Część kuchenna
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
zaopatrzenie
Główne pomieszczenie w chatce zajmuje kuchnia, której część wydzielono i przeznaczono na spiżarnię. Szafki i kufry, w większości wykonane własnoręcznie przez Billy'ego, oprócz standardowych sprzętów kuchennych, kryją w sobie też wszystko to, co nie zmieściło się nigdzie indziej. Można tu więc znaleźć zarówno garnki, sztućce i talerze, jak i ubrania na zimę, buty i nieużywane już szaty do Quidditcha; na ograniczonej drastycznie przestrzeni nie panuje jednak bałagan, a w pozornym szaleństwie jest metoda - każdy przedmiot ma tutaj swoje starannie wyznaczone miejsce, a cały dobytek Billy'ego jest schowany przed spojrzeniami ewentualnych gości. W kuchni są tylko dwie pary drzwi: jedne prowadzą do wspomnianej już spiżarni, drugie - do wąskiego korytarzyka, z którego można następnie przejść do maleńkiej łazienki. Dwie drabinki o drewnianych stopniach prowadzą na półpiętra, na których upchnięto sypialnię i salonik.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Część kuchenna
Główne pomieszczenie w chatce zajmuje kuchnia, której część wydzielono i przeznaczono na spiżarnię. Szafki i kufry, w większości wykonane własnoręcznie przez Billy'ego, oprócz standardowych sprzętów kuchennych, kryją w sobie też wszystko to, co nie zmieściło się nigdzie indziej. Można tu więc znaleźć zarówno garnki, sztućce i talerze, jak i ubrania na zimę, buty i nieużywane już szaty do Quidditcha; na ograniczonej drastycznie przestrzeni nie panuje jednak bałagan, a w pozornym szaleństwie jest metoda - każdy przedmiot ma tutaj swoje starannie wyznaczone miejsce, a cały dobytek Billy'ego jest schowany przed spojrzeniami ewentualnych gości. W kuchni są tylko dwie pary drzwi: jedne prowadzą do wspomnianej już spiżarni, drugie - do wąskiego korytarzyka, z którego można następnie przejść do maleńkiej łazienki. Dwie drabinki o drewnianych stopniach prowadzą na półpiętra, na których upchnięto sypialnię i salonik.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 26.02.21 19:35, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Najwyraźniej dwa podejścia to wciąż zbyt niewiele. Potrzebne okazało się trzecie, bo Poppy znów musiała popełnić ten sam błąd. Wywar robił się pomarańczowy i cuchnął. Tym razem bardziej uważnie przyjrzała się ingrediencjom, by mieć pewność, że są dobrej jakości. Może miała pecha i wrzuciła do kociołka coś nieświeżego... Tak, czy owak - przepadło. Musiała sięgnąć po kolejne żądło mantykory, a oprócz niego miała jeszcze tylko jedno i wolała go mieć go w zapasie tak na wszelki wypadek.
Oczyściwszy kociołek znów zabrała się do pracy. W kociołku wrzała woda, a w nim rozpuszczały się nieśmiesznie włosy hipokampusa i kilka zębów druzgotka. Jakiś czas później przyszła pora na serce eliksiru - pokruszone żądło mantykory. Przy krojeniu języka kameleona tym razem była dużo uważna. Kroiła obślizgły narząd z dużą ostrożnością na równe kawałeczki. W chwili, kiedy wrzucała kwiaty bzu każdą gałązkę zrywała osobno i rzucała na wodę. Natychmiast tonęły we wrzącym wywarze, który miał stać się błękitny.
| warzę eliksir Kameleona, st 60, serce: żądło mantykory
Oczyściwszy kociołek znów zabrała się do pracy. W kociołku wrzała woda, a w nim rozpuszczały się nieśmiesznie włosy hipokampusa i kilka zębów druzgotka. Jakiś czas później przyszła pora na serce eliksiru - pokruszone żądło mantykory. Przy krojeniu języka kameleona tym razem była dużo uważna. Kroiła obślizgły narząd z dużą ostrożnością na równe kawałeczki. W chwili, kiedy wrzucała kwiaty bzu każdą gałązkę zrywała osobno i rzucała na wodę. Natychmiast tonęły we wrzącym wywarze, który miał stać się błękitny.
| warzę eliksir Kameleona, st 60, serce: żądło mantykory
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Wyjątek potwierdził regułę. Tym razem nie wystarczyły nawet trzy próby, by mieć choćby sztukę Kameleona. Poppy nabierała pewności, że winne były składniki. Może język kameleona? Niemożliwe przecież, aby ciągle myliła się w ten sam sposób, skoro uważnie podążała za recepturą. A znów eliksir robił się pomarańczowy... Pomfrey westchnęła ciężko i pozbyła się nieudanego wywaru. Spojrzała na ostatnie żądło mantykory i zastanowiła się, czy czwarta próba ma sens. Mogła spróbować uwarzyć inny, prostszy eliksir - uzdrowicielka była jednak uparta, ambitna i wyrzucałaby sobie później, że wciąż nie potrafi, bo nie próbowała do skutku.
W złotym kociołku znów więc zawrzał wywar z włosami hipokampusa i zębami druzgotka. Tym razem Poppy dodała dwa zęby więcej i chwilę dłużej czekała, aż całkiem się rozpuszczą. Żądło mantykory, serce eliksiru Kameleona, pokruszyła jeszcze drobniej, łudząc się, że to zwiększy jej szanse na poprawne uwarzenie. Następnyjęzyk kameleona, niezwykłej jaszczurki, pokroiła ostrożnie i uważnie, po czym wrzuciła go do kociołka. Niedługo potem w złotym naczyniu wylądowała także ostatnia partia suszonych kwiatów bzu. Więcej już nie miała, więc to była ostatnia próba stworzenia eliksiru, który sprawiłby, że pijący go czarodziej stałby się niewidzialny - na Merlina, oby udana.
| warzę eliksir Kameleona, st 60, serce: żądło mantykory
W złotym kociołku znów więc zawrzał wywar z włosami hipokampusa i zębami druzgotka. Tym razem Poppy dodała dwa zęby więcej i chwilę dłużej czekała, aż całkiem się rozpuszczą. Żądło mantykory, serce eliksiru Kameleona, pokruszyła jeszcze drobniej, łudząc się, że to zwiększy jej szanse na poprawne uwarzenie. Następny
| warzę eliksir Kameleona, st 60, serce: żądło mantykory
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Poppy odetchnęła z dużą ulgą. Tym razem wywar zrobił się przyjemnie błękitny. Miał odcień wręcz idealny. Taki, który przywodził jej na myśl tęczówki Charlesa i niebo nad Blackpool, pod którym leżeli przyglądając się chmurom na łąkach pełnych dzikich kwiatów. Patrząc na to wróciła wspomnieniami do przeszłości i zmarkotniała wyraźnie. Zabrała się za studzenie wywaru, zamiast znów drażnić dawne rany własnymi myślami, przelała eliksir do dwóch fiolek i starannie je opisała. Było już późno, więc chwilowo skończyła pracę. Wyczyściła kociołek, wygasiła palenisko, posprzątała swoje naczynia i narzędzia, niezbędne do warzenia eliksirów. Zrobiła po sobie porządek, po czym otworzyła spiżarnię - znów miała gotować, ale tym razem kolację na swojego gospodarza i jego córeczki.
| zt
| zt
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wczorajszy dzień był dla panny Pomfrey całkiem produktywny. Udało jej się uwarzyć całkiem sporo wywarów, zapełnić kilka fiolek, które - miała nadzieją - przydadzą się członkom Zakonu Feniksa. Niektóre wysłała w paczce do Maeve. Martwiła się o kuzynkę, bo pozostała w Londynie, choć nie było tam bezpiecznie. Chciała jej pomóc w jakikolwiek sposób. Następnego dnia także wzięła się do pracy, nieśmiało spytawszy przyjaciela, czy może znów skorzystać z paleniska. Powiesiła nad nim swój złoty, cenny kociołek i wypełniła go wodą. Otrzymała prośbę o eliksir słodkiego snu, dlatego ze swoich zapasów wydobyła trochę ślazu, mającego być jego sercem oraz starty cynamon. Wywar ten można było zrobić dość szybko i miał nietrudną recepturę, ale mimo wszystko otworzyła księgę, by mieć pewność, że nie popełni błędu. Gdy woda ze ślazem i cynamonem bulgotała już od dobrych dwóch kwadransów odważyła wskazaną ilość płatków hibiskusa, które rzuciła na gotującą się ciecz. Natychmiast zniknęły pod powierzchnią. Zamieszała chochlą pięć razy zgodnie ze wskazówkami zegara i dwanaście razy w stronę przeciwną, po czym zabrała się za krojenie na drobne kawałki nerki kołkogonka. Zaraz po nich włożyła do kociołka pięć łyżek żabiego skrzeku i znów zabrała się za mieszanie, by wywar nie przywarł do dna.
| eliksir słodkiego snu, serce: ślaz, ST 30
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Powietrze w kuchni niewielkiej chatki, należącej do szukającego Jastrzębi, nasyciło się słodkim, przyjemnym zapachem. Eliksir się udał, to nawet mało powiedziane, mogła być z siebie zadowolona. Wystudziła go i przelała do trzech fiolek. Otworzyła też okiennicę. Wydawał się silny, więc nie chciała, by jego opary wprawiły przypadkiem Amelię w senność. Dzieci były dużo delikatniejsze.
