Salon
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
zdjęcie jeszcze będzie nanana
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| końcówka listopada?
Wernisaż przyniósł ze sobą dużo pozytywnych konsekwencji. Lyra otrzymywała teraz znacznie więcej zleceń niż do tej pory (i nadal jeszcze nie wygrzebała się ze wszystkich) i w dodatku od niedawna posiadała własną wymarzoną pracownię malarską w całkiem przyjemnym miejscu pod Londynem. Była taka szczęśliwa z danej jej szansy, dzięki której mogła w tak młodym wieku zaliczyć udany debiut artystyczny, i to w galerii cieszącej się takim poważaniem wśród towarzystwa.
W życiu poza malarstwem także układało się ostatnimi czasy nadzwyczaj dobrze, choć nadal z wiadomych względów unikała ulicy Pokątnej. Złe sny wydawały się jakby tracić na sile, i nawet perspektywa mającego się odbyć już za kilka miesięcy ślubu z Glaucusem nie potrafiła całkowicie zmącić jej ostatnio tak dobrego nastroju.
Tak samo, jak zlecenie otrzymane od narzeczonego Eilis – niejakiego Samaela Avery’ego, który do tej pory, ilekroć widziała go na organizowanym przez niego balu, czy na wernisażu, budził w niej niepewność i lekkie ukłucia niepokoju, przytłaczał swoim poczuciem wyższości i znaczną pewnością siebie, która dla prostolinijnej, niepewnej siebie Lyry była czymś obcym, niemalże niepojętym. Swoje uczucia jednak uważała za irracjonalne, nie pamiętając tego, co jej zrobił i nie wiedząc, jak zinterpretować te dziwne odczucia, które towarzyszyły jej, gdy po balu spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Zrzuciła to jednak na karb złego samopoczucia; w końcu nie czuła się wtedy dobrze, było jej duszno, gorąco, niedługo później zasłabła i została zabrana przez narzeczonego do jego mieszkania. Och, gdyby wiedziała, że tak naprawdę to Avery był powodem tego stanu! Niestety, postrzegała sytuację zupełnie na odwrót, pewna, że to zły stan przyczynił się do tego, że tak dziwnie czuła się w towarzystwie tego mężczyzny nawet później, jakby zakłopotana tamtym niezbyt fortunnym spotkaniem w korytarzu.
Właśnie przez te emocje wahała się nad tym bardziej niż nad innymi zleceniami. Ale ostatecznie, przecież to był narzeczony Eilis, jej przyjaciółki. Skoro ona uważała propozycję Avery’ego za wspaniałomyślną, niby czego mogłaby się obawiać Lyra? Przecież Eilis nie chciałaby jej zaszkodzić, ba, nie zgodziłaby się na zaręczyny z kimś naprawdę zdegenerowanym i zepsutym... Lyra ufała w jej zdrowy rozsądek, może nawet liczyła, że uda im się tam zobaczyć, kiedy starannie pakowała wszystkie potrzebne rzeczy i przygotowywała się do teleportacji do dworu Averych. Zresztą, gdyby odmówiła, to nie byłoby mile widziane. Avery był wpływowy i w dodatku blisko spokrewniony z właścicielką galerii, jawna odmowa przyjęcia tego zlecenia mogłaby zostać odebrana jako afront z jej strony i poważnie jej zaszkodzić. Tego nie chciała.
To będzie zlecenie jak każde inne, prawda? Taka myśl przyświecała jej, gdy zmaterializowała się na podwórzu, tym samym, które ukazało się jej oczom, kiedy ostatniego dnia października przybyła z Glaucusem na organizowany tutaj bal. Wtedy miała na sobie odpowiednią do okazji sukienkę, dziś była odziana w schludną spódniczkę, sweterek i płaszczyk, pod pachą dźwigała sztalugę, a w drugiej ręce – kasetkę z farbami, pędzlami i innymi niezbędnymi rzeczami. Splecione w warkocz rude włosy mieniły się lekko pod wpływem wątłych promieni listopadowego słońca przedzierającego się spomiędzy wełnistoszarych chmur, a trawa była jakby wyblakła i zroszona kropelkami regularnie siąpiącego ostatnimi czasy deszczu. Niedługo zapewne nadejdzie pierwszy śnieg.
Ruszyła ścieżką w stronę okazałej posiadłości, a gdy została do niej wpuszczona, znowu poczuła ten zimny dreszcz rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa, dziwne, ulotne wrażenie deja vu, które jednak powiązała z dniem balu, pamiętając, jak wtedy rozglądała się po okazałych wnętrzach, jak lustrowała wzrokiem sylwetki przystrojonych w wymyślne szaty czarodziejów. Bo przecież, nie licząc tego wydarzenia, nigdy tu nie była, prawda?
Kiedy dostrzegła sylwetkę Avery’ego, powitała go uprzejmie, starając się nie jąkać. Jej pewność siebie jeszcze bardziej zmalała na jego widok.
- Lordzie Avery – zaczęła, nieznacznie opuszczając wzrok. – Z dużą przyjemnością wykonam dla pana portret, tak, jak obiecałam w galerii. Proszę przedstawić mi swoje oczekiwania, a postaram się jak najdokładniej im sprostać.
Czekała, poprawiając wciąż kurczowo ściskaną sztalugę, by ta nie wyślizgnęła się na podłogę i nie narobiła hałasu. Lub co gorsza, nie uszkodziła się. Choć w tej sytuacji chyba gorsze byłoby pokazanie się Avery’emu jako niezdara.
Wernisaż przyniósł ze sobą dużo pozytywnych konsekwencji. Lyra otrzymywała teraz znacznie więcej zleceń niż do tej pory (i nadal jeszcze nie wygrzebała się ze wszystkich) i w dodatku od niedawna posiadała własną wymarzoną pracownię malarską w całkiem przyjemnym miejscu pod Londynem. Była taka szczęśliwa z danej jej szansy, dzięki której mogła w tak młodym wieku zaliczyć udany debiut artystyczny, i to w galerii cieszącej się takim poważaniem wśród towarzystwa.
W życiu poza malarstwem także układało się ostatnimi czasy nadzwyczaj dobrze, choć nadal z wiadomych względów unikała ulicy Pokątnej. Złe sny wydawały się jakby tracić na sile, i nawet perspektywa mającego się odbyć już za kilka miesięcy ślubu z Glaucusem nie potrafiła całkowicie zmącić jej ostatnio tak dobrego nastroju.
Tak samo, jak zlecenie otrzymane od narzeczonego Eilis – niejakiego Samaela Avery’ego, który do tej pory, ilekroć widziała go na organizowanym przez niego balu, czy na wernisażu, budził w niej niepewność i lekkie ukłucia niepokoju, przytłaczał swoim poczuciem wyższości i znaczną pewnością siebie, która dla prostolinijnej, niepewnej siebie Lyry była czymś obcym, niemalże niepojętym. Swoje uczucia jednak uważała za irracjonalne, nie pamiętając tego, co jej zrobił i nie wiedząc, jak zinterpretować te dziwne odczucia, które towarzyszyły jej, gdy po balu spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Zrzuciła to jednak na karb złego samopoczucia; w końcu nie czuła się wtedy dobrze, było jej duszno, gorąco, niedługo później zasłabła i została zabrana przez narzeczonego do jego mieszkania. Och, gdyby wiedziała, że tak naprawdę to Avery był powodem tego stanu! Niestety, postrzegała sytuację zupełnie na odwrót, pewna, że to zły stan przyczynił się do tego, że tak dziwnie czuła się w towarzystwie tego mężczyzny nawet później, jakby zakłopotana tamtym niezbyt fortunnym spotkaniem w korytarzu.
Właśnie przez te emocje wahała się nad tym bardziej niż nad innymi zleceniami. Ale ostatecznie, przecież to był narzeczony Eilis, jej przyjaciółki. Skoro ona uważała propozycję Avery’ego za wspaniałomyślną, niby czego mogłaby się obawiać Lyra? Przecież Eilis nie chciałaby jej zaszkodzić, ba, nie zgodziłaby się na zaręczyny z kimś naprawdę zdegenerowanym i zepsutym... Lyra ufała w jej zdrowy rozsądek, może nawet liczyła, że uda im się tam zobaczyć, kiedy starannie pakowała wszystkie potrzebne rzeczy i przygotowywała się do teleportacji do dworu Averych. Zresztą, gdyby odmówiła, to nie byłoby mile widziane. Avery był wpływowy i w dodatku blisko spokrewniony z właścicielką galerii, jawna odmowa przyjęcia tego zlecenia mogłaby zostać odebrana jako afront z jej strony i poważnie jej zaszkodzić. Tego nie chciała.
To będzie zlecenie jak każde inne, prawda? Taka myśl przyświecała jej, gdy zmaterializowała się na podwórzu, tym samym, które ukazało się jej oczom, kiedy ostatniego dnia października przybyła z Glaucusem na organizowany tutaj bal. Wtedy miała na sobie odpowiednią do okazji sukienkę, dziś była odziana w schludną spódniczkę, sweterek i płaszczyk, pod pachą dźwigała sztalugę, a w drugiej ręce – kasetkę z farbami, pędzlami i innymi niezbędnymi rzeczami. Splecione w warkocz rude włosy mieniły się lekko pod wpływem wątłych promieni listopadowego słońca przedzierającego się spomiędzy wełnistoszarych chmur, a trawa była jakby wyblakła i zroszona kropelkami regularnie siąpiącego ostatnimi czasy deszczu. Niedługo zapewne nadejdzie pierwszy śnieg.
Ruszyła ścieżką w stronę okazałej posiadłości, a gdy została do niej wpuszczona, znowu poczuła ten zimny dreszcz rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa, dziwne, ulotne wrażenie deja vu, które jednak powiązała z dniem balu, pamiętając, jak wtedy rozglądała się po okazałych wnętrzach, jak lustrowała wzrokiem sylwetki przystrojonych w wymyślne szaty czarodziejów. Bo przecież, nie licząc tego wydarzenia, nigdy tu nie była, prawda?
Kiedy dostrzegła sylwetkę Avery’ego, powitała go uprzejmie, starając się nie jąkać. Jej pewność siebie jeszcze bardziej zmalała na jego widok.
- Lordzie Avery – zaczęła, nieznacznie opuszczając wzrok. – Z dużą przyjemnością wykonam dla pana portret, tak, jak obiecałam w galerii. Proszę przedstawić mi swoje oczekiwania, a postaram się jak najdokładniej im sprostać.
Czekała, poprawiając wciąż kurczowo ściskaną sztalugę, by ta nie wyślizgnęła się na podłogę i nie narobiła hałasu. Lub co gorsza, nie uszkodziła się. Choć w tej sytuacji chyba gorsze byłoby pokazanie się Avery’emu jako niezdara.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Dni pędziły naprzód wręcz szaleńczo, po wernisażu przybierając zaś prędkość zawrotnie oszałamiającą. Avery wiedział, iż każda mijająca godzina nieubłaganie zbliża go do dnia ślubu, który jednocześnie pragnął odwlekać w nieskończoność, jak i wziąć choćby i w tej chwili. Przyjął go już jako kwestię nieuchronną, jednakowoż nadal zmagał się z myślami o tym, jaki finał przyniesie i co takiego się wydarzy – między nim a Laidan. Domniemany powrót ojca wciąż spędzał mu sen z powiek, a jego obietnica – musiał jej dotrzymać – nie pozwalała na zlekceważenie jego wciąż fantomowej obecności, unoszącej się nad wszystkim, co czynił dziwnym, niespokojnym widmem obrazu Marcolfa Averyy’ego powracającego do świata żywych. Kumulacja rozterek nie sprzyjała absolutnie niczemu i nawet przebywając wśród swoich pacjentów i słuchając potępieńczych wrzasków wariatów wleczonych za włosy do izolatki, Samael nie potrafił się zrelaksować i oderwać od własnych problemów. Uparte myśli nieprzerwanie krążyły w jego głowie a skumulowane z natręctwem pielęgniarek, odbijało się jedynie przykrą i uciążliwą migreną. Gdy popadał w apatyczny nastrój, melancholia znaczyła się w całej jego postaci i po powrocie do domu, spokojnego dworku w Shropshire nawet nie marzył, by znaleźć się w ciepłych objęciach Laidan, ponieważ czuł się zbyt oklapnięty i nieco przeżarty, jakby piętno doświadczeń właśnie zaczęło się na nim odciskać.
Posyłając po młodziutką malarkę miał nadzieję odzyskać choć odrobinę energii, zażyć rozrywki, niemal jak podczas oglądania teatralnej sztuki. Lepiej; przed nim rozegra się przedstawienie na żywo, a w dodatku i m p r o w i z o w a n e, a ponoć ta umiejętność była wśród aktorów szczególnie ceniona. Lyra jednakowoż nie wymyślała swych kwestii na bieżąco – już raz przecież postawił ją w sytuacji identycznej, zakończonej jego ostatnim aktem łaski i umyciem sobie rąk od odpowiedzialności za pozostawioną w szoku dziewczynę. Która również i dziś miała go zadowolić swoimi niezdarnymi podrygami oraz drżeniem stymulowanej pamięci, delikatnie pieszczonej wspomnieniami, które nie mogły się przedostać zza żelaznej kurtyny, pieczołowicie spuszczonej nań przez Samaela. Avery poczuł, jak powoli wraca mu energia a w żyłach na powrót zaczyna krążyć krew, tętniąc mocno w uszach i domagając się swojej uczty. Pięknego widowiska najgorszych emocji; słaniania się na nogach i mdlenia od nadmiaru bodźców. Jeszcze nie zadecydował, czy namalowanie portretu stanie się finałem wizyty panny Weasley czy może pod wpływem nagłego kaprysu zdecyduje się przygotować dla niej niespodziankę? Osoba Garretta przestała niepokoić Avery’ego, okazał się zaskakująco bierny i dotychczas nie udało mu się nawet nabrać cienia podejrzeń, kto stał za namieszaniem w głowie jego małej siostrzyczce… Samael miał wolne ręce i chyba wręcz powinien to wykorzystać; bezczynność źle na niego działała. Jednakowoż nie dopuszczał się żadnej nieprawidłowości, czekając wraz z Julie w salonie na przybycie panny Weasly. Bawił się z małą na dywanie – wzór troskliwego ojca – i dopiero, kiedy skrzat domowy zaanonsował gościa (arystokratkę od siedmiu boleści, przychodzącą do obcych jak na wyrobek), powstał pośpiesznie, śpiesząc by przywitać ją z należnymi honorami. Zgoła innymi od tych, jakich doświadczyła od niego cztery miesiące temu.
-Panno Weasley – przywitał ją, nie wyobrażając sobie, by mógł tę biedaczkę tytułować lady. Darował sobie również kurtuazyjne muśnięcie ustami wierzchu jej dłoni, przyszła do niego, żeby pracować, więc Samael podtrzymywał oficjalny charakter spotkania. Z najwyższym rozbawieniem – moja córka, Julienne – przedstawił dziewczynkę, która trzymając go za rękę, starał się za nim schować, aby Lyra nie mogła jej dostrzec (wyczuła złą krew, był z niej taki dumny), po czym zaczął strofować Węgiełka, iż nie odebrał z rąk panny Weasley ciężkiej sztalugi. Gdy skrzat już się pokajał i zatroszczył się o malarskie przybory Lyry, Samael odprawił go bezceremonialnym machnięciem ręki, zwracając swą uwagę ponownie na oblicze młodego dziewczęcia.
-Chciałbym, aby panienka namalował mnie wraz z córeczką – rzekł, modyfikując nieco życzenie, jakie wyraził na wystawie – Julienne jednak nie będzie mogła pozować zbyt długo, więc musi panienka się bardzo postarać – dodał, niemalże serdecznie. Powtarzając prawie słowo w słowo swoją kwestię wygłoszona w lipcu.
Posyłając po młodziutką malarkę miał nadzieję odzyskać choć odrobinę energii, zażyć rozrywki, niemal jak podczas oglądania teatralnej sztuki. Lepiej; przed nim rozegra się przedstawienie na żywo, a w dodatku i m p r o w i z o w a n e, a ponoć ta umiejętność była wśród aktorów szczególnie ceniona. Lyra jednakowoż nie wymyślała swych kwestii na bieżąco – już raz przecież postawił ją w sytuacji identycznej, zakończonej jego ostatnim aktem łaski i umyciem sobie rąk od odpowiedzialności za pozostawioną w szoku dziewczynę. Która również i dziś miała go zadowolić swoimi niezdarnymi podrygami oraz drżeniem stymulowanej pamięci, delikatnie pieszczonej wspomnieniami, które nie mogły się przedostać zza żelaznej kurtyny, pieczołowicie spuszczonej nań przez Samaela. Avery poczuł, jak powoli wraca mu energia a w żyłach na powrót zaczyna krążyć krew, tętniąc mocno w uszach i domagając się swojej uczty. Pięknego widowiska najgorszych emocji; słaniania się na nogach i mdlenia od nadmiaru bodźców. Jeszcze nie zadecydował, czy namalowanie portretu stanie się finałem wizyty panny Weasley czy może pod wpływem nagłego kaprysu zdecyduje się przygotować dla niej niespodziankę? Osoba Garretta przestała niepokoić Avery’ego, okazał się zaskakująco bierny i dotychczas nie udało mu się nawet nabrać cienia podejrzeń, kto stał za namieszaniem w głowie jego małej siostrzyczce… Samael miał wolne ręce i chyba wręcz powinien to wykorzystać; bezczynność źle na niego działała. Jednakowoż nie dopuszczał się żadnej nieprawidłowości, czekając wraz z Julie w salonie na przybycie panny Weasly. Bawił się z małą na dywanie – wzór troskliwego ojca – i dopiero, kiedy skrzat domowy zaanonsował gościa (arystokratkę od siedmiu boleści, przychodzącą do obcych jak na wyrobek), powstał pośpiesznie, śpiesząc by przywitać ją z należnymi honorami. Zgoła innymi od tych, jakich doświadczyła od niego cztery miesiące temu.
-Panno Weasley – przywitał ją, nie wyobrażając sobie, by mógł tę biedaczkę tytułować lady. Darował sobie również kurtuazyjne muśnięcie ustami wierzchu jej dłoni, przyszła do niego, żeby pracować, więc Samael podtrzymywał oficjalny charakter spotkania. Z najwyższym rozbawieniem – moja córka, Julienne – przedstawił dziewczynkę, która trzymając go za rękę, starał się za nim schować, aby Lyra nie mogła jej dostrzec (wyczuła złą krew, był z niej taki dumny), po czym zaczął strofować Węgiełka, iż nie odebrał z rąk panny Weasley ciężkiej sztalugi. Gdy skrzat już się pokajał i zatroszczył się o malarskie przybory Lyry, Samael odprawił go bezceremonialnym machnięciem ręki, zwracając swą uwagę ponownie na oblicze młodego dziewczęcia.
-Chciałbym, aby panienka namalował mnie wraz z córeczką – rzekł, modyfikując nieco życzenie, jakie wyraził na wystawie – Julienne jednak nie będzie mogła pozować zbyt długo, więc musi panienka się bardzo postarać – dodał, niemalże serdecznie. Powtarzając prawie słowo w słowo swoją kwestię wygłoszona w lipcu.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wciąż rozglądała się uważnie po okazałych wnętrzach. W samym holu Averych zapewne zmieściłoby się całe mieszkanie jej brata. Nic więc dziwnego, że wnętrza posiadłości starych rodów zawsze budziły w niej niepewność, podziw, ale i niekiedy swego rodzaju zazdrość, że ona nie mogła tego nigdy zaznać, że nie narodziła się w czasach, kiedy jej ród nie był jeszcze traktowany jako ten zubożały, gorszy od pozostałych. Cóż poradzić, że jej przodkowie zaprzepaścili szanse na lepszą przyszłość jej rodziny, że już na starcie miała mniejsze szanse, żeby się rozwijać, gdyż nawet nie było jej stać na prawdziwą naukę malarstwa?
Czy sam talent wystarczy, by sprostać temu, co przyniósł ze sobą pierwszy debiut? Okaże się, tak samo jak to, czy kiedykolwiek zdoła zerwać z krzywdzącą etykietką biednej Weasleyówny.
Salon jeszcze silniej zaatakował ją wrażeniem deja vu. Niemal całkowitą pewnością, że już go kiedyś widziała. Tylko w jaki sposób, skoro podczas balu widziała jedynie salę balową oraz parę przyległych korytarzy, które przemierzyła z Glaucusem? A może po prostu przywołał wspomnienia innego salonu w innym dworze któregoś z wcześniejszych klientów? Nie była to przecież jedyna posiadłość, którą odwiedziła w ciągu ostatnich miesięcy, wszystkie salony łączyła duża ilość obrazów, zdobień i drogocennych antyków. Przez jej umysł przesuwały się wspomnienia różnych miejsc, próbowała dopasować ten widok do konkretnej sytuacji, ale nie potrafiła. Niemniej jednak, nadal nie potrafiła uwolnić się od pewności, że tu była i właśnie to wnętrze majaczyło gdzieś na samym skraju jej umysłu. Jednak nic nie powiedziała, nie chcąc, by Avery wziął ją za dziwaczkę.
Nie pamiętała jednak, że to właśnie na tej posadzce miotała się, oślepiona i bezradna, nie mogąc zaczerpnąć oddechu, że w dywan, po którym teraz stąpała, wsiąkały kropelki jej własnej krwi. Że to właśnie wizyta w tym miejscu zapoczątkowała serię mglistych koszmarów i innych późniejszych komplikacji. W podświadomości jednak musiało coś utkwić, coś, co sprawiało, że jej policzki pobladły pod piegami, a dłonie zaczęły drżeć, gdy tylko przekroczyła próg pomieszczenia i obrzuciła wnętrze bystrym spojrzeniem. Gdyby nie to, że skrzat wcześniej odebrał od niej przybory, pewnie by coś upuściła.
Potarła niespokojnie dłonie, zerkając w kierunku Avery’ego i chowającej się za nim małej dziewczynki, wyraźnie onieśmielonej pojawieniem się w pomieszczeniu obcej osoby. Nie dopatrzyła się w tym jednak niczego podejrzanego, sama w dzieciństwie również ośmielała się dopiero po pewnym czasie. Skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego słowa, choć z powodu tego natłoku emocji i wrażeń ich sens dotarł do niej z lekkim opóźnieniem.
- Oczywiście – powiedziała, tak jak kilka miesięcy temu, jednak oczywiście nie wiedziała o tym. Jej głos zabrzmiał cicho, lekko drżał, więc odchrząknęła, nadal pilnując się, by nie zacząć się jąkać. – Postaram się wykonać najważniejsze czynności jak najszybciej, żeby nie narażać pańskiej córki na dodatkowy stres podczas pozowania, wiem, że nie należy ono do szczególnie przyjemnych.
Rozstawiła sztalugę, drżącymi dłońmi rozwinęła pokrowiec z pędzlami. Wszystkie tkwiły na swoim miejscu, ale żeby odwlec nieco spojrzenie na Avery’ego, udała jeszcze, że dokładnie je przelicza. Jej opuszki delikatnie muskały czyste włosie, gotowe do tego, by zanurzać je w farbie.
To zdumiewające, że nawet teraz ciągle towarzyszyło jej to poczucie, że już kiedyś znajdowała się w identycznej sytuacji, ale z drugiej strony, jako malarka regularnie wykonująca portrety na zamówienie, chyba mogła czuć pewną powtarzalność wykonywanych czynności.
- Może zasiądzie pan z dzieckiem na kanapie lub w fotelu? To z pewnością będzie wygodniejsze miejsce, malowanie i tak może mi zająć kilka godzin – zasugerowała delikatnie, wciąż nie patrząc mężczyźnie w oczy, teraz zajmując się słoiczkami z farbą. Jej ręce znowu zaczęły drżeć, jeden z nich wysunął się spomiędzy jej palców i uderzył o podłogę. Był zakręcony, więc farba na szczęście się nie rozlała. Jej policzki pokryły się rumieńcem, pochyliła się i szybko podniosła słoiczek. Liczyła jednak, że gdy zacznie malować, te dziwne odczucia odejdą w cień, nie mogła pozwolić sobie na chwile słabości, nie teraz, gdy czekało ją tak ważne zlecenie. Musiała zignorować niepokojące podszepty, skupić się przede wszystkim na swoim zadaniu.
Czy sam talent wystarczy, by sprostać temu, co przyniósł ze sobą pierwszy debiut? Okaże się, tak samo jak to, czy kiedykolwiek zdoła zerwać z krzywdzącą etykietką biednej Weasleyówny.
Salon jeszcze silniej zaatakował ją wrażeniem deja vu. Niemal całkowitą pewnością, że już go kiedyś widziała. Tylko w jaki sposób, skoro podczas balu widziała jedynie salę balową oraz parę przyległych korytarzy, które przemierzyła z Glaucusem? A może po prostu przywołał wspomnienia innego salonu w innym dworze któregoś z wcześniejszych klientów? Nie była to przecież jedyna posiadłość, którą odwiedziła w ciągu ostatnich miesięcy, wszystkie salony łączyła duża ilość obrazów, zdobień i drogocennych antyków. Przez jej umysł przesuwały się wspomnienia różnych miejsc, próbowała dopasować ten widok do konkretnej sytuacji, ale nie potrafiła. Niemniej jednak, nadal nie potrafiła uwolnić się od pewności, że tu była i właśnie to wnętrze majaczyło gdzieś na samym skraju jej umysłu. Jednak nic nie powiedziała, nie chcąc, by Avery wziął ją za dziwaczkę.
Nie pamiętała jednak, że to właśnie na tej posadzce miotała się, oślepiona i bezradna, nie mogąc zaczerpnąć oddechu, że w dywan, po którym teraz stąpała, wsiąkały kropelki jej własnej krwi. Że to właśnie wizyta w tym miejscu zapoczątkowała serię mglistych koszmarów i innych późniejszych komplikacji. W podświadomości jednak musiało coś utkwić, coś, co sprawiało, że jej policzki pobladły pod piegami, a dłonie zaczęły drżeć, gdy tylko przekroczyła próg pomieszczenia i obrzuciła wnętrze bystrym spojrzeniem. Gdyby nie to, że skrzat wcześniej odebrał od niej przybory, pewnie by coś upuściła.
Potarła niespokojnie dłonie, zerkając w kierunku Avery’ego i chowającej się za nim małej dziewczynki, wyraźnie onieśmielonej pojawieniem się w pomieszczeniu obcej osoby. Nie dopatrzyła się w tym jednak niczego podejrzanego, sama w dzieciństwie również ośmielała się dopiero po pewnym czasie. Skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego słowa, choć z powodu tego natłoku emocji i wrażeń ich sens dotarł do niej z lekkim opóźnieniem.
- Oczywiście – powiedziała, tak jak kilka miesięcy temu, jednak oczywiście nie wiedziała o tym. Jej głos zabrzmiał cicho, lekko drżał, więc odchrząknęła, nadal pilnując się, by nie zacząć się jąkać. – Postaram się wykonać najważniejsze czynności jak najszybciej, żeby nie narażać pańskiej córki na dodatkowy stres podczas pozowania, wiem, że nie należy ono do szczególnie przyjemnych.
Rozstawiła sztalugę, drżącymi dłońmi rozwinęła pokrowiec z pędzlami. Wszystkie tkwiły na swoim miejscu, ale żeby odwlec nieco spojrzenie na Avery’ego, udała jeszcze, że dokładnie je przelicza. Jej opuszki delikatnie muskały czyste włosie, gotowe do tego, by zanurzać je w farbie.
To zdumiewające, że nawet teraz ciągle towarzyszyło jej to poczucie, że już kiedyś znajdowała się w identycznej sytuacji, ale z drugiej strony, jako malarka regularnie wykonująca portrety na zamówienie, chyba mogła czuć pewną powtarzalność wykonywanych czynności.
- Może zasiądzie pan z dzieckiem na kanapie lub w fotelu? To z pewnością będzie wygodniejsze miejsce, malowanie i tak może mi zająć kilka godzin – zasugerowała delikatnie, wciąż nie patrząc mężczyźnie w oczy, teraz zajmując się słoiczkami z farbą. Jej ręce znowu zaczęły drżeć, jeden z nich wysunął się spomiędzy jej palców i uderzył o podłogę. Był zakręcony, więc farba na szczęście się nie rozlała. Jej policzki pokryły się rumieńcem, pochyliła się i szybko podniosła słoiczek. Liczyła jednak, że gdy zacznie malować, te dziwne odczucia odejdą w cień, nie mogła pozwolić sobie na chwile słabości, nie teraz, gdy czekało ją tak ważne zlecenie. Musiała zignorować niepokojące podszepty, skupić się przede wszystkim na swoim zadaniu.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Musiał walczyć sam ze sobą, by już na progu nie wypruć z niej wnętrzności i wywlec na wierzch ciepłych, parujących trzewi, siłą wydartych z drobnego ciałka. Frustracja spowodowana odejściem Laidan, tym, że się go niemalże wyrzekła, wciąż gorała ostrym płomieniem i sprawiała, że Avery mógłby gołymi rękami kruszyć skały i przewracać rozłożyste, stare dęby, rosnące w parku otaczającym posiadłość. Czymże w porównaniu z wiekowymi drzewami i twardymi głazami była więc ta kruszynka, którą w swych mocnych dłoniach z łatwością złamałby na pół, jak suchą gałązkę, starł na proch i przemienił w kurz, osiadający na jego butach? I może… może rzeczywiście powinien tak postąpić a krew na rękach podziałałaby na niego jak rytuał oczyszczenia? Katharsis z niewinnej ofiary, ścierające z Samaela piętno niegodnego?
Kusiło go to ogromnie i prawie rozpromienił się na cudowną myśl dokończenia swego dzieła – nienawidził przecież zostawiać swych wytworów w udziale przypadkowi – i sam się sobie dziwił, że nie zacisnął jeszcze swych palców na jej delikatnym gardle. Powstrzymywał się jedynie ze względu na obecność Julienne; widmo kary i nieuchronnego Azkabanu w przypadku wykrycia zbrodni w obecnej sytuacji nie wzruszała go już wcale… Odszedł od niego sens jego życia i tylko mała Jill utrzymywała homeostazę Avery’ego w stanie umożliwiającym mu (prawie) normalne funkcjonowanie. Zarówno dziewczynka, jak i panna Weasley musiały pozostać cudownie nieświadome wielkiej bitwy, jaka toczyła się w głowie Samaela – mającej rozstrzygnąć losy naiwnej Lyry i postawić na szalę jej dalszy byt. Avery czuł nienasycenie, niemalże jak wampir pragnąc zatopić zęby w jej odsłoniętej szyi, rozerwać tętnice i wychłeptać z niej błękitną krew. Byłoby to marnym zadośćuczynieniem sobie za cierpienia, jakich doświadczał, lecz chwilowa rozrywka może oderwałaby go w końcu od ponurych wspomnień, kiedy raz za razem ponownie przeżywał moment załamania się swojego świata. Teraz miał sposobność oglądania go w kawałkach – ostrych odłamkach, kaleczących jego dłonie, gdy ponownie próbował ułożyć z nich pasującą całość. Nie chciał go takim widzieć, nie chciał więcej rozpaczać nad zdeformowanym i obrzydliwym chaosem, w jakim musiał uczyć się funkcjonować. Naiwnie wierzył, ze przelana krew odkupiłaby jego winę? Niosąc za sobą ułudę tego, co przychodziło mu z naturalnością i lekkością? Sadyzm nie był jednak lekiem na całe zło a w tym wypadku, Avery zdał sobie sprawę, iż tak naprawdę, nic mu już nie pomoże. Pragnienie Lyry oślepionej, bezwolnej, miotającej się przed nim ze strachu minęła mu bezpowrotnie, pozostawiając jedynie gorycz i złość. Objawiającą się w nieco szorstkim obejściu z dziewczyną; nie potrafił dłużej utrzymać na twarzy serdecznego grymasu, nie, gdy został boleśnie odrzucony przez jedyną kobietę, na jakiej mu kiedykolwiek zależało.
-Mam taką nadzieję – rzekł sucho, aczkolwiek nadal dość uprzejmie. Chwycił Julie za rękę i poprowadził do wygodnego fotela , sadzając ją sobie na kolana i szepcząc jej na ucho, by była grzeczna a dostanie od niego jakąś niespodziankę. Mała zwykle nie sprawiała problemów, lecz Samael instynktownie wyczuł, iż towarzystwo Lyry jej nie odpowiada i że gotowa zacząć stroić fochy, a nawet tarzać się po podłodze, by podkreślić swe niezadowolenie. Uspokajająco pogładził długie włoski Jill, samemu odnajdując w tym jakieś ukojenie. Pozwalające mu skoncentrować się wyłącznie na niej, na jej bezpieczeństwu i na jej wygodzie, kiedy małą rączką ściskała jego dłoń. Przestał przy tym zwracać całkowitą uwagę na malarkę, dopóki ta nie upuściła słoiczka z farbą, wywołując nagły hałas oraz cichy okrzyk strachu wydany przez Jill. Samael mocno przytulił dziewczynę, po czym spiorunował Lyrę wzrokiem, kompletnie nieczuły na jej wstyd, speszenie oraz rumieniec, barwiący zdradziecko jej piegowate policzki.
-Dobrze się panienka czuje? – spytał. Złośliwie, choć Weasleyówna winna wyczytać z jego tonu jedynie troskę. O to, czy zdoła się powstrzymać i czy jednak nie przetrąci jej karku.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra szczęśliwie nie była świadoma tego, co rozgrywało się teraz w umyśle Avery’ego ani tego, jak bardzo była zagrożona powtórką sytuacji z lipca... Której przecież nawet nie pamiętała, a doświadczanych przebłysków nie potrafiła powiązać z nikim ani niczym konkretnym. Po prostu były w jej głowie, co jakiś czas wzbudzone nieokreślonym czynnikiem. Teraz znowu się pojawiły, jednak Lyra uparcie nie chciała (lub nie potrafiła?) domyślić się roli czarodzieja w tym wszystkim. Jednak nawet bez tej przerażającej wiedzy o tym mężczyźnie i jego zamiarach czuła pewien bliżej nieokreślony niepokój za każdym razem, kiedy na niego spojrzała, oraz wrażenie, że to pomieszczenie z czymś jej się kojarzy i wcale nie była w nim pierwszy raz. Nawet zaczynając przygotowywać płótno, umykała przed nim wzrokiem, skupiając się raczej na małej dziewczynce czy na najbliższym otoczeniu. Gdyby nie ta nieprzyjemna aura, którą emanował mężczyzna, z pewnością mogłaby uznać widok ojca z córeczką na kolanach za całkiem uroczy i wdzięczny temat do malowania, tym bardziej, że sama przez większość życia tej ojcowskiej troski była pozbawiona. Jednocześnie zastanawiała się przelotnie, czy gdzieś tutaj jest Eilis. Chętnie spotkałaby się z przyjaciółką, w jej obecności zapewne byłoby jej raźniej. Ale nie miała takiej pewności, że ją zastanie; w końcu sama była w mieszkaniu swojego narzeczonego zaledwie raz.
Upuszczony przed chwilą słoiczek szybko podniosła, pesząc się, gdy usłyszała krzyk wystraszonej nagłym dźwiękiem dziewczynki oraz pytanie Avery’ego.
- Przepraszam – powiedziała, prostując się i odkładając przedmiot na swoje miejsce. – Ja... czuję się dobrze i jestem gotowa do dalszej pracy. Dziękuję za troskę.
Po chwili zaczęła malować. Kolejne minuty mijały w ciszy, mąconej jedynie cichym szelestem pędzla przesuwającego się po płótnie i nanoszącego na nie kolejne kolory i linie. To zlecenie jednak szło jej gorzej niż pozostałe. Stres i presja przekładały się na to, że nie potrafiła się należycie skupić. Wyjątkowo często musiała usuwać różdżką linie, które wyszły nie tak, jak powinny i jeszcze kilka razy niechcący upuściła coś na podłogę, choć wydawało jej się, że czuła przy tym ganiące spojrzenie mężczyzny, gdy tak pochylała się z rumieńcem na twarzy, trzęsącymi się nieznacznie dłońmi podnosząc upuszczony słoiczek czy pędzel.
Wbrew temu, co powiedziała wcześniej, nie czuła się w pełni dobrze. Może w ostatnich dniach rzeczywiście zbyt wiele się nadwyrężała z malowaniem i zaniedbywała odstępy czasowe między kolejnymi dawkami eliksirów? Starała się to ignorować i skupić przede wszystkim na swoim zadaniu (bo przecież po to tutaj była – żeby namalować portret i wypełnić zlecenie). Jednak po pewnym czasie, gdy miała już namalowaną ponad połowę obrazu, nagle odsunęła się od płótna, czując, że kolory zaczynały powoli wirować jej przed oczami, a pędzel w dłoni coraz silniej drżał.
- Potrzebuję chwili przerwy – powiedziała. Teraz dla odmiany znowu była bardzo blada i momentami czuła, że brakuje jej powietrza. Nie czekając na odpowiedź mężczyzny, podeszła szybko do najbliższego okna próbując je lekko uchylić; potrzebowała choć przez chwilę odetchnąć, by pozbyć się tego nieprzyjemnego ucisku i uczucia duszności, zazwyczaj poprzedzającego zasłabnięcie. Dokładnie tak samo czuła się po balu. Ale przecież nie mogła stracić przytomności tutaj, wykonując zlecenie dla tak wymagającego klienta, więc za wszelką cenę musiała utrzymać osłabione ciałko w ryzach i jak najszybciej dojść do ładu, by następnie wrócić do dokończenia obrazu... Po czym z ulgą mogłaby opuścić tę posiadłość i wrócić do siebie.
Upuszczony przed chwilą słoiczek szybko podniosła, pesząc się, gdy usłyszała krzyk wystraszonej nagłym dźwiękiem dziewczynki oraz pytanie Avery’ego.
- Przepraszam – powiedziała, prostując się i odkładając przedmiot na swoje miejsce. – Ja... czuję się dobrze i jestem gotowa do dalszej pracy. Dziękuję za troskę.
Po chwili zaczęła malować. Kolejne minuty mijały w ciszy, mąconej jedynie cichym szelestem pędzla przesuwającego się po płótnie i nanoszącego na nie kolejne kolory i linie. To zlecenie jednak szło jej gorzej niż pozostałe. Stres i presja przekładały się na to, że nie potrafiła się należycie skupić. Wyjątkowo często musiała usuwać różdżką linie, które wyszły nie tak, jak powinny i jeszcze kilka razy niechcący upuściła coś na podłogę, choć wydawało jej się, że czuła przy tym ganiące spojrzenie mężczyzny, gdy tak pochylała się z rumieńcem na twarzy, trzęsącymi się nieznacznie dłońmi podnosząc upuszczony słoiczek czy pędzel.
Wbrew temu, co powiedziała wcześniej, nie czuła się w pełni dobrze. Może w ostatnich dniach rzeczywiście zbyt wiele się nadwyrężała z malowaniem i zaniedbywała odstępy czasowe między kolejnymi dawkami eliksirów? Starała się to ignorować i skupić przede wszystkim na swoim zadaniu (bo przecież po to tutaj była – żeby namalować portret i wypełnić zlecenie). Jednak po pewnym czasie, gdy miała już namalowaną ponad połowę obrazu, nagle odsunęła się od płótna, czując, że kolory zaczynały powoli wirować jej przed oczami, a pędzel w dłoni coraz silniej drżał.
- Potrzebuję chwili przerwy – powiedziała. Teraz dla odmiany znowu była bardzo blada i momentami czuła, że brakuje jej powietrza. Nie czekając na odpowiedź mężczyzny, podeszła szybko do najbliższego okna próbując je lekko uchylić; potrzebowała choć przez chwilę odetchnąć, by pozbyć się tego nieprzyjemnego ucisku i uczucia duszności, zazwyczaj poprzedzającego zasłabnięcie. Dokładnie tak samo czuła się po balu. Ale przecież nie mogła stracić przytomności tutaj, wykonując zlecenie dla tak wymagającego klienta, więc za wszelką cenę musiała utrzymać osłabione ciałko w ryzach i jak najszybciej dojść do ładu, by następnie wrócić do dokończenia obrazu... Po czym z ulgą mogłaby opuścić tę posiadłość i wrócić do siebie.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Zazwyczaj nic nie przynosiło mu większej satysfakcji niż ów moment osaczenia ofiary. Kiedy ta jeszcze nie do końca zdawała sobie sprawy z tego, co się właściwie dzieje i jedynie przeczuwała niebezpieczeństwo. Było ono jednak zupełnie umowne i to on, drapieżnik decydował, czy stanie się realnym zagrożeniem, czy jedynie marą ze złych snów. Uwielbiał pławić się w niepewności, w drżeniu z bliżej nieokreślonego strachu, sycąc się śmieszną naiwnością każdego, kto wpadł w jego szpony. Mógł bawić się tak w nieskończoność, na przemian wypuszczając Lyrę ze swych kleszczy, to niemalże namiętnie jej do siebie zapędzając. Biedna dziewuszka, musiała pozostawać zupełnie nieświadoma gry, jaka toczyła się właśnie w tej chwili. Oraz tego, że pod wpływem szaleństwa Avery był zdolny dosłownie do wszystkiego.
Miał prawo do tej chwili rozrywki, do oderwania się od trapiących go problemów, do - chociażby - zamaskowania smutków, lecz nagle to wszystko wydało mu się tylko obrzydliwą farsą. Udawanym i zupełnie nieudanym spektaklem, ponieważ uświadamiał sobie (całkiem nieoczekiwanie), że postępuje wprost niedorzecznie. Nie mógł wszak nie myśleć o Laidan, a głupiutka próba rekompensaty strat na tej nieznającej życia panience zdała mu się wnet gorsząca. I zachciało mu się śmiać; w innych okolicznościach nie posiadałby najmniejszych skrupułów, teraz zaś prawie litował się nad swoją niedoszłą ofiarą. Avery już sam nie wiedział, co powinien zrobić: rozżalenie walczyło z wściekłością, irytacja ze stagnacją, marazm z miotającymi nim emocjami. Nie potrafił już tego rozgraniczyć i chyba jedynie Jill siedząca mu na kolanach utrzymywała go w stanie względnej równowagi psychicznej.
-Nie szkodzi - odparł krótko, myślami zupełnie odchodząc od nieszczęsnej malarki. Miała dużo szczęścia, przychodząc nie w porę. Rozważania czysto teoretyczne, niespełna dwa tygodnie minęły od feralnych urodzin (niech będą przeklęte); gdyby przyszła przed nimi - stałaby się jego zabawką - gdyby tuż po nich - niczemu nie winną ofiarą jego furii. Która powracała wraz z każdym dźwiękiem, wydawanym przez pojemniczki z farbami uderzającymi o podłogę. Samael już nie mógł wytrzymać, siedzenie w fotelu w bezruchu okazało się ponad jego siły, lecz zerwanie się z niego i unicestwienie dziewicy (był tego pewny) nie przyniosłoby mu spokoju. Tylko jasne, spokojne spojrzenie wielkich oczu Jill trzymało go w ryzach - jego córka rządziła nim, jak tylko chciała i Avery momentalnie się uspokajał, machinalnie gładząc ją po długich włosach. Skupiając się wyłącznie na niej, mógł odetchnąć, odnajdując w jej szlachetnych rysach Laidan. Tę, która go kochała.- Idź - szepnął, zwracając się w pierwszej kolejności do Julie, kiedy panienka Weasley (zarabiająca na chleb w podły sposób, niewiele różniący ją od ulicznej dziwki) bezczelnie przerwała swą pracę. Nie pytając a oznajmiając, co dla Avery'ego było nie do przyjęcia. W tej chwili było mu wszakże wszystko jedno; machnął ręką, jednocześnie łaskawie i lekceważąco. Również się dusił i niczego nie pragnął tak bardzo, by jak najprędzej się stąd wyniosła. Obawiał się, że nie poskromi w sobie wzbierającej w nim od dawna agresji i całkiem przypadkowo uszkodzi dziewczynę, co było przecież niewskazane. I nie przyniosłoby Samaelowi upragnionego katharsis.
przepraszam za takie opóźnienie
Miał prawo do tej chwili rozrywki, do oderwania się od trapiących go problemów, do - chociażby - zamaskowania smutków, lecz nagle to wszystko wydało mu się tylko obrzydliwą farsą. Udawanym i zupełnie nieudanym spektaklem, ponieważ uświadamiał sobie (całkiem nieoczekiwanie), że postępuje wprost niedorzecznie. Nie mógł wszak nie myśleć o Laidan, a głupiutka próba rekompensaty strat na tej nieznającej życia panience zdała mu się wnet gorsząca. I zachciało mu się śmiać; w innych okolicznościach nie posiadałby najmniejszych skrupułów, teraz zaś prawie litował się nad swoją niedoszłą ofiarą. Avery już sam nie wiedział, co powinien zrobić: rozżalenie walczyło z wściekłością, irytacja ze stagnacją, marazm z miotającymi nim emocjami. Nie potrafił już tego rozgraniczyć i chyba jedynie Jill siedząca mu na kolanach utrzymywała go w stanie względnej równowagi psychicznej.
-Nie szkodzi - odparł krótko, myślami zupełnie odchodząc od nieszczęsnej malarki. Miała dużo szczęścia, przychodząc nie w porę. Rozważania czysto teoretyczne, niespełna dwa tygodnie minęły od feralnych urodzin (niech będą przeklęte); gdyby przyszła przed nimi - stałaby się jego zabawką - gdyby tuż po nich - niczemu nie winną ofiarą jego furii. Która powracała wraz z każdym dźwiękiem, wydawanym przez pojemniczki z farbami uderzającymi o podłogę. Samael już nie mógł wytrzymać, siedzenie w fotelu w bezruchu okazało się ponad jego siły, lecz zerwanie się z niego i unicestwienie dziewicy (był tego pewny) nie przyniosłoby mu spokoju. Tylko jasne, spokojne spojrzenie wielkich oczu Jill trzymało go w ryzach - jego córka rządziła nim, jak tylko chciała i Avery momentalnie się uspokajał, machinalnie gładząc ją po długich włosach. Skupiając się wyłącznie na niej, mógł odetchnąć, odnajdując w jej szlachetnych rysach Laidan. Tę, która go kochała.- Idź - szepnął, zwracając się w pierwszej kolejności do Julie, kiedy panienka Weasley (zarabiająca na chleb w podły sposób, niewiele różniący ją od ulicznej dziwki) bezczelnie przerwała swą pracę. Nie pytając a oznajmiając, co dla Avery'ego było nie do przyjęcia. W tej chwili było mu wszakże wszystko jedno; machnął ręką, jednocześnie łaskawie i lekceważąco. Również się dusił i niczego nie pragnął tak bardzo, by jak najprędzej się stąd wyniosła. Obawiał się, że nie poskromi w sobie wzbierającej w nim od dawna agresji i całkiem przypadkowo uszkodzi dziewczynę, co było przecież niewskazane. I nie przyniosłoby Samaelowi upragnionego katharsis.
przepraszam za takie opóźnienie
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odwróciła się od sztalugi i krzywo porozstawianych słoiczków, które jeszcze chwilę temu chaotycznie przekładała. Droga do okna wydawała jej się dłużyć, głowa ciążyła, a przed oczami migotały niewyraźne mroczki. Nie lubiła tego stanu, naprawdę go nie znosiła, a ostatnimi czasy wcale nie był rzadkością, może rzeczywiście zbyt mało czasu poświęcała na odpoczynek w tym natłoku zajęć po wernisażu i nie mogło się to obyć bez szkody dla wcale nie tak doskonałego zdrowia. W tym momencie prawie nie zwracała uwagi na Avery’ego ani na jego córkę, którą po chwili odprawił, choć jakiś głosik w głowie przypominał, że powinna mieć na niego baczenie. Dziwne przeczucie ogarnęło ją natychmiast, kiedy tylko znalazła się odwrócona do niego tyłem, niemal czując wwiercające się w nią spojrzenie. Mówiło wyraźnie, że tego mężczyzny absolutnie nie należy lekceważyć.
Choć drżące dłonie ześlizgiwały się z chłodnej klamki, w końcu udało jej się nieznacznie uchylić zastałe okno, które z głośnym skrzypnięciem odsunęło się, wpuszczając do pomieszczenia powiew chłodnego, przesyconego listopadowym deszczem powietrza, które po chwili zaczęło przynosić jej pewną ulgę. Uczucie duszenia się jakby straciło na intensywności, jednak nadal było jej słabo.
Nieświadoma tego, co rozgrywało się w umyśle czarodzieja i tego, jakie niebezpieczeństwo mogło jej grozić (znacznie gorsze niż zasłabnięcie), usiadła przy oknie, nie bacząc na to, że powinna teraz przykładnie wypełniać swoje zlecenie, że jej przerwanie pracy i oddalenie się może zostać poczytane przez Avery’ego jako bezczelność i arogancja. Jej powieki opadły na moment, by po chwili znowu ociężale się unieść, zmuszała je do trzymania się w górze i skupienia się na detalach otoczenia. Milczała, nie chcąc niepokoić mężczyzny, wciąż pewna, że za chwilę dojdzie do siebie i wróci do pracy. Zaczęła liczyć ornamenty na tapecie na pobliskiej ścianie, by utrzymać się w rzeczywistości, ale powieki były tak ciężkie, ciemność tak zapraszająca... W końcu, mimo nierównej walki i pragnienia ukrycia swojego stanu przed mężczyzną, musiała ulec.
Tylko na chwilę, powiedziała sobie w myślach. I nawet nie zauważyła, kiedy odpłynęła, nie osuwając się jednak bezwładnie na ziemię, bo jej ciałko przechyliło się w stronę rozszczelnionego okna i oparło się o nie.
Zdecydowanie nie najlepszy dzień wybrała sobie na to zlecenie, przynajmniej ona mogła tak myśleć, nie wiedząc, że to po prostu samo znalezienie się w tym miejscu i z tym czarodziejem mogło wywołać niejasne przebłyski niepokoju i w taki sposób wpłynąć na jej samopoczucie.
Choć drżące dłonie ześlizgiwały się z chłodnej klamki, w końcu udało jej się nieznacznie uchylić zastałe okno, które z głośnym skrzypnięciem odsunęło się, wpuszczając do pomieszczenia powiew chłodnego, przesyconego listopadowym deszczem powietrza, które po chwili zaczęło przynosić jej pewną ulgę. Uczucie duszenia się jakby straciło na intensywności, jednak nadal było jej słabo.
Nieświadoma tego, co rozgrywało się w umyśle czarodzieja i tego, jakie niebezpieczeństwo mogło jej grozić (znacznie gorsze niż zasłabnięcie), usiadła przy oknie, nie bacząc na to, że powinna teraz przykładnie wypełniać swoje zlecenie, że jej przerwanie pracy i oddalenie się może zostać poczytane przez Avery’ego jako bezczelność i arogancja. Jej powieki opadły na moment, by po chwili znowu ociężale się unieść, zmuszała je do trzymania się w górze i skupienia się na detalach otoczenia. Milczała, nie chcąc niepokoić mężczyzny, wciąż pewna, że za chwilę dojdzie do siebie i wróci do pracy. Zaczęła liczyć ornamenty na tapecie na pobliskiej ścianie, by utrzymać się w rzeczywistości, ale powieki były tak ciężkie, ciemność tak zapraszająca... W końcu, mimo nierównej walki i pragnienia ukrycia swojego stanu przed mężczyzną, musiała ulec.
Tylko na chwilę, powiedziała sobie w myślach. I nawet nie zauważyła, kiedy odpłynęła, nie osuwając się jednak bezwładnie na ziemię, bo jej ciałko przechyliło się w stronę rozszczelnionego okna i oparło się o nie.
Zdecydowanie nie najlepszy dzień wybrała sobie na to zlecenie, przynajmniej ona mogła tak myśleć, nie wiedząc, że to po prostu samo znalezienie się w tym miejscu i z tym czarodziejem mogło wywołać niejasne przebłyski niepokoju i w taki sposób wpłynąć na jej samopoczucie.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Powinien natychmiast wyrzucić ją ze swego domu, póki zachowywał jeszcze trzeźwość umysłu właściwą sobie w niemalże każdej sytuacji. Poza tymi ekstremalnymi, kiedy nie potrafił panować nad swoimi emocjami, czego nienawidził i przez co bywał wówczas jeszcze bardziej nieprzewidywalny. Panna Weasely jednak nadal panoszyła się w jego salonie, nadal irytująco powoli nachylała się nad sztalugą, nadal niezdarnie mieszała farby na drewnianej palecie. Na szczęście prawie całkiem stracił nią zainteresowanie, bo kimże ona była, by wzbudzać w Samaelu uczucia wyższe i piękniejsze od ambiwalencji? Jeszcze niedawno, owszem, Avery czułby się rad, rozkoszując się drżącym ze strachu dziewczęcym ciałkiem, lecz teraz... Wszystko straciło kolory, więc nawet otworzenie jej żył i tętnic i zanurzenie się w strumieniu gorącej krwi nie mogłoby go uradować.
Przyglądał się jej pustym wzrokiem, po chwili przenosząc spojrzenie za nią - w okno, jakby chciał przez nie dostrzec grube mury zamku Ludlow. Kiedyś tak właśnie wypatrywał Lai z okna, dziś pozostały mu już tylko wspomnienia i zakurzone fotografie. Wcześniej ich nie potrzebował, miał ją przecież na co dzień - obecnie nie mógł nawet zachwycić się jej pięknym profilem. Avery wciąż jednak nosił ją w sercu - zarówno metaforycznie, myśląc o niej nieustannie - jak i dosłownie, w kieszeni na piersi przechowując ich wspólną fotografię, nieco wytartą od częstego wyciągania i składania z powrotem. W nostalgii Samaela nie było miejsca dla biednej panienki Weasely, dlatego dopiero po chwili zadumy zorientował się, iż w salonie nagle zrobiło się zbyt cicho, że dziewczyna przestała się odzywać, że przestała się ruszać. I jedynie opadająca klatka piersiowa świadczyła o tym, że tylko omdlała. Zabawna reakcja, dopiero teraz wybuchnął gromkim śmiechem, podnosząc się z fotela i prostując zastałe kości. Podszedł bliżej niej i lekko pogłaskał po policzku, czując znajome iskry, przebiegające mu przez palce. Mogła zasnąć tak na wieki, ale to jeszcze nie był jej czas, więc Avery łaskawie uniósł różdżkę, aby ją ocucić. Nie zależało mu na niej zupełnie, lecz pozował na dżentelmena, więc wypadało zachować pozory kurtuazji.
-Dobrze się panienka czuje? - spytał, prowadząc ją za rękę i usadawiając na kanapie. Pstryknął palcami, przywołując Węgiełka i nakazując mu przynieść szklankę chłodnej wody. Zachowywał się jak wzorowy gospodarz, choć wolałby przegnać ją precz i nie dumać nad moralnymi dylematami. Już nigdy więcej.
Przyglądał się jej pustym wzrokiem, po chwili przenosząc spojrzenie za nią - w okno, jakby chciał przez nie dostrzec grube mury zamku Ludlow. Kiedyś tak właśnie wypatrywał Lai z okna, dziś pozostały mu już tylko wspomnienia i zakurzone fotografie. Wcześniej ich nie potrzebował, miał ją przecież na co dzień - obecnie nie mógł nawet zachwycić się jej pięknym profilem. Avery wciąż jednak nosił ją w sercu - zarówno metaforycznie, myśląc o niej nieustannie - jak i dosłownie, w kieszeni na piersi przechowując ich wspólną fotografię, nieco wytartą od częstego wyciągania i składania z powrotem. W nostalgii Samaela nie było miejsca dla biednej panienki Weasely, dlatego dopiero po chwili zadumy zorientował się, iż w salonie nagle zrobiło się zbyt cicho, że dziewczyna przestała się odzywać, że przestała się ruszać. I jedynie opadająca klatka piersiowa świadczyła o tym, że tylko omdlała. Zabawna reakcja, dopiero teraz wybuchnął gromkim śmiechem, podnosząc się z fotela i prostując zastałe kości. Podszedł bliżej niej i lekko pogłaskał po policzku, czując znajome iskry, przebiegające mu przez palce. Mogła zasnąć tak na wieki, ale to jeszcze nie był jej czas, więc Avery łaskawie uniósł różdżkę, aby ją ocucić. Nie zależało mu na niej zupełnie, lecz pozował na dżentelmena, więc wypadało zachować pozory kurtuazji.
-Dobrze się panienka czuje? - spytał, prowadząc ją za rękę i usadawiając na kanapie. Pstryknął palcami, przywołując Węgiełka i nakazując mu przynieść szklankę chłodnej wody. Zachowywał się jak wzorowy gospodarz, choć wolałby przegnać ją precz i nie dumać nad moralnymi dylematami. Już nigdy więcej.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była nieprzytomna może przez parę minut, ale oczywiście nie czuła upływu czasu. Niczego. Nie usłyszała śmiechu mężczyzny ani jego kroków zmierzających w jej stronę, nie poczuła jego dotyku na policzku. Półleżała przy oknie, oparta z jednej strony o wnękę okienną, a z drugiej o chłodną szybę. Jej oddech pozostawiał na niej lekką mgiełkę, a policzki pod piegami były białe jak papier. Ostatnimi czasy dużo czynników wpływało na jej osłabienie. Parę nieprzyjemnych epizodów z ostatnich miesięcy, stres, mała ilość snu i malowanie obrazów niekiedy po kilkanaście godzin dziennie, a także nauka oklumencji były wyczerpujące, szczególnie przy jej wciąż wątłym zdrowiu.
Nagle jednak coś wyrwało ją z tego niebytu i przywróciło do rzeczywistości. Dziewczyna podskoczyła lekko i pospiesznie otworzyła oczy. Powieki zatrzepotały i uniosły się, odsłaniając wystraszone, niepewne oczy. Rozejrzała się pospiesznie, zauważając przestronne, luksusowe wnętrze (w pierwszej sekundzie znowu przywołujące wrażenie, że już kiedyś je widziała) oraz sylwetkę niepokojącego mężczyzny. Dopiero po paru sekundach Lyra przypomniała sobie, że była w posiadłości Samaela Avery’ego, malując dla niego obraz i źle się poczuła, więc podeszła do okna by pooddychać przez chwilę świeżym powietrzem... Musiała zasłabnąć, bo nie pamiętała, co było, kiedy już doszła do okna.
- Och... Ja... Przepraszam! To takie niezręczne! – próbowała się nieporadnie tłumaczyć i przepraszać mężczyznę za swoją chwilę słabości w tak nieodpowiednim momencie. – Ale czuję się już lepiej, ja... dziękuję za troskę. To naprawdę nic takiego.
Ten chwycił ją i podprowadził do kanapy, na której Lyra usiadła, wciąż roztrzęsiona, płocha i osłabiona. Jej włosy zaczęły szybko zmieniać kolory, czuła się bardzo nieswojo. Dla niej jako malarki, w dodatku pragnącej się wybić i zostać artystką z prawdziwego zdarzenia, takie zasłabnięcie podczas wykonywania zlecenia było czymś uwłaczającym, w dodatku zdarzyło jej się to właśnie przy Averym! Czy mogło być gorzej?
Mogło, ale tego nie wiedziała. Nie pamiętała też, że kilka miesięcy temu także siedziała na tej kanapie, i że to na niej później mężczyzna wymazał jej wspomnienia po tym, co zrobił jej, gdy namalowała poprzedni obraz.
Przypomniała sobie jednak o niedokończonym portrecie wciąż stojącym na sztaludze.
- Obraz. Nie skończyłam go – wydukała, kiedy w pomieszczeniu pojawił się skrzat mężczyzny. Z jednej strony była osłabiona i pragnęła wrócić do domu, ale z drugiej nie wypadało nie dokończyć zlecenia. Spojrzała więc niepewnie na Avery’ego, czekając na jego reakcję.
Nagle jednak coś wyrwało ją z tego niebytu i przywróciło do rzeczywistości. Dziewczyna podskoczyła lekko i pospiesznie otworzyła oczy. Powieki zatrzepotały i uniosły się, odsłaniając wystraszone, niepewne oczy. Rozejrzała się pospiesznie, zauważając przestronne, luksusowe wnętrze (w pierwszej sekundzie znowu przywołujące wrażenie, że już kiedyś je widziała) oraz sylwetkę niepokojącego mężczyzny. Dopiero po paru sekundach Lyra przypomniała sobie, że była w posiadłości Samaela Avery’ego, malując dla niego obraz i źle się poczuła, więc podeszła do okna by pooddychać przez chwilę świeżym powietrzem... Musiała zasłabnąć, bo nie pamiętała, co było, kiedy już doszła do okna.
- Och... Ja... Przepraszam! To takie niezręczne! – próbowała się nieporadnie tłumaczyć i przepraszać mężczyznę za swoją chwilę słabości w tak nieodpowiednim momencie. – Ale czuję się już lepiej, ja... dziękuję za troskę. To naprawdę nic takiego.
Ten chwycił ją i podprowadził do kanapy, na której Lyra usiadła, wciąż roztrzęsiona, płocha i osłabiona. Jej włosy zaczęły szybko zmieniać kolory, czuła się bardzo nieswojo. Dla niej jako malarki, w dodatku pragnącej się wybić i zostać artystką z prawdziwego zdarzenia, takie zasłabnięcie podczas wykonywania zlecenia było czymś uwłaczającym, w dodatku zdarzyło jej się to właśnie przy Averym! Czy mogło być gorzej?
Mogło, ale tego nie wiedziała. Nie pamiętała też, że kilka miesięcy temu także siedziała na tej kanapie, i że to na niej później mężczyzna wymazał jej wspomnienia po tym, co zrobił jej, gdy namalowała poprzedni obraz.
Przypomniała sobie jednak o niedokończonym portrecie wciąż stojącym na sztaludze.
- Obraz. Nie skończyłam go – wydukała, kiedy w pomieszczeniu pojawił się skrzat mężczyzny. Z jednej strony była osłabiona i pragnęła wrócić do domu, ale z drugiej nie wypadało nie dokończyć zlecenia. Spojrzała więc niepewnie na Avery’ego, czekając na jego reakcję.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Wyglądała, jakby ulatywało z niej życie. Taki obraz mógłby uwiecznić na płótnie, utrwalając kolorowymi wstęgami kulminacyjny punkt jej egzystencji. Kiedy była ona, nie było śmierci, kiedy nadeszła śmierć, nie było jej. Wanitatywne motywy towarzyszyły Avery'emu niestrudzenie już od tygodnia, więc z pewnym umiarkowanym zainteresowaniem oglądał wtłaