od wszystkich. Gdy przestał rozmawiać nawet z własną mamą. Nie potrafiłby chyba porzucić Kerstin, ale teraz też był niebezpiecznie blisko chęci odizolowania się od wszystkich, a ilekroć wyobrażał sobie szturm na Tower, tylekroć miał poczucie, że oddałby swoje życie za Just. Nie wiedział, na ile wynikało to z troski starszego brata, a na ile z chęci ukarania samego siebie za... to wszystko.
Jesteś normalny. - szczery głos Hani poniósł się echem w jego głowie, werbalizując najsilniejsze pragnienie. Marzył przecież o tym, by wszystko było tak jak wcześniej.
Dobrze, że Hannah stała na skrzyniach i nie widziała dokładnie wyrazu jego twarzy. Zacisnął powieki, bo oczy zaczęły go nagle piec, a gardło się mu ścisnęło.
-Jak mogę być normalny, skoro wtedy wybuchłem jak bomba z opóźnionym zapłonem? - szepnął, mając nadzieję, że Hannah zrozumie wojenno-mugolską metaforę. W przeciwieństwie do niej, myślał bardziej sztywnymi kategoriami. Własny stosunek do likantropii traktował jak transakcję - mógł pozwolić sobie na przebłyski normalności, dopóki miał nad wszystkim kontrolę. Warunkiem, jaki postawił sam sobie, było niedopuszczanie wilka do głosu poza jedną nocą w miesiącu. A to przestawało mu wychodzić, szczególnie, że... -Ostatnio... a może od zawsze, nie wiem... im więcej... emocji tym jest trudniej nad tym zapanować. Myślałem, że te... pozytywne jakoś pomagają, ale jak widać nie, skoro straciłem kontrolę akurat przy tobie. - wyrzucił z siebie, na końcu ton mu złagodniał. Czy nie rozumiała, że była ostatnią osobą, której chciał by zrobić krzywdę? Skoro nie możesz ochronić nawet ludzi, których kochasz, to może nie powinieneś przy nich być. -Skoro nie są ze mną bezpieczni nawet ludzie, których kocham, to może powinienem mieszkać sam. - powtórzył za wilkiem, przytakując wilkowi i nieświadom, że robi to na głos. Machinalnie sięgnął po gwoździe i podał je Hannah.
-Wingardium Leviosa. - mruknął, jakby nigdy nic, żeby Hann łatwiej było przybić płatew.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Dłonie, które znały trud pracy i rzemiosła nie były mniej delikatne od dłoni damy, której skórę muskały muślinowe rękawiczki i pąki najpiękniejszych kwiatów. Jego dotyk poczuła od razu, wzdłuż całej ręki przemknął lekki dreszcz — i miało to więcej wspólnego z tym, że był mężczyzną, który przed miesiącami wydawał się zainteresowany nią, jak kobietą, a mniej z tym, że przed kilkunastoma dniami przemieniony w prawdziwą bestię przypierał jej drżące ciało do desek kuchennej podłogi pomimo dramatycznej szarpaniny. Kiedy jednak poderwał się gwałtownie do góry, spojrzała na niego zaskoczona — bo jeszcze niedawno, podczas sierpniowego wieczoru na bezpiecznym wybrzeżu nie napawał go takim obrzydzeniem. Złapała dłoń, którą przypadkiem musnął i objęła ją drugą, spuszczając niepewnie wzrok w ziemię na jedną chwilę. Nie pytała siebie, co zrobiła źle — wiedziała, że tak szybka, nagła przeprowadzka musiała go zawieść. Liczył na nią, na to, że z nimi zostanie, a po tym wszystkim zapewni go, że będzie dobrze. I nie zrobiła tego. Ruszyła więc na skrzynie, próbując pomóc w budowaniu czegoś, robieniu czegokolwiek, byle tylko uciec myślami od tego nieprzyjemnego wrażenia, że zepsuła całą ich przyjaźń jedną instynktowną reakcją.
Przyglądała się, jak wznosili belki, stawiając potem deski jedna obok drugiej, zbijając je ze sobą powoli, tworząc krótką ścianę drewnianej konstrukcji. Budowa tego miejsca zajmie im jeszcze trochę czasu, ale potrzebowali jadłodajni jak najszybciej, musiała postać jeszcze przed zimą, bo jedzenie na świeżym powietrzu stanie się zbyt uciążliwe dla mieszkańców.
— To może nie powinnam tu nic robić. Na pewno ma pomysł na to wszystko, a jak wróci to będzie musiał wszystko poprawiać — dodała z rezygnacją, rozglądając się dookoła. Wytarła dłonie w spódnicę z lekkim zagubieniem i westchnęła ciężko, szukając rozbieganym spojrzeniem czegoś, czego mogła się chwycić; czegoś czym mogła zająć dłonie, zrobić coś byle tylko nie sterczeć bezczynnie. Dopiero pytanie o Jaydena ją rozluźniło. Spojrzała na niego z góry i pokiwała głową.
— Tak, spotkaliśmy się niedawno w Błędnym Rycerzu. Przypadkiem, gdy wracałam ze sklepu ze sprzętem do quidditcha. — Pamiętała dobrze, że między nimi pojawiło się coś dziwnego, jakaś nić zrozumienia. Oboje kogoś stracili. Kogoś ważnego. I oboje mieli nadzieję, że wkrótce tą bliską osobę odzyskają. Nie była pewna, jakie relacje łączyły panów i choć powstrzymała się przed zdradzeniem tego co myślała, po chwili wyznała cicho: — Słabo wyglądał. Był zmartwiony.— Czy Mike wiedział o Pomonie? O tym, że została żoną Jaydena dowiedziała się właśnie od niego, dopiero co. Nie spodziewała się tego zupełnie i tym bardziej, jej zaginięcie wywołało w niej smutek i żal.
Chłód jaki bił od Michaela, jego stoicki spokój, opanowanie graniczące z niepodobną do niego obojętnością wprawiały ją w rosnące poczucie winy. Kiedy milczał lub przytakiwał mruknięciami, odpowiadał zdawkowo, próbowała wytłumaczyć sobie, że to nieobecność Just wywoływała w nim takie otępienie, ten dziwny stan. Zamykał się w sobie, odgradzał od świata. Znała dobrze ten sposób działania. Nie mogła jednak przestać myśleć o tym, że blokował ją z powodu jej ucieczki z Somerset.