Nie schowała księgi, a znów otworzyła ją na stronie z recepturą na antidotum podstawowe. Wciąż miała go zbyt niewiele jak na rozległe potrzeby zakonu. Na dnie złotego kociołka położyła dwa kawałki bezoaru, bo chciała uzyskać dwa razy więcej wywaru, zalała go większą ilością wody i rozpaliła pod naczyniem ogień. Doprowadziła ją nieśpiesznie do wrzenia, by serce wolno uwalniało swoje właściwości. Do kociołka wlała również nalewkę z pięciornika kurze ziele oraz wrzuciła sześć uncji much siatkoskrzydłych. Zostawiła na trochę wywar, by bulgotał leniwie nad niewielkim ogniem, po czym dodała do niego sporo szałwii i rozgniecione owoce dyptamu, najpierw zakraplając ciecz jedynie sokiem. Oczekiwała, że eliksir stanie się jasny i rzadszy, mieszała go często chochlą.
| warzę antidotum podstawowe (podwójną porcję), serce: bezoarx2, st: 40
Nie schowała księgi, a znów otworzyła ją na stronie z recepturą na antidotum podstawowe. Wciąż miała go zbyt niewiele jak na rozległe potrzeby zakonu. Na dnie złotego kociołka położyła dwa kawałki bezoaru, bo chciała uzyskać dwa razy więcej wywaru, zalała go większą ilością wody i rozpaliła pod naczyniem ogień. Doprowadziła ją nieśpiesznie do wrzenia, by serce wolno uwalniało swoje właściwości. Do kociołka wlała również nalewkę z pięciornika kurze ziele oraz wrzuciła sześć uncji much siatkoskrzydłych. Zostawiła na trochę wywar, by bulgotał leniwie nad niewielkim ogniem, po czym dodała do niego sporo szałwii i rozgniecione owoce dyptamu, najpierw zakraplając ciecz jedynie sokiem. Oczekiwała, że eliksir stanie się jasny i rzadszy, mieszała go często chochlą.
| warzę antidotum podstawowe (podwójną porcję), serce: bezoarx2, st: 40
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Poppy wydawało się, że wszystko zrobiła jak należy. Używała tych samych ingrediencji, po które sięgała poprzedniego dnia, gdzieś jednak musiała popełnić błąd, gdyż ciecz wcale nie jaśniała. Wprost przeciwnie. Była ciemna i jakby brudna. Dodała jeszcze owoców dyptamu, lecz to jedynie pogorszyło sprawę. Poirytowana własną niekompetencją pozbyła się całej zawartości kociołka i zaczęła pracę od nowa.
Został jej już tylko jeden bezoar, dlatego z ciężkim sercem położyła go na dnie kociołka i zalała kilkoma szklankami wody. Tym razem nie mogła się pomylić. Składnik ten był zbyt cenny, a Zakon Feniksa potrzebował podstawowego antidotum, w ilościach właściwie niepoliczalnych. Znów sięgnęła po nalewkę z pięciornika kurze ziele oraz trzy uncje much siatkoskrzydłych. Wiernie podążała za recepturą, była ostrożna, czekała nad kociołkiem z zegarkiem w ręku, by w odpowiedniej chwili wrzucić doń szałwię i rozgnieść owoce dyptamu. Liczyła w myślach każdy obrót chochlą w kociołku. Tym razem musiało się udać.
| warzę antidotum podstawowe, serce: bezoar, st: 40
Został jej już tylko jeden bezoar, dlatego z ciężkim sercem położyła go na dnie kociołka i zalała kilkoma szklankami wody. Tym razem nie mogła się pomylić. Składnik ten był zbyt cenny, a Zakon Feniksa potrzebował podstawowego antidotum, w ilościach właściwie niepoliczalnych. Znów sięgnęła po nalewkę z pięciornika kurze ziele oraz trzy uncje much siatkoskrzydłych. Wiernie podążała za recepturą, była ostrożna, czekała nad kociołkiem z zegarkiem w ręku, by w odpowiedniej chwili wrzucić doń szałwię i rozgnieść owoce dyptamu. Liczyła w myślach każdy obrót chochlą w kociołku. Tym razem musiało się udać.
| warzę antidotum podstawowe, serce: bezoar, st: 40
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
- Billy? Co robisz? - Stanął w przejściu, z zawahaniem, jakby nie wiedząc, w którą stronę pójść - nie tylko dosłownie, również metaforycznie. Minęło więcej niż półtorej miesiąca odkąd u niego zamieszkał, odkąd to wszystko się wydarzyło, odkąd to wszystko się zaczęło - odkąd zrozumiał, czym jest Oaza, kim są żyjący tu ludzie i jak wielką cenę za swoje poświecenie płaci Zakon Feniksa. Słuchał, przez te długie dni głównie słuchał i obserwował, słuchał o dramatach, obserwował zachowanie tych, którzy przed tymi dramatami uciekali i wreszcie tych, którzy w tej ucieczce pomagali. - Pomóc ci? - zapytał, choć tak naprawdę szukał tylko pretekstu - pretekstu do rozmowy. Trochę się jej obawiał, obawiał się tego, że Billy mu odmówi. Ale rany już się zaleczyły, choć srebrna blizna pod szyją wciąż odznaczała się szarpaną linią, to nie niosła już bólu. Po pozostałych ranach nie został nawet ślad. Był już silny. Ciałem, czy duchem?
- Chciałem z tobą porozmawiać - zaczął w końcu, nie patrząc na niego. Chyba powinien był o tym powiedzieć wcześniej, nie teraz, ale w pierwszym szoku nawet nie pamiętał, ani zdarzeń, ani nazw, które uderzały do niego uporczywie powracającymi wspomnieniami dzień po dniu i noc za nocą. Początkowo starał się o tym nie myśleć, uciekając od wspomnień torturowanej matki, czuł te tortury całym sobą, dotykiem, kiedy jego dłoń zanurzyła się w gęstej kałuży upłyniętej z niej krwi, wzrokiem, kiedy wspominał widok jej rozciągniętego ciała, zapachem, kiedy czuł wyprute z niej żywcem flaki, słuchem, kiedy powracał do niej jej krzyk, jej czuły szept. Wiedział, że pragnęła tamtego dnia dwóch rzeczy: własnej śmierci, która ukróci cierpienia i życia dla swojego syna. Był naprawdę wdzięczny Billemu. Za to, że tamtego dnia go znalazł. Za to, że dzięki niemu tylko żył. Ale też za to, że dzięki niemu trafił właśnie w to miejsce - do Zakonu Feniksa, o którym dotąd tylko słyszał. Nie godził się na to, co robiło Ministerstwo Magii. Nie godził się na porąbanych psychopatów wysłanych w miasto, których zadaniem jest powyrzynać mugoli - takich jak jak jego mama. Zagrażających takim jak Amelia. I choć miał w sobie głównie gniew, dobrze wiedział, co chciał z tym gniewem zrobić. Większość tych czarodziejów było starszych od niego, ale nie wszyscy - a on przecież potrafił sobie radzić, przetrwał w okupowanym mieście tak długo.
Do końca lipca, gdyby nie Billy. To prawie pół roku. Przynajmniej kilka miesięcy.
- Wtedy, kiedy... - zaczął, choć początkowo głos ugrzązł mu w gardle; zawahał się w pół słowa, jak miał to określić? Wtedy, kiedy zginęła mama? - Kiedy mnie znalazłeś - Umilkł na chwilę, zbierając myśli, emocje, nie chcąc spuścić ich z wodzy, to nie był dobry moment na łzy. Nie to chciał mu pokazać - nawet jeśli powieki zdawały się palić ogniem. - On nie był u mamy bez powodu - wydusił z siebie, choć jego głos wyraźnie zadrżał, kiedy o niej wspomniał. Przypuszczał, że Billy o tym wiedział. Że Billy tak samo nie znalazł się tam wtedy bez powodu, nie szukał akurat jego. Może wiedział, że ktoś ją zaatakuje. Nie był pewien. - On chciał... nazwisk, adresów - Nie pamiętał dobrze. Serce biło mu jak oszalałe i zdawało mu się, że znów wyczuło ten rytm, uderzając mocniej w klatce jego żeber. Chyba nigdy nie pozbędzie się tego wspomnienia. - Podała wtedy - adres. Tam chyba miał się ktoś ukrywać, mugole - powiedział w końcu, z pewnym wstydem, dało się go usłyszeć w jego głosie. Kochał swoją mamę, wiedział, że była bardzo odważna. A jednak - czy zawiodła? Czy zdradziła? Tłumaczył to sobie, że nikt nie zniósłby podobnych tortur, ale pozostał w nim cień wątpliwości. Cień żalu, czegoś trudnego do uchwycenia. - Pamiętam go - dodał po chwili, dopiero teraz unosząc ku niemu spojrzenie, niepewny, co u niego dostrzeże. Zawód? Mógł powiedzieć o tym wcześniej. A jego mama - mogła nie mówić wcale. - Pomyślałem, że... że moglibyśmy tam pójść, Billy - przegryzł wargę, zastanawiając się nad doborem słów. - Wiesz, sprawdzić. Ten świr pewnie już tam był, ale... jeśli jest choć cień szansy, że pozostał tam ktoś żywy... Moja mama za nich umarła, może to nie musi iść na marne. - Uciekał wzrokiem, mówił bez przekonania, ale głosem drżącym od emocji. Bo czuł, że to była jego powinność, z którą i tak zwlekał zbyt długo.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Już od przeszło tygodnia – to jest, od ukazania się przeklętego artykułu w Proroku Codziennym – nie mógł pozbyć się uporczywego wrażenia, że Oaza zrobiła się jakby za mała. Nie fizycznie – był pewien, że otaczające wyspę morze nie wystąpiło z brzegów, ani że ona sama nie zapadła się głębiej w wodę; napraw czekających na dokończenie i prac, z którymi trzeba było zdążyć przed zimą, również nie ubyło – a jednak po raz pierwszy odkąd tu zamieszkał, czuł się stale niespokojny, dręczony uporczywym przekonaniem, że powinien być gdzieś indziej, robić coś innego, coś, co zrobi jakąś różnicę. Jego myśli zresztą raz po raz uciekały poza Szkocję, rozpraszając się między Kornwalią a Londynem, podczas gdy trawiony bezsilnością zastanawiał się, jak mógł im pomóc: Jastrzębiom, drużynie, ludziom, z którymi spędził większość młodości. Wiedział, że Tower znajdowało się daleko poza jego zasięgiem, co do tego nie miał żadnych złudzeń, ale miał też przyjaciół, których utrata miejsca w zespole stawiała w sytuacji znacznie gorszej, niż on sam się znajdował – tych, którzy na utrzymaniu mieli rodziny. Pisał do nich, od kilku dni śląc list za listem, ale prawda była taka, że niewiele miał rzeczy, którymi mógłby się podzielić – i ta bezradność nie dawała mu spokoju.
Gdy dotarło do niego pytanie Marceliusa, oderwał spojrzenie od wnęki w drewnianej szafce, żeby odnaleźć wzrokiem stojącego w przejściu chłopaka. Od dobrych kilkunastu minut klęczał na kuchennej podłodze, starając się naprawić niedomykającą się szufladę, pewien, że problem leżał w wypaczonych upływem czasu prowadnicach; szuflada, opróżniona, leżała na posadzce, podobnie jak wszystko, co do tej pory stanowiło jej zawartość – sam Billy natomiast tkwił z rękami częściowo zanurzonymi w szafce, z trudem przyświecając sobie przytrzymywaną w zębach różdżką. – Napflawiam fkońsu te fuflade – odpowiedział, a przynajmniej spróbował to zrobić, bo zniekształcone przez różdżkę słowa przypominały raczej bezładną paplaninę. Na propozycję pomocy skinął więc głową, po czym cofnął się trochę, chwytając za jarzębinową rękojeść lewą ręką; w prawej trzymał wysłużony śrubokręt. – M-m-mógłbyś? – zapytał, odkładając różdżkę na blat; ledwie widoczny w świetle dnia blask, do tej pory jarzący się na jej końcu, zgasł. – Pomyślałem, że w wreszcie się za to w-we-wezmę, uderzyłem się w nią w tym t-t-tygodniu z pięć razy – wyjaśnił, co nie do końca było kłamstwem, nawet jeśli nie trafiało zupełnie w sedno.
Przesunął się nieco, żeby zrobić Marcelemu miejsce, samemu ponownie sięgając przeklętej prowadnicy; złapał ją z jednej strony, drugą ręką odnajdując przytrzymującą ją śrubkę i tym razem już bez problemu trafiając w nią śrubokrętem; obrócił nim kilka razy, od czasu do czasu zerkając jednak w stronę przyjaciela, być może podskórnie przeczuwając, że nie zagadnął go bez powodu. Chociaż nie minęło tak dużo czasu, odkąd przyniósł go do Oazy, zdążył już przyzwyczaić się do jego obecności, w którymś momencie scalającej się z codziennością na tyle, że nie pamiętał już, jak to było wcześniej – nawet jeśli czasami wciąż nie wiedział, czy postępował wobec niego właściwie. Być może powinien rozmawiać z nim częściej: o tym, co się stało, i o tym, jak sam Marcelius sobie z tym radził – ale prawdę mówiąc nigdy nie potrafił tego robić; słowa nie były jego mocną stroną, gubił się w nich, mówił nie to, co potrzeba – starał się więc zwyczajnie być, pomagać, słuchać – ale sam nie naciskał, dając przyjacielowi tyle przestrzeni, ile tylko mogła zaoferować niewielka chata. – Mhm – przytaknął w odpowiedzi, dając znać, że słucha – i obracając się w jego stronę, kiedy druga śrubka wyskoczyła ze swojego miejsca. Wyciągnął ją, ostrożnie odkładając na blat, a później skupił uwagę na Marcelim, przez moment starając się wyczytać z jego twarzy, co chodziło mu po głowie. Miał wrażenie, że dostrzegał tam niepewność, ale też jakąś determinację, której nie widział u niego wcześniej; możliwe, że przyćmioną wydarzeniami, które z pewnością nadal podążały za nim niczym długi cień.
Kiwnął głową, zachęcając go, by mówił dalej, samemu poważniejąc odrobinę; chociaż zamordowana przez szmalcownika kobieta nie była jego rodziną, nie wychował się pod jej opieką ani nie łączyły go z nią żadne silniejsze więzi, on również nie potrafił pozbyć się tamtej nocy z pamięci – wracała do niego uparcie, widział wykrzywioną w pogardzie twarz nieznajomego mężczyzny w snach, nie tylko tam – w tym wypełnionym zapachem śmierci mieszkaniu, ale też na świetlikowej polanie, gdzie życie straciły trzy inne osoby. Przez jakiś czas przypominały mu o tym blednące stopniowo siniaki pod oczami, ból w klatce piersiowej; później – smutek odbijający się w oczach przyjaciela, pojawiający się tam zwłaszcza, gdy wydawało mu się, że nikt na niego nie patrzył. – Zarabia na tym – odpowiedział, gdy Marcelius zasugerował, że szmalcownik nie pojawił się w mieszkaniu jego mamy bez powodu; wiedział o tym – nie sprawiał wrażenia człowieka, który robi cokolwiek przypadkowo lub bez przemyślenia. – Na tym, co r-r-robi. To nie był pierwszy raz, kiedy go sp-p-potkałem – przyznał, odwracając się z powrotem w stronę szafki, odkręcając kolejną śrubkę; sprawnie, mechanicznie. – Kilka dni wcześniej zabił kobietę i dwójkę jej dzi-dzi-dzieci. Nie mogły być wiele starsze od Am-m-meli – dodał, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocno zacisnął palce na śrubokręcie; zbielały mu knykcie, metalowa końcówka omknęła się; śrubka upadła z brzękiem na podłogę, znikając gdzieś w panującym na niej bałaganie. Wyciągnął ze środka odkręconą prowadnicę, odkładając ją ostrożnie na blat, a później już całkowicie skupiając uwagę na temacie rozmowy.
Zmarszczył czoło, jego brwi zbiegły się do środka. – Jaki adres? – zapytał nagle, głośniej, niż początkowo zamierzał. Dlaczego Marcelius nie wspomniał o tym wcześniej? Coś szarpnęło się w jego klatce piersiowej; minęło kilka tygodni, jeśli przeklęty szmalcownik wpadł na trop ukrywających się mugoli już wtedy, czy w ogóle istniała szansa, że jeszcze tam nie dotarł? Otworzył usta, powstrzymał jednak słowa, nim te zdążyłyby się wydostać; to nie była jego wina, zresztą – jakiekolwiek wyrzuty nie mogły już niczego naprawić. Nie dostrzegł wstydu drgającego między głoskami zdań wypowiadanych przez przyjaciela, może dlatego, że nie spodziewał się go tam odnaleźć; widział, jak jego mama została potraktowana, mógł sobie jedynie wyobrażać, przez jakie piekło musiała przejść przed śmiercią; nie śmiałby jej oceniać, samemu nie będąc pewnym, czy znalazłszy się na jej miejscu, zdołałby milczeć. Czy ktokolwiek mógł przewidzieć to na pewno? – Powinnyśmy. Sp-p-prawdzić – przytaknął, podnosząc się z klęczek, jakby miał zamiar już teraz wyjść i pobiec w stronę portalu; zatrzymał się jednak zaraz, musiał pomyśleć. – Zapiszesz go? Adres. Tam gdzieś p-p-powinien być pergamin – powiedział, wskazując ręką na szufladę, której rozbebeszona zawartość wciąż walała się na podłodze. W myślach już pisał list do któregoś z Gwardzistów, w pierwszej chwili nie wyłapując ze słów Marceliusa liczby mnogiej; w życiu nie pomyślałby, żeby angażować go w coś takiego – żeby zabierać go z powrotem tam, do ogarniętego wojną Londynu. – Napiszę od razu do Z-za-zakonu, pójdę tam jeszcze dzisiaj – obiecał, może trochę na wyrost – nie mógł być stuprocentowo pewien, że znajdzie kogoś, kto zgodzi się rzucić wszystko i wybrać z nim na patrol – ale liczył, że właśnie tak będzie; może powinien odezwać się do Alexandra – jakiś czas temu sam proponował mu w końcu wycieczkę do stolicy.
Gdy dotarło do niego pytanie Marceliusa, oderwał spojrzenie od wnęki w drewnianej szafce, żeby odnaleźć wzrokiem stojącego w przejściu chłopaka. Od dobrych kilkunastu minut klęczał na kuchennej podłodze, starając się naprawić niedomykającą się szufladę, pewien, że problem leżał w wypaczonych upływem czasu prowadnicach; szuflada, opróżniona, leżała na posadzce, podobnie jak wszystko, co do tej pory stanowiło jej zawartość – sam Billy natomiast tkwił z rękami częściowo zanurzonymi w szafce, z trudem przyświecając sobie przytrzymywaną w zębach różdżką. – Napflawiam fkońsu te fuflade – odpowiedział, a przynajmniej spróbował to zrobić, bo zniekształcone przez różdżkę słowa przypominały raczej bezładną paplaninę. Na propozycję pomocy skinął więc głową, po czym cofnął się trochę, chwytając za jarzębinową rękojeść lewą ręką; w prawej trzymał wysłużony śrubokręt. – M-m-mógłbyś? – zapytał, odkładając różdżkę na blat; ledwie widoczny w świetle dnia blask, do tej pory jarzący się na jej końcu, zgasł. – Pomyślałem, że w wreszcie się za to w-we-wezmę, uderzyłem się w nią w tym t-t-tygodniu z pięć razy – wyjaśnił, co nie do końca było kłamstwem, nawet jeśli nie trafiało zupełnie w sedno.
