Miniaturowy salonik
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miniaturowy salonik
"Salon" znajduje się po przeciwnej stronie niż sypialnia i podobnie jak ona, stanowi osobny pokój tylko w formie umownej. Ponieważ wciśnięto go pomiędzy główne pomieszczenie a dach, jest bardzo niski - wyższej osobie trudno będzie się tutaj wyprostować. Dostać się można do niego po drewnianej drabince, a od reszty chaty oddziela go zasłona, rozsuwana i zasuwana w zależności od preferencji. Jedynym, co udało się tu upchnąć, jest niewysoka kanapa i dwa fotele oraz żeliwny piecyk, rozpalany w chłodniejsze dni. Nad kanapą zmieściła się jeszcze półka z książkami, wisi jednak na tyle nisko, że trzeba uważać przy wstawaniu - przy odrobinie nieuwagi bardzo łatwo można nabić sobie guza.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Amelia Moore' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 4
'k10' : 4
- Zrobione! - oznajmił tryumfalnie Billy'emu, kiedy wrócił, niosąc na rękach kilka pociętych desek; przeciął je precyzyjnie wzdłuż wyznaczonej przez niego linii, tak, by były odpowiednie do sklejenia kolejnej skrzyni; na gromadzenie zapasów potrzebnych było ich od groma. - Przytrzymać ci coś? - dopytał, składując je na boku - niewiele potrafił, ale nie chciał siedzieć z założonymi rękoma - i naprawdę pragnął pomóc przynajmniej na tyle, na ile był w stanie. Siadł naprzeciw niego, obserwując pracę jego rąk, kiedy zbijał ze sobą kolejne deski. Był pod wrażeniem tego, jak potrafił zrobić coś z niczego, kilka chwil i sterta pozornie bylejakich surowców zamieniała się w najpotrzebniejszy asortyment wyspy. W zasadzie był w ogóle pod wrażeniem tego, jak to miejsce funkcjonowało. Przy wszechobecnej życzliwości i dobrym chęciom bezludna wyspa zamieniła się w tętniący życiem obóz. Może nie przesadnie wygodny, ale bezpieczny, Marcel do wygód i tak nie był nigdy przyzwyczajony. - To pewnie Steff i ta dziewczyna - rzucił, kiedy dobiegł go krzyk Amelii z wnętrza chatki, przez jego twarz przemknął łagodny uśmiech. Dziewczynka była niesamowicie zaaferowana wizytą Cattermole'a. On - wciąż nie był pewien, co o tym sądzić. Do niedawna sądził, że była zmyślona, ale pojawiła się przecież na wybrzeżu podczas Wianków - trudno jej było nie słyszeć. Widział ją, miał wtedy dużo czasu. Znów sam. Myśl o tym, że arystokratka naprawdę porzuciła rodzinę i bogactwa, tytuły, wszystko, co miała dla... Steffena, wydawała się naprawdę... naciągana? A może po prostu było z nią coś nie tak? Większość tych arystokratów była kompletnie pochrzaniona. Odczekał, aż Billy skończy to, co miał w rękach i dopiero z nim przeszedł na przody chatki, gdzie od progu dostrzegł tę dwójkę - a ze środka wciąż słyszał dziewczynkę, z rozbawieniem oglądając się na Billy'ego. Naprawdę polubił Amelię, jej emocjonalność i zapał, ambicję, z jaką podchodziła do roli pani domu. Co prawda pani domu mogłaby być nieco dyskretniejsza, ale nie wizytowała ich angielska królowa, tylko Steffen.
- Cześć - przywitał się z nim, wyciągając ku niemu rękę, by uścisnąć jego dłoń; z pewnym niepokojem przyjrzał się jego twarzy uważniej, upewniając się, że nie dostrzega na niej niepokojących oznak szaleństwa. Choć może powinien doszukiwać się ich raczej na twarzy tej dziewczyny? Realnej przecież: stała przed nim, choć wciąż nic z tego nie rozumiał. Nie pomyślał też, że jego słowa mogą nieco zakłopotać przyjaciela. - Jestem Marcel, ty musisz być Isabella. Steffen na okrągło o tobie opowiada, nie zdziw się, jeśli już będziemy wiedzieć o tobie wszystko - zwrócił się do niej, w przeciwieństwie do Amelii nie gorączkował się tą wizytą na tyle, by zadbać, by powitać ich czysty: dopiero co odszedł od fizycznej pracy, na rękach miał trochę błota. Koszula pożyczona od Billy'ego - trochę za duża i też już brudna - była nieco rozchełstana pod szyją, wyraźnie ukazując srebrną bliznę pod szyją - długą, ciągnącą się od obojczyk do krtani. Już nie nosił opatrunków, ale rana nie zabliźniła się jeszcze w pełni, była brzydka. Blizny też - choć znacznie mniej widoczne, łagodniejsze - wiły się też na jego lewej dłoni. Skóra nie wchłonęła ich jeszcze w pełni - sam zdawał się nie zwracać na nie większej uwagi. Odsunął się od przejścia, pozostawiając inicjatywę Billy'emu - był tu przecież gościem tak samo jak oni. Zaaferowany zaręczynami - jednak prawdziwymi? - Steffen w zasadzie nie interesował się życiem Marcela, ale był już do tego przyzwyczajony i chyba w sumie nie spodziewał się niczego więcej.
- Cześć - przywitał się z nim, wyciągając ku niemu rękę, by uścisnąć jego dłoń; z pewnym niepokojem przyjrzał się jego twarzy uważniej, upewniając się, że nie dostrzega na niej niepokojących oznak szaleństwa. Choć może powinien doszukiwać się ich raczej na twarzy tej dziewczyny? Realnej przecież: stała przed nim, choć wciąż nic z tego nie rozumiał. Nie pomyślał też, że jego słowa mogą nieco zakłopotać przyjaciela. - Jestem Marcel, ty musisz być Isabella. Steffen na okrągło o tobie opowiada, nie zdziw się, jeśli już będziemy wiedzieć o tobie wszystko - zwrócił się do niej, w przeciwieństwie do Amelii nie gorączkował się tą wizytą na tyle, by zadbać, by powitać ich czysty: dopiero co odszedł od fizycznej pracy, na rękach miał trochę błota. Koszula pożyczona od Billy'ego - trochę za duża i też już brudna - była nieco rozchełstana pod szyją, wyraźnie ukazując srebrną bliznę pod szyją - długą, ciągnącą się od obojczyk do krtani. Już nie nosił opatrunków, ale rana nie zabliźniła się jeszcze w pełni, była brzydka. Blizny też - choć znacznie mniej widoczne, łagodniejsze - wiły się też na jego lewej dłoni. Skóra nie wchłonęła ich jeszcze w pełni - sam zdawał się nie zwracać na nie większej uwagi. Odsunął się od przejścia, pozostawiając inicjatywę Billy'emu - był tu przecież gościem tak samo jak oni. Zaaferowany zaręczynami - jednak prawdziwymi? - Steffen w zasadzie nie interesował się życiem Marcela, ale był już do tego przyzwyczajony i chyba w sumie nie spodziewał się niczego więcej.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Isabella pozostawała zauroczona oazowymi chatkami, owszem, ale jeszcze bardziej widokiem rozgorączkowanego Steffena, który z takim przejęciem opowiadał jej o swoich przyjaciołach. Potrafiła sobie wyobrazić, ile myśli w tej niby pozornej chwili przelatywało przez jego głowę, jak wiele ekscytacji zdradzało mimowolne ściskanie jej palców i entuzjazm wyrażany w tych koleżeńskich wizytówkach. Zerkała trochę zaintrygowana, trochę też przepełniona tremą. Nie znała jeszcze wielu jego przyjaciół. Ostatnio nawet całkiem przypadkowo dowiedziała się o pannie Marcelce. W długiej gadaninie klątwołamacza było tak naprawdę dość mało konkretów i oczywistych, jasnych spraw, choć akurat to potrafiła pojąć. Brzmiało chyba nieco znajomo. Obiecała trwać jednak u jego boku, z dumą nosiła piękny pierścień. Ponownie. Tym razem czuła się jednak znacznie lżejsza niż wtedy. Kolczasty kamień ranił, choć nigdy nie dopuściła do siebie tej myśli. Zdjęcie go jednak zabolało jeszcze bardziej, ale dziś czuła się zupełnie wolna, niesiona skrzydłami ognia i letnich wiatrów. Czuła się kochana, kiedy widziała, jak wiele ciepła czaiło się w podarowanych jej spojrzeniach szczurzego chłopca. Czy potrzebowała czegokolwiek więcej? Nieśmiało wydawało jej się, że mógł być jej przepustką. Ostateczną energią, która wyciągnie resztki jej duszy ze szlacheckiego świata, sprowadzi prosto w tak nową rzeczywistość. Energii z pewnością miał wiele. Próbowała więc dotrzymać mu kroku.
- Steffenie, czy mi się zdaje, czy ten twój kolega Billy jest… czy on zna wszystkie tajemnice świata? Kiedy o nim opowiadasz, mam wrażenie, że jest niezmiernie utalentowany. Od gotowania przez naprawianie i historię magii! Próbuję go sobie wyobrazić. Jest młody? – zapytała, zamykając na moment oczy, jakby faktycznie pod powiekami zamierzała ujrzeć postać pewnego Williama. – Och, Lydia jest zawodniczką! Wspaniale! Byłam kiedyś na wyścigach u Carrowów. Z radością ujrzałabym ją w akcji. Wiesz, Steffenie, czasami żałuję, że sama nigdy nie nauczyłam się jeździć konno. Zaraz… więc nie jest dżokejką? – urwała nagle trochę pogubiona. Czy on powiedział jakby? – Wiec kim jest panienka Lydia? – zapytała nieco speszona. Billy, Will, Lydia, Jade, Amelka. Pokiwała główką, podkreślając zaangażowanie. Salonowe potyczki i wszelkie wydarzenie wyćwiczyły w niej zdolność notowania w głowie lub przynajmniej sprawiania wrażenia, że tak było. Niemniej dla Steffena zamierzała się starać z całej mocy. Nie nudził jej. Opowiastki tylko sprawiały, że tylko jeszcze bardziej pragnęła ich wreszcie poznać. – Będę ją zatem nazywała panną Jade. Panną? Czy ma męża, Steffenie? Twoja ciocia? – podpytała, przechylając delikatnie głowę w jego stronę. Amelka? A mama Amelki? Poszukiwała w kolejnych wzmiankach śladu po niej, ale Cattermole niczego takiego jej nie podarował. A co jeśli umarła? Może nie powinna pytać. W końcu to rodzina. Nie chciała być zbyt… ciekawska. – Marcel? Cyrkowy przyjaciel? Skąd wszyscy wzięli się tutaj? Czy próbowano ich skrzywdzić? – palnęła, zanim tylko zdążyła ugryźć się w język. – Co twój przyjaciel robi w tym cyrku? – wydusiła nieco zdumiona, a kiedy stanęli przed drzwiami chatki, znów pomyślała o tym, jakie te budyneczki były maleńkie, zupełnie niepozorne. Isabella ścisnęła mocniej dłoń Steffka i wzięła wdech. Wiedziała, że w oazie mieszka dużo osób zatroskanych i biedniejszych. Pomyślała więc, że to dobra pora na nieco skromniejsza sukienkę, choć i tak musiała… musiała wyglądać inaczej z tymi tasiemkami we włosach, w tych wypucowanych bucikach i ze szczurzym naszyjnikiem zdobiącym dekolt. – Jak to możliwe, że mieszczą się tutaj wszyscy w trójkę? – zapytała w końcu, trochę na uszko Steffka, jeszcze zanim otworzyły się drzwi. Przecież te ściany wydawały się tak ciasne!
- Dzień dobry, Marcelu – odpowiedziała rozpromieniona, choć łapczywe oko uzdrowicielki natychmiast zauważyło aż nazbyt wiele. Pamiątki, o których nikt nie chciałby pamiętać, ślady bólu, poturbowania, przemocy. Ślady wojny? Czułe spojrzenie przemknęło szybko, choć starło się nie być tak łatwe do przyłapania. W tle dziecięce okrzyki, a przed nią ktoś, kogo Cattermole nazywał przyjacielem. Czy i ona mogła? Nie myślała wcale o tym, co wyobrażali sobie wszyscy wokoło i jak wiele szczegółów mógł im Steff podarować. Choć fakt, że narzeczony o niej wspominał, wydał jej się niezmącenie miły. – Naprawdę wszystko? – podchwyciła z lekkim uśmiechem. – Przecież to niemożliwe! Niemniej ja z największą radością poznam przyjaciół Steffka. Tylu was jest! Cieszę się, że mogę Was poznać – przyznała urzeczona faktem, że Steff posiadał jakąś niesamowitą moc przyciągania ludzi. A może zbytnio go idealizowała? – Więc jesteś ty, Marcelu, słychać też… dziewczynkę. Czy to panienka Amelka? – podpytała, a jej oczy zaświeciły się. Lubiła dzieci. Pomyślała od razu o rumianej twarzyczce jasnowłosego malucha Macmillanów. Tak dawno go nie w widziała. Kogo brakowało?
- Steffenie, czy mi się zdaje, czy ten twój kolega Billy jest… czy on zna wszystkie tajemnice świata? Kiedy o nim opowiadasz, mam wrażenie, że jest niezmiernie utalentowany. Od gotowania przez naprawianie i historię magii! Próbuję go sobie wyobrazić. Jest młody? – zapytała, zamykając na moment oczy, jakby faktycznie pod powiekami zamierzała ujrzeć postać pewnego Williama. – Och, Lydia jest zawodniczką! Wspaniale! Byłam kiedyś na wyścigach u Carrowów. Z radością ujrzałabym ją w akcji. Wiesz, Steffenie, czasami żałuję, że sama nigdy nie nauczyłam się jeździć konno. Zaraz… więc nie jest dżokejką? – urwała nagle trochę pogubiona. Czy on powiedział jakby? – Wiec kim jest panienka Lydia? – zapytała nieco speszona. Billy, Will, Lydia, Jade, Amelka. Pokiwała główką, podkreślając zaangażowanie. Salonowe potyczki i wszelkie wydarzenie wyćwiczyły w niej zdolność notowania w głowie lub przynajmniej sprawiania wrażenia, że tak było. Niemniej dla Steffena zamierzała się starać z całej mocy. Nie nudził jej. Opowiastki tylko sprawiały, że tylko jeszcze bardziej pragnęła ich wreszcie poznać. – Będę ją zatem nazywała panną Jade. Panną? Czy ma męża, Steffenie? Twoja ciocia? – podpytała, przechylając delikatnie głowę w jego stronę. Amelka? A mama Amelki? Poszukiwała w kolejnych wzmiankach śladu po niej, ale Cattermole niczego takiego jej nie podarował. A co jeśli umarła? Może nie powinna pytać. W końcu to rodzina. Nie chciała być zbyt… ciekawska. – Marcel? Cyrkowy przyjaciel? Skąd wszyscy wzięli się tutaj? Czy próbowano ich skrzywdzić? – palnęła, zanim tylko zdążyła ugryźć się w język. – Co twój przyjaciel robi w tym cyrku? – wydusiła nieco zdumiona, a kiedy stanęli przed drzwiami chatki, znów pomyślała o tym, jakie te budyneczki były maleńkie, zupełnie niepozorne. Isabella ścisnęła mocniej dłoń Steffka i wzięła wdech. Wiedziała, że w oazie mieszka dużo osób zatroskanych i biedniejszych. Pomyślała więc, że to dobra pora na nieco skromniejsza sukienkę, choć i tak musiała… musiała wyglądać inaczej z tymi tasiemkami we włosach, w tych wypucowanych bucikach i ze szczurzym naszyjnikiem zdobiącym dekolt. – Jak to możliwe, że mieszczą się tutaj wszyscy w trójkę? – zapytała w końcu, trochę na uszko Steffka, jeszcze zanim otworzyły się drzwi. Przecież te ściany wydawały się tak ciasne!
- Dzień dobry, Marcelu – odpowiedziała rozpromieniona, choć łapczywe oko uzdrowicielki natychmiast zauważyło aż nazbyt wiele. Pamiątki, o których nikt nie chciałby pamiętać, ślady bólu, poturbowania, przemocy. Ślady wojny? Czułe spojrzenie przemknęło szybko, choć starło się nie być tak łatwe do przyłapania. W tle dziecięce okrzyki, a przed nią ktoś, kogo Cattermole nazywał przyjacielem. Czy i ona mogła? Nie myślała wcale o tym, co wyobrażali sobie wszyscy wokoło i jak wiele szczegółów mógł im Steff podarować. Choć fakt, że narzeczony o niej wspominał, wydał jej się niezmącenie miły. – Naprawdę wszystko? – podchwyciła z lekkim uśmiechem. – Przecież to niemożliwe! Niemniej ja z największą radością poznam przyjaciół Steffka. Tylu was jest! Cieszę się, że mogę Was poznać – przyznała urzeczona faktem, że Steff posiadał jakąś niesamowitą moc przyciągania ludzi. A może zbytnio go idealizowała? – Więc jesteś ty, Marcelu, słychać też… dziewczynkę. Czy to panienka Amelka? – podpytała, a jej oczy zaświeciły się. Lubiła dzieci. Pomyślała od razu o rumianej twarzyczce jasnowłosego malucha Macmillanów. Tak dawno go nie w widziała. Kogo brakowało?
Podniósł spojrzenie znad drewnianej skrzyni, słysząc głos Marcela, bez trudu przebijający się ponad niosące się między drzewami dźwięki. W wiosce rzadko kiedy bywało cicho; obozowisko tętniło życiem od rana do późnego wieczora, pełne ludzi zajętych swoimi codziennymi obowiązkami, dzieci bawiących się w berka i stapiającego się z tłem szumu morza, rozbijającego się o wybrzeże kilkadziesiąt metrów dalej. Początkowo go to rozpraszało – wrażenie ciągłego ruchu, przelatujące ponad głową okrzyki, dobiegające do niego wraz z południowym wiatrem skrawki rozmów – ale z czasem przywykł do tej nietypowej muzyki, niepokojąc się dopiero wtedy, gdy cichła. – Świetnie – skwitował słowa przyjaciela, zerkając na odłożone przez niego deski; odkąd mieszkał z nimi, praca zawsze szła im jakoś szybciej. – Jasne. Mógłbyś p-p-przytrzymać to wieko nieruchomo? P-p-próbuję przykręcić zawiasy, ale ciągle ślizga mi się na boki – odpowiedział, przesuwając się i wskazując na drewnianą pokrywę, którą od paru minut usiłował przytwierdzić do reszty skrzyni. Skończona i zabezpieczona przed wilgocią, mogła stać się idealnym schowkiem na koce albo przygotowywane na zimę przetwory; gdy miało się do dyspozycji tak niewielką przestrzeń, jakie oferowały stojące w Oazie chaty, porządkowanie własnego dobytku stawało się nie tyle dobrym nawykiem, co koniecznością. – Dobra, jeszcze chwila – mruknął, pochylając się i kilkoma szybkimi ruchami przykręcając drugi z zawiasów. Upewniał się właśnie, że wieko trzymało się stabilnie, przesuwając nim to w jedną, to w drugą stronę na boki, kiedy dotarł do niego rozemocjonowany krzyk Amelii; uśmiechnął się bezwiednie, ciepło, odruchowo zerkając w stronę okien maleńkiego domku – świadomość, że była tu z nim, zdrowa i bezpieczna, niezmiennie sprawiała, że coś ściskało go za serce. – N-na-narzeczona – poprawił cicho Marcela, zerkając na niego z ukosa. – Wciąż wydaje mi się to jakieś sz-sza-szalone – przyznał, podnosząc się i otrzepując ręce z drobnych trocin. Wziął do ręki czystą szmatkę, żeby otrzeć dłonie z ciemniejszych smug, jednocześnie starając się dojrzeć dwie zmierzające w stronę Skamieliny sylwetki. Może nie powinien się temu dziwić – minęło już trochę czasu, odkąd Steffen skończył Hogwart, i może zwyczajnie poczuł potrzebę, żeby się ustatkować – ale cała otaczająca jego zaręczyny historia, której skrawki za nic nie chciały złożyć się w całość, wydawała mu się nieprawdopodobna, choć… było w niej też coś podnoszącego na duchu.
Ruszył na przód chaty za Marcelem, do Steffena i Isabelli docierając odrobinę później, ale oboje witając szerokim uśmiechem. – Cześć, dzień d-d-dobry – odezwał się, kiwając głową i wyciągając rękę do kuzyna. Przy jego towarzyszce zawahał się na ułamek sekundy; czy powinien powitać ją w jakiś szczególny sposób? Z oczywistych względów nie miał nigdy wiele do czynienia z czarodziejami wychowywanymi wśród wyższych sfer; z Hogwartu kojarzył ich jako wyniosłe dziewczyny i nieprzyjemnych chłopaków, trzymających się w swoim zamkniętym gronie i z pogardą spoglądających ku niżej urodzonym, ale zdawał sobie sprawę, że po części były to wizje utkane z uprzedzeń. Isabella nie wyglądała jak oni, choć w łagodnych rysach jej twarzy kryła się jakaś szlachetność, którą trudno było uchwycić. – William, ale w-wy-wystarczy Billy – przedstawił się po Marcelu, ostatecznie rezygnując z jakichkolwiek wyszukanych gestów i posyłając kobiecie przyjazny uśmiech. Zrobił krok do tyłu, żeby zajrzeć do wnętrza chaty. – Amy? – rzucił, chcąc przywołać córkę, a gdy tylko ją zobaczył, wyciągnął ręce, żeby poderwać ją z ziemi. – Jestem pewien, że stoliczek jest wyst-t-tarczająco czysty, chodź, przywitasz się – zaproponował, kątem oka dostrzegając jednak rozwiązane sznurowadło. Przykucnął, sadzając sobie dziewczynkę na zgiętej w kolanie nodze i niemal odruchowo zawiązując luźne końce w solidną pętelkę. – No, gotowe – zawyrokował, łapiąc ją za rękę i czułym gestem odgarniając jeszcze z twarzy jasną grzywkę. – Jest i nasza p-p-pani domu – zażartował, gdy oboje z Amelią podeszli bliżej. – A to kuzyn Steffen, op-p-powiadałem ci o nim – i jego p-p-przyjaciółka, Isabella – powiedział, zerkając w stronę dziewczynki. – Czego się napijecie? Mamy sok d-d-dyniowy, mogę też zaparzyć herbaty – zaproponował. To nie było wiele, ale w Oazie trudno było dostać coś więcej ponad podstawowe produkty. – Możemy usiąść na zewnątrz, za domem jest st-t-tolik i ławki – albo w środku, w saloniku. Jest trochę ciasno, ale p-po-pomieścimy się – dodał, trochę przepraszająco; chaty w wiosce były naprawdę maleńkie.
Ruszył na przód chaty za Marcelem, do Steffena i Isabelli docierając odrobinę później, ale oboje witając szerokim uśmiechem. – Cześć, dzień d-d-dobry – odezwał się, kiwając głową i wyciągając rękę do kuzyna. Przy jego towarzyszce zawahał się na ułamek sekundy; czy powinien powitać ją w jakiś szczególny sposób? Z oczywistych względów nie miał nigdy wiele do czynienia z czarodziejami wychowywanymi wśród wyższych sfer; z Hogwartu kojarzył ich jako wyniosłe dziewczyny i nieprzyjemnych chłopaków, trzymających się w swoim zamkniętym gronie i z pogardą spoglądających ku niżej urodzonym, ale zdawał sobie sprawę, że po części były to wizje utkane z uprzedzeń. Isabella nie wyglądała jak oni, choć w łagodnych rysach jej twarzy kryła się jakaś szlachetność, którą trudno było uchwycić. – William, ale w-wy-wystarczy Billy – przedstawił się po Marcelu, ostatecznie rezygnując z jakichkolwiek wyszukanych gestów i posyłając kobiecie przyjazny uśmiech. Zrobił krok do tyłu, żeby zajrzeć do wnętrza chaty. – Amy? – rzucił, chcąc przywołać córkę, a gdy tylko ją zobaczył, wyciągnął ręce, żeby poderwać ją z ziemi. – Jestem pewien, że stoliczek jest wyst-t-tarczająco czysty, chodź, przywitasz się – zaproponował, kątem oka dostrzegając jednak rozwiązane sznurowadło. Przykucnął, sadzając sobie dziewczynkę na zgiętej w kolanie nodze i niemal odruchowo zawiązując luźne końce w solidną pętelkę. – No, gotowe – zawyrokował, łapiąc ją za rękę i czułym gestem odgarniając jeszcze z twarzy jasną grzywkę. – Jest i nasza p-p-pani domu – zażartował, gdy oboje z Amelią podeszli bliżej. – A to kuzyn Steffen, op-p-powiadałem ci o nim – i jego p-p-przyjaciółka, Isabella – powiedział, zerkając w stronę dziewczynki. – Czego się napijecie? Mamy sok d-d-dyniowy, mogę też zaparzyć herbaty – zaproponował. To nie było wiele, ale w Oazie trudno było dostać coś więcej ponad podstawowe produkty. – Możemy usiąść na zewnątrz, za domem jest st-t-tolik i ławki – albo w środku, w saloniku. Jest trochę ciasno, ale p-po-pomieścimy się – dodał, trochę przepraszająco; chaty w wiosce były naprawdę maleńkie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechał się promiennie do Isabelli, szczerze podekscytowany perspektywą przedstawienia jej rodzinie. Wiedział, że od śmierci Bertiego zdecydowanie za rzadko odwiedzał Billy'ego - w lipcu trudno było mu się zmotywować do postawienia nogi w Oazie, Pomnik Pamięci i cała okolica za bardzo kojarzyły się z przyjacielem. Trochę paradoksalnie, bo Bott był przecież związany z Doliną Godryka, ale to wyspa przypominała Steffenowi o ich wszystkich wspólnych działaniach w Zakonie. Teraz jednak otrząsnął się wreszcie, tak jakby zaręczyny były lekiem na całą melancholię - bo chyba były. Nic chyba nie ucieszyło go w życiu tak bardzo, jak zgoda Isabelli. Nie próbował jeszcze wyczarować patronusa od czasu ich wycieczki, ale podejrzewał, że przyjdzie mu posiłkować się nowymi, szczęśliwymi wspomnieniami.
Żałował tylko, że nie może zarazem przedstawić narzeczonej Cillianowi - na to przyjdzie czas, jakoś poza Londynem... No, i oczywiście własnym rodzicom, bezpiecznym za granicą... Z całej tej wyliczanki zapomniał tylko o Willu.
-Och, tak! Billy zawsze był dla mnie wzorem, bo zawsze potrafił wszystko, czego ja nie umiałem. Właściwie, już dawno powinienem go poprosić o pomoc z nauką tego wszystkiego, ale był sławnym zawodnikiem Quidditcha, wiesz, nie chciałem go męczyć... W każdym razie tak, jest młody, ale zarazem dorosły, jest w końcu tatą Amelki! Nie wiem, jak to określić, sama zaraz zobaczysz! - uśmiechnął się do Belli promiennie, rad, że imponowały jej podobne rzeczy, co jemu. Właśnie dlatego ją kochał, między innymi. Powodów było w końcu milion. -A Lydia, jestem pewien, że pozwoli Ci przejść na ty... jest... no, jeździ konno! Zawodowo, ale nie jako dżokejka - co w ogóle robią dżokejki? I jak wytłumaczyć Belli pracę gońca, na ile zresztą było to sekretem samej Lydii podczas wojennych działań? Speszył się lekko. -W sensie, nie dla sportu. Jest... sama ci opowie! - postanowił, nie wiedząc jeszcze, że nie zastaną dziś Lydii.
-Jade jest wdową. - posmutniał nagle. -A wiesz, jej mąż miał na nazwisko tak samo jak Marcel, zabawne te zbieżności nazwisk, nie? - uznał prostolinijnie (bo wujek ze swoim naukowym zacięciem był przecież do Marcela zupełnie niepodobny, nie licząc faktu, że pewnie wszyscy Sallowowie to wspaniali ludzie), żałując, że nie pracował jeszcze jako łamacz klątw gdy wujek Solas żył, że nie zdążył poznać go lepiej. Jade i jej mąż byli dla niego absolutnymi wzorami w dziedzinie nauki. -Ja... na trochę straciłem z nią kontakt, ale niedawno go odnowiliśmy. Mieszka w Lancashire, jest absolutnie wspaniała, umówię nam jakieś spotkanie. - streścił szybko Belli. Nadal próbował utrzymać uśmiech na twarzy, ale troski dnia powszedniego zakradły się do romantycznego szczęścia. Jego narzeczona była mądra, szybko werbalizując przyczynę niepokoju samego Steffena. Co Marcel tutaj robi? Próbowano go skrzywdzić? Te myśli nie opuszczały Cattermole'a odkąd dowiedział się, że przyjaciel jest w Oazie - i skąd w ogóle znał Billy'ego? Próbował robić dobrą minę dozłej niepokojącej gry, dla Belli, ale na chwilę wyszedł z roli i westchnął ciężko, spoglądając na narzeczoną z powagą.
-Nie mam pojęcia, co Marcel tutaj robi i bardzo się martwię. - wyznał cicho, zatrzymując się kilka kroków przed chatką. -Jeśli pozwolisz, Bello... zapytam go sam na sam. W listach był dość lakoniczny, nie wiem czy jest tu z mamą, a jak nie to gdzie ona jest i... najchętniej wziąłbym go na stronę i o wszystko wypytał, nie obrazisz się? - upewnił się, spoglądając prosząco na narzeczoną. Nie tak miało wyglądać jej pierwsze spotkanie z jego rodziną i jednym z dwóch najlepszych przyjaciół, ale może jeszcze wszystko się ułoży. Może Marcel trafił tutaj, bo... bo tak. Może nie stało się nic złego. Chciał w końcu walczyć i pomagać, wtedy, w cyrku. Steff zdusił wtedy w sobie wszystko, co wiedział o Zakonie - nie chciał narażać przyjaciela, ale może nie umiał tego osądzić. Może Marcel był potrzebny w Oazie i rozpoznał to ktoś inny...?
-Billy jest mugolakiem, więc zamieszkał w Oazie odkąd wrócił z Francji, to jego chatka - ale nic mu nie jest, spokojnie, Bello. Amelce też nie. - uspokoił narzeczoną, nie chcąc widzieć w jej oczach lęku. Sam też musiał być odważny, dla niej. -A Marcel jest najlepszym akrobatą, jakiego widział świat! Och, jakże chciałbym iść z Tobą do cyrku, gdy Londyn będzie... gdy będzie można tam iść! Jest tam pięknie. Magicznie. - uścisnął mocniej dłoń narzeczonej, a w jego oczach znów pojawił się radosny blask.
Podtrzymując w sobie iskierkę optymizmu i nadziei, skierował się w końcu do drzwi.
-Cześć Marcel, Billy!
Rozpromienił się na widok rodziny i przyjaciela. Najchętniej by ich wszystkich przytulił, ale Marcel wyciągnął do niego rękę jakoś formalnie, więc lekko zdziwiony Cattermole uścisnął mu dłoń i tyle było z witania się w progu. Spojrzał uważnie na przyjaciela, a potem przeniósł wzrok na Amelkę.
-Amelka! Rośniesz ilekroć cię widzę! - ze wstydem uświadomił sobie, że nie widział jej co najmniej kilka tygodni. -Jak się masz? - uśmiechnął się ciepło do dziewczynki. Gdy Billy przedstawił siebie i Amelkę Isabelli, Steffen wyprostował się i spojrzał na kuzyna, wyraźnie promieniejąc. Marcelius już wiedział, z listu, to głównie Billy'emu chciał się pochwalić osobiście. Sallowowi oczywiście też!
Dobrze, wytrzyma jeszcze kilka sekund!
-Ja chętnie napiję się herbaty, ale naprawdę, jak wam wygodniej! Pogoda jest piękna, może usiądziemy na zewnątrz? Ale salonik też jest przytulny, Amelko, czy to ty utrzymujesz go w tak nieskazitelnym stanie? - paplał, z typową dla siebie werwą maskując niepewność słowotokiem. -Mam świetne wiadomości - odezwał się, gdy skierowali się do stołu - na zewnątrz lub w saloniku, gdziekolwiek wybrała Isabella. Steff myślał już zresztą, jak tu zaprosić Marcela w inne miejsce, może pod pretekstem przygotowania tej herbaty? -Isabella to moja narzeczona. Uczyniła mi ten honor i przyjęła moje oświadczyny kilka dni temu, podczas wycieczki do Irlandii. - ogłosił, spoglądając z ciepłem na narzeczoną, z radością na Billy'ego i Amelkę i z uwagą na jakiegoś poważnego Marcela.
spostrzegawczość III, jak się Marcel ma...?
Żałował tylko, że nie może zarazem przedstawić narzeczonej Cillianowi - na to przyjdzie czas, jakoś poza Londynem... No, i oczywiście własnym rodzicom, bezpiecznym za granicą... Z całej tej wyliczanki zapomniał tylko o Willu.
-Och, tak! Billy zawsze był dla mnie wzorem, bo zawsze potrafił wszystko, czego ja nie umiałem. Właściwie, już dawno powinienem go poprosić o pomoc z nauką tego wszystkiego, ale był sławnym zawodnikiem Quidditcha, wiesz, nie chciałem go męczyć... W każdym razie tak, jest młody, ale zarazem dorosły, jest w końcu tatą Amelki! Nie wiem, jak to określić, sama zaraz zobaczysz! - uśmiechnął się do Belli promiennie, rad, że imponowały jej podobne rzeczy, co jemu. Właśnie dlatego ją kochał, między innymi. Powodów było w końcu milion. -A Lydia, jestem pewien, że pozwoli Ci przejść na ty... jest... no, jeździ konno! Zawodowo, ale nie jako dżokejka - co w ogóle robią dżokejki? I jak wytłumaczyć Belli pracę gońca, na ile zresztą było to sekretem samej Lydii podczas wojennych działań? Speszył się lekko. -W sensie, nie dla sportu. Jest... sama ci opowie! - postanowił, nie wiedząc jeszcze, że nie zastaną dziś Lydii.
-Jade jest wdową. - posmutniał nagle. -A wiesz, jej mąż miał na nazwisko tak samo jak Marcel, zabawne te zbieżności nazwisk, nie? - uznał prostolinijnie (bo wujek ze swoim naukowym zacięciem był przecież do Marcela zupełnie niepodobny, nie licząc faktu, że pewnie wszyscy Sallowowie to wspaniali ludzie), żałując, że nie pracował jeszcze jako łamacz klątw gdy wujek Solas żył, że nie zdążył poznać go lepiej. Jade i jej mąż byli dla niego absolutnymi wzorami w dziedzinie nauki. -Ja... na trochę straciłem z nią kontakt, ale niedawno go odnowiliśmy. Mieszka w Lancashire, jest absolutnie wspaniała, umówię nam jakieś spotkanie. - streścił szybko Belli. Nadal próbował utrzymać uśmiech na twarzy, ale troski dnia powszedniego zakradły się do romantycznego szczęścia. Jego narzeczona była mądra, szybko werbalizując przyczynę niepokoju samego Steffena. Co Marcel tutaj robi? Próbowano go skrzywdzić? Te myśli nie opuszczały Cattermole'a odkąd dowiedział się, że przyjaciel jest w Oazie - i skąd w ogóle znał Billy'ego? Próbował robić dobrą minę do
-Nie mam pojęcia, co Marcel tutaj robi i bardzo się martwię. - wyznał cicho, zatrzymując się kilka kroków przed chatką. -Jeśli pozwolisz, Bello... zapytam go sam na sam. W listach był dość lakoniczny, nie wiem czy jest tu z mamą, a jak nie to gdzie ona jest i... najchętniej wziąłbym go na stronę i o wszystko wypytał, nie obrazisz się? - upewnił się, spoglądając prosząco na narzeczoną. Nie tak miało wyglądać jej pierwsze spotkanie z jego rodziną i jednym z dwóch najlepszych przyjaciół, ale może jeszcze wszystko się ułoży. Może Marcel trafił tutaj, bo... bo tak. Może nie stało się nic złego. Chciał w końcu walczyć i pomagać, wtedy, w cyrku. Steff zdusił wtedy w sobie wszystko, co wiedział o Zakonie - nie chciał narażać przyjaciela, ale może nie umiał tego osądzić. Może Marcel był potrzebny w Oazie i rozpoznał to ktoś inny...?
-Billy jest mugolakiem, więc zamieszkał w Oazie odkąd wrócił z Francji, to jego chatka - ale nic mu nie jest, spokojnie, Bello. Amelce też nie. - uspokoił narzeczoną, nie chcąc widzieć w jej oczach lęku. Sam też musiał być odważny, dla niej. -A Marcel jest najlepszym akrobatą, jakiego widział świat! Och, jakże chciałbym iść z Tobą do cyrku, gdy Londyn będzie... gdy będzie można tam iść! Jest tam pięknie. Magicznie. - uścisnął mocniej dłoń narzeczonej, a w jego oczach znów pojawił się radosny blask.
Podtrzymując w sobie iskierkę optymizmu i nadziei, skierował się w końcu do drzwi.
-Cześć Marcel, Billy!
Rozpromienił się na widok rodziny i przyjaciela. Najchętniej by ich wszystkich przytulił, ale Marcel wyciągnął do niego rękę jakoś formalnie, więc lekko zdziwiony Cattermole uścisnął mu dłoń i tyle było z witania się w progu. Spojrzał uważnie na przyjaciela, a potem przeniósł wzrok na Amelkę.
-Amelka! Rośniesz ilekroć cię widzę! - ze wstydem uświadomił sobie, że nie widział jej co najmniej kilka tygodni. -Jak się masz? - uśmiechnął się ciepło do dziewczynki. Gdy Billy przedstawił siebie i Amelkę Isabelli, Steffen wyprostował się i spojrzał na kuzyna, wyraźnie promieniejąc. Marcelius już wiedział, z listu, to głównie Billy'emu chciał się pochwalić osobiście. Sallowowi oczywiście też!
Dobrze, wytrzyma jeszcze kilka sekund!
-Ja chętnie napiję się herbaty, ale naprawdę, jak wam wygodniej! Pogoda jest piękna, może usiądziemy na zewnątrz? Ale salonik też jest przytulny, Amelko, czy to ty utrzymujesz go w tak nieskazitelnym stanie? - paplał, z typową dla siebie werwą maskując niepewność słowotokiem. -Mam świetne wiadomości - odezwał się, gdy skierowali się do stołu - na zewnątrz lub w saloniku, gdziekolwiek wybrała Isabella. Steff myślał już zresztą, jak tu zaprosić Marcela w inne miejsce, może pod pretekstem przygotowania tej herbaty? -Isabella to moja narzeczona. Uczyniła mi ten honor i przyjęła moje oświadczyny kilka dni temu, podczas wycieczki do Irlandii. - ogłosił, spoglądając z ciepłem na narzeczoną, z radością na Billy'ego i Amelkę i z uwagą na jakiegoś poważnego Marcela.
spostrzegawczość III, jak się Marcel ma...?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 11.08.21 23:53, w całości zmieniany 1 raz
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Dziewczyna, którą przyprowadził, Steffen wydawała się... inna niż mógłby się spodziewać po kimś, kogo przedstawiał jako arystokratkę. Jej uśmiech miał w sobie coś promieniście radosnego, szczerego, zupełnie innego, niż pamiętał ze szkoły od dobrze urodzonych dziewcząt z Domu Węża. W pierwszym wrażeniu miała w sobie coś niesamowicie charyzmatycznego i otwartego, cieplejszego od śliskich lochów Hogwartu. I, niewątpliwie, była też bardzo piękna - stwierdził to z pewnym zaskoczeniem, bo po wszystkich opowieściach Steffena spodziewał się... było mu trochę wstyd za te myśli, więc postanowił ich nie kończyć. Sam fakt, że ona w ogóle istniała, był już dostatecznie zaskakujący. Na jej uśmiech odpowiedział uśmiechem, przyjaznym. Nie dostrzegł jej spojrzenia błądzącego po świeżej bliźnie.
- Całkiem wszystko - zapewnił ją ze śmiertelną powagą, choć już po chwili rozbawienie zatańczyło na ustach, nachylił się nieznacznie w jej stronę, by poufale i niezbyt grzecznie w towarzystwie zwrócić się do niej szeptem: - To możliwe, kiedy ktoś mówi przez cały czas - zapewnił ją, przykładając palec wskazujący do ust na znak, że nad tym należało jednak opuścić kurtynę milczenia, bo zdradzał jej właśnie wielką tajemnicę. Usunął się na bok, kiedy powitał ja Billy - i kiedy przydreptała do nich również Amelia. - Ja to zrobię - zaoferował się, kiedy gospodarz zaproponował herbatę, ciało nie bolało go już aż tak, a nie lubił siedzieć bezczynnie - zawsze też starał się pomagać Billy'emu na tyle, na ile potrafił, na ile był w stanie, chcąc odwdzięczyć się za to, co dla niego zrobił. Zawdzięczał mu życie, tego nie spłaci nigdy, ale gościnę - już mógł choć w części. Skinął w tym czasie na powitanie również Steffenowi, uścisnął jego dłoń, ale było w tym coś dziwnego, mimo uśmiechu i łagodności, jaką obdarzył Bellę, jego przyjaciel znał go wystarczająco dobrze, by bez trudu dostrzec, że nie był w tym szczery. Wygięte w uśmiechu usta prędko wróciły do trudnego do określenia grymasu zwiastującego wisielczy nastrój. Starał się go zamaskować, kiedy Steffen ogłosił radosną nowinę - i jego przyjaciel z pewnością był świadom, że Marcel nie zareagował tak, jak ten mógłby sobie to wyobrazić. Kąciki ust znów uniosły się w uśmiechu, ale nie roześmiał się na głos i nie przytulił przyjaciela z wylewnymi gratulacjami, choć przecież cieszył się - jego szczęściem i jego zdrowiem, bo pewien był, że narzeczona, z którą spędził tamtą podróż była jednak wytworem jego zszarganej nerwami wyobraźni.
- To świetna wiadomość - odparł, przenosząc spojrzenie ze Steffena na Bellę. Chyba czuł się trochę zagubiony, Steffen wcześniej nie napomknął nawet o takich planach, i choć cieszył się, że jego przyjaciel układał sobie życie z piękną i miłą dziewczyną, to był w tym wszystkim jakiś żal, że jego w tym samym czasie tak brutalnie legło w gruzach. - Gratuluję - dodał, uprzejmie skinąwszy głową Belli. Przelotnie przemknął wzrokiem po twarzy Billy'ego, kiedy Steff zaproponował pozostanie na zewnątrz, pogoda rzeczywiście była ciepła. - Przyniosę tę herbatę - zaproponował, wkrótce znikając wewnątrz chatki.
- Całkiem wszystko - zapewnił ją ze śmiertelną powagą, choć już po chwili rozbawienie zatańczyło na ustach, nachylił się nieznacznie w jej stronę, by poufale i niezbyt grzecznie w towarzystwie zwrócić się do niej szeptem: - To możliwe, kiedy ktoś mówi przez cały czas - zapewnił ją, przykładając palec wskazujący do ust na znak, że nad tym należało jednak opuścić kurtynę milczenia, bo zdradzał jej właśnie wielką tajemnicę. Usunął się na bok, kiedy powitał ja Billy - i kiedy przydreptała do nich również Amelia. - Ja to zrobię - zaoferował się, kiedy gospodarz zaproponował herbatę, ciało nie bolało go już aż tak, a nie lubił siedzieć bezczynnie - zawsze też starał się pomagać Billy'emu na tyle, na ile potrafił, na ile był w stanie, chcąc odwdzięczyć się za to, co dla niego zrobił. Zawdzięczał mu życie, tego nie spłaci nigdy, ale gościnę - już mógł choć w części. Skinął w tym czasie na powitanie również Steffenowi, uścisnął jego dłoń, ale było w tym coś dziwnego, mimo uśmiechu i łagodności, jaką obdarzył Bellę, jego przyjaciel znał go wystarczająco dobrze, by bez trudu dostrzec, że nie był w tym szczery. Wygięte w uśmiechu usta prędko wróciły do trudnego do określenia grymasu zwiastującego wisielczy nastrój. Starał się go zamaskować, kiedy Steffen ogłosił radosną nowinę - i jego przyjaciel z pewnością był świadom, że Marcel nie zareagował tak, jak ten mógłby sobie to wyobrazić. Kąciki ust znów uniosły się w uśmiechu, ale nie roześmiał się na głos i nie przytulił przyjaciela z wylewnymi gratulacjami, choć przecież cieszył się - jego szczęściem i jego zdrowiem, bo pewien był, że narzeczona, z którą spędził tamtą podróż była jednak wytworem jego zszarganej nerwami wyobraźni.
- To świetna wiadomość - odparł, przenosząc spojrzenie ze Steffena na Bellę. Chyba czuł się trochę zagubiony, Steffen wcześniej nie napomknął nawet o takich planach, i choć cieszył się, że jego przyjaciel układał sobie życie z piękną i miłą dziewczyną, to był w tym wszystkim jakiś żal, że jego w tym samym czasie tak brutalnie legło w gruzach. - Gratuluję - dodał, uprzejmie skinąwszy głową Belli. Przelotnie przemknął wzrokiem po twarzy Billy'ego, kiedy Steff zaproponował pozostanie na zewnątrz, pogoda rzeczywiście była ciepła. - Przyniosę tę herbatę - zaproponował, wkrótce znikając wewnątrz chatki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
lecimy dalej z Marcelem jeden na jeden, reszta może spokojnie pisać w trójkę lub uznać że poznaliście w domyśle Bellę
Znał przyjaciela na tyle, by widzieć, że jest dzisiaj dziwny, inny niż zwykle. Czuł między nimi niemal namacalny dystans. Bella chyba nie, Marcel zwracał się do niej uprzejmie, prawdziwy dyplomata. Ktoś, kto go nie znał, mógłby nawet uwierzyć, że szczerze się cieszy i gościnnie oferuje się przynieść herbatę. Może nawet Steffen byłby w stanie w to uwierzyć - choć przywykł do obserwacji nieznajomych, to czasem widział w bliskich to, co chciał widzieć. Na przykład, jakąkolwiek przyzwoitość lub braterskie przywiązanie w Willricu.
Ostatnie miesiące wyczuliły jednak Steffena na cudze nastroje, nieco odarły z naiwności. Widział już na własne oczy Klątwę Opętania, pilnie czytał o sposobach rozpoznawania Imperiusa, a codziennie chodząc po ulicach Londynu powoli popadał w paranoiczną nieufność względem nieznajomych. Nie, żeby kiedykolwiek nie ufał Marcelowi - był dla niego jak brat, równie bliski jak Bertie, choć młodszy i wzbudzający instynkty opiekuńcze - ale ostatnie doświadczenia odarły jakoś Steffka z hurra-optymizmu. I dlatego, pomimo rozpierającego go szczęścia i dumy, pomimo prześlicznej Isabelli u boku, pomimo serdeczności - dostrzegł bladą cerę Sallowa, podkrążone oczy, dziwną zachowawczość, zbyt blady jak na okoliczności uśmiech, martwy wzrok.
Próbował zgadnąć o co chodzi, ale - prócz tragicznych wyjaśnień, które próbował od siebie odsuwać, których chyba by nie zniósł - do głowy cisnęła się jedna, dość oczywista myśl.
Ojej.
No jasne. Marcel dowiedział się o Zakonie, od Billy'ego - jak? Zaraz o to spyta! - od jego własnego kuzyna. A teraz widzi tutaj Steffena, jakby nigdy nic, pewnie nadal pamiętając ich spotkanie w cyrku, tamten cyrk w Trytonie... Ech. Cattermole nigdy nie miał Sallowa za specjalnie pamiętliwego, ale widać się mylił. Nic dziwnego, musiał go urazić śmiertelnie. Sam uraziłby siebie. Pamiętał, że jemu też było trochę niezręcznie, gdy dowiedział się, że Bott miał przed nim sekrety.
-Pomogę Marcelowi! - obwieścił nagle zgromadzonym, uśmiechając się do nich ufnie i przepraszająco. Wydawali się dobrze dogadywać, Isabella była czarująca, a Billy i Amelka najkochańsi (kochańsi od rodzonego brata Steffka, który na szczęście był daleko, daleko stąd), zostawi ich w dobrym towarzystwie.
Wbiegł za Sallowem do kuchni, mając nadzieję, że ten nie rozleje herbaty z zaskoczenia ani nic. Bertie raz zepsuł ciasto, gdy Steff przemienił się za jego plecami ze szczura w człowieka, ale Marcel był przecież akrobatą.
-Przepraszam! - wypalił na jednym wydechu, choć ściszonym głosem. Nie chciał, by reszta ich słyszała. -Wiem, wiem, co sobie myślisz. Przepraszam, że ci nie powiedziałem, przepraszam za tamto w cyrku i za Trytona, chciałem przeprosić już w liście, gdy mi napisałeś o Oazie, no ale w liście się nie da, PRZEPRASZAM. - chwycił Marcela za ramię, próbując złapać jego spojrzenie.
-Wtedy, na Arenie, gdy zaczęliśmy mówić o Bertiem... powinienem był ci wtedy powiedzieć, wiedziałbyś czemu udaję kretyna przy Blacku i... - mówił coraz szybciej, szeptem, bo coś dławiło go w gardle. -...ale to było tuż po śmierci Bertiego i to nie tak, że ci nie ufam, ale nie chciałem... cię narażać, teraz widzę, że to głupie, zawsze byłeś przecież odważniejszy ode mnie, byłbyś świetny w Zakonie, ale... - pociągnął nosem i z irytacją cofnął dłoń, bo oczy mu się zaszkliły. Wytarł je pośpiesznie, udając, że nic się nie stało.
-Skąd w ogóle znasz Billy'ego?
Znał przyjaciela na tyle, by widzieć, że jest dzisiaj dziwny, inny niż zwykle. Czuł między nimi niemal namacalny dystans. Bella chyba nie, Marcel zwracał się do niej uprzejmie, prawdziwy dyplomata. Ktoś, kto go nie znał, mógłby nawet uwierzyć, że szczerze się cieszy i gościnnie oferuje się przynieść herbatę. Może nawet Steffen byłby w stanie w to uwierzyć - choć przywykł do obserwacji nieznajomych, to czasem widział w bliskich to, co chciał widzieć. Na przykład, jakąkolwiek przyzwoitość lub braterskie przywiązanie w Willricu.
Ostatnie miesiące wyczuliły jednak Steffena na cudze nastroje, nieco odarły z naiwności. Widział już na własne oczy Klątwę Opętania, pilnie czytał o sposobach rozpoznawania Imperiusa, a codziennie chodząc po ulicach Londynu powoli popadał w paranoiczną nieufność względem nieznajomych. Nie, żeby kiedykolwiek nie ufał Marcelowi - był dla niego jak brat, równie bliski jak Bertie, choć młodszy i wzbudzający instynkty opiekuńcze - ale ostatnie doświadczenia odarły jakoś Steffka z hurra-optymizmu. I dlatego, pomimo rozpierającego go szczęścia i dumy, pomimo prześlicznej Isabelli u boku, pomimo serdeczności - dostrzegł bladą cerę Sallowa, podkrążone oczy, dziwną zachowawczość, zbyt blady jak na okoliczności uśmiech, martwy wzrok.
Próbował zgadnąć o co chodzi, ale - prócz tragicznych wyjaśnień, które próbował od siebie odsuwać, których chyba by nie zniósł - do głowy cisnęła się jedna, dość oczywista myśl.
Ojej.
No jasne. Marcel dowiedział się o Zakonie, od Billy'ego - jak? Zaraz o to spyta! - od jego własnego kuzyna. A teraz widzi tutaj Steffena, jakby nigdy nic, pewnie nadal pamiętając ich spotkanie w cyrku, tamten cyrk w Trytonie... Ech. Cattermole nigdy nie miał Sallowa za specjalnie pamiętliwego, ale widać się mylił. Nic dziwnego, musiał go urazić śmiertelnie. Sam uraziłby siebie. Pamiętał, że jemu też było trochę niezręcznie, gdy dowiedział się, że Bott miał przed nim sekrety.
-Pomogę Marcelowi! - obwieścił nagle zgromadzonym, uśmiechając się do nich ufnie i przepraszająco. Wydawali się dobrze dogadywać, Isabella była czarująca, a Billy i Amelka najkochańsi (kochańsi od rodzonego brata Steffka, który na szczęście był daleko, daleko stąd), zostawi ich w dobrym towarzystwie.
Wbiegł za Sallowem do kuchni, mając nadzieję, że ten nie rozleje herbaty z zaskoczenia ani nic. Bertie raz zepsuł ciasto, gdy Steff przemienił się za jego plecami ze szczura w człowieka, ale Marcel był przecież akrobatą.
-Przepraszam! - wypalił na jednym wydechu, choć ściszonym głosem. Nie chciał, by reszta ich słyszała. -Wiem, wiem, co sobie myślisz. Przepraszam, że ci nie powiedziałem, przepraszam za tamto w cyrku i za Trytona, chciałem przeprosić już w liście, gdy mi napisałeś o Oazie, no ale w liście się nie da, PRZEPRASZAM. - chwycił Marcela za ramię, próbując złapać jego spojrzenie.
-Wtedy, na Arenie, gdy zaczęliśmy mówić o Bertiem... powinienem był ci wtedy powiedzieć, wiedziałbyś czemu udaję kretyna przy Blacku i... - mówił coraz szybciej, szeptem, bo coś dławiło go w gardle. -...ale to było tuż po śmierci Bertiego i to nie tak, że ci nie ufam, ale nie chciałem... cię narażać, teraz widzę, że to głupie, zawsze byłeś przecież odważniejszy ode mnie, byłbyś świetny w Zakonie, ale... - pociągnął nosem i z irytacją cofnął dłoń, bo oczy mu się zaszkliły. Wytarł je pośpiesznie, udając, że nic się nie stało.
-Skąd w ogóle znasz Billy'ego?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Postawił czajnik z wodą na palenisku, otwierając właśnie puszkę z herbatą Billy'ego, kiedy do pokoju warował Steffen; słyszał jego kroki, niewielka chatka Moore'ów nie miała aż takiej przestrzeni, by zdążył ich rozdzielić większy dystans; początkowo nie odwrócił się w jego stronę, nie chcąc, by zdradziło go zeszklone spojrzenie. To był jego dzień, a on nie miał ochoty nawet na kąśliwe uwagi ani zachwyt nad dziewczyną, co do której nie spodziewał się, że w ogóle istnieje. Powinien pewnie bardziej wspierać Steffena - ale teraz zwyczajnie nie miał na to ochoty. Na nic w zasadzie nie miał ochoty. Nie do końca rozumiał, dlaczego go przepraszał, zamarł, z dłońmi splecionymi na puszce, słuchając go zwrócony do niego tyłem. Skrzywił się, za co go przepraszał? Tryton, Bertie, Black, śmierć, wychwycone słowa uderzały jak kamienie, jeden po drugim, burząc skrupulatnie wybudowany przez ostatnie dni mur, mur oddzielający go od rzeczywistości cegłami ułudy. Nie obchodziło go to wszystko, postąpił, jak uważał; może w innej sytuacji byłby zły, a może cieszyłby się, że jego przyjaciel znał właściwą stronę tego konfliktu. Teraz nie potrafił, a wybrzmiałe między nimi przeprosiny były dla niego cięższe niż sądził. Nie dlatego, że rzeczywiście był na Steffena zły - chyba dlatego, że zaczynał rozumieć, jak niewiele i jak wiele zarazem mu w życiu pozostało. Steffen był obok, nawet jeśli ostatnio niedostępny, nawet jeśli ostatnio zdystansowany, był jego przyjacielem, na dobre i na złe. Zawsze nim będzie.
Nie chciał go narażać. Było w tym coś naiwnego, Marcel chyba nigdy nie potrafił być pokorny. Nigdy nie godził się na to, co działo się na ulicy. Naraziłby się prędzej czy później, ale nie mógł odmówić mu racji, niewiele potrafił. A teraz - wątpił w siebie jak nigdy, bo to przez niego zginęła jego matka. Zabliźniona szrama pod krtanią nigdy nie pozwoli mu o tym zapomnieć, pewnie była lepiej widoczna, kiedy w końcu odwrócił się w jego stronę, ciągnięty za ramię przez jego dłoń. Ze zrezygnowaniem oparł się tyłem o meble, wspierając się dłońmi i kuchenne szafki po bokach. Zbierał myśli, ściągnięta brew dawała wrażenie, jak gdyby te myśli rzeczywiście sprawiały mu fizyczny ból. Szkliste spojrzenie unikało jego twarzy.
- Steffen - zaczął, bez przekonania, bez entuzjazmu, co miał mu właściwie powiedzieć - nic się nie stało? Wszystko się stało. Może gdyby powiedział mu wcześniej, może wtedy wiedziałby, że szmalcownik tam będzie. Billy przecież nie znalazł się tam przypadkiem. Może wtedy wyciągnąłby ją z Londynu zanim by się to wszystko wydarzyło. Ale prawda była znacznie bardziej brutalna, wcale nie musiał do nich należeć, żeby ją stamtąd wyciągnąć. Po prostu tego nie zrobił. Sam był temu winien. Pokręcił głową, Tryton był dzisiaj bez znaczenia. - Ja - Przyjaciele: tylko i aż tyle mu pozostało. Wciąż miał ludzi, na których mógł liczyć. Którym na nim zależało. Steffen nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo był mu za to wdzięczny. Pewnie dowiedziałby się, gdyby potrafił znaleźć teraz odpowiednie słowa, ale nie potrafił. - Ćwiczyliśmy razem - odparł krótko, nie wiedział wcześniej, że był ze Steffenem rodziną, hasło było ledwie skrótem myślowym, ale opowiadanie całej tej historii od początku było dla niego zbyt trudne, kiedy drżąca emocja tańczyła na końcu języka, a on tak bardzo nie chciał płakać. Billy miał talent, ale brakowało mu pewności siebie - Marcel pomagał mu, kiedy jeszcze tylko starał się o miejsce w Jastrzębiach, pomagał mu wyzbyć się strachu. Steffen zawsze trochę lekceważył jego umiejętności. - Dawno temu. A teraz... ocalił mnie, Steff. Ocalił mi życie - oznajmił drżącym głosem, zamykając zaczerwienione oczy; pierwszy raz wypowiedział te słowa na głos. Przeżył własną śmierć. Szkoda, że tylko on. - Byłem... u mamy - dodał, ściągając brew mocniej, zamknięte powieki zacisnęły się na ułamek sekundy, a drżący głos załamał w pół słowa, rzeczywistość wydawała się trudniejsza, kiedy opisywało się ją słowami wypowiadanymi na głos - zupełnie, jakby te słowa w jakiś sposób rysowały rzeczywistość. Pewnie po części tak było. Spojrzał na Steffena, jego usta też już drżały, zaczerwienione szkliste oczy zdradzały gamę ciężkich emocji. Chyba nie musiał mówić więcej, to nie smutek, a rozpacz przysłaniała ciałem jego twarz, odznaczała się na każdym fragmencie ciała, budując wrażenie bezradnej żałości. Wciąż nie do końca zaakceptował fakt, że nigdy więcej nie usłyszy jej głosu, wciąż nie odpędził od siebie obrazów jej wybebeszonych flaków, ale w takim stanie jak dzisiaj, jak teraz, gdy zostali sami, Steffen nie widział go jeszcze nigdy, w całym jego życiu. Był roztrzęsiony, rozbity, zagubiony. Cierpiący, tak prawdziwie, było to w jego spojrzeniu, było w gestach, było w każdym poruszeniu.
Nie chciał go narażać. Było w tym coś naiwnego, Marcel chyba nigdy nie potrafił być pokorny. Nigdy nie godził się na to, co działo się na ulicy. Naraziłby się prędzej czy później, ale nie mógł odmówić mu racji, niewiele potrafił. A teraz - wątpił w siebie jak nigdy, bo to przez niego zginęła jego matka. Zabliźniona szrama pod krtanią nigdy nie pozwoli mu o tym zapomnieć, pewnie była lepiej widoczna, kiedy w końcu odwrócił się w jego stronę, ciągnięty za ramię przez jego dłoń. Ze zrezygnowaniem oparł się tyłem o meble, wspierając się dłońmi i kuchenne szafki po bokach. Zbierał myśli, ściągnięta brew dawała wrażenie, jak gdyby te myśli rzeczywiście sprawiały mu fizyczny ból. Szkliste spojrzenie unikało jego twarzy.
- Steffen - zaczął, bez przekonania, bez entuzjazmu, co miał mu właściwie powiedzieć - nic się nie stało? Wszystko się stało. Może gdyby powiedział mu wcześniej, może wtedy wiedziałby, że szmalcownik tam będzie. Billy przecież nie znalazł się tam przypadkiem. Może wtedy wyciągnąłby ją z Londynu zanim by się to wszystko wydarzyło. Ale prawda była znacznie bardziej brutalna, wcale nie musiał do nich należeć, żeby ją stamtąd wyciągnąć. Po prostu tego nie zrobił. Sam był temu winien. Pokręcił głową, Tryton był dzisiaj bez znaczenia. - Ja - Przyjaciele: tylko i aż tyle mu pozostało. Wciąż miał ludzi, na których mógł liczyć. Którym na nim zależało. Steffen nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo był mu za to wdzięczny. Pewnie dowiedziałby się, gdyby potrafił znaleźć teraz odpowiednie słowa, ale nie potrafił. - Ćwiczyliśmy razem - odparł krótko, nie wiedział wcześniej, że był ze Steffenem rodziną, hasło było ledwie skrótem myślowym, ale opowiadanie całej tej historii od początku było dla niego zbyt trudne, kiedy drżąca emocja tańczyła na końcu języka, a on tak bardzo nie chciał płakać. Billy miał talent, ale brakowało mu pewności siebie - Marcel pomagał mu, kiedy jeszcze tylko starał się o miejsce w Jastrzębiach, pomagał mu wyzbyć się strachu. Steffen zawsze trochę lekceważył jego umiejętności. - Dawno temu. A teraz... ocalił mnie, Steff. Ocalił mi życie - oznajmił drżącym głosem, zamykając zaczerwienione oczy; pierwszy raz wypowiedział te słowa na głos. Przeżył własną śmierć. Szkoda, że tylko on. - Byłem... u mamy - dodał, ściągając brew mocniej, zamknięte powieki zacisnęły się na ułamek sekundy, a drżący głos załamał w pół słowa, rzeczywistość wydawała się trudniejsza, kiedy opisywało się ją słowami wypowiadanymi na głos - zupełnie, jakby te słowa w jakiś sposób rysowały rzeczywistość. Pewnie po części tak było. Spojrzał na Steffena, jego usta też już drżały, zaczerwienione szkliste oczy zdradzały gamę ciężkich emocji. Chyba nie musiał mówić więcej, to nie smutek, a rozpacz przysłaniała ciałem jego twarz, odznaczała się na każdym fragmencie ciała, budując wrażenie bezradnej żałości. Wciąż nie do końca zaakceptował fakt, że nigdy więcej nie usłyszy jej głosu, wciąż nie odpędził od siebie obrazów jej wybebeszonych flaków, ale w takim stanie jak dzisiaj, jak teraz, gdy zostali sami, Steffen nie widział go jeszcze nigdy, w całym jego życiu. Był roztrzęsiony, rozbity, zagubiony. Cierpiący, tak prawdziwie, było to w jego spojrzeniu, było w gestach, było w każdym poruszeniu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nowe towarzystwo sprawiało, że jednocześnie była bardzo podekscytowana, zestresowana i onieśmielona. Dawno nie widziała tylu gości! Jak musiała czuć się babcia przyjmując tych wszystkich krewnych na różne święta! Pewnie tak samo, jak ona teraz!
W głowie powtarzała sobie, że został jeszcze stoliczek do starcia… i już się wspinała po drabince, żeby dostać się do saloniku, kiedy usłyszała przywołujący głos taty. Natychmiast zeszła, a właściwie zeskoczyła z drabinki, podbiegła do Williama i dała się podnieść. Zaczerwieniła się, kiedy tata zwrócił uwagę na jej odwiązany bucik. Teraz wszyscy mieli wiedzieć o tym, że nie potrafiła zawiązać sznurowadeł! Jaki wstyd! Spuściła głowę i mocniej przytuliła pana Królikowskiego. Kiwnęła głową na zapewnienia, że pewnie stoliczek był czysty… ale i tak zamierzała dopiąć swego i go wyczyścić, więc kurczowo trzymała ściereczkę w drugiej dłoni.
Na widok towarzyszki (lub jak to określił tata – przyjaciółki) wujka Steffena tym bardziej się zaczerwieniła. W jej oczach wyglądała zbyt ładnie, na pewno ładniej od niej samej. Dygnęła nieśmiało na powitanie, tak jak uczyła jej tego babcia, a za tym natychmiast schowała się za tatą… przynajmniej na krótko, bo nagły komplement wujka sprawił, że uśmiechnęła się szeroko i podbiegła do niego, żeby się przytulić.
– Tata… tata mówi, że urosłam o jakiś cal – powiedziała dumnie i pokazała na palcach o mniej więcej ile urosła, choć przy tym wyjątkowo to wyolbrzymiła, zupełnie tak jak gdyby pokazywała dwa-trzy cale.
Wieść o tym, że goście chcieli usiąść na zewnątrz trochę dodała jej odwagi… dopóki nie przypomniała sobie, że i ten stół należało przetrzeć. Już miała ponownie się zaczerwienić i nawet wybiec na zewnątrz, kiedy usłyszała, że pani Isabella była narzeczoną wujka.
– Narzeczoną? – powtórzyła zabawnie brzmiące słowo. – To brzmi jak gdyby była Francuzką! – dodała, bo słowo dziwnie jej brzmiało, zupełnie jak gdyby mówili w obcym języku! – Tato, co to znaczy narzeczona? – odwróciła się w stronę Williama, bo tata zawsze wszystko wiedział.
Kolejna pochwała ze strony wujka sprawiła, że uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła ochoczo głową, że tak, że dbała o dom najlepiej jak potrafiła… ale potem zaczęła kręcić głową, że nie, bo przecież tata też pomagał w sprzątaniu i robił to lepiej od niej.
– Razem! – odpowiedziała na głos Steffenowi, a potem pociągnęła Williama za skrawek koszuli, żeby się nachylił. – Tato… ten stoliczek na zewnątrz… też go jeszcze nie przetarłam – zwróciła się cicho, brzmiąc przy tym tak, jak gdyby go przepraszała. – Ale już idę!
Za tym wybiegła jak oparzona razem z panem Królikowskim w jednej dłoni i ściereczką w drugiej. Musiała naprawić swój mały błąd natychmiast, zanim ktokolwiek zauważy! Czym jednak przyłożyła ścierkę do powierzchni stołu i zaczęła ścierać niewidzialny kurz, skupiając się przy tym tak, jak gdyby miała do czynienia z nie wiadomo jak ważną dziedziną nauki, ta sama zaczęła robić kręgi po powierzchni i czyścić. Natychmiast odskoczyła od stołu, odrobinę przerażona. Zaraz się jednak wyszczerzyła i obróciła się wokół własnej osi.
– Widzi pan, panie Królikowski! Nawet ścierki się mnie słuchają! – dodała z dumą. Potem obserwowała uważnie czy ktokolwiek dostrzegł fakt, że trochę oszukiwała. Zaraz jednak zaczęło ją zjadać własne sumienie, że przecież powiedziała, że to ona oczyści. Kilka sekund rozmyślała nad tym, co zrobić… aż w końcu stwierdziła, że nie mogła tak kłamać. – Tato!!! Tato!!! – wróciła, żeby złapać ojca za dłoń i pociągnąć go w stronę podwórka. – Tato!!! Ścierka znowu to zrobiła… – przyznała się od razu, żeby tylko nie wyjść na oszustkę, która mówi, że sama coś poczyści, a potem rzeczy same robiły to, co ona miała zrobić.
A potem znowu zauważyła Isabellę i się zaczerwieniła i nie wiedziała co powinna powiedzieć… więc ponownie skryła się za Williamem ze wstydu.
Wykorzystałam magię!
Jeżeli coś pominęłam to przepraszam!
W głowie powtarzała sobie, że został jeszcze stoliczek do starcia… i już się wspinała po drabince, żeby dostać się do saloniku, kiedy usłyszała przywołujący głos taty. Natychmiast zeszła, a właściwie zeskoczyła z drabinki, podbiegła do Williama i dała się podnieść. Zaczerwieniła się, kiedy tata zwrócił uwagę na jej odwiązany bucik. Teraz wszyscy mieli wiedzieć o tym, że nie potrafiła zawiązać sznurowadeł! Jaki wstyd! Spuściła głowę i mocniej przytuliła pana Królikowskiego. Kiwnęła głową na zapewnienia, że pewnie stoliczek był czysty… ale i tak zamierzała dopiąć swego i go wyczyścić, więc kurczowo trzymała ściereczkę w drugiej dłoni.
Na widok towarzyszki (lub jak to określił tata – przyjaciółki) wujka Steffena tym bardziej się zaczerwieniła. W jej oczach wyglądała zbyt ładnie, na pewno ładniej od niej samej. Dygnęła nieśmiało na powitanie, tak jak uczyła jej tego babcia, a za tym natychmiast schowała się za tatą… przynajmniej na krótko, bo nagły komplement wujka sprawił, że uśmiechnęła się szeroko i podbiegła do niego, żeby się przytulić.
– Tata… tata mówi, że urosłam o jakiś cal – powiedziała dumnie i pokazała na palcach o mniej więcej ile urosła, choć przy tym wyjątkowo to wyolbrzymiła, zupełnie tak jak gdyby pokazywała dwa-trzy cale.
Wieść o tym, że goście chcieli usiąść na zewnątrz trochę dodała jej odwagi… dopóki nie przypomniała sobie, że i ten stół należało przetrzeć. Już miała ponownie się zaczerwienić i nawet wybiec na zewnątrz, kiedy usłyszała, że pani Isabella była narzeczoną wujka.
– Narzeczoną? – powtórzyła zabawnie brzmiące słowo. – To brzmi jak gdyby była Francuzką! – dodała, bo słowo dziwnie jej brzmiało, zupełnie jak gdyby mówili w obcym języku! – Tato, co to znaczy narzeczona? – odwróciła się w stronę Williama, bo tata zawsze wszystko wiedział.
Kolejna pochwała ze strony wujka sprawiła, że uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła ochoczo głową, że tak, że dbała o dom najlepiej jak potrafiła… ale potem zaczęła kręcić głową, że nie, bo przecież tata też pomagał w sprzątaniu i robił to lepiej od niej.
– Razem! – odpowiedziała na głos Steffenowi, a potem pociągnęła Williama za skrawek koszuli, żeby się nachylił. – Tato… ten stoliczek na zewnątrz… też go jeszcze nie przetarłam – zwróciła się cicho, brzmiąc przy tym tak, jak gdyby go przepraszała. – Ale już idę!
Za tym wybiegła jak oparzona razem z panem Królikowskim w jednej dłoni i ściereczką w drugiej. Musiała naprawić swój mały błąd natychmiast, zanim ktokolwiek zauważy! Czym jednak przyłożyła ścierkę do powierzchni stołu i zaczęła ścierać niewidzialny kurz, skupiając się przy tym tak, jak gdyby miała do czynienia z nie wiadomo jak ważną dziedziną nauki, ta sama zaczęła robić kręgi po powierzchni i czyścić. Natychmiast odskoczyła od stołu, odrobinę przerażona. Zaraz się jednak wyszczerzyła i obróciła się wokół własnej osi.
– Widzi pan, panie Królikowski! Nawet ścierki się mnie słuchają! – dodała z dumą. Potem obserwowała uważnie czy ktokolwiek dostrzegł fakt, że trochę oszukiwała. Zaraz jednak zaczęło ją zjadać własne sumienie, że przecież powiedziała, że to ona oczyści. Kilka sekund rozmyślała nad tym, co zrobić… aż w końcu stwierdziła, że nie mogła tak kłamać. – Tato!!! Tato!!! – wróciła, żeby złapać ojca za dłoń i pociągnąć go w stronę podwórka. – Tato!!! Ścierka znowu to zrobiła… – przyznała się od razu, żeby tylko nie wyjść na oszustkę, która mówi, że sama coś poczyści, a potem rzeczy same robiły to, co ona miała zrobić.
A potem znowu zauważyła Isabellę i się zaczerwieniła i nie wiedziała co powinna powiedzieć… więc ponownie skryła się za Williamem ze wstydu.
Wykorzystałam magię!
Jeżeli coś pominęłam to przepraszam!
Steffen nie słyszał już ani czajnika ani podekscytowanej Amelki, bo oto świat się zatrzymał. Wyhamowanie było nagłe, bolesne, zaskakujące. Po pędzie zapalonych przeprosin Steffen spodziewał się dalszego szaleńczego biegu poprzez urazy i argumenty. Pretensji, sucharów, dąsów, czegokolwiek, co zawsze nadawało rytm ich wybuchowej przyjaźni. Marcel nigdy przecież nie zwalniał, nigdy nie milczał, podobnie jak Cattermole. Akrobata i samozwańczy naukowiec (bądź raczej plotkarz, szpieg i złodziej przypadku, szybki gryzoń z zamiłowania) rozumieli się przecież najlepiej właśnie w tym pędzie. Przekomarzankach tak błyskawicznych, że gubili sie już w skojarzeniach i metaforach. Kłótniach tak gorących, że stygły szybciej niż się zaczynały. Żartach tak śmiesznych, że później powracały do Steffena w bibliotece, zaburzając irytującą ciszę. Psikusach smakujących tym lepiej, że dzielił je tylko z Marcelem i Jamesem. Reprymendach dla młodszych kolegów, nigdy niepoważnych. Przy Marcelu zawsze czuł się ni to starszym bratem, ni to dzieckiem. I kochał w nim ten pęd, nawet jeśli nie zawsze nadążał (on, szczur!), bo Sallow był całkowicie inny od nieprzeniknionego i lakonicznego Willrica, którego zimne uwagi bolały mocniej niż cokolwiek, co kiedykolwiek zarzucił Steffenowi Marcel.
I teraz spodziewał się właśnie wyrzutów, chciał skatalizować wybuch i dowiedzieć się, czy Marcel - co do niego niepodobne - jeszcze się o coś gniewa. Potem będą mogli się z tego śmiać i wszystko będzie tak, jak dawniej.
Nic nigdy nie będzie tak, jak dawniej, bo Marcel najpierw milczał. A potem zaczął mówić bardzo cicho, bardzo powoli, tak jakby przyjaciela Steffena zastąpił ktoś inny. Słowa nagle przestały się liczyć, bo pęd świata zderzył się gwałtownie ze szklistymi oczami Sallowa. I wtedy świat się zatrzymał, zatrzymały się źrenice Steffena - rozszerzone ze strachu i bacznie obserwujące każdy gest Sallowa, napotykające nieznany grymas na twarzy i wreszcie zauważające krwawą pręgę na szyi - zatrzymało się chyba nawet jego serce. Może wszystko powinno pozostać takie zatrzymane, już na zawsze, bo Steffen chyba już przeczuwał, jakie słowa padną za chwilę. I bardzo, bardzo, bardzo pragnął, by nie padły nigdy, by można było jakoś je zahamować, albo w ogóle cofnąć czas. Zamiast tego zamarł, jak spetryfikowany - niezdolny przerwać Marcelowi, niezdolny oderwać wzroku od jego twarzy, niezdolny do zatrzymania wniosków cisnących się do głowy.
„U mamy.” Nie było jej tutaj, był sam Marcel. Marcel, którego mina mówiła więcej niż tysiąc dalszych słów i który wreszcie zacisnął oczy - wypuszczając tym samym Steffena z hipnotycznych kleszczy niepokoju.
Nie nałożyłem Duny w porę i moje opóźnienie zabiło jego mamę. Zabiłoby Marcela. - tama, odgradzająca Steffena od tego upiornego wniosku wreszcie runęła i Cattermole jedynie ostatkiem silnej woli utrzymał się na nogach, bo jeszcze nigdy nie czuł na barkach winy tak strasznej.
-Przepraszam, Marcel... - wyszeptał i chciał chyba dodać coś jeszcze, ale po raz pierwszy w życiu brakło mu słów. A szkoda, bo Sallow nie mógł przecież wyczytać z jego myśli i dwóch krótkich słów całej gamy przeprosin. Przepraszam, że przeze mnie musisz o tym mówić i do tego wracać. Przepraszam, że mnie nie było. Przepraszam, że nie ostrzegłem cię wcześniej, że nie byłem mądrzejszy, że pozwoliłem ci trwać w iluzji bezpieczeństwa i czasu. Nie powinienem, bo jestem starszy. Przepraszam, że nie zaciągnąłem cię do mamy wtedy w lipcu, po spotkaniu w cyrku, przepraszam, że cię posłuchałem. Przepraszam, że ją zabiłem, bo oświadczałem się w Irlandii zamiast nakładać Dunę. Przepraszam, że nie domyśliłem się samemu i wysłałem ci tą cholerną kartkę z Irlandii. Przepraszam, że mnie nie było.
A może mógł? Głos Cattermole’a załamał się w pół słówa, jeszcze boleśniej niż wtedy, gdy opłakiwali Bertiego.
Steffen chciał zacisnąć powieki i, podobnie jak Marcel, skryć się w klatce poczucia winy i ciemności i łez.
Ale wtedy do głowy wpadła mu jeszcze jedna myśl.
Marcel nie ma rodziny.
Nie miał ojca. Nigdy nie mówił o dalszych krewnych.
Nie miał rodzeństwa. Miał tylko jego i Jamesa, a ten ostatni sam był jeszcze dzieckiem.
Miał teraz... kogo? Billy’ego i nocleg w jego miniaturowym domku?
Przełamując paraliżujące poczucie winy, Steffen postąpił wreszcie krok do przodu i przytulił Marcela, mocno. Był od niego o wiele słabszy, ale przynajmniej trochę wyższy, a to pomagało.
Po twarzy ciekły łzy, niepowstrzymanym strumieniem, ale próbował chociaż nie zaszlochać. Zbyt długo udawał, że nadal są dziećmi, dziś musiał być odpowiedzialny, dziś musiał być dla Marcela tym, kim zawsze być powinien, a kim być chyba nie umiał (Willric był raczej antymodelem). Starszym bratem.
Marcel mógł nie żyć. - docierało do niego, gdy czuł pod wątłymi ramionami silne barki przyjaciela - i instynktownie objął go jeszcze mocniej.
-Tak mi przykro. - odzyskiwał powoli głos, a chyba to powinno się powiedzieć w takiej sytuacji.
Nie, nie to. Bez sensu.
-Oaza jest b...bezpieczna... - wymamrotał, przełykając łzy, ale chciał przecież powiedzieć coś innego. -...ale... jeśli będziesz w..olał... - Oaza kojarzyła się z Bertiem, uchodźcami i śmiercią i rozpaczą, przynajmniej Steffenowi. Kochał to miejsce, ale po śmierci Botta nie mógł sobie w nim znaleźć miejsca. A Marcel...? -...mój dom jest twoim domem. - jestem twoim bratem i będę, obiecuję, przysięgam, lepszym bratem. I mam więcej miejsca niż Billy.
I teraz spodziewał się właśnie wyrzutów, chciał skatalizować wybuch i dowiedzieć się, czy Marcel - co do niego niepodobne - jeszcze się o coś gniewa. Potem będą mogli się z tego śmiać i wszystko będzie tak, jak dawniej.
Nic nigdy nie będzie tak, jak dawniej, bo Marcel najpierw milczał. A potem zaczął mówić bardzo cicho, bardzo powoli, tak jakby przyjaciela Steffena zastąpił ktoś inny. Słowa nagle przestały się liczyć, bo pęd świata zderzył się gwałtownie ze szklistymi oczami Sallowa. I wtedy świat się zatrzymał, zatrzymały się źrenice Steffena - rozszerzone ze strachu i bacznie obserwujące każdy gest Sallowa, napotykające nieznany grymas na twarzy i wreszcie zauważające krwawą pręgę na szyi - zatrzymało się chyba nawet jego serce. Może wszystko powinno pozostać takie zatrzymane, już na zawsze, bo Steffen chyba już przeczuwał, jakie słowa padną za chwilę. I bardzo, bardzo, bardzo pragnął, by nie padły nigdy, by można było jakoś je zahamować, albo w ogóle cofnąć czas. Zamiast tego zamarł, jak spetryfikowany - niezdolny przerwać Marcelowi, niezdolny oderwać wzroku od jego twarzy, niezdolny do zatrzymania wniosków cisnących się do głowy.
„U mamy.” Nie było jej tutaj, był sam Marcel. Marcel, którego mina mówiła więcej niż tysiąc dalszych słów i który wreszcie zacisnął oczy - wypuszczając tym samym Steffena z hipnotycznych kleszczy niepokoju.
Nie nałożyłem Duny w porę i moje opóźnienie zabiło jego mamę. Zabiłoby Marcela. - tama, odgradzająca Steffena od tego upiornego wniosku wreszcie runęła i Cattermole jedynie ostatkiem silnej woli utrzymał się na nogach, bo jeszcze nigdy nie czuł na barkach winy tak strasznej.
-Przepraszam, Marcel... - wyszeptał i chciał chyba dodać coś jeszcze, ale po raz pierwszy w życiu brakło mu słów. A szkoda, bo Sallow nie mógł przecież wyczytać z jego myśli i dwóch krótkich słów całej gamy przeprosin. Przepraszam, że przeze mnie musisz o tym mówić i do tego wracać. Przepraszam, że mnie nie było. Przepraszam, że nie ostrzegłem cię wcześniej, że nie byłem mądrzejszy, że pozwoliłem ci trwać w iluzji bezpieczeństwa i czasu. Nie powinienem, bo jestem starszy. Przepraszam, że nie zaciągnąłem cię do mamy wtedy w lipcu, po spotkaniu w cyrku, przepraszam, że cię posłuchałem. Przepraszam, że ją zabiłem, bo oświadczałem się w Irlandii zamiast nakładać Dunę. Przepraszam, że nie domyśliłem się samemu i wysłałem ci tą cholerną kartkę z Irlandii. Przepraszam, że mnie nie było.
A może mógł? Głos Cattermole’a załamał się w pół słówa, jeszcze boleśniej niż wtedy, gdy opłakiwali Bertiego.
Steffen chciał zacisnąć powieki i, podobnie jak Marcel, skryć się w klatce poczucia winy i ciemności i łez.
Ale wtedy do głowy wpadła mu jeszcze jedna myśl.
Marcel nie ma rodziny.
Nie miał ojca. Nigdy nie mówił o dalszych krewnych.
Nie miał rodzeństwa. Miał tylko jego i Jamesa, a ten ostatni sam był jeszcze dzieckiem.
Miał teraz... kogo? Billy’ego i nocleg w jego miniaturowym domku?
Przełamując paraliżujące poczucie winy, Steffen postąpił wreszcie krok do przodu i przytulił Marcela, mocno. Był od niego o wiele słabszy, ale przynajmniej trochę wyższy, a to pomagało.
Po twarzy ciekły łzy, niepowstrzymanym strumieniem, ale próbował chociaż nie zaszlochać. Zbyt długo udawał, że nadal są dziećmi, dziś musiał być odpowiedzialny, dziś musiał być dla Marcela tym, kim zawsze być powinien, a kim być chyba nie umiał (Willric był raczej antymodelem). Starszym bratem.
Marcel mógł nie żyć. - docierało do niego, gdy czuł pod wątłymi ramionami silne barki przyjaciela - i instynktownie objął go jeszcze mocniej.
-Tak mi przykro. - odzyskiwał powoli głos, a chyba to powinno się powiedzieć w takiej sytuacji.
Nie, nie to. Bez sensu.
-Oaza jest b...bezpieczna... - wymamrotał, przełykając łzy, ale chciał przecież powiedzieć coś innego. -...ale... jeśli będziesz w..olał... - Oaza kojarzyła się z Bertiem, uchodźcami i śmiercią i rozpaczą, przynajmniej Steffenowi. Kochał to miejsce, ale po śmierci Botta nie mógł sobie w nim znaleźć miejsca. A Marcel...? -...mój dom jest twoim domem. - jestem twoim bratem i będę, obiecuję, przysięgam, lepszym bratem. I mam więcej miejsca niż Billy.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Steffen nie miał go za co przepraszać, ale wracające do tamtego dnia myśli odejmowały mu głos, nie pozwalały skupić myśli, po raz kolejny przeżywając tragedię tamtych zdarzeń od nowa. Krew matki, zapach jej trzewi, krzyk, ostatnie błagalne spojrzenie. Chciała, żeby żył i żył, a jednak nie potrafił odnaleźć w tym szczęścia. Nie opuszczało go poczucie, że gdyby zjawił się tam parę chwil wcześniej, mógłby go zatrzymać, a ona - mogłaby uciec. Dzień wcześniej, tydzień, miesiąc, mógł przyjść kiedykolwiek: ale przyszedł zbyt późno. Przecież to nie byłby problem wyprowadzić ją poza miasto, nikt na ulicy nie odróżni mugola od czarodzieja. Mógłby ją ukryć, zaczarować, przeciągnąć bocznymi ścieżkami, prosto ku wolności, ku życiu. Ale dał jej tylko śmierć, która paraliżującym wstydem wspinała się wzdłuż jego karku. Tylko ojciec potrafił mu to powiedzieć wprost, a on wiedział, że miał rację: to była jego wina. Tylko on - mógł jej pomóc.
Kiedy Steffen się zbliżył, objął go ramionami, Marcel odwzajemnił ten uścisk po chwili, mocno ściskając przyjaciela - chyba nie miał siły udawać dłużej silnego, ciąg zdarzeń pokruszył go na drobiny, roztrzaskał - jak porcelanową lalkę, zrośnięta nabrać miała siły, lecz dziś, lecz teraz, był tylko chłopcem, który widział więcej, niż kiedykolwiek zobaczyć się spodziewał. Bezwładnie opadł brodą na jego ramię, zaciskając powieki, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy, gry po raz kolejny wracał do niego spazm bólu, który wstrząsnął jej ciałem, kiedy je rozcinał. Widział jej ból: w jej zmęczonej twarzy, w mimowolnych reakcjach na kolejne tortury tego porąbanego skurwysyna. Czym zawiniła? Była najlepszą matką, jaką mógł sobie wymarzyć. Nie mogła wiele, ale starała się dla niego jak mogła. Zawsze uczynna i życzliwa, z dobrocią troszczyła się o innych. Co dostała w zamian? Śmierć tak okrutną, że nie życzyłby podobnej nawet jej oprawcy. Tęsknił za nią, nie odwiedzał jej od dawna i nie czuł potrzeby, był złym synem. Nie odwiedzał jej od dawna i już nigdy więcej tego nie zrobi. W silnym uścisku czuł wsparcie przyjaciela, a myśl, że wciąż miał przyjaciół, tylko mocniej usiłowała wycisnąć z jego oczu łzy, choć nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Nie wiedział, ile trwał tak w milczeniu, czy nie potrafił, czy nie chciał mówić. Nie powiedział wiele, ale powiedział chyba wszystko, on go rozumiał. Wiedział. Rozmawiali o tym, że nie była tam bezpieczna. Tak naprawdę to on go ocucił, żeby odwiedził matkę. Gdyby usłuchał jego rady pół godziny wcześniej, wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. Minęło kilka tygodni odkąd rozmawiali do momentu, w którym wreszcie pojawił się w jej mieszkaniu, nie potrafił sobie wybaczyć tej zwłoki.
Nie odpowiedział na jego słowa od razu, zawieszając się na jego ramieniu jeszcze na długo; póki nie odnalazł się w gonitwie myśli, póki pierwsza z łez nie spłynęła, póki ugrzęźnięty w gardle głos nie odnalazł stabilnego drżenia.
- Wiem - odpowiedział, zmuszając się do wypowiedzenia tych słów na głos, Oaza była jak kokon, zamknięta dla świata, zamknięta przed światem, nie znał tu nikogo i donikąd nie mógł uciec, nikt go tu nie rozpoznawał i nikt nie zadawał pytań, nikt nie pytał o bliznę. Dom Billy'ego był mały, ale Marcel nigdy nie narzekał na brak wygód, Lizzie doglądała jego ran, które musiał zagoić, zanim wróci do Londynu. Pomagał jak mógł mieszkającym tu ludziom, nie chciało mu się, wolałby zamknąć się w sobie, ale Billy nie pozwalał mu po prostu leżeć. U Steffena tkwiłby nie dość, że bezczynnie, to jeszcze bez opieki medyka - i chyba trudniej byłoby uciec przed pytaniami przyjaciół, których prędzej czy później ściągnąłby do niego pewnie w dobrej wierze. Tutaj łatwo było się schować, na razie nie myślał o tym, co będzie za jakiś czas, tkwił w przeszłości, okazjonalnie odnajdując się w teraźniejszości. - Czołgałem się, próbując uciec, Steff - wymamrotał, tak bełkotliwie, że mógł go zrozumieć pewnie tylko dlatego, że miał twarz przy jego uchu. - Włożyłem rękę w kałużę krwi, to była jej krew. Miałem ją na sobie. Na rękach - I mam dalej, bo to przeze mnie nie żyje. Nigdy nie opowiadał nikomu, jak wyglądała tamta noc dokładnie. Nie chciał ani nie potrafił. O tym, co wydarzyło się wtedy najstraszniejszego, nie chciał mówić wcale. - Znęcał się nad nią, tak dla zabawy. Przecież nie mogła mu nic zrobić. Była bezbronna. - Jego broda wbijała się w ramię Steffena, kiedy usiłował mówić, nie rozchylając ust zbyt mocno. - Jakby nie była człowiekiem - Już nie była? Czy wciąż jeszcze za ludzi uważano w tym kraju mugoli? - Jakby nie była żywą istotą. - Zwierząt też nie zabijano w taki sposób. - Rozpruł ją - zakończył, głosem, z którego nagle uleciały emocje. Stał się pusty. Martwy w środku. Wspomnienie obrazów z biegiem czasu przybierało na nierealności, nigdy wcześniej nie był świadkiem takiej brutalności i nigdy później nie chciał już nim być. - Jak szmacianą lalkę - Czy tylko tym byli, workiem mięsa oklejającym kości z nawleczoną na nimi skórą? Nie chciał tak myśleć. - Jak długo - Łzy spłynęły z jego oczu, uścisk ramion się wzmocnił, kiedy uwiesił się na przyjacielu mocniej, szukając oparcia. - Jak długo to jeszcze potrwa? Jak długą będą nimi jeszcze gardzić? Aż zabiją ostatniego? - Pytania wydostały się z jego ust z niezrozumiałym jękiem. To nie miało sensu, wśród czarodziejów zawsze będą rodzić się charłaki, a spirala nienawiści zakręci się od nowa.
Nikt nie zasłużył sobie na taką śmierć. Nikt.
Kiedy Steffen się zbliżył, objął go ramionami, Marcel odwzajemnił ten uścisk po chwili, mocno ściskając przyjaciela - chyba nie miał siły udawać dłużej silnego, ciąg zdarzeń pokruszył go na drobiny, roztrzaskał - jak porcelanową lalkę, zrośnięta nabrać miała siły, lecz dziś, lecz teraz, był tylko chłopcem, który widział więcej, niż kiedykolwiek zobaczyć się spodziewał. Bezwładnie opadł brodą na jego ramię, zaciskając powieki, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy, gry po raz kolejny wracał do niego spazm bólu, który wstrząsnął jej ciałem, kiedy je rozcinał. Widział jej ból: w jej zmęczonej twarzy, w mimowolnych reakcjach na kolejne tortury tego porąbanego skurwysyna. Czym zawiniła? Była najlepszą matką, jaką mógł sobie wymarzyć. Nie mogła wiele, ale starała się dla niego jak mogła. Zawsze uczynna i życzliwa, z dobrocią troszczyła się o innych. Co dostała w zamian? Śmierć tak okrutną, że nie życzyłby podobnej nawet jej oprawcy. Tęsknił za nią, nie odwiedzał jej od dawna i nie czuł potrzeby, był złym synem. Nie odwiedzał jej od dawna i już nigdy więcej tego nie zrobi. W silnym uścisku czuł wsparcie przyjaciela, a myśl, że wciąż miał przyjaciół, tylko mocniej usiłowała wycisnąć z jego oczu łzy, choć nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Nie wiedział, ile trwał tak w milczeniu, czy nie potrafił, czy nie chciał mówić. Nie powiedział wiele, ale powiedział chyba wszystko, on go rozumiał. Wiedział. Rozmawiali o tym, że nie była tam bezpieczna. Tak naprawdę to on go ocucił, żeby odwiedził matkę. Gdyby usłuchał jego rady pół godziny wcześniej, wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. Minęło kilka tygodni odkąd rozmawiali do momentu, w którym wreszcie pojawił się w jej mieszkaniu, nie potrafił sobie wybaczyć tej zwłoki.
Nie odpowiedział na jego słowa od razu, zawieszając się na jego ramieniu jeszcze na długo; póki nie odnalazł się w gonitwie myśli, póki pierwsza z łez nie spłynęła, póki ugrzęźnięty w gardle głos nie odnalazł stabilnego drżenia.
- Wiem - odpowiedział, zmuszając się do wypowiedzenia tych słów na głos, Oaza była jak kokon, zamknięta dla świata, zamknięta przed światem, nie znał tu nikogo i donikąd nie mógł uciec, nikt go tu nie rozpoznawał i nikt nie zadawał pytań, nikt nie pytał o bliznę. Dom Billy'ego był mały, ale Marcel nigdy nie narzekał na brak wygód, Lizzie doglądała jego ran, które musiał zagoić, zanim wróci do Londynu. Pomagał jak mógł mieszkającym tu ludziom, nie chciało mu się, wolałby zamknąć się w sobie, ale Billy nie pozwalał mu po prostu leżeć. U Steffena tkwiłby nie dość, że bezczynnie, to jeszcze bez opieki medyka - i chyba trudniej byłoby uciec przed pytaniami przyjaciół, których prędzej czy później ściągnąłby do niego pewnie w dobrej wierze. Tutaj łatwo było się schować, na razie nie myślał o tym, co będzie za jakiś czas, tkwił w przeszłości, okazjonalnie odnajdując się w teraźniejszości. - Czołgałem się, próbując uciec, Steff - wymamrotał, tak bełkotliwie, że mógł go zrozumieć pewnie tylko dlatego, że miał twarz przy jego uchu. - Włożyłem rękę w kałużę krwi, to była jej krew. Miałem ją na sobie. Na rękach - I mam dalej, bo to przeze mnie nie żyje. Nigdy nie opowiadał nikomu, jak wyglądała tamta noc dokładnie. Nie chciał ani nie potrafił. O tym, co wydarzyło się wtedy najstraszniejszego, nie chciał mówić wcale. - Znęcał się nad nią, tak dla zabawy. Przecież nie mogła mu nic zrobić. Była bezbronna. - Jego broda wbijała się w ramię Steffena, kiedy usiłował mówić, nie rozchylając ust zbyt mocno. - Jakby nie była człowiekiem - Już nie była? Czy wciąż jeszcze za ludzi uważano w tym kraju mugoli? - Jakby nie była żywą istotą. - Zwierząt też nie zabijano w taki sposób. - Rozpruł ją - zakończył, głosem, z którego nagle uleciały emocje. Stał się pusty. Martwy w środku. Wspomnienie obrazów z biegiem czasu przybierało na nierealności, nigdy wcześniej nie był świadkiem takiej brutalności i nigdy później nie chciał już nim być. - Jak szmacianą lalkę - Czy tylko tym byli, workiem mięsa oklejającym kości z nawleczoną na nimi skórą? Nie chciał tak myśleć. - Jak długo - Łzy spłynęły z jego oczu, uścisk ramion się wzmocnił, kiedy uwiesił się na przyjacielu mocniej, szukając oparcia. - Jak długo to jeszcze potrwa? Jak długą będą nimi jeszcze gardzić? Aż zabiją ostatniego? - Pytania wydostały się z jego ust z niezrozumiałym jękiem. To nie miało sensu, wśród czarodziejów zawsze będą rodzić się charłaki, a spirala nienawiści zakręci się od nowa.
Nikt nie zasłużył sobie na taką śmierć. Nikt.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Obydwoje nie potrafili sobie wybaczyć, choć - obiektywnie rzecz biorąc - może faktycznie nie mogli nic zrobić. Może ani przybycie syna ani pułapki nie uratowałyby Layli Mallard - może nic nie zatrzymałoby bestialskiego szmalcownika, a może pomoc jedynie odroczyłaby nieuniknione. Czy dwóch chłopców mogło ochronić przed okrucieństwem wojny bezbronną mugolkę?
Ktoś bardziej cyniczny i pragmatyczny (choćby obrotni czarodzieje, których krew płynęła w żyłach młodego Sallowa) mógłby uznać, że nic nie mogło jej pomóc. Tyle, że w saloniku łzy roniła dwójka idealistów, prawdziwych Gryfonów o złamanych stratą sercach. Zawsze przecież chcieli pomóc. Mamie Marcela, Bertiemu, innym potrzebującym. Tym najbliższym nie zdążyli pomóc, ale wciąż przecież wierzyli, że mogli pomóc. Komuś. Komukolwiek. Własnemu sumieniu. To dlatego Steffen czytał po nocach o wilkołakach, przygotowując się do wyprawy z Figg. To dlatego Marcel znalazł się w Oazie, a Cattermole znał przyjaciela na tyle dobrze, by wiedzieć, co to oznaczało. Sallow, Carrington, kimkolwiek teraz się stał, nigdy nie był przecież uciekinierem.
Był kimś, kto chroni szczury przed kotaminawet jeśli wcześniej nasyła na nie te koty. A to sporo mówi o człowieku.
Wziął urywany, płaczliwy wdech i milczał, zmuszając się do słuchania. Teraz liczyły się przecież słowa Marcela, choć - pozornie oszczędne - otworzyły prawdziwą tamę, odgradzającą Steffena od wspomnień, które usiłował w sobie zdławić.
Krew. Jego własna krew, w antykwariacie, nieznajomy młodzieniec w jego wieku, gniewnie szepczący inkantancję Zaklęcia Niewybaczalnego, tamto Crucio ugodziłoby go przecież gdyby nie Alex. Krew Hannah, na jej twarzy, na jego rękach, w brudnej Tamizie, wszędzie. Kałuża krwi pod drzwiami mieszkania sąsiadki, zaschnięta krew na butach, w których pośpiesznie opuszczał swoje londyńskie mieszkanie. Krew, o której nie chciał myśleć, o której uparcie milczał, nawet przy najlepszym niegdyś przyjacielu. Krew, odgradzająca go od Marcela murem milczenia podczas tych długich wiosennych miesięcy, gdy nie odpisywali na swoje sowy. Krew, którą Marcel odważnie wypomniał Rigelowi nad krwistą butelką nalewki - i o której Steffen nie chciał wtedy mówić, której wspomnienie desperacko zagłuszał Canaterią Fictą, modląc się do Merlina i mugolskiego Boga aby Black nie myślach o tych słowach zbyt wiele. Czy w istocie chronił wtedy Marcela, czy po prostu siebie...?
Nieważne, nieważne, on tu nie był ważny. Ważny był Marcel. Jego historia. Pamięć o jego mamie. Steffen słuchał więc, blady i z drżącym podbródkiem, wzdrygnął się zauważalnie na dźwięk słów rozpruł ją - choć miał już do czynienia z wojną, nie widział jeszcze takiego bestialstwa. Nie był pewien, czy chciał je sobie wyobrażać.
Próbował wyobrazić sobie coś innego. Twarz mamy Marcela, pani Mallard. Nie znał jej zbyt dobrze - głównie z okazjonalnych powitań na peronie i z opowieści samego przyjaciela. A tak bardzo chciał sobie przypomnieć cokolwiek konkretnego. Coś dobrego. Marcel potrzebował oparcia, a choć Steffen przytulał go teraz z całych sił, to przecież nie był silny, nie ciałem. Kolana lekko mu drżały, obawiał się, że jeśli ugną się całkowicie pod Marcelem, to nie uniesie jego ciężaru. Nie tego fizycznego.
Mógł za to - musiał - spróbować unieść ciężar jego żałoby.
Zawsze to lżej, podzielić się z kimś bagażem. Marcel, świadomie lub nie, dzielił się nim teraz. Ile to wszystko w sobie dusił...?
-Twoja mama... - wydusił w końcu nieco piskliwym głosem. -...zawsze była taka cierpliwa. - to pierwsze określenie, jakie przychodziło mu do głowy na myśl o łagodnym uśmiechu pani Mallard. Nie znał jej, ale znał Marcela. Tylko ktoś o nieskończenie wielkiej cierpliwości mógł być jego mamą i zawsze zwracać się do niego tak spokojnie, tak radośnie - bo na peronie King's Cross pani Mallard zawsze wydawała się właśnie oazą spokoju, bo nastoletni Steffen nie dostrzegał ani jej trosk ani nieśmiałości w czarodziejskim świecie. -Wiesz, że na Ciebie poczeka, prawda? Że chciałaby... żebyś żył długo i szczęśliwie. Na pewno by tego chciała. I... ja wiem, że w Hogwarcie mówili nam inaczej, że w sumie nic nie mówili, ale nasze mamy... - czy powinien w ogóle mówić o swojej? To od niej przejął eklektyczną mugolsko-czarodziejską wiarę w jakiś rodzaj zaświatów, a choć nie chciał jej wspominać, nie teraz, nie przy Marcelu, to nie umiał przedstawiać tej wiary jako własnej. Może niedługo stanie się jego własną, może zinternalizował ją częściowo w momencie śmierci Bertiego, ale był tylko młodym czarodziejem i nie myślał zbyt wiele o śmierci ani o religii ani o niczym podobnym. Dopiero niedawno musiał zacząć o tym wszystkim myśleć. -...myślę, że miały rację, że zawsze mają rację, nie? - mówił, choć nie miał pojęcia ani o wierze ani o moralności ani o kazaniach pani Mallard, choć mógł odwołać się jedynie do idei mamy i do tęsknoty za mamą i do mglistych wspomnień z peronu King's Cross.
Klepał Marcela po plecach, pozwalając mu - jeśli chciał - wtulić policzek w kościsty bark. Marcel zawsze był jakiś większy od niego, dziwnie było być dla niego oparciem. Przymknął oczy, pozwalając łzom płynąć. Próbował, naprawdę próbował ogrzać siebie i Marcela ciepłym wspomnieniem o pani Mallard.
Ale w sercu nadal czuł przeraźliwe zimno.
Zimny gniew, podsycony jeszcze pytaniem Marcela - odruchowo objął go jeszcze mocniej, jakby ta skarga wzbudziła w nim instynkt opiekuńczy. Nie zabiją ciebie Marcel, nie mogą. Nie zniósłbym tego.
Nigdy nie miał młodszego brata, ale jakże pragnął być dla niego lepszą rodziną, lepszym przyjacielem, niż dla niego samego był Willric.
Nie wiedział, co właściwie powinni robić starsi przyjaciele i bracia, ale w mugolskich i czarodziejskich książkach zawsze zapewniali, że wszystko będzie dobrze, a potem szli na wojnę być bohaterami, czy coś podobnego.
-Nie zabiją, nie pozwolimy im. N...nie zdołamy ochronić wszystkich, może nie zdołamy ochronić siebie, ale nie jesteśmy bezbronni. - odpowiedział, przełykając łzy. W jego głosie zabrzmiała jakaś nowa, obca Marcelowi, zawzięta nuta. -Nie wiem, ile mówił ci Billy, ale nie zostawimy tak tych wszystkich zbrodni. Przyjdzie dzień sądu, przyjdzie dzień walki, ja... na razie niby nie miałem szczęścia w tych walkach, ale przecież mam szczęście, przecież żyję. Żyjemy. Za kilka dni idę próbować pozyskać nowych sojuszników... - nie wiedział jeszcze, że zamiast wilkołaków spotka dwójkę wrogich arystokratów i że będzie myślał o mamie i gniewie Marcela na widok gruzów katedry -...wszyscy w Oazie się organizują, Billy ci pomógł, wszyscy sobie pomagamy, a póki to robimy, jest nadzieja. Nie wygrają, nie mogą, nie mogą. - szeptał, próbując odwrócić uwagę Marcela od krwi, próbując dać mu choć trochę nadziei.
Nie myślał o tym, że ten rodzaj nadziei może być niebezpieczny dla kogoś owładniętego żałobą i podświadomą żądzą zemsty. Sam najchętniej zmieniłby tamtego potwora w karalucha i rozpłatał butem. Nie był dobrym mentorem, może nie był jeszcze dobrym żołnierzem, może nigdy nie był nawet dobrym przyjacielem - ale próbował być tym ostatnim, mówiąc od serca, jak Gryfon-idealista do Gryfona-idealisty.
Ktoś bardziej cyniczny i pragmatyczny (choćby obrotni czarodzieje, których krew płynęła w żyłach młodego Sallowa) mógłby uznać, że nic nie mogło jej pomóc. Tyle, że w saloniku łzy roniła dwójka idealistów, prawdziwych Gryfonów o złamanych stratą sercach. Zawsze przecież chcieli pomóc. Mamie Marcela, Bertiemu, innym potrzebującym. Tym najbliższym nie zdążyli pomóc, ale wciąż przecież wierzyli, że mogli pomóc. Komuś. Komukolwiek. Własnemu sumieniu. To dlatego Steffen czytał po nocach o wilkołakach, przygotowując się do wyprawy z Figg. To dlatego Marcel znalazł się w Oazie, a Cattermole znał przyjaciela na tyle dobrze, by wiedzieć, co to oznaczało. Sallow, Carrington, kimkolwiek teraz się stał, nigdy nie był przecież uciekinierem.
Był kimś, kto chroni szczury przed kotami
Wziął urywany, płaczliwy wdech i milczał, zmuszając się do słuchania. Teraz liczyły się przecież słowa Marcela, choć - pozornie oszczędne - otworzyły prawdziwą tamę, odgradzającą Steffena od wspomnień, które usiłował w sobie zdławić.
Krew. Jego własna krew, w antykwariacie, nieznajomy młodzieniec w jego wieku, gniewnie szepczący inkantancję Zaklęcia Niewybaczalnego, tamto Crucio ugodziłoby go przecież gdyby nie Alex. Krew Hannah, na jej twarzy, na jego rękach, w brudnej Tamizie, wszędzie. Kałuża krwi pod drzwiami mieszkania sąsiadki, zaschnięta krew na butach, w których pośpiesznie opuszczał swoje londyńskie mieszkanie. Krew, o której nie chciał myśleć, o której uparcie milczał, nawet przy najlepszym niegdyś przyjacielu. Krew, odgradzająca go od Marcela murem milczenia podczas tych długich wiosennych miesięcy, gdy nie odpisywali na swoje sowy. Krew, którą Marcel odważnie wypomniał Rigelowi nad krwistą butelką nalewki - i o której Steffen nie chciał wtedy mówić, której wspomnienie desperacko zagłuszał Canaterią Fictą, modląc się do Merlina i mugolskiego Boga aby Black nie myślach o tych słowach zbyt wiele. Czy w istocie chronił wtedy Marcela, czy po prostu siebie...?
Nieważne, nieważne, on tu nie był ważny. Ważny był Marcel. Jego historia. Pamięć o jego mamie. Steffen słuchał więc, blady i z drżącym podbródkiem, wzdrygnął się zauważalnie na dźwięk słów rozpruł ją - choć miał już do czynienia z wojną, nie widział jeszcze takiego bestialstwa. Nie był pewien, czy chciał je sobie wyobrażać.
Próbował wyobrazić sobie coś innego. Twarz mamy Marcela, pani Mallard. Nie znał jej zbyt dobrze - głównie z okazjonalnych powitań na peronie i z opowieści samego przyjaciela. A tak bardzo chciał sobie przypomnieć cokolwiek konkretnego. Coś dobrego. Marcel potrzebował oparcia, a choć Steffen przytulał go teraz z całych sił, to przecież nie był silny, nie ciałem. Kolana lekko mu drżały, obawiał się, że jeśli ugną się całkowicie pod Marcelem, to nie uniesie jego ciężaru. Nie tego fizycznego.
Mógł za to - musiał - spróbować unieść ciężar jego żałoby.
Zawsze to lżej, podzielić się z kimś bagażem. Marcel, świadomie lub nie, dzielił się nim teraz. Ile to wszystko w sobie dusił...?
-Twoja mama... - wydusił w końcu nieco piskliwym głosem. -...zawsze była taka cierpliwa. - to pierwsze określenie, jakie przychodziło mu do głowy na myśl o łagodnym uśmiechu pani Mallard. Nie znał jej, ale znał Marcela. Tylko ktoś o nieskończenie wielkiej cierpliwości mógł być jego mamą i zawsze zwracać się do niego tak spokojnie, tak radośnie - bo na peronie King's Cross pani Mallard zawsze wydawała się właśnie oazą spokoju, bo nastoletni Steffen nie dostrzegał ani jej trosk ani nieśmiałości w czarodziejskim świecie. -Wiesz, że na Ciebie poczeka, prawda? Że chciałaby... żebyś żył długo i szczęśliwie. Na pewno by tego chciała. I... ja wiem, że w Hogwarcie mówili nam inaczej, że w sumie nic nie mówili, ale nasze mamy... - czy powinien w ogóle mówić o swojej? To od niej przejął eklektyczną mugolsko-czarodziejską wiarę w jakiś rodzaj zaświatów, a choć nie chciał jej wspominać, nie teraz, nie przy Marcelu, to nie umiał przedstawiać tej wiary jako własnej. Może niedługo stanie się jego własną, może zinternalizował ją częściowo w momencie śmierci Bertiego, ale był tylko młodym czarodziejem i nie myślał zbyt wiele o śmierci ani o religii ani o niczym podobnym. Dopiero niedawno musiał zacząć o tym wszystkim myśleć. -...myślę, że miały rację, że zawsze mają rację, nie? - mówił, choć nie miał pojęcia ani o wierze ani o moralności ani o kazaniach pani Mallard, choć mógł odwołać się jedynie do idei mamy i do tęsknoty za mamą i do mglistych wspomnień z peronu King's Cross.
Klepał Marcela po plecach, pozwalając mu - jeśli chciał - wtulić policzek w kościsty bark. Marcel zawsze był jakiś większy od niego, dziwnie było być dla niego oparciem. Przymknął oczy, pozwalając łzom płynąć. Próbował, naprawdę próbował ogrzać siebie i Marcela ciepłym wspomnieniem o pani Mallard.
Ale w sercu nadal czuł przeraźliwe zimno.
Zimny gniew, podsycony jeszcze pytaniem Marcela - odruchowo objął go jeszcze mocniej, jakby ta skarga wzbudziła w nim instynkt opiekuńczy. Nie zabiją ciebie Marcel, nie mogą. Nie zniósłbym tego.
Nigdy nie miał młodszego brata, ale jakże pragnął być dla niego lepszą rodziną, lepszym przyjacielem, niż dla niego samego był Willric.
Nie wiedział, co właściwie powinni robić starsi przyjaciele i bracia, ale w mugolskich i czarodziejskich książkach zawsze zapewniali, że wszystko będzie dobrze, a potem szli na wojnę być bohaterami, czy coś podobnego.
-Nie zabiją, nie pozwolimy im. N...nie zdołamy ochronić wszystkich, może nie zdołamy ochronić siebie, ale nie jesteśmy bezbronni. - odpowiedział, przełykając łzy. W jego głosie zabrzmiała jakaś nowa, obca Marcelowi, zawzięta nuta. -Nie wiem, ile mówił ci Billy, ale nie zostawimy tak tych wszystkich zbrodni. Przyjdzie dzień sądu, przyjdzie dzień walki, ja... na razie niby nie miałem szczęścia w tych walkach, ale przecież mam szczęście, przecież żyję. Żyjemy. Za kilka dni idę próbować pozyskać nowych sojuszników... - nie wiedział jeszcze, że zamiast wilkołaków spotka dwójkę wrogich arystokratów i że będzie myślał o mamie i gniewie Marcela na widok gruzów katedry -...wszyscy w Oazie się organizują, Billy ci pomógł, wszyscy sobie pomagamy, a póki to robimy, jest nadzieja. Nie wygrają, nie mogą, nie mogą. - szeptał, próbując odwrócić uwagę Marcela od krwi, próbując dać mu choć trochę nadziei.
Nie myślał o tym, że ten rodzaj nadziei może być niebezpieczny dla kogoś owładniętego żałobą i podświadomą żądzą zemsty. Sam najchętniej zmieniłby tamtego potwora w karalucha i rozpłatał butem. Nie był dobrym mentorem, może nie był jeszcze dobrym żołnierzem, może nigdy nie był nawet dobrym przyjacielem - ale próbował być tym ostatnim, mówiąc od serca, jak Gryfon-idealista do Gryfona-idealisty.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiesz, że na ciebie poczeka.
Wiedział, że nie. Że jej dusza już umknęła, choć trudno było powiedzieć dokąd, wierzył że błyszczała jak jedna z gwiazd na niebie, że patrzyła na niego, gdzieś, skądś, że już nigdy nie usłyszy jej głosu. Wiedział też już, że nie będzie żył ani długo ani szczęśliwie, bo nie zamierzał do tego wcale zmierzać. Nigdy go to nie kręciło, nigdy nie był jak inni. Nigdy nie chciał spokojnego życia z rodziną, chciał żyć szybko i czerpać z życia jak najwięcej, choć nie wiedział, nie spodziewał się, że to wszystko może potoczyć się w taki sposób. Nerwowo było już od dawna, ale otwarta wojna - chyba do ostatniej chwili nie spodziewał się, że nastąpi. Już jak weszli do Londynu, już jak Tamiza spłynęła krwią, nawet wtedy wypierał zbyt trudną rzeczywistość, wmawiając sobie, że mama da sobie radę - jak zawsze. Że ten problem jej nie dotyczył, choć przecież zabijali wszystkich. Jak można było tak gardzić ludzkim życiem?
- Nie wiem - mruknął - może - Czy mama miała zawsze rację? Czy miała rację, kiedy wspominała ojca? Czy miała rację, kiedy zapewniała go, że świetnie sobie radzi? Czy miała rację, kiedy nie odezwała się słowem po tym, jak rzucił szkołę? Czy miała rację, przymykając oko na jego kolejne małe występki, pierwsze bójki w szkole, pierwsze kradzieże po szkole, czy miała rację trwając w tej nieskończonej cierpliwości? Czy gdyby sprowadziła go na ziemię szybciej - czy wtedy też by umarła? To nie była jej wina, wina była jego, dobrze o tym wiedział. Jego głos dławił się w gardle, był cichy, bełkotliwy, tak trudno było wypowiedzieć te słowa, przedstawić prawdę, mówić o prawdzie. Tak trudno było - uwierzyć w prawdę. Złożył policzek na jego barku, opadając z sił; dobrze było poczuć go obok, jego wsparcie, jego obecność. Przyjaciele zawsze byli mu bliżsi od rodziny, bo poza mamą nie miał nikogo. Cyrkowa komuna składała się z niespokrewnionych ze sobą zlepków przeróżnych osobowości, byli mu jak bracia i siostry, jak ojcowie i wujkowie, nawet bardziej i bliżsi sercu.
Nie poczynił żadnego gestu, kiedy Steffen objął go mocniej. Uwieszony na jego barku po prostu trwał, zamykając oczy, nie mówiąc, by nie kusić łez, i znajdując w tym przyjacielskim braterskim uścisku ukojenie.
To, że Steffen znał drogę do Oazy, było jednoznaczne. Nie spodziewał się tego po nim, nie po tym, co zobaczył w Trytonie, nie po tym, jak go uciszał, nie po tym, jak próbował odciągnąć od Rigela. Nie rozumiał jeszcze wszystkiego, nie rozumiał, ze murów nie skruszy się krzykiem, nie rozumiał - jeszcze - że często szczerość była najgorszym możliwym rozwiązaniem. Już teraz jednak wiedział, że nie nie było jego zgody na wszystko, co działo się wokół niego i już teraz wiedział, że zamierzał swój sprzeciw wykrzyczeć tak głośno, jak głośno się dało. Bo już tamtej nocy wiedział - że nie pozwoli. Chciał odnaleźć drogę do Zakonu Feniksa już od dawna, ale szybko okazało się, że to wcale nie było takie proste. Że musieli się chronić, a on nie miał wiele. Ale teraz, teraz kiedy już wiedział, teraz nie zamierzał dłużej stać bezczynnie.
Proszę, po prostu pokażcie mi drogę. Pokażcie, którędy iść i co mam zrobić.
Żałował, że nie mógł mu pomóc. Że nie mógł pójść z nim. Zrobić cokolwiek - ale w tym momencie zawadziłby mu bardziej, niż pomógł, ciało wciąż go bolało, cała szyja, niezaleczone rany. Musiał dojść do siebie zanim rzuci się w przepaść - to przecież nie potrwa wiecznie.
Nie podniósł się, nie odezwał słowem, milczał, wsłuchując się w te słowa wsparcia. Był mu wdzięczny. Za to, że był. Za to, że przyszedł. Za to, że słuchał. Nawet za to, że próbował mówić. Przyjdzie dzień sądu. Chciał tam być, stanąć w pierwszym szeregu i widzieć. Chciał przyłożyć do tego rękę. Chciał stać się tego częścią.
/zt x2
Wiedział, że nie. Że jej dusza już umknęła, choć trudno było powiedzieć dokąd, wierzył że błyszczała jak jedna z gwiazd na niebie, że patrzyła na niego, gdzieś, skądś, że już nigdy nie usłyszy jej głosu. Wiedział też już, że nie będzie żył ani długo ani szczęśliwie, bo nie zamierzał do tego wcale zmierzać. Nigdy go to nie kręciło, nigdy nie był jak inni. Nigdy nie chciał spokojnego życia z rodziną, chciał żyć szybko i czerpać z życia jak najwięcej, choć nie wiedział, nie spodziewał się, że to wszystko może potoczyć się w taki sposób. Nerwowo było już od dawna, ale otwarta wojna - chyba do ostatniej chwili nie spodziewał się, że nastąpi. Już jak weszli do Londynu, już jak Tamiza spłynęła krwią, nawet wtedy wypierał zbyt trudną rzeczywistość, wmawiając sobie, że mama da sobie radę - jak zawsze. Że ten problem jej nie dotyczył, choć przecież zabijali wszystkich. Jak można było tak gardzić ludzkim życiem?
- Nie wiem - mruknął - może - Czy mama miała zawsze rację? Czy miała rację, kiedy wspominała ojca? Czy miała rację, kiedy zapewniała go, że świetnie sobie radzi? Czy miała rację, kiedy nie odezwała się słowem po tym, jak rzucił szkołę? Czy miała rację, przymykając oko na jego kolejne małe występki, pierwsze bójki w szkole, pierwsze kradzieże po szkole, czy miała rację trwając w tej nieskończonej cierpliwości? Czy gdyby sprowadziła go na ziemię szybciej - czy wtedy też by umarła? To nie była jej wina, wina była jego, dobrze o tym wiedział. Jego głos dławił się w gardle, był cichy, bełkotliwy, tak trudno było wypowiedzieć te słowa, przedstawić prawdę, mówić o prawdzie. Tak trudno było - uwierzyć w prawdę. Złożył policzek na jego barku, opadając z sił; dobrze było poczuć go obok, jego wsparcie, jego obecność. Przyjaciele zawsze byli mu bliżsi od rodziny, bo poza mamą nie miał nikogo. Cyrkowa komuna składała się z niespokrewnionych ze sobą zlepków przeróżnych osobowości, byli mu jak bracia i siostry, jak ojcowie i wujkowie, nawet bardziej i bliżsi sercu.
Nie poczynił żadnego gestu, kiedy Steffen objął go mocniej. Uwieszony na jego barku po prostu trwał, zamykając oczy, nie mówiąc, by nie kusić łez, i znajdując w tym przyjacielskim braterskim uścisku ukojenie.
To, że Steffen znał drogę do Oazy, było jednoznaczne. Nie spodziewał się tego po nim, nie po tym, co zobaczył w Trytonie, nie po tym, jak go uciszał, nie po tym, jak próbował odciągnąć od Rigela. Nie rozumiał jeszcze wszystkiego, nie rozumiał, ze murów nie skruszy się krzykiem, nie rozumiał - jeszcze - że często szczerość była najgorszym możliwym rozwiązaniem. Już teraz jednak wiedział, że nie nie było jego zgody na wszystko, co działo się wokół niego i już teraz wiedział, że zamierzał swój sprzeciw wykrzyczeć tak głośno, jak głośno się dało. Bo już tamtej nocy wiedział - że nie pozwoli. Chciał odnaleźć drogę do Zakonu Feniksa już od dawna, ale szybko okazało się, że to wcale nie było takie proste. Że musieli się chronić, a on nie miał wiele. Ale teraz, teraz kiedy już wiedział, teraz nie zamierzał dłużej stać bezczynnie.
Proszę, po prostu pokażcie mi drogę. Pokażcie, którędy iść i co mam zrobić.
Żałował, że nie mógł mu pomóc. Że nie mógł pójść z nim. Zrobić cokolwiek - ale w tym momencie zawadziłby mu bardziej, niż pomógł, ciało wciąż go bolało, cała szyja, niezaleczone rany. Musiał dojść do siebie zanim rzuci się w przepaść - to przecież nie potrwa wiecznie.
Nie podniósł się, nie odezwał słowem, milczał, wsłuchując się w te słowa wsparcia. Był mu wdzięczny. Za to, że był. Za to, że przyszedł. Za to, że słuchał. Nawet za to, że próbował mówić. Przyjdzie dzień sądu. Chciał tam być, stanąć w pierwszym szeregu i widzieć. Chciał przyłożyć do tego rękę. Chciał stać się tego częścią.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 2 z 2 • 1, 2
Miniaturowy salonik
Szybka odpowiedź