— Może i ryzyko zawodowe, ale oberwanie cruciatusem nie można przyrównać do Everte Stati, czy nawet jakiejkolwiek czarnomagicznej klątwy, Mike. Wiem, że jesteś silny i wytrzymały, ale nie traktuj mnie jak idiotkę — odparła z irytacją, marszcząc brwi, choć w pierwszej chwili chciała go przeprosić za to, że się wtrąca, martwi. — To nie jest nic. Widziałam co się dzieje z człowiekiem, który jest jego ofiarą. I wiem, jak potężne cierpienie generuje ta klątwa. Możesz mówić, że jesteś cały, widzę to przecież. Ale… — zawahała się, zdając sobie sprawę, że żaden mężczyzna nie chciał otwarcie mówić o takich rzeczach. Ugryzła się w końcu w język i przełknęła ślinę, jakby to miało jej pomóc, a potem pokiwała głową. — Po prostu… rozumiem. Po prostu chcę żebyś pamiętał, że jeśli mogłabym coś dla ciebie zrobić to to zrobię — odparła pewniej, szukając na chwilę jego spojrzenia, by zaraz potem wrócić do wbijania gwoździ. Nie miała pojęcia, ile ich było potrzebne. Może je tylko marnowała, trudno jej było oszacować, czy konstrukcja mogła w ten sposób wytrzymać, ale wierzyła, że będąc przy tym, obserwując może cokolwiek zrobić. A kiedy wróci owy Joe, może nie wystraszy się tym, co zastanie. Kolejny gwóźdź wbił się krzywo, więc zacisnęła mocno usta z zacięciem. Przekrzywił się, główka wygięła się w bok, ale zamiast próbować go wyciągnąć postanowiła go już całkiem zagiąć i tam docisnąć krzywo do drewna.
— Nie wiedziałam, nie zorientowałam się — odparła od razu, wchodząc mu prawie w słowo, sięgając po kolejny gwóźdź i tym razem próbując go ustawić równo i równo w niego uderzyć. — Nie mogłeś być wtedy sam. Przynajmniej tak myślałam. — Ludzie często mówią, że chcą zostać sami tylko dlatego, by zaszyć się przed wzrokiem innych, gdy upadali, gdy oddawali się własnym emocjom, okazywali ból, cierpienie, pozwalali łzom spływać pod twarzy. Ona sama cierpiała na syndrom ucieczki. Kiedy czuła się źle uciekała do sypialni, zamykała się w niej, by wypłakać w poduszkę, a kiedy wszystko już wypłacze mogła zebrać się w sobie. Robiła tak odkąd była dzieckiem i choć była już starą panną nic się nie zmieniło. Sądziła, że pomimo jego próby ucieczki w samotność może go otulić opieką, przypomnieć mu, że wszystko będzie dobrze, zapobiec kolejnej tragedii, gdyby pod wpływem silnych emocji chciał samodzielnie działać. Nie podejrzewała, że to się tak skończy.
— Mike — westchnęła, odrywając się od deski, by na niego spojrzeć z góry. — Każdy czasem wybucha. Popatrz na mnie. Nie panuję nad sobą, mówię co myślę, często… — zawahała się na moment, spuszczając wzrok. — Czasem żałuję tego, co mówię— poprawiła się po chwili. Wiedziała, do czego nawiązywał i przyrównywanie się do tego było idiotyczne, ale rozmawiali o emocjach. A te czasem nad każdym potrafiły zapanować. — Uleganie emocjom jest normalne — zapewniła go ciszej, marszcząc brwi, by odłożyć na chwilę gwoździe i wysłuchać go, nie odejmując spojrzenia od jego zatroskanej twarzy. Widząc, że się otwiera, nie mogła tego zignorować — tych uchylonych drzwi, przez które pozwalał jej zajrzeć do środka. Przykucnęła na skrzyniach, tylko raz oglądając się za siebie, czy praca dalej szła do przodu wokół nich, a oni mogli po prostu spokojnie porozmawiać.
Nie czuła się wyjątkowa, ale słowa jakie zaczęły płynąć z jego ust nieco ją onieśmieliły. Otworzyła własne, by mu odpowiedzieć, ale mówił dalej, aż w końcu to, co chciała mu przekazać uciekło jej z głowy. Odłożyła gwoździe na skrzynię i zogniskowała na nim spojrzenie.
— Co? — szepnęła niepewnie, siadając na krawędzi skrzyni i łapiąc się brzegu dłońmi, niepewna, czy zaraz z niej nie spadnie. Patrzyła na niego, nie wiedząc, czy się nie przesłyszała, a może czy jej głowa podpowiadała jej nagle zbyt wiele. Zastanawiała się nad tym czasem — sposób w jaki na nią czasem patrzył ją zawstydzał, ale nie krępował. A potem przyznał, że jest jak rodzina. Spuściła wzrok, niepewna czy właściwie chciała, by powtórzył; by jej to wyjaśnił. Serce zabiło jej szybciej. — Możesz…?— Podała mu dłoń, by pomógł jej zejść ze skrzyni, nieco gorączkowo, nerwowo. Jeśli ją ujął zeszła z jego pomocą, po czym rozejrzała się dookoła. — I wiesz, chyba lepiej będzie jeśli zostawimy to tak dopóki ten stolarz się tu nie zjawi.— Spojrzała na niego prędko, a później spuściła wzrok i ruszyła z powrotem, na drugą stronę budynku, odwracając się przez ramię do niego z nieco zbyt szybkim uśmiechem. — Kompletnie się na tym nie znam, a jeśli będzie musiał wyciągać te gwoździe to szkoda i czasu i materiału. Albo poczekam na niego, by poinstruował, co należy zrobić, wtedy będzie znacznie łatwiej. — Otrzepała spódnicę, jedną ręką zaczesała wypadające z warkocza kosmyki włosów za ucho. Nagle zrobiło jej się strasznie gorąco, nic dziwnego, że Tonks pracował bez koszuli było tu dość duszno, dopiero teraz to poczuła. — Może pomożemy tym chłopcom?— zaproponowała, rozpinając dwa guziki bluzki na piersi, licząc, że wiejący od morza wiatr trochę ją ochłodzi. — Tutaj panowie, ja wam pomogę. Mam to wziąć? — Zbliżyła się do młodych czarodziejów i próbowała złapać za jedną z belek. — O, Morgano, jakie to ciężkie.
Przyglądała się, jak wznosili belki, stawiając potem deski jedna obok drugiej, zbijając je ze sobą powoli, tworząc krótką ścianę drewnianej konstrukcji. Budowa tego miejsca zajmie im jeszcze trochę czasu, ale potrzebowali jadłodajni jak najszybciej, musiała postać jeszcze przed zimą, bo jedzenie na świeżym powietrzu stanie się zbyt uciążliwe dla mieszkańców.
— To może nie powinnam tu nic robić. Na pewno ma pomysł na to wszystko, a jak wróci to będzie musiał wszystko poprawiać — dodała z rezygnacją, rozglądając się dookoła. Wytarła dłonie w spódnicę z lekkim zagubieniem i westchnęła ciężko, szukając rozbieganym spojrzeniem czegoś, czego mogła się chwycić; czegoś czym mogła zająć dłonie, zrobić coś byle tylko nie sterczeć bezczynnie. Dopiero pytanie o Jaydena ją rozluźniło. Spojrzała na niego z góry i pokiwała głową.