Przesunął się nieco, żeby zrobić Marcelemu miejsce, samemu ponownie sięgając przeklętej prowadnicy; złapał ją z jednej strony, drugą ręką odnajdując przytrzymującą ją śrubkę i tym razem już bez problemu trafiając w nią śrubokrętem; obrócił nim kilka razy, od czasu do czasu zerkając jednak w stronę przyjaciela, być może podskórnie przeczuwając, że nie zagadnął go bez powodu. Chociaż nie minęło tak dużo czasu, odkąd przyniósł go do Oazy, zdążył już przyzwyczaić się do jego obecności, w którymś momencie scalającej się z codziennością na tyle, że nie pamiętał już, jak to było wcześniej – nawet jeśli czasami wciąż nie wiedział, czy postępował wobec niego właściwie. Być może powinien rozmawiać z nim częściej: o tym, co się stało, i o tym, jak sam Marcelius sobie z tym radził – ale prawdę mówiąc nigdy nie potrafił tego robić; słowa nie były jego mocną stroną, gubił się w nich, mówił nie to, co potrzeba – starał się więc zwyczajnie być, pomagać, słuchać – ale sam nie naciskał, dając przyjacielowi tyle przestrzeni, ile tylko mogła zaoferować niewielka chata. – Mhm – przytaknął w odpowiedzi, dając znać, że słucha – i obracając się w jego stronę, kiedy druga śrubka wyskoczyła ze swojego miejsca. Wyciągnął ją, ostrożnie odkładając na blat, a później skupił uwagę na Marcelim, przez moment starając się wyczytać z jego twarzy, co chodziło mu po głowie. Miał wrażenie, że dostrzegał tam niepewność, ale też jakąś determinację, której nie widział u niego wcześniej; możliwe, że przyćmioną wydarzeniami, które z pewnością nadal podążały za nim niczym długi cień.
Kiwnął głową, zachęcając go, by mówił dalej, samemu poważniejąc odrobinę; chociaż zamordowana przez szmalcownika kobieta nie była jego rodziną, nie wychował się pod jej opieką ani nie łączyły go z nią żadne silniejsze więzi, on również nie potrafił pozbyć się tamtej nocy z pamięci – wracała do niego uparcie, widział wykrzywioną w pogardzie twarz nieznajomego mężczyzny w snach, nie tylko tam – w tym wypełnionym zapachem śmierci mieszkaniu, ale też na świetlikowej polanie, gdzie życie straciły trzy inne osoby. Przez jakiś czas przypominały mu o tym blednące stopniowo siniaki pod oczami, ból w klatce piersiowej; później – smutek odbijający się w oczach przyjaciela, pojawiający się tam zwłaszcza, gdy wydawało mu się, że nikt na niego nie patrzył. – Zarabia na tym – odpowiedział, gdy Marcelius zasugerował, że szmalcownik nie pojawił się w mieszkaniu jego mamy bez powodu; wiedział o tym – nie sprawiał wrażenia człowieka, który robi cokolwiek przypadkowo lub bez przemyślenia. – Na tym, co r-r-robi. To nie był pierwszy raz, kiedy go sp-p-potkałem – przyznał, odwracając się z powrotem w stronę szafki, odkręcając kolejną śrubkę; sprawnie, mechanicznie. – Kilka dni wcześniej zabił kobietę i dwójkę jej dzi-dzi-dzieci. Nie mogły być wiele starsze od Am-m-meli – dodał, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocno zacisnął palce na śrubokręcie; zbielały mu knykcie, metalowa końcówka omknęła się; śrubka upadła z brzękiem na podłogę, znikając gdzieś w panującym na niej bałaganie. Wyciągnął ze środka odkręconą prowadnicę, odkładając ją ostrożnie na blat, a później już całkowicie skupiając uwagę na temacie rozmowy.
Zmarszczył czoło, jego brwi zbiegły się do środka. – Jaki adres? – zapytał nagle, głośniej, niż początkowo zamierzał. Dlaczego Marcelius nie wspomniał o tym wcześniej? Coś szarpnęło się w jego klatce piersiowej; minęło kilka tygodni, jeśli przeklęty szmalcownik wpadł na trop ukrywających się mugoli już wtedy, czy w ogóle istniała szansa, że jeszcze tam nie dotarł? Otworzył usta, powstrzymał jednak słowa, nim te zdążyłyby się wydostać; to nie była jego wina, zresztą – jakiekolwiek wyrzuty nie mogły już niczego naprawić. Nie dostrzegł wstydu drgającego między głoskami zdań wypowiadanych przez przyjaciela, może dlatego, że nie spodziewał się go tam odnaleźć; widział, jak jego mama została potraktowana, mógł sobie jedynie wyobrażać, przez jakie piekło musiała przejść przed śmiercią; nie śmiałby jej oceniać, samemu nie będąc pewnym, czy znalazłszy się na jej miejscu, zdołałby milczeć. Czy ktokolwiek mógł przewidzieć to na pewno? – Powinnyśmy. Sp-p-prawdzić – przytaknął, podnosząc się z klęczek, jakby miał zamiar już teraz wyjść i pobiec w stronę portalu; zatrzymał się jednak zaraz, musiał pomyśleć. – Zapiszesz go? Adres. Tam gdzieś p-p-powinien być pergamin – powiedział, wskazując ręką na szufladę, której rozbebeszona zawartość wciąż walała się na podłodze. W myślach już pisał list do któregoś z Gwardzistów, w pierwszej chwili nie wyłapując ze słów Marceliusa liczby mnogiej; w życiu nie pomyślałby, żeby angażować go w coś takiego – żeby zabierać go z powrotem tam, do ogarniętego wojną Londynu. – Napiszę od razu do Z-za-zakonu, pójdę tam jeszcze dzisiaj – obiecał, może trochę na wyrost – nie mógł być stuprocentowo pewien, że znajdzie kogoś, kto zgodzi się rzucić wszystko i wybrać z nim na patrol – ale liczył, że właśnie tak będzie; może powinien odezwać się do Alexandra – jakiś czas temu sam proponował mu w końcu wycieczkę do stolicy.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Badawczo przyglądał się pochylonej nad szafką sylwetce Billy'ego, choć mięśnie jego twarzy pozostawały napięte, a myśli odległe. Wiedział, że on też to czuł: że potrzebował ucieczki, że szukał zajęcia, które nie pozwoli myśleć, doskonale to rozumiał. Wiedział, jak bardzo uderzyły go niedawne wydarzenia - nie mógł uwierzyć w to, co czytał, kiedy znalazł u niego Proroka Codziennego, ale dla Billy'ego - to nie były tylko nazwiska, imiona i twarze, to byli ludzie, których bardzo dobrze znał. Na samą myśl o tym, o ludziach, którzy dopuszczali się takich czynów, robiło mu się niedobrze. Nie zawahał się ni chwili, kiedy Billy zrobił mu miejsce - był mu naprawdę wdzięczny za schronienie i starał się okazywać tę wdzięczność tak, jak potrafił, pomagając przynajmniej w tym, w czym więcej pomoże niż przeszkodzi. Po prawdzie potrafił niewiele, nigdy dotąd nie musiał się tym przejmować - pęknięta klapa w jego wagonie zostawała pęknięta, kiedy dach zaczynał przeciekać, ktoś zaczynał go łatać. On - on tylko latał, tańczył w powietrzu, a teraz coraz mocniej brakowało mu wolności, którą czuł pod cyrkowym namiotem.
- To szuflada-pułapka, rozwaliłem na niej palec w nodze - przyznał, bez większego zaangażowania, bo nie to dziś przyćmiewało jego myśli; nie kłamał, opuchlizna już zeszła, a kilka aplikacji maści otrzymanych od tutejszych znachorek za zawadiacki uśmiech pozwoliło szybko zrosnąć połamany paznokieć; nie było to nic poważnego ani uciążliwego, w zasadzie te słowa nie miały żadnego znaczenia. Skinął głową, po czym przeszedł, ostrożnie lawirując między rozrzuconą zawartością szuflady, obok Billy'ego, wdrapał się na blat, wysuwając z kieszeni różdżkę i gładko wypowiedział inkantację:
- Lumos - oświetlając mu dłonie i rozganiając cienie małej chatki; podążał za jego spojrzeniem, dłońmi, szukając miejsca, w którym danym momencie potrzebował więcej światła. - Tu? - dopytywał, chcąc zrobić to dobrze. Nie znał się na podobnych pracach - ale starał się nie być nigdy dla niego ciężarem. Choć wzrokiem spoglądał na jego palce, na śruby, narzędzia, na drewno mebla, to nie myślał o nim ni trochę, myślami był dziś w Londynie: w mieszkaniu, którego adres podała jego matka. Dostrzegłszy, że Billy się za czymś rozgląda, zgarnął dłonią leżące obok śrubki, podając mu je nieco pytająco, nie mógł mieć pewności, czy nie chodziło o coś innego. Nie rozmawiali dużo, nie o tym, nie potrafił: miewał wybuchy złości, w trakcie których wypływała z niego szczerość, ale nie gniewał się przecież nigdy na niego - Billy'emu zawdzięczał mu życie. Gdyby nie on, skończyłby jak mama. Albo gorzej, tamten zwyrol miał chyba apetyt na więcej. Kiedy nie miał nic do roboty, dnie spędzał w samotności, wpatrzony w falującą morską wodę lub podobnie tańczące nad ogniskiem płomienie, nie zawłaszczając w tym miejscu zbyt dużo przestrzeni. Z powodu Amelii, choć chyba to tylko wygodna wymówka, tak naprawdę pragnął samotności. W cyrku nigdy nie był naprawdę sam. Albo był zawsze, zależy jak na to spojrzeć. Chyba wciąż się trochę gubił, we własnych myślach, we własnym życiu, a może nigdy wcześniej tak naprawdę nie był równie mocno odnaleziony.
Bo teraz wiedział jedno: że zabrali mu świat, jaki istniał i że właściwie nie miał już niczego do stracenia. Że może i było przed nim jeszcze całe życie, ale wcale nie chciał go spędzić na cudzych warunkach i w szczurzych norach. Że ci ludzie byli szaleni, że nie cofną się przed niczym i że zwyciężą, jeśli nie usłyszą głośnego nie. A od kogo mają je usłyszeć, jeśli nie od tych, którzy są przyszłością? Nie potrafił walczyć, nigdy nie musiał tego robić. Ale za to świetnie poruszał się po okupowanym mieście. Ale wiele mógł się jeszcze nauczyć, niezależnie od tego, jak absurdalnie, przerażająco i okrutnie to w tym momencie brzmiało. Chyba dlatego - spoglądał na niego z wciąż tym samym napięciem, szukając odpowiedzi na pytania, których w zasadzie wcale jeszcze nie zadał. Coś w jego wzroku zaiskrzyło wyraźniej - gniew - zaskoczenie dało wyraz w szerzej otworzonych oczach. Zarabia. Zarabia na mordowaniu mugoli - kto dał mu do tego prawo? Do oceny, kto zasługuje na to, by żyć, a kto już nie. Prawo silniejszego, tylko na tyle było ich stać? Może coś w tym było, może rzeczywiście należało zacząć grać według jego zasad; nie poczuł bólu, kiedy obracając śrubki w dłoniach wbił jedną z nich zbyt mocno w palec. Myślał o tym, że można by mu je wepchnąć do gęby jedną po drugiej aż się udławi i stanie się bezradny jak niemowlę. A potem spojrzał przed siebie, w okno naprzeciwko, w szybie którego odbijała się jego sylwetka - i lśniąca blizna pod szyją, która mała zaprowadzić go na tamten świat.
- Ministerstwo za to płaci? - zapytał, na jego twarzy objawił się najszczerszy wyraz obrzydzenia. Jeszcze rok, niech będzie dwa lata temu, wszystko było normalne. Jasne, czarodzieje zawsze mieli swoje specyficzne poglądy, zdawał sobie sprawę z istnienia najstarszych rodów, słyszał przechwałki Ślizgonów i znał idee Salazara Slytherina, ba, pamiętał przecież Jęczącą Martę i jej historię, ale te śmieszne poglądy były tak niecywilizowane, tak cofnięte, tak niewspółczesne, że nie spodziewałby się nigdy, że zaczną mieć znaczenie za jego życia. Ale zaczęły i nie dało się już tego cofnąć. Absurd gonił absurd, groteska groteskę, a śmierć zbierała na ulicach krwawe żniwo. Ile czasu miało jeszcze minąć, nim zrozumie, że czerwień na Tamizie pierwszego kwietnia nie była wcale światłem ani łuną? - Skurwysyn - wymsknęło mu się, choć starał się pilnować przy dziewczynce. - Czy oni nie mają żadnych zasad? - Znów czuł, jak jego serce zaczyna bić mocniej. Szybciej. Gniewniej. - Mordują kobiety i dzieci, dorosłych mężczyzn się boją? - Wiedział, że nie, tak jak wiedział, że oni tez umierali. Ale kiedy myślał o Amelii jako potencjalnej ofierze chorego psychopaty coś zaczynało się w nim łamać od nowa. Zagłuszył dźwięk upadającego narzędzia, wyciągnął rękę, by odebrać od niego podłużny, metalowy fragment szuflady i odłożył go obok, chcąc ułatwić mu manewr. - To nawet nie jest człowiek. Nie czarodziej. To zwierzę - wiedzione pierwotnym instynktem, wytresowane przez pana, które nawet nie rozumie sensu swojego zachowania. Był wielkim facetem, zabijał nieszkodliwych i takich, którzy obronić się sami nie są w stanie. - Szkoda mi tego psa, któremu każe ze sobą chodzić - przyznał, szczerze wierząc, że zwierzęta z natury nie są złe. W cyrku miał do czynienia z wieloma, nawet bardzo egzotycznymi, a wszystkie przy swoich opiekunach przypominały bardziej domowe pupile niż bezlitosne drapieżniki. A szkoda, inaczej mogłyby rozszarpać tego Niemca jak szmacianą lalkę za wszystko, co zrobił tym bezbronnym ludziom. - Chyba nie zrobił tym dzieciom tego, co... - zaczął, ale nie skończył, na krótką chwilę zamykając oczy, by pozbyć się z wyobraźni wizji żywcem patroszonych dzieci.
Ale oto dochodzili do sedna sprawy, Marcel nie odpowiedział od razu. Użyty przez niego zaimek gdzieś się zgubił, ale był na to przygotowany. Patrzył na Billy'ego, nie obejrzał się na wskazany pergamin ani nie drgnął, żeby po niego sięgnąć, zbierając myśli i zastanawiając się, jak dookreślić swoje słowa tak, by nie zostać tutaj uziemionym na najbliższe pół roku.
- Wiem, gdzie to jest - podjął w końcu. - W okolicy mieszkała dobra przyjaciółka mojej mamy, mugolka. Kilka kamienic dalej jej siostra. - Nie miał z nią żadnego kontaktu, pewnie by jej nawet nie poznał - jego mama wiedziała, że nie mogła zdradzić Kodeksu Tajności i większość życia trzymała Marcela z dala od swojej gałęzi rodzinnej. - Nigdy nie byłem w środku, ale zdarzało mi się ją odprowadzać. Zaprowadzę cię tam szybciej, niż uda ci się to znaleźć. A teraz... teraz liczy się chyba każda chwila. - I chyba zawalił, nie mówiąc o tym wcześniej. Ale jeśli zawalił, chciał to zobaczyć na własne oczy. Żeby nigdy więcej nie musieć się już wstydzić za samego siebie. Żeby ten widok prześladował go nocami i za każdym razem, kiedy spojrzy w lustro. - Pozwól mi, Billy - poprosił drżącym głosem. Zawahał się, czy podać adres na głos, ale umyślnie go pominął, nie chcąc zostać pominiętym. - Pozwól mi pójść z tobą. Chciałbym pomóc. Przynajmniej spróbować naprawić to, czego nie udało się mojej mamie. To był jej ciężar. Nie pozwól mi... nie pozwól mi nic nie zrobić. Co, jeśli ona tego potrzebuje, żeby pójść dalej? - mówił dalej, poczuł, że oczy zaczynają go piec, że wilgotnieją, ale wziął głęboki oddech, zatrzymując łzy. Naprawdę nie chciał, żeby jego matka pozostała zaklęta jako duch między światami. Nie byłaby szczęśliwa. - Poradzę sobie - zaznaczył butnie. - Lepiej, niż ostatnio - a przynajmniej taką mógł mieć nadzieję. - Moje rany już się zaleczyły, nie spowolnię cię - obiecał błagalnie, szukając spojrzenia jego oczu, chcąc mówić prosto do niego. Nie mógł mu tego zrobić, to było zbyt ważne.
- To szuflada-pułapka, rozwaliłem na niej palec w nodze - przyznał, bez większego zaangażowania, bo nie to dziś przyćmiewało jego myśli; nie kłamał, opuchlizna już zeszła, a kilka aplikacji maści otrzymanych od tutejszych znachorek za zawadiacki uśmiech pozwoliło szybko zrosnąć połamany paznokieć; nie było to nic poważnego ani uciążliwego, w zasadzie te słowa nie miały żadnego znaczenia. Skinął głową, po czym przeszedł, ostrożnie lawirując między rozrzuconą zawartością szuflady, obok Billy'ego, wdrapał się na blat, wysuwając z kieszeni różdżkę i gładko wypowiedział inkantację:
- Lumos - oświetlając mu dłonie i rozganiając cienie małej chatki; podążał za jego spojrzeniem, dłońmi, szukając miejsca, w którym danym momencie potrzebował więcej światła. - Tu? - dopytywał, chcąc zrobić to dobrze. Nie znał się na podobnych pracach - ale starał się nie być nigdy dla niego ciężarem. Choć wzrokiem spoglądał na jego palce, na śruby, narzędzia, na drewno mebla, to nie myślał o nim ni trochę, myślami był dziś w Londynie: w mieszkaniu, którego adres podała jego matka. Dostrzegłszy, że Billy się za czymś rozgląda, zgarnął dłonią leżące obok śrubki, podając mu je nieco pytająco, nie mógł mieć pewności, czy nie chodziło o coś innego. Nie rozmawiali dużo, nie o tym, nie potrafił: miewał wybuchy złości, w trakcie których wypływała z niego szczerość, ale nie gniewał się przecież nigdy na niego - Billy'emu zawdzięczał mu życie. Gdyby nie on, skończyłby jak mama. Albo gorzej, tamten zwyrol miał chyba apetyt na więcej. Kiedy nie miał nic do roboty, dnie spędzał w samotności, wpatrzony w falującą morską wodę lub podobnie tańczące nad ogniskiem płomienie, nie zawłaszczając w tym miejscu zbyt dużo przestrzeni. Z powodu Amelii, choć chyba to tylko wygodna wymówka, tak naprawdę pragnął samotności. W cyrku nigdy nie był naprawdę sam. Albo był zawsze, zależy jak na to spojrzeć. Chyba wciąż się trochę gubił, we własnych myślach, we własnym życiu, a może nigdy wcześniej tak naprawdę nie był równie mocno odnaleziony.
Bo teraz wiedział jedno: że zabrali mu świat, jaki istniał i że właściwie nie miał już niczego do stracenia. Że może i było przed nim jeszcze całe życie, ale wcale nie chciał go spędzić na cudzych warunkach i w szczurzych norach. Że ci ludzie byli szaleni, że nie cofną się przed niczym i że zwyciężą, jeśli nie usłyszą głośnego nie. A od kogo mają je usłyszeć, jeśli nie od tych, którzy są przyszłością? Nie potrafił walczyć, nigdy nie musiał tego robić. Ale za to świetnie poruszał się po okupowanym mieście. Ale wiele mógł się jeszcze nauczyć, niezależnie od tego, jak absurdalnie, przerażająco i okrutnie to w tym momencie brzmiało. Chyba dlatego - spoglądał na niego z wciąż tym samym napięciem, szukając odpowiedzi na pytania, których w zasadzie wcale jeszcze nie zadał. Coś w jego wzroku zaiskrzyło wyraźniej - gniew - zaskoczenie dało wyraz w szerzej otworzonych oczach. Zarabia. Zarabia na mordowaniu mugoli - kto dał mu do tego prawo? Do oceny, kto zasługuje na to, by żyć, a kto już nie. Prawo silniejszego, tylko na tyle było ich stać? Może coś w tym było, może rzeczywiście należało zacząć grać według jego zasad; nie poczuł bólu, kiedy obracając śrubki w dłoniach wbił jedną z nich zbyt mocno w palec. Myślał o tym, że można by mu je wepchnąć do gęby jedną po drugiej aż się udławi i stanie się bezradny jak niemowlę. A potem spojrzał przed siebie, w okno naprzeciwko, w szybie którego odbijała się jego sylwetka - i lśniąca blizna pod szyją, która mała zaprowadzić go na tamten świat.
- Ministerstwo za to płaci? - zapytał, na jego twarzy objawił się najszczerszy wyraz obrzydzenia. Jeszcze rok, niech będzie dwa lata temu, wszystko było normalne. Jasne, czarodzieje zawsze mieli swoje specyficzne poglądy, zdawał sobie sprawę z istnienia najstarszych rodów, słyszał przechwałki Ślizgonów i znał idee Salazara Slytherina, ba, pamiętał przecież Jęczącą Martę i jej historię, ale te śmieszne poglądy były tak niecywilizowane, tak cofnięte, tak niewspółczesne, że nie spodziewałby się nigdy, że zaczną mieć znaczenie za jego życia. Ale zaczęły i nie dało się już tego cofnąć. Absurd gonił absurd, groteska groteskę, a śmierć zbierała na ulicach krwawe żniwo. Ile czasu miało jeszcze minąć, nim zrozumie, że czerwień na Tamizie pierwszego kwietnia nie była wcale światłem ani łuną? - Skurwysyn - wymsknęło mu się, choć starał się pilnować przy dziewczynce. - Czy oni nie mają żadnych zasad? - Znów czuł, jak jego serce zaczyna bić mocniej. Szybciej. Gniewniej. - Mordują kobiety i dzieci, dorosłych mężczyzn się boją? - Wiedział, że nie, tak jak wiedział, że oni tez umierali. Ale kiedy myślał o Amelii jako potencjalnej ofierze chorego psychopaty coś zaczynało się w nim łamać od nowa. Zagłuszył dźwięk upadającego narzędzia, wyciągnął rękę, by odebrać od niego podłużny, metalowy fragment szuflady i odłożył go obok, chcąc ułatwić mu manewr. - To nawet nie jest człowiek. Nie czarodziej. To zwierzę - wiedzione pierwotnym instynktem, wytresowane przez pana, które nawet nie rozumie sensu swojego zachowania. Był wielkim facetem, zabijał nieszkodliwych i takich, którzy obronić się sami nie są w stanie. - Szkoda mi tego psa, któremu każe ze sobą chodzić - przyznał, szczerze wierząc, że zwierzęta z natury nie są złe. W cyrku miał do czynienia z wieloma, nawet bardzo egzotycznymi, a wszystkie przy swoich opiekunach przypominały bardziej domowe pupile niż bezlitosne drapieżniki. A szkoda, inaczej mogłyby rozszarpać tego Niemca jak szmacianą lalkę za wszystko, co zrobił tym bezbronnym ludziom. - Chyba nie zrobił tym dzieciom tego, co... - zaczął, ale nie skończył, na krótką chwilę zamykając oczy, by pozbyć się z wyobraźni wizji żywcem patroszonych dzieci.
Ale oto dochodzili do sedna sprawy, Marcel nie odpowiedział od razu. Użyty przez niego zaimek gdzieś się zgubił, ale był na to przygotowany. Patrzył na Billy'ego, nie obejrzał się na wskazany pergamin ani nie drgnął, żeby po niego sięgnąć, zbierając myśli i zastanawiając się, jak dookreślić swoje słowa tak, by nie zostać tutaj uziemionym na najbliższe pół roku.
- Wiem, gdzie to jest - podjął w końcu. - W okolicy mieszkała dobra przyjaciółka mojej mamy, mugolka. Kilka kamienic dalej jej siostra. - Nie miał z nią żadnego kontaktu, pewnie by jej nawet nie poznał - jego mama wiedziała, że nie mogła zdradzić Kodeksu Tajności i większość życia trzymała Marcela z dala od swojej gałęzi rodzinnej. - Nigdy nie byłem w środku, ale zdarzało mi się ją odprowadzać. Zaprowadzę cię tam szybciej, niż uda ci się to znaleźć. A teraz... teraz liczy się chyba każda chwila. - I chyba zawalił, nie mówiąc o tym wcześniej. Ale jeśli zawalił, chciał to zobaczyć na własne oczy. Żeby nigdy więcej nie musieć się już wstydzić za samego siebie. Żeby ten widok prześladował go nocami i za każdym razem, kiedy spojrzy w lustro. - Pozwól mi, Billy - poprosił drżącym głosem. Zawahał się, czy podać adres na głos, ale umyślnie go pominął, nie chcąc zostać pominiętym. - Pozwól mi pójść z tobą. Chciałbym pomóc. Przynajmniej spróbować naprawić to, czego nie udało się mojej mamie. To był jej ciężar. Nie pozwól mi... nie pozwól mi nic nie zrobić. Co, jeśli ona tego potrzebuje, żeby pójść dalej? - mówił dalej, poczuł, że oczy zaczynają go piec, że wilgotnieją, ale wziął głęboki oddech, zatrzymując łzy. Naprawdę nie chciał, żeby jego matka pozostała zaklęta jako duch między światami. Nie byłaby szczęśliwa. - Poradzę sobie - zaznaczył butnie. - Lepiej, niż ostatnio - a przynajmniej taką mógł mieć nadzieję. - Moje rany już się zaleczyły, nie spowolnię cię - obiecał błagalnie, szukając spojrzenia jego oczu, chcąc mówić prosto do niego. Nie mógł mu tego zrobić, to było zbyt ważne.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Próba doprowadzenia wadliwej szuflady do stanu używalności tak naprawdę niewiele pomagała, jeśli chodziło o odepchnięcie od siebie ponurych wizji podsuwanych mu raz po raz przez wyobraźnię, nie mówiąc już o pozbyciu się uporczywego poczucia bezsilności. Był przyzwyczajony do radzenia sobie z rzeczywistością w taki sposób – gdy umarła jego mama, razem z ojcem wybudowali za domem od podstaw szopę na narzędzia, zdzierając sobie przy tym opuszki palców do cna i nabawiając się twardych odcisków na dłoniach – ale tym razem było inaczej; wtedy miał świadomość, że nic już nie dało się zrobić, że pogodzenie się z tym, co się stało, było nieuniknione; teraz czuł się, jakby oszukiwał, uciekał. Wyrzuty sumienia zjadały go od środka, nie tylko związane z tym, jak niewiele mógł, ale też te irracjonalne, roztaczające przed nim scenariusze ocierające się o abstrakcję, zmuszające go do zadawania sobie nieskończonej serii pytań z kategorii co by było, gdyby. Nie miało to sensu, zdawał sobie z tego sprawę, torturował się na próżno – ale nie wiedział, jak się od tego uwolnić ani w którą stronę się zwrócić. Majacząca na horyzoncie misja stanowiła jakieś światło w tunelu, patrole na ulicach Londynu – krótkie przerywniki, ale pomiędzy nimi, a chwilą obecną, znajdowała się rozległa przestrzeń niewypełniona niczym oprócz czasu; gubił się w nim jak we mgle, wykorzystując go na wszystko, w co tylko mógł włożyć ręce.
Na przykład naprawę feralnej szuflady.
– Nic ci się nie st-t-tało? – zapytał, gdy Marcel wspomniał o zranionym palcu, troska kryjąca się w tym pytaniu była jednak ledwie zauważalna; wiedział, że drobne kontuzje nie robiły na akrobacie wrażenia, w trakcie pracy w cyrku musiał nabawić się niejednej. Zerknął na niego, gdy bez trudu wskoczył na blat, kierując różdżkę w stronę szuflady i prostym zaklęciem rozganiając ciemności. – Musimy kiedyś razem p-po-polatać. Tak, tutaj będzie idealnie – odezwał się, tknięty nagłą myślą, przerywając ją, żeby przytaknąć, że tak – teraz widział znacznie lepiej, nie musiał już szukać upartych śrubek na ślepo, choć prawdę mówiąc dosyć szybko stracił nimi zainteresowanie, pracując dłońmi jedynie mechanicznie. – Po północnej stronie wyspy jest p-p-polana, jest tam mnóstwo miejsca. I ziemia jest miękka. – W razie upadku by się nie połamali. A przynajmniej – nie tak, żeby nie dało się ich poskładać z powrotem. – Chcę tam zbudować b-b-boisko, głównie dla dzieciaków. Mam wrażenie, że ciężko im znaleźć sobie tu m-m-miejsce – mówił dalej, nie patrząc w stronę Marcela. Wiedział, że nie po to do niego przyszedł, wyczuwał lekkie wahanie w wiszącym pomiędzy nimi powietrzu, choć sam Marcel manewrował różdżką wyjątkowo stabilnie, bez trudu utrzymując równowagę nawet w niezbyt wygodnej pozycji. Zapełniał jednak ciszę świadomie – dając mu więcej czasu na zastanowienie, zebranie słów, bez kryjącego się w milczeniu ponaglenia; a jednocześnie – trochę badał teren, po odkręceniu ostatniej ze śrubek wreszcie zerkając w górę, starając się wyczytać coś z wyrazu twarzy chłopaka. Podejrzewał, że mieszkające w Oazie dzieci nie były jedynymi, które miały trudności z odnalezieniem się w specyficznej, stworzonej na wyspie przestrzeni; chociaż nie rozmawiali o tym ani razu, znał Marcelego na tyle, by wiedzieć, że nie miał długo wysiedzieć w miejscu, zwłaszcza takim – wypełnionym echami trwającej w Anglii wojny, zamieszkanym przez ludzi, którzy stracili w niej wszystko i starali się jedynie ją przeczekać. Marcel nie jawił mu się jako ktoś, kto za czekaniem przepadał – przeczuwał więc, podskórnie, że było jedynie kwestią tygodni, nim stąd zniknie; by działać, lub przynajmniej po to, żeby spróbować odzyskać resztki utraconego życia. Kilka razy planował go nawet zagadnąć, zapytać, co zamierza, finalnie się rozmyślając – przekonując się, że było jeszcze za wcześnie, że nie wrócił do pełni sił, nie chciał też, by odniósł wrażenie, że próbuje go stąd wygonić – mógł zostać tak długo, jak tylko chciał, maleńka chata i tak służyła im głównie do spania.
Teraz też nie wiedział, czy to był właściwy moment – ale może tak naprawdę każdy był równie dobry. Albo równie zły, zależy, jak na to spojrzeć. – Nie wiem, czy oficjalnie – odpowiedział, zaciskając mocniej palce na drewnianej rączce śrubokręta. Gniew, który zapalił się w jego wnętrznościach tamtego wieczoru, gdy przed domem mugolskiej rodziny spotkał szmalcownika, jeszcze nie zgasł, ale nie był już tak samo gorący i niszczący; przygasł, oziębł, przeradzając się w coś w rodzaju lodowatej determinacji. Gdyby spotkał mordercę ponownie, nie rzuciłby się już na niego z pięściami, na ślepo; nie zawahałby się jednak przed wycelowaniem w niego różdżką, oślepieniem, unieruchomieniem, zadaniem mu bólu; nie był pewien, czy był zdolny zrobić więcej. – Ale zap-p-pytałem go, wtedy – dlaczego to robi. Wydaje mi się, że nie k-k-kłamał, mówiąc, że chodzi mu o pieniądze. – Dlaczego miałby? Mówił to bez wstydu, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Robiło mu się niedobrze, gdy o tym myślał – że tacy ludzie istnieli wśród nich, że już wcześniej przemieszczali się tymi samymi ulicami, wiwatowali z trybun, kibicowali ulubionym drużynom; czy już wtedy myśleli o tym, że gdyby tylko mogli, zabiliby wszystkich, których uważali za gorszych od siebie? Czy tylko czekali na okazję? – Są zaślep-p-pieni nienawiścią – odpowiedział, tak mu się wydawało. Nie zwrócił uwagi na przekleństwo, które wydostało się z ust Marcela, sam w myślach nazywał przeklętego szmalcownika znacznie gorzej. Zauważając wyciągniętą w jego stronę dłoń, bez słowa podał przyjacielowi metalową prowadnicę, samemu odsuwając się na moment od szuflady i wzdychając ciężko. Nie wiedział, ile powinien mu powiedzieć – z jednej strony nie miał zamiaru szukać usprawiedliwień dla morderców i katów, z drugiej – nie miał serca opowiadać mu o odseparowanych od ciał głowach, wepchniętych do ociekającej krwią torby; nie chciał, by myślał o tym, że to samo po śmierci spotkało jego mamę – że jej głowa została zabrana przez jej zabójcę niczym trofeum. – Gorzej niż zwierzę – mruknął więc jedynie, prostując się. Zwierzęta zabijały głównie wtedy, gdy musiały – gdy potrzebowały pożywienia lub czuły się zagrożone. Nie dla przyjemności, nie dla bzdurnej, wyssanej z palca idei; i nie po to, by zadać jak najwięcej bólu, upodlić, odebrać nawet to, co zdawało się do odebrania niemożliwe. Westchnął przeciągle, pocierając opuszkami palców przymknięte powieki; nie był pewien, czy miał w sobie miejsce dla żalu wobec wytresowanego przez mężczyznę zwierzęcia, zbyt wiele było go do rozdzielenia pomiędzy inne jego ofiary. I nie tylko nie, na tej wojnie cierpiały setki, tysiące; czasami go to przerażało, rozmiar tego wszystkiego – gdy uświadamiał sobie, że był tylko jeden, że członków Zakonu Feniksa była garstka. W takich momentach jeszcze bardziej irytowała go własna bezsilność.
Chwilowo odsunięta na dalszy plan, rozproszona słowami Marcela; wysłuchał ich uważnie, ożywiony myślą, że być może mógł się na coś przydać (nawiną, istniało spore prawdopodobieństwo, że trafi jedynie na dogasające już pogorzelisko), choć w pierwszej chwili odruchowo odrzucił możliwość zabrania przyjaciela ze sobą. Nie dlatego, że mu nie ufał, ani nawet nie dlatego, że nie wierzył w to, że mógł okazać się przydatny – podejrzewał, że po ulicach Londynu poruszał się znacznie sprawniej, niż on sam – ale coś instynktownie sprzeciwiało się w nim przed zaciągnięciem go z powrotem w sam środek niebezpieczeństwa. Możliwe, że przemawiała przez niego hipokryzja, a może zwyczajnie nie chciał, by okazało się, że uratował go przed śmiercią tylko po to, by wepchnąć go w jej objęcia zaledwie miesiąc później. Ale czy tak naprawdę to był jego wybór? Marcelius był dorosły – a prawo do walki przeciwko wrogom zyskał w momencie, w którym ci brutalnie odebrali mu matkę; jeśli będzie chciał rzucić im się do gardeł, nie będzie w stanie go powstrzymać. Mógł mu jedynie w tym pomóc – i upewnić się, że nie pozostanie wtedy bez wsparcia.
Patrzył na niego przez długą chwilę, wyraźnie się wahając, jakby jeszcze prowadząc wewnętrzną walkę, choć skazana już była na porażkę; przyjaciel nawet nie spojrzał na pergamin, leżał odrzucony gdzieś w czeluściach szuflady, a może walał się po podłodze – nie miało to znaczenia. – To nie wróci jej życia, M-m-marceli – powiedział najpierw, odsuwając dłonie od twarzy i spoglądając na niego poważnie. Zdawał sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć brutalnie, ale nie chciał, żeby zapędził się w ten kozi róg, w którym on sam kiedyś się znalazł, a dzisiaj wiedział już, że nie był w stanie odszukać tam ukojenia – jedynie palące poczucie niesprawiedliwości. – To nie jest też coś, to t-t-ty musisz naprawić. Ani twoja mama, to nie jest jej wina. – To, że po niekończącej się agonii wreszcie pozwoliła wydrzeć sobie z gardła te strzępki informacji. Warte tyle, ile jej życie – przynajmniej dla nich. – On i tak by się jakoś tego d-do-dowiedział. – Drążyłby, szukał; zapewne zabiłby więcej osób, byle tylko dostać to, czego chciał. – Ale jeśli chcesz p-p-pomóc… – Kiwnął mu głową. Wciąż nie wiedział, czy nie popełnia błędu, ale nie miał zamiaru się już wycofać. Zresztą – nie umknęło mu, że przyjaciel sprytnie nie wymówił na głos nazwy ulicy.
Chwycił za różdżkę, po czym machnął nią w kierunku bałaganu, który sam zrobił, chcąc chociaż częściowo go uprzątnąć. Jego mama potrafiła jednym zaklęciem sprawić, że koszule i skarpetki same składały się w szufladzie, jemu poszło średnio – szpargały zwyczajnie przesunęły się bliżej w stronę ściany – ale póki co tyle musiało wystarczyć; najważniejsze, by nikt – a zwłaszcza Amelia – się na tym nie zabił. – Chodź. Weźmiemy moją m-m-miotłę – powiedział, wskazując w stronę drzwi. Egzemplarz, który otrzymał w prezencie od Hannah, był znacznie szybszy niż zwyczajne modele; nie miał co prawda zamiaru lecieć na niej aż ze Szkocji, ale nie mogli teleportować się do samego Londynu – a powietrzem łatwiej dotrą do granic miasta niż piechotą. – Opowiesz mi o wszystkim po drodze do p-p-portalu – dodał, wychodząc na zewnątrz i szybkim krokiem kierując się w tamtą stronę. Nie sprawdzał, czy Marcelius za nim nadąża – wiedział, że tak. – Ten adres – wiesz, czy to k-k-kamienica? Dom? Które piętro? – Musiał pomyśleć – jak najlepiej się tam dostać, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, aktywować pułapek, wystraszyć mieszkańców; jeśli wciąż żyli i się ukrywali, to z pewnością byli szczególnie wyczuleni na każdą próbę wtargnięcia do ich kryjówki. – W której części m-m-miasta? – pytał dalej, zastanawiając się już, którego z niestrzeżonych przejść do stolicy powinni użyć. A gdy o nich myślał – o potencjalnych drogach wejścia, ale i wyjścia, jeszcze jedna myśl uderzyła go w tył czaszki. Zatrzymał się gwałtownie, żeby spojrzeć w stronę Marcela. – Jeszcze jedno. Jesteś w stanie mi obiecać, że jeśli p-p-powiem ci, że masz uciekać, to to zrobisz? – zapytał. Nie żartował, nie miał zamiaru pociągnąć go za sobą do więziennej celi, jeśli sytuacja wymknęłaby się spod kontroli; i tak miał na sumieniu już zbyt wiele.
| to chyba zt, i lecimy do Londynu?
(o tu)
Na przykład naprawę feralnej szuflady.
– Nic ci się nie st-t-tało? – zapytał, gdy Marcel wspomniał o zranionym palcu, troska kryjąca się w tym pytaniu była jednak ledwie zauważalna; wiedział, że drobne kontuzje nie robiły na akrobacie wrażenia, w trakcie pracy w cyrku musiał nabawić się niejednej. Zerknął na niego, gdy bez trudu wskoczył na blat, kierując różdżkę w stronę szuflady i prostym zaklęciem rozganiając ciemności. – Musimy kiedyś razem p-po-polatać. Tak, tutaj będzie idealnie – odezwał się, tknięty nagłą myślą, przerywając ją, żeby przytaknąć, że tak – teraz widział znacznie lepiej, nie musiał już szukać upartych śrubek na ślepo, choć prawdę mówiąc dosyć szybko stracił nimi zainteresowanie, pracując dłońmi jedynie mechanicznie. – Po północnej stronie wyspy jest p-p-polana, jest tam mnóstwo miejsca. I ziemia jest miękka. – W razie upadku by się nie połamali. A przynajmniej – nie tak, żeby nie dało się ich poskładać z powrotem. – Chcę tam zbudować b-b-boisko, głównie dla dzieciaków. Mam wrażenie, że ciężko im znaleźć sobie tu m-m-miejsce – mówił dalej, nie patrząc w stronę Marcela. Wiedział, że nie po to do niego przyszedł, wyczuwał lekkie wahanie w wiszącym pomiędzy nimi powietrzu, choć sam Marcel manewrował różdżką wyjątkowo stabilnie, bez trudu utrzymując równowagę nawet w niezbyt wygodnej pozycji. Zapełniał jednak ciszę świadomie – dając mu więcej czasu na zastanowienie, zebranie słów, bez kryjącego się w milczeniu ponaglenia; a jednocześnie – trochę badał teren, po odkręceniu ostatniej ze śrubek wreszcie zerkając w górę, starając się wyczytać coś z wyrazu twarzy chłopaka. Podejrzewał, że mieszkające w Oazie dzieci nie były jedynymi, które miały trudności z odnalezieniem się w specyficznej, stworzonej na wyspie przestrzeni; chociaż nie rozmawiali o tym ani razu, znał Marcelego na tyle, by wiedzieć, że nie miał długo wysiedzieć w miejscu, zwłaszcza takim – wypełnionym echami trwającej w Anglii wojny, zamieszkanym przez ludzi, którzy stracili w niej wszystko i starali się jedynie ją przeczekać. Marcel nie jawił mu się jako ktoś, kto za czekaniem przepadał – przeczuwał więc, podskórnie, że było jedynie kwestią tygodni, nim stąd zniknie; by działać, lub przynajmniej po to, żeby spróbować odzyskać resztki utraconego życia. Kilka razy planował go nawet zagadnąć, zapytać, co zamierza, finalnie się rozmyślając – przekonując się, że było jeszcze za wcześnie, że nie wrócił do pełni sił, nie chciał też, by odniósł wrażenie, że próbuje go stąd wygonić – mógł zostać tak długo, jak tylko chciał, maleńka chata i tak służyła im głównie do spania.
Teraz też nie wiedział, czy to był właściwy moment – ale może tak naprawdę każdy był równie dobry. Albo równie zły, zależy, jak na to spojrzeć. – Nie wiem, czy oficjalnie – odpowiedział, zaciskając mocniej palce na drewnianej rączce śrubokręta. Gniew, który zapalił się w jego wnętrznościach tamtego wieczoru, gdy przed domem mugolskiej rodziny spotkał szmalcownika, jeszcze nie zgasł, ale nie był już tak samo gorący i niszczący; przygasł, oziębł, przeradzając się w coś w rodzaju lodowatej determinacji. Gdyby spotkał mordercę ponownie, nie rzuciłby się już na niego z pięściami, na ślepo; nie zawahałby się jednak przed wycelowaniem w niego różdżką, oślepieniem, unieruchomieniem, zadaniem mu bólu; nie był pewien, czy był zdolny zrobić więcej. – Ale zap-p-pytałem go, wtedy – dlaczego to robi. Wydaje mi się, że nie k-k-kłamał, mówiąc, że chodzi mu o pieniądze. – Dlaczego miałby? Mówił to bez wstydu, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Robiło mu się niedobrze, gdy o tym myślał – że tacy ludzie istnieli wśród nich, że już wcześniej przemieszczali się tymi samymi ulicami, wiwatowali z trybun, kibicowali ulubionym drużynom; czy już wtedy myśleli o tym, że gdyby tylko mogli, zabiliby wszystkich, których uważali za gorszych od siebie? Czy tylko czekali na okazję? – Są zaślep-p-pieni nienawiścią – odpowiedział, tak mu się wydawało. Nie zwrócił uwagi na przekleństwo, które wydostało się z ust Marcela, sam w myślach nazywał przeklętego szmalcownika znacznie gorzej. Zauważając wyciągniętą w jego stronę dłoń, bez słowa podał przyjacielowi metalową prowadnicę, samemu odsuwając się na moment od szuflady i wzdychając ciężko. Nie wiedział, ile powinien mu powiedzieć – z jednej strony nie miał zamiaru szukać usprawiedliwień dla morderców i katów, z drugiej – nie miał serca opowiadać mu o odseparowanych od ciał głowach, wepchniętych do ociekającej krwią torby; nie chciał, by myślał o tym, że to samo po śmierci spotkało jego mamę – że jej głowa została zabrana przez jej zabójcę niczym trofeum. – Gorzej niż zwierzę – mruknął więc jedynie, prostując się. Zwierzęta zabijały głównie wtedy, gdy musiały – gdy potrzebowały pożywienia lub czuły się zagrożone. Nie dla przyjemności, nie dla bzdurnej, wyssanej z palca idei; i nie po to, by zadać jak najwięcej bólu, upodlić, odebrać nawet to, co zdawało się do odebrania niemożliwe. Westchnął przeciągle, pocierając opuszkami palców przymknięte powieki; nie był pewien, czy miał w sobie miejsce dla żalu wobec wytresowanego przez mężczyznę zwierzęcia, zbyt wiele było go do rozdzielenia pomiędzy inne jego ofiary. I nie tylko nie, na tej wojnie cierpiały setki, tysiące; czasami go to przerażało, rozmiar tego wszystkiego – gdy uświadamiał sobie, że był tylko jeden, że członków Zakonu Feniksa była garstka. W takich momentach jeszcze bardziej irytowała go własna bezsilność.
Chwilowo odsunięta na dalszy plan, rozproszona słowami Marcela; wysłuchał ich uważnie, ożywiony myślą, że być może mógł się na coś przydać (nawiną, istniało spore prawdopodobieństwo, że trafi jedynie na dogasające już pogorzelisko), choć w pierwszej chwili odruchowo odrzucił możliwość zabrania przyjaciela ze sobą. Nie dlatego, że mu nie ufał, ani nawet nie dlatego, że nie wierzył w to, że mógł okazać się przydatny – podejrzewał, że po ulicach Londynu poruszał się znacznie sprawniej, niż on sam – ale coś instynktownie sprzeciwiało się w nim przed zaciągnięciem go z powrotem w sam środek niebezpieczeństwa. Możliwe, że przemawiała przez niego hipokryzja, a może zwyczajnie nie chciał, by okazało się, że uratował go przed śmiercią tylko po to, by wepchnąć go w jej objęcia zaledwie miesiąc później. Ale czy tak naprawdę to był jego wybór? Marcelius był dorosły – a prawo do walki przeciwko wrogom zyskał w momencie, w którym ci brutalnie odebrali mu matkę; jeśli będzie chciał rzucić im się do gardeł, nie będzie w stanie go powstrzymać. Mógł mu jedynie w tym pomóc – i upewnić się, że nie pozostanie wtedy bez wsparcia.
Patrzył na niego przez długą chwilę, wyraźnie się wahając, jakby jeszcze prowadząc wewnętrzną walkę, choć skazana już była na porażkę; przyjaciel nawet nie spojrzał na pergamin, leżał odrzucony gdzieś w czeluściach szuflady, a może walał się po podłodze – nie miało to znaczenia. – To nie wróci jej życia, M-m-marceli – powiedział najpierw, odsuwając dłonie od twarzy i spoglądając na niego poważnie. Zdawał sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć brutalnie, ale nie chciał, żeby zapędził się w ten kozi róg, w którym on sam kiedyś się znalazł, a dzisiaj wiedział już, że nie był w stanie odszukać tam ukojenia – jedynie palące poczucie niesprawiedliwości. – To nie jest też coś, to t-t-ty musisz naprawić. Ani twoja mama, to nie jest jej wina. – To, że po niekończącej się agonii wreszcie pozwoliła wydrzeć sobie z gardła te strzępki informacji. Warte tyle, ile jej życie – przynajmniej dla nich. – On i tak by się jakoś tego d-do-dowiedział. – Drążyłby, szukał; zapewne zabiłby więcej osób, byle tylko dostać to, czego chciał. – Ale jeśli chcesz p-p-pomóc… – Kiwnął mu głową. Wciąż nie wiedział, czy nie popełnia błędu, ale nie miał zamiaru się już wycofać. Zresztą – nie umknęło mu, że przyjaciel sprytnie nie wymówił na głos nazwy ulicy.
Chwycił za różdżkę, po czym machnął nią w kierunku bałaganu, który sam zrobił, chcąc chociaż częściowo go uprzątnąć. Jego mama potrafiła jednym zaklęciem sprawić, że koszule i skarpetki same składały się w szufladzie, jemu poszło średnio – szpargały zwyczajnie przesunęły się bliżej w stronę ściany – ale póki co tyle musiało wystarczyć; najważniejsze, by nikt – a zwłaszcza Amelia – się na tym nie zabił. – Chodź. Weźmiemy moją m-m-miotłę – powiedział, wskazując w stronę drzwi. Egzemplarz, który otrzymał w prezencie od Hannah, był znacznie szybszy niż zwyczajne modele; nie miał co prawda zamiaru lecieć na niej aż ze Szkocji, ale nie mogli teleportować się do samego Londynu – a powietrzem łatwiej dotrą do granic miasta niż piechotą. – Opowiesz mi o wszystkim po drodze do p-p-portalu – dodał, wychodząc na zewnątrz i szybkim krokiem kierując się w tamtą stronę. Nie sprawdzał, czy Marcelius za nim nadąża – wiedział, że tak. – Ten adres – wiesz, czy to k-k-kamienica? Dom? Które piętro? – Musiał pomyśleć – jak najlepiej się tam dostać, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, aktywować pułapek, wystraszyć mieszkańców; jeśli wciąż żyli i się ukrywali, to z pewnością byli szczególnie wyczuleni na każdą próbę wtargnięcia do ich kryjówki. – W której części m-m-miasta? – pytał dalej, zastanawiając się już, którego z niestrzeżonych przejść do stolicy powinni użyć. A gdy o nich myślał – o potencjalnych drogach wejścia, ale i wyjścia, jeszcze jedna myśl uderzyła go w tył czaszki. Zatrzymał się gwałtownie, żeby spojrzeć w stronę Marcela. – Jeszcze jedno. Jesteś w stanie mi obiecać, że jeśli p-p-powiem ci, że masz uciekać, to to zrobisz? – zapytał. Nie żartował, nie miał zamiaru pociągnąć go za sobą do więziennej celi, jeśli sytuacja wymknęłaby się spod kontroli; i tak miał na sumieniu już zbyt wiele.
| to chyba zt, i lecimy do Londynu?
(o tu)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Część kuchenna
Szybka odpowiedź