— Tak, spotkaliśmy się niedawno w Błędnym Rycerzu. Przypadkiem, gdy wracałam ze sklepu ze sprzętem do quidditcha. — Pamiętała dobrze, że między nimi pojawiło się coś dziwnego, jakaś nić zrozumienia. Oboje kogoś stracili. Kogoś ważnego. I oboje mieli nadzieję, że wkrótce tą bliską osobę odzyskają. Nie była pewna, jakie relacje łączyły panów i choć powstrzymała się przed zdradzeniem tego co myślała, po chwili wyznała cicho: — Słabo wyglądał. Był zmartwiony.— Czy Mike wiedział o Pomonie? O tym, że została żoną Jaydena dowiedziała się właśnie od niego, dopiero co. Nie spodziewała się tego zupełnie i tym bardziej, jej zaginięcie wywołało w niej smutek i żal.
Chłód jaki bił od Michaela, jego stoicki spokój, opanowanie graniczące z niepodobną do niego obojętnością wprawiały ją w rosnące poczucie winy. Kiedy milczał lub przytakiwał mruknięciami, odpowiadał zdawkowo, próbowała wytłumaczyć sobie, że to nieobecność Just wywoływała w nim takie otępienie, ten dziwny stan. Zamykał się w sobie, odgradzał od świata. Znała dobrze ten sposób działania. Nie mogła jednak przestać myśleć o tym, że blokował ją z powodu jej ucieczki z Somerset.
— Może i ryzyko zawodowe, ale oberwanie cruciatusem nie można przyrównać do Everte Stati, czy nawet jakiejkolwiek czarnomagicznej klątwy, Mike. Wiem, że jesteś silny i wytrzymały, ale nie traktuj mnie jak idiotkę — odparła z irytacją, marszcząc brwi, choć w pierwszej chwili chciała go przeprosić za to, że się wtrąca, martwi. — To nie jest nic. Widziałam co się dzieje z człowiekiem, który jest jego ofiarą. I wiem, jak potężne cierpienie generuje ta klątwa. Możesz mówić, że jesteś cały, widzę to przecież. Ale… — zawahała się, zdając sobie sprawę, że żaden mężczyzna nie chciał otwarcie mówić o takich rzeczach. Ugryzła się w końcu w język i przełknęła ślinę, jakby to miało jej pomóc, a potem pokiwała głową. — Po prostu… rozumiem. Po prostu chcę żebyś pamiętał, że jeśli mogłabym coś dla ciebie zrobić to to zrobię — odparła pewniej, szukając na chwilę jego spojrzenia, by zaraz potem wrócić do wbijania gwoździ. Nie miała pojęcia, ile ich było potrzebne. Może je tylko marnowała, trudno jej było oszacować, czy konstrukcja mogła w ten sposób wytrzymać, ale wierzyła, że będąc przy tym, obserwując może cokolwiek zrobić. A kiedy wróci owy Joe, może nie wystraszy się tym, co zastanie. Kolejny gwóźdź wbił się krzywo, więc zacisnęła mocno usta z zacięciem. Przekrzywił się, główka wygięła się w bok, ale zamiast próbować go wyciągnąć postanowiła go już całkiem zagiąć i tam docisnąć krzywo do drewna.
— Nie wiedziałam, nie zorientowałam się — odparła od razu, wchodząc mu prawie w słowo, sięgając po kolejny gwóźdź i tym razem próbując go ustawić równo i równo w niego uderzyć. — Nie mogłeś być wtedy sam. Przynajmniej tak myślałam. — Ludzie często mówią, że chcą zostać sami tylko dlatego, by zaszyć się przed wzrokiem innych, gdy upadali, gdy oddawali się własnym emocjom, okazywali ból, cierpienie, pozwalali łzom spływać pod twarzy. Ona sama cierpiała na syndrom ucieczki. Kiedy czuła się źle uciekała do sypialni, zamykała się w niej, by wypłakać w poduszkę, a kiedy wszystko już wypłacze mogła zebrać się w sobie. Robiła tak odkąd była dzieckiem i choć była już starą panną nic się nie zmieniło. Sądziła, że pomimo jego próby ucieczki w samotność może go otulić opieką, przypomnieć mu, że wszystko będzie dobrze, zapobiec kolejnej tragedii, gdyby pod wpływem silnych emocji chciał samodzielnie działać. Nie podejrzewała, że to się tak skończy.
— Mike — westchnęła, odrywając się od deski, by na niego spojrzeć z góry. — Każdy czasem wybucha. Popatrz na mnie. Nie panuję nad sobą, mówię co myślę, często… — zawahała się na moment, spuszczając wzrok. — Czasem żałuję tego, co mówię— poprawiła się po chwili. Wiedziała, do czego nawiązywał i przyrównywanie się do tego było idiotyczne, ale rozmawiali o emocjach. A te czasem nad każdym potrafiły zapanować. — Uleganie emocjom jest normalne — zapewniła go ciszej, marszcząc brwi, by odłożyć na chwilę gwoździe i wysłuchać go, nie odejmując spojrzenia od jego zatroskanej twarzy. Widząc, że się otwiera, nie mogła tego zignorować — tych uchylonych drzwi, przez które pozwalał jej zajrzeć do środka. Przykucnęła na skrzyniach, tylko raz oglądając się za siebie, czy praca dalej szła do przodu wokół nich, a oni mogli po prostu spokojnie porozmawiać.
Nie czuła się wyjątkowa, ale słowa jakie zaczęły płynąć z jego ust nieco ją onieśmieliły. Otworzyła własne, by mu odpowiedzieć, ale mówił dalej, aż w końcu to, co chciała mu przekazać uciekło jej z głowy. Odłożyła gwoździe na skrzynię i zogniskowała na nim spojrzenie.
— Co? — szepnęła niepewnie, siadając na krawędzi skrzyni i łapiąc się brzegu dłońmi, niepewna, czy zaraz z niej nie spadnie. Patrzyła na niego, nie wiedząc, czy się nie przesłyszała, a może czy jej głowa podpowiadała jej nagle zbyt wiele. Zastanawiała się nad tym czasem — sposób w jaki na nią czasem patrzył ją zawstydzał, ale nie krępował. A potem przyznał, że jest jak rodzina. Spuściła wzrok, niepewna czy właściwie chciała, by powtórzył; by jej to wyjaśnił. Serce zabiło jej szybciej. — Możesz…?— Podała mu dłoń, by pomógł jej zejść ze skrzyni, nieco gorączkowo, nerwowo. Jeśli ją ujął zeszła z jego pomocą, po czym rozejrzała się dookoła. — I wiesz, chyba lepiej będzie jeśli zostawimy to tak dopóki ten stolarz się tu nie zjawi.— Spojrzała na niego prędko, a później spuściła wzrok i ruszyła z powrotem, na drugą stronę budynku, odwracając się przez ramię do niego z nieco zbyt szybkim uśmiechem. — Kompletnie się na tym nie znam, a jeśli będzie musiał wyciągać te gwoździe to szkoda i czasu i materiału. Albo poczekam na niego, by poinstruował, co należy zrobić, wtedy będzie znacznie łatwiej. — Otrzepała spódnicę, jedną ręką zaczesała wypadające z warkocza kosmyki włosów za ucho. Nagle zrobiło jej się strasznie gorąco, nic dziwnego, że Tonks pracował bez koszuli było tu dość duszno, dopiero teraz to poczuła. — Może pomożemy tym chłopcom?— zaproponowała, rozpinając dwa guziki bluzki na piersi, licząc, że wiejący od morza wiatr trochę ją ochłodzi. — Tutaj panowie, ja wam pomogę. Mam to wziąć? — Zbliżyła się do młodych czarodziejów i próbowała złapać za jedną z belek. — O, Morgano, jakie to ciężkie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sporo nam obiecałeś - tylko czy mnie, czy jej, czy s o b i e? - zadźwięczało mu w uszach gdy tylko poczuł na skórze ciepły dotyk dłoni Hannah, gdy ciepło omal nie dotarło w okolice serca. Opuścił rękę, czując chłód wzdłuż kręgosłupa. Odetchnął głęboko. Chłód był dobry. Zdystansowany. Bezpieczny.
Przemiany zawsze zaczynały się gorącym pulsowaniem w mięśniach. Kiedyś umiał to rozróżnić - uczucia związane z pełnią i wszystkie inne. Od pewnego czasu radził sobie z tym coraz gorzej. Wygodnie było obwiniać wilka o część wojennej agresji, o to, że od Bezksiężycowej Nocy Michael miał czasem szczerą ochotę walnąć Lamino w każdego magicznego policjanta na swojej drodze. A potem przypominał sobie, że to jego dawni koledzy zabijali teraz mugoli, a wstyd przeplatał się z niezrozumieniem.
Najpierw tłumaczył tak sobie tylko agresję. Ale gdy zaczął myśleć o Hannah w nieprzyzwoity sposób, w wilczej postaci... już nie wiedział, czy to on, czy tamten. Może czułby się mniej winny, gdyby pomysł przedziwnych negocjacji nie wyszedł od niego samego?
Już nigdy nic ci nie obiecam, zwyrolu. - obiecał i założył wilkowi kaganiec, żeby skupić się na Hani. Z dołu miał dobry widok na jej...
...krój spódnicy, nieważne.
-Hannah... - czemu wydawała się tak zestresowana? Chodziło tylko o remont?
Pewnie tak, o cóż by innego? Może stał trochę za blisko, może przypominała sobie o wilkołaczym pościgu, ale przecież starała się udawać, że wszystko jest w porządku. Poudaje razem z nią.
-...skoro zostawił tutaj mnie jako nadzorcę, to może nie da się nic zepsuć. Dzięki za pomoc. - spróbował zażartować.
Przygryzł lekko wargę, pamiętając o niedawnej rozmowie z Vanem i o tym, że wyglądał na zdruzgotanego już od lipca.
-Wiem. - rzucił cicho i podniósł na Hannah niepewne spojrzenie. -O jego żonie. Znasz Pomonę? - lepiej niż ja? Jayden myślał, że sama uciekła, a ja... ja się martwię. Nie wykrztusił z siebie nic więcej, czując, że niektóre sprawy są tylko Vane'ów, ale żałował, że nie poznał pani Vane ani nie podpytał o nią Justine. Zanim ona też zniknęła.
Paradoksalnie, nawet o Vane'ach łatwiej mu było rozmawiać niż o sobie. "Silny i wytrzymały?" Dobre sobie. Gdyby był silny, powstrzymałby wtedy przemianę. Przygotowałby się lepiej na ewentualność aresztowania kogoś z rodziny. Nie zareagowałby jak z w i e r z ę na zapach krwi, nie pognał wtedy za Hannah.
Wbił wzrok gdzieś w belki, mając wrażenie, że zaraz się udusi, że ciężar na sumieniu zgniecie mu wnętrzności. Wdech. Wydech. Spokojnie. Tylko spokój był bezpieczny, spokojny chłód.
-Widziałaś...? - spytał cicho, zerkając na nią wreszcie, z niepokojem. (Tylko spokojnie). Widziała Cruciatusa? Walczyła dla Zakonu dłużej od niego. Straciła nawet oko, choć wtedy nie domyślał się, dlaczego, a potem już o tym nie rozmawiali. -Jak ma się... osoba, u której to widziałaś? - czy ten ktoś też zapomniał z bólu kim jest, jak się nazywa? Czy też poczuł się na moment kimś albo czymś innym, tak jakby to miało być tarczą? Czy taki rodzaj ucieczki może przerażać jeszcze bardziej od bólu?
Słuchał Hannah dalej, jej zapewnień o zrozumieniu i normalności, ale... przecież nie rozumiała. W swej urzekającej dobroci chciała porównać likantropię do własnych emocji - a zęby i pazury ranią przecież inaczej niż słowa.
-Hania. - przerwał. Przełknął nerwowo ślinę, czuł gulę w gardle. -Znowu to robisz. Udajesz, że będzie dobrze, widzisz we mnie... coś lepszego, niż w istocie. - To dlatego straciłaś czujność i podeszłaś wtedy za blisko. I to moja wina. Chciałem być z tobą blisko.
-Rozmawiałem z Alexem. - dodał sucho, rzeczowo. Nie miałeś wyjścia, po tym jak naskarży... CICHO.
-Będę nad tym pracował. Ale nie mogę tego bagatelizować. Ty też nie możesz, Hania. - przypomniał łagodniej. -Zawsze byłem dobrym aurorem, wiem, że jestem potrzebny Zakonowi, nie dam...temu - no weź, nadaj mi jakieś imię czy coś -tego zepsuć.
Ale relacje międzyludzkie to co innego. Nigdy mi nie wychodziły. Są zbyt nieprzewidywalne, a on karmi się gorącymi emocjami.
Usłyszał niepewność w jej głosie, drgnął. Czy on naprawdę właśnie powiedział, że...?
No właśnie, nieprzewidywalne.
Czując nagłe otępienie (spokój, tylko spokój), obserwował ją uważnie. Skupienie i niezrozumienie malujące się na jej twarzy.
Nadal nie rozumiała...?
W końcu ujął jej rękę, czując, że może to ostatni raz. Ścisnął delikatnie jej dłoń, odważnie odszukał jej spojrzenie.
-Hania, wolę być całe życie sam i wiedzieć, że jesteś bezpieczna. - może kiedyś zdoła się ogrzać w jej cieple, a nie spłonąć. Ale nie mógł ignorować tego, co do niej czuł - i jak to na niego wpłynęło wtedy, w sierpniu, ewoluując w coś mrocznego, niebezpiecznego, nieprzewidywalnego. Może ktoś bardziej romantyczny spróbowałby się rozgrzeszyć, hipotetyzować, że zdołał przemienić się w człowieka, bo tak bardzo nie chciał jej skrzywdzić. Ale dla Michaela, który nigdy nie umiał sobie niczego wybaczać, liczyło się tylko to, że przez moment c h c i a ł ją skrzywdzić. On, wilk, któryś z nich, a może obaj.
Uśmiechnął się blado, bo na sekundę przed oczyma stanęło mu inne życie. Życie, w którym nie puszcza jej dłoni i mówi jej, że się nie przesłyszała. Zakochałem się w tobie, Hannah. Przy herbacie z rumem, a może o wiele wcześniej. Odchodzą między drzewa, z dala od natrętnych spojrzeń chłopców i całują się nieśmiało, kontynuując chwilę przerwaną rozlaniem herbaty. Potem on cofa głowę, obiecuje nad sobą pracować, ona obiecuje poczekać. Tak, jakby likantropię dało się uciszyć i jakby śliczna panna nie marnowała czekaniem czasu. Mijają lata, a naukowcy odnajdują lekarstwo (w końcu wynaleźli już eliksir tojadowy), albo to on odnajduje wreszcie spokój we własnej duszy, a Hannah działa na niego jak balsam, a nie jak zapalnik. On rąbie drewno, ona robi miotły, są dobrymi rodzicami.
Zamrugał, z bólem żegnając się z tymi marzeniami. (Tylko spokojnie). Czy mogła przez moment wyczytać je w jego oczach? Puścił jej dłoń, myśląc sobie, że kiedyś będzie wspaniałą mamą i zbuduje swoją wymarzoną miotłę, że wróci do swojego sklepu i będzie szczęśliwa. Z kimś, kogo nie musiałaby się bać.
-Masz rację. - przytaknął, chyba jej planowi, by zostawić już tą budowę i pomóc chłopcom. Albo swojej decyzji, że z tęsknotą da się żyć.
-Ja to wezmę. - chwycił za drugi koniec belki, a Hannah momentalnie zrobiło się lżej.
Poniosę ten ciężar za nas oboje.
Przemiany zawsze zaczynały się gorącym pulsowaniem w mięśniach. Kiedyś umiał to rozróżnić - uczucia związane z pełnią i wszystkie inne. Od pewnego czasu radził sobie z tym coraz gorzej. Wygodnie było obwiniać wilka o część wojennej agresji, o to, że od Bezksiężycowej Nocy Michael miał czasem szczerą ochotę walnąć Lamino w każdego magicznego policjanta na swojej drodze. A potem przypominał sobie, że to jego dawni koledzy zabijali teraz mugoli, a wstyd przeplatał się z niezrozumieniem.
Najpierw tłumaczył tak sobie tylko agresję. Ale gdy zaczął myśleć o Hannah w nieprzyzwoity sposób, w wilczej postaci... już nie wiedział, czy to on, czy tamten. Może czułby się mniej winny, gdyby pomysł przedziwnych negocjacji nie wyszedł od niego samego?
Już nigdy nic ci nie obiecam, zwyrolu. - obiecał i założył wilkowi kaganiec, żeby skupić się na Hani. Z dołu miał dobry widok na jej...
...krój spódnicy, nieważne.
-Hannah... - czemu wydawała się tak zestresowana? Chodziło tylko o remont?
Pewnie tak, o cóż by innego? Może stał trochę za blisko, może przypominała sobie o wilkołaczym pościgu, ale przecież starała się udawać, że wszystko jest w porządku. Poudaje razem z nią.
-...skoro zostawił tutaj mnie jako nadzorcę, to może nie da się nic zepsuć. Dzięki za pomoc. - spróbował zażartować.
Przygryzł lekko wargę, pamiętając o niedawnej rozmowie z Vanem i o tym, że wyglądał na zdruzgotanego już od lipca.
-Wiem. - rzucił cicho i podniósł na Hannah niepewne spojrzenie. -O jego żonie. Znasz Pomonę? - lepiej niż ja? Jayden myślał, że sama uciekła, a ja... ja się martwię. Nie wykrztusił z siebie nic więcej, czując, że niektóre sprawy są tylko Vane'ów, ale żałował, że nie poznał pani Vane ani nie podpytał o nią Justine. Zanim ona też zniknęła.
Paradoksalnie, nawet o Vane'ach łatwiej mu było rozmawiać niż o sobie. "Silny i wytrzymały?" Dobre sobie. Gdyby był silny, powstrzymałby wtedy przemianę. Przygotowałby się lepiej na ewentualność aresztowania kogoś z rodziny. Nie zareagowałby jak z w i e r z ę na zapach krwi, nie pognał wtedy za Hannah.
Wbił wzrok gdzieś w belki, mając wrażenie, że zaraz się udusi, że ciężar na sumieniu zgniecie mu wnętrzności. Wdech. Wydech. Spokojnie. Tylko spokój był bezpieczny, spokojny chłód.
-Widziałaś...? - spytał cicho, zerkając na nią wreszcie, z niepokojem. (Tylko spokojnie). Widziała Cruciatusa? Walczyła dla Zakonu dłużej od niego. Straciła nawet oko, choć wtedy nie domyślał się, dlaczego, a potem już o tym nie rozmawiali. -Jak ma się... osoba, u której to widziałaś? - czy ten ktoś też zapomniał z bólu kim jest, jak się nazywa? Czy też poczuł się na moment kimś albo czymś innym, tak jakby to miało być tarczą? Czy taki rodzaj ucieczki może przerażać jeszcze bardziej od bólu?
Słuchał Hannah dalej, jej zapewnień o zrozumieniu i normalności, ale... przecież nie rozumiała. W swej urzekającej dobroci chciała porównać likantropię do własnych emocji - a zęby i pazury ranią przecież inaczej niż słowa.
-Hania. - przerwał. Przełknął nerwowo ślinę, czuł gulę w gardle. -Znowu to robisz. Udajesz, że będzie dobrze, widzisz we mnie... coś lepszego, niż w istocie. - To dlatego straciłaś czujność i podeszłaś wtedy za blisko. I to moja wina. Chciałem być z tobą blisko.
-Rozmawiałem z Alexem. - dodał sucho, rzeczowo. Nie miałeś wyjścia, po tym jak naskarży... CICHO.
-Będę nad tym pracował. Ale nie mogę tego bagatelizować. Ty też nie możesz, Hania. - przypomniał łagodniej. -Zawsze byłem dobrym aurorem, wiem, że jestem potrzebny Zakonowi, nie dam...temu - no weź, nadaj mi jakieś imię czy coś -tego zepsuć.
Ale relacje międzyludzkie to co innego. Nigdy mi nie wychodziły. Są zbyt nieprzewidywalne, a on karmi się gorącymi emocjami.
Usłyszał niepewność w jej głosie, drgnął. Czy on naprawdę właśnie powiedział, że...?
No właśnie, nieprzewidywalne.
Czując nagłe otępienie (spokój, tylko spokój), obserwował ją uważnie. Skupienie i niezrozumienie malujące się na jej twarzy.
Nadal nie rozumiała...?
W końcu ujął jej rękę, czując, że może to ostatni raz. Ścisnął delikatnie jej dłoń, odważnie odszukał jej spojrzenie.
-Hania, wolę być całe życie sam i wiedzieć, że jesteś bezpieczna. - może kiedyś zdoła się ogrzać w jej cieple, a nie spłonąć. Ale nie mógł ignorować tego, co do niej czuł - i jak to na niego wpłynęło wtedy, w sierpniu, ewoluując w coś mrocznego, niebezpiecznego, nieprzewidywalnego. Może ktoś bardziej romantyczny spróbowałby się rozgrzeszyć, hipotetyzować, że zdołał przemienić się w człowieka, bo tak bardzo nie chciał jej skrzywdzić. Ale dla Michaela, który nigdy nie umiał sobie niczego wybaczać, liczyło się tylko to, że przez moment c h c i a ł ją skrzywdzić. On, wilk, któryś z nich, a może obaj.
Uśmiechnął się blado, bo na sekundę przed oczyma stanęło mu inne życie. Życie, w którym nie puszcza jej dłoni i mówi jej, że się nie przesłyszała. Zakochałem się w tobie, Hannah. Przy herbacie z rumem, a może o wiele wcześniej. Odchodzą między drzewa, z dala od natrętnych spojrzeń chłopców i całują się nieśmiało, kontynuując chwilę przerwaną rozlaniem herbaty. Potem on cofa głowę, obiecuje nad sobą pracować, ona obiecuje poczekać. Tak, jakby likantropię dało się uciszyć i jakby śliczna panna nie marnowała czekaniem czasu. Mijają lata, a naukowcy odnajdują lekarstwo (w końcu wynaleźli już eliksir tojadowy), albo to on odnajduje wreszcie spokój we własnej duszy, a Hannah działa na niego jak balsam, a nie jak zapalnik. On rąbie drewno, ona robi miotły, są dobrymi rodzicami.
Zamrugał, z bólem żegnając się z tymi marzeniami. (Tylko spokojnie). Czy mogła przez moment wyczytać je w jego oczach? Puścił jej dłoń, myśląc sobie, że kiedyś będzie wspaniałą mamą i zbuduje swoją wymarzoną miotłę, że wróci do swojego sklepu i będzie szczęśliwa. Z kimś, kogo nie musiałaby się bać.
-Masz rację. - przytaknął, chyba jej planowi, by zostawić już tą budowę i pomóc chłopcom. Albo swojej decyzji, że z tęsknotą da się żyć.
-Ja to wezmę. - chwycił za drugi koniec belki, a Hannah momentalnie zrobiło się lżej.
Poniosę ten ciężar za nas oboje.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie miała pojęcia o tym, jaka walka toczy się w jego głowie i w sercu. O tym, jak wiele musi znosić i cierpieć, jak wielu wyrzeczeń dokonuje, by zapewnić sobie i przede wszystkim bliskim bezpieczeństwo. Jak ciężko mu jest spojrzeć w lustro i dostrzec w sobie po prostu człowieka. Dla niej zawsze nim był — był Michaelem, bratem jej najlepszej przyjaciółki, przyjacielem, kimś, kto w innej rzeczywistości a może po prostu w innym czasie mógłby stać się kimś więcej. Wilkołactwo nie było dla niej problemem, nawet jeśli wciąż pamiętała świszczący, gorący oddech bestii na karku, ciężar jego łap na ramionach przygniatających ją do drewnianej podłogi i strach, który paraliżował ją całą i wyciskał ostatnie łzy. I kiedy patrzyła na niego teraz, nie widziała w nim nikogo innego, poza człowiekiem, którego coraz lepiej poznawała przez ostatni rok. W jego uciekającym spojrzeniu mogła dostrzec cząstki czarodzieja, który pukał do drzwi jej sklepu i przysiadał z nią na zapleczu w rozmowach o wszystkim i o niczym, w wyznaniach i wspólnych westchnieniach. Widziała ten sam strach i lęk, co dawniej, niechęć do samego siebie, ale nie była już pewna, czy potrafi temu zaradzić.
Kiedy wspomniał o nadzorowaniu budowy, spojrzała na powstający szkielet, a potem na niego i uśmiechnęła się, jakby złapał ją na jakimś głupstwie.
— No tak, to oczywiste — potarła palcami skroń, a potem czoło, na moment wtykając jeszcze palce we włosy. Powoli uniosła oczy w jego kierunku, niepewnie ale i ostrożnie zawieszając wzrok na jego twarzy starając się nie wyjść przy tym na nachalną, ale i tak zdawała się na coś czekać, choć nie powiedziała słowa o tym, czym to miało być. — Ja...— zawahała się przez chwilę i uniosła brew, nie bardzo wiedząc jak powinna zareagować na tą informację, co zrobić, jak skomentować. — Dowiedziałam się niedawno. Spotkałam Jaydena w Błędnym Rycerzu, ostatniego sierpnia. Wracałam z Londynu ze sprzętem do quidditcha dla Billego. Był w kiepskim stanie. Słabo wyglądał. — Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nie mogło być inaczej. Sama dobrze wiedziała, jak to jest, kiedy z dnia na dzień ktoś ważny, najważniejszy znika bez słowa, bez śladu. Mała szczęście, że w jej życiu wszystko wróciło do swojego porządku. — Pomona była w Zakonie, ale słabo ją znałam — wydawało jej się, że potrafiła ją przypomnieć sobie ze spotkań, ale teraz jej wspomnienia nie były czyste i prawdziwe. Podobizna kobiety od miesięcy wisiała w Londynie, zdawało jej się czasem, że przez to znała ją lepiej niż naprawdę.
Starał się robić dobrą minę do złej gry. Starał się udawać, że to nic, przejść z tym do porządku dziennego. I może powinna mu na to pozwolić, niepotrzebnie narzucała mu się ze sobą, ale wiedziała — jakoś wiedziała, że to nie pomoże mu ruszyć dalej, zapomnieć. By przetrawić to, co go dotknęło i wpłynęło na jego zachowanie musiał się z tym zmierzyć, a dopóki nie był gotów o tym komuś opowiedzieć, nie był w stanie zrobić kolejnego kroku w przód. Może nie była właściwą osobą. Napewno nie — ostatnie wydarzenia zdawały się ich od siebie oddalić dość wyraźnie. A jednak nie potrafiła tego zignorować.
Pokiwała głową powoli, nie będąc pewną, czy chce do tego wszystkiego wracać, ale wierzyła, że doświadczenia innych — nawet te trudne i bolesne mogą pomóc.
— Razem z Benem odwiedziłam w sierpniu sowią pocztę, gdzie wedle pogłosek znajdowało się jedno ze źródeł anomalii. Ale na miejscu natknęliśmy się na...— zawahała się, czując jak coś zaciska się wokół jej trzewi.— Na Tristana Rosiera i brata Percivala. Ten pierwszy — którego imię trudno przechodziło jej przez gardło. — Rzucił na mojego brata to zaklęcie. — Spojrzała na Michaela, szukając własnym spojrzeniem jego, chcąc dać mu pewność, że nawet jeśli nie znała tego bólu z autopsji, wiedziała jak wielki musiał być. — I nigdy tego nie zapomnę. — Rzadko wracały do niej w snach te obrazy. Ale czasem miewała koszmary. I słyszała w nich echo krzyku Benjamina. Silnego, potężnego i niepokonanego Wielkiego Bena. — Ma się dobrze, poradził sobie z tym. Ty też poradzisz — zapewniła go. Wiedziała, że mógł znaleźć tą siłę w sobie i podoła temu, co mu się przytrafiło, tak jak radził sobie z likantropią, nawet jeśli było to jedno z najtrudniejszych wyzwań w jego życiu.
Gdy ją zganił, zmarszczyła brwi, ale nie wycofała się.
— Nie, Mike. Niczego nie udaję. Wiem, że będzie, jeśli tylko wykorzystasz dobrze tę siłę, jeśli przekujesz ten ból w coś innego. Wierzę, naprawdę wierzę, że dasz radę. Pokonasz to — i swoje własne słabości. Nie da się wilkowi. Nie da się cruciatusowi. Nawet jeśli potrwa to więcej niż zakładał, podoła wyzwaniu i znów będzie szczęśliwy. Nie miała powodu by oszukiwać jego, a tym bardziej siebie. Pokiwała głową i uśmiechnęła się lekko, ciepło. Może tak jak lubił najbardziej, by dać mu znać, że to była dobra decyzja — jego rozmowa z Alexandrem. Nie była zbyt delikatna w tych sprawach i podejrzewała, że wewnętrznie Tonks mógł mieć do niej pretensje. Ale nie mogła sama z nim o tym porozmawiać, a tym bardziej spróbować go przekonać, by sam podjął z uzdrowicielem taką rozmowę — prędzej pomyślałby, że ma go za wariata. Nie miała. Wiedziała, że potrzebował odpowiedniej pomocy.
— Zawsze byłeś dobrym aurorem — powtórzyła po nim, dla potwierdzenia. By pamiętał. By nie dał się temu. Sięgnęła dłonią w jego stronę, palcami lekko dotknęła przedramienia, nie decydując się jednak na to by go objąć. Zupełnie jakby przeczuwała, że to, co za chwilę powie sprowadzi na nią rzęsisty deszcz. Ścisnął jej dłoń. Była ciepła, szeroka, szorstka. Spojrzała na nią, a serce zabiło jej nieco szybciej i nie była pewna, czy powinna się w ogóle poruszyć. Jego słowa zalały ją nagle i niespodziewanie. Miał rację. Nie przeczuwała tego, nie miała pojęcia, że to nastąpi. Jedno po drugim. Nabrała powietrza w płuca, nie mówiąc nic, ale uniosła na niego wzrok znów, uparcie milcząc. I wiedziała, że dobrze się stało. Dobrze, że to właśnie on to powiedział i nie musiała mówić mu, że ostatnie pół roku nic jej nie dały. Nie poradziła sobie z tym, co czuła, nie uporządkowała chaosu, który w sobie nosiła. Wręcz przeciwnie. Powrót przyjaciela, którego wspomnienie nie pozwalało jej wejść w nowy rok z nową energią i pragnieniem podjęcia ryzyka tylko udowodnił jej, że nie była w stanie z tego zrezygnować. Nie była w stanie zapomnieć i zostawić za sobą, a co mogło zdarzyć się jutro, za parę dni, miesięcy - nie wiedziała. I zgodnie z tym, czego się obawiała jeszcze przed jego powrotem — Tonks by na tym ucierpiał. Nie chciała go ranić. Ani wtedy, ani teraz ani nigdy później. Patrzyła na niego w ciszy, w jego szarobłękitne oczy w końcu ze zrozumieniem kiwając głową. Przygryzła wargę i spuściła wzrok, wciąż nie powiedziawszy ani słowa. Oddychała tylko powoli, słysząc jak za jej plecami chłopcy stawiają budynek. Patrzyła na jego dłoń, zaciśniętą na jej dopóki jej nie puścił, a kiedy to zrobił chłód ją spowił. Otoczyła się rękami, chwytając za przedramiona. — Nie będziesz sam — powiedziała w końcu i nabrała powietrza w płuca. — Zobaczysz, że nie.— Była pewna, co do własnych słów. Nie zamierzała jednak zdradzać mu, skąd wie. Uśmiechnęła się tylko blado, lekko, zabierając się za pracę, by odegnać myśli, by zrobić, coś, co nie będzie wymagało od niej myślenia ani mówienia, o dziwo, które nie przychodziło jej nagle z łatwością. Kiedy zaoferował, że zajmie się belką, poczekała, aż weźmie ją tak, by przeciągnąć bliżej chłopców i wtedy puściła, ostrożnie. Wytarła dłonie w spódnicę. — Ja... wrócę do pracy — mruknęła cicho, usprawiedliwiając poniekąd swój zamiar odejścia, ale czuła, że z każdą kolejną minutą atmosfera zdaje się tężeć. Zerknęła w miejsce, w którym szyła i zrobiła krok w tamtą stronę, zatrzymując się jednak po chwili. — Jeśli... będziesz czegoś potrzebował, to dasz mi znać, dobrze?— poprosiła go, spoglądając ku niemu ostrożnie.
Kiedy wspomniał o nadzorowaniu budowy, spojrzała na powstający szkielet, a potem na niego i uśmiechnęła się, jakby złapał ją na jakimś głupstwie.
— No tak, to oczywiste — potarła palcami skroń, a potem czoło, na moment wtykając jeszcze palce we włosy. Powoli uniosła oczy w jego kierunku, niepewnie ale i ostrożnie zawieszając wzrok na jego twarzy starając się nie wyjść przy tym na nachalną, ale i tak zdawała się na coś czekać, choć nie powiedziała słowa o tym, czym to miało być. — Ja...— zawahała się przez chwilę i uniosła brew, nie bardzo wiedząc jak powinna zareagować na tą informację, co zrobić, jak skomentować. — Dowiedziałam się niedawno. Spotkałam Jaydena w Błędnym Rycerzu, ostatniego sierpnia. Wracałam z Londynu ze sprzętem do quidditcha dla Billego. Był w kiepskim stanie. Słabo wyglądał. — Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nie mogło być inaczej. Sama dobrze wiedziała, jak to jest, kiedy z dnia na dzień ktoś ważny, najważniejszy znika bez słowa, bez śladu. Mała szczęście, że w jej życiu wszystko wróciło do swojego porządku. — Pomona była w Zakonie, ale słabo ją znałam — wydawało jej się, że potrafiła ją przypomnieć sobie ze spotkań, ale teraz jej wspomnienia nie były czyste i prawdziwe. Podobizna kobiety od miesięcy wisiała w Londynie, zdawało jej się czasem, że przez to znała ją lepiej niż naprawdę.
Starał się robić dobrą minę do złej gry. Starał się udawać, że to nic, przejść z tym do porządku dziennego. I może powinna mu na to pozwolić, niepotrzebnie narzucała mu się ze sobą, ale wiedziała — jakoś wiedziała, że to nie pomoże mu ruszyć dalej, zapomnieć. By przetrawić to, co go dotknęło i wpłynęło na jego zachowanie musiał się z tym zmierzyć, a dopóki nie był gotów o tym komuś opowiedzieć, nie był w stanie zrobić kolejnego kroku w przód. Może nie była właściwą osobą. Napewno nie — ostatnie wydarzenia zdawały się ich od siebie oddalić dość wyraźnie. A jednak nie potrafiła tego zignorować.
Pokiwała głową powoli, nie będąc pewną, czy chce do tego wszystkiego wracać, ale wierzyła, że doświadczenia innych — nawet te trudne i bolesne mogą pomóc.
— Razem z Benem odwiedziłam w sierpniu sowią pocztę, gdzie wedle pogłosek znajdowało się jedno ze źródeł anomalii. Ale na miejscu natknęliśmy się na...— zawahała się, czując jak coś zaciska się wokół jej trzewi.— Na Tristana Rosiera i brata Percivala. Ten pierwszy — którego imię trudno przechodziło jej przez gardło. — Rzucił na mojego brata to zaklęcie. — Spojrzała na Michaela, szukając własnym spojrzeniem jego, chcąc dać mu pewność, że nawet jeśli nie znała tego bólu z autopsji, wiedziała jak wielki musiał być. — I nigdy tego nie zapomnę. — Rzadko wracały do niej w snach te obrazy. Ale czasem miewała koszmary. I słyszała w nich echo krzyku Benjamina. Silnego, potężnego i niepokonanego Wielkiego Bena. — Ma się dobrze, poradził sobie z tym. Ty też poradzisz — zapewniła go. Wiedziała, że mógł znaleźć tą siłę w sobie i podoła temu, co mu się przytrafiło, tak jak radził sobie z likantropią, nawet jeśli było to jedno z najtrudniejszych wyzwań w jego życiu.
Gdy ją zganił, zmarszczyła brwi, ale nie wycofała się.
— Nie, Mike. Niczego nie udaję. Wiem, że będzie, jeśli tylko wykorzystasz dobrze tę siłę, jeśli przekujesz ten ból w coś innego. Wierzę, naprawdę wierzę, że dasz radę. Pokonasz to — i swoje własne słabości. Nie da się wilkowi. Nie da się cruciatusowi. Nawet jeśli potrwa to więcej niż zakładał, podoła wyzwaniu i znów będzie szczęśliwy. Nie miała powodu by oszukiwać jego, a tym bardziej siebie. Pokiwała głową i uśmiechnęła się lekko, ciepło. Może tak jak lubił najbardziej, by dać mu znać, że to była dobra decyzja — jego rozmowa z Alexandrem. Nie była zbyt delikatna w tych sprawach i podejrzewała, że wewnętrznie Tonks mógł mieć do niej pretensje. Ale nie mogła sama z nim o tym porozmawiać, a tym bardziej spróbować go przekonać, by sam podjął z uzdrowicielem taką rozmowę — prędzej pomyślałby, że ma go za wariata. Nie miała. Wiedziała, że potrzebował odpowiedniej pomocy.
— Zawsze byłeś dobrym aurorem — powtórzyła po nim, dla potwierdzenia. By pamiętał. By nie dał się temu. Sięgnęła dłonią w jego stronę, palcami lekko dotknęła przedramienia, nie decydując się jednak na to by go objąć. Zupełnie jakby przeczuwała, że to, co za chwilę powie sprowadzi na nią rzęsisty deszcz. Ścisnął jej dłoń. Była ciepła, szeroka, szorstka. Spojrzała na nią, a serce zabiło jej nieco szybciej i nie była pewna, czy powinna się w ogóle poruszyć. Jego słowa zalały ją nagle i niespodziewanie. Miał rację. Nie przeczuwała tego, nie miała pojęcia, że to nastąpi. Jedno po drugim. Nabrała powietrza w płuca, nie mówiąc nic, ale uniosła na niego wzrok znów, uparcie milcząc. I wiedziała, że dobrze się stało. Dobrze, że to właśnie on to powiedział i nie musiała mówić mu, że ostatnie pół roku nic jej nie dały. Nie poradziła sobie z tym, co czuła, nie uporządkowała chaosu, który w sobie nosiła. Wręcz przeciwnie. Powrót przyjaciela, którego wspomnienie nie pozwalało jej wejść w nowy rok z nową energią i pragnieniem podjęcia ryzyka tylko udowodnił jej, że nie była w stanie z tego zrezygnować. Nie była w stanie zapomnieć i zostawić za sobą, a co mogło zdarzyć się jutro, za parę dni, miesięcy - nie wiedziała. I zgodnie z tym, czego się obawiała jeszcze przed jego powrotem — Tonks by na tym ucierpiał. Nie chciała go ranić. Ani wtedy, ani teraz ani nigdy później. Patrzyła na niego w ciszy, w jego szarobłękitne oczy w końcu ze zrozumieniem kiwając głową. Przygryzła wargę i spuściła wzrok, wciąż nie powiedziawszy ani słowa. Oddychała tylko powoli, słysząc jak za jej plecami chłopcy stawiają budynek. Patrzyła na jego dłoń, zaciśniętą na jej dopóki jej nie puścił, a kiedy to zrobił chłód ją spowił. Otoczyła się rękami, chwytając za przedramiona. — Nie będziesz sam — powiedziała w końcu i nabrała powietrza w płuca. — Zobaczysz, że nie.— Była pewna, co do własnych słów. Nie zamierzała jednak zdradzać mu, skąd wie. Uśmiechnęła się tylko blado, lekko, zabierając się za pracę, by odegnać myśli, by zrobić, coś, co nie będzie wymagało od niej myślenia ani mówienia, o dziwo, które nie przychodziło jej nagle z łatwością. Kiedy zaoferował, że zajmie się belką, poczekała, aż weźmie ją tak, by przeciągnąć bliżej chłopców i wtedy puściła, ostrożnie. Wytarła dłonie w spódnicę. — Ja... wrócę do pracy — mruknęła cicho, usprawiedliwiając poniekąd swój zamiar odejścia, ale czuła, że z każdą kolejną minutą atmosfera zdaje się tężeć. Zerknęła w miejsce, w którym szyła i zrobiła krok w tamtą stronę, zatrzymując się jednak po chwili. — Jeśli... będziesz czegoś potrzebował, to dasz mi znać, dobrze?— poprosiła go, spoglądając ku niemu ostrożnie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Zagroda dla zwierząt
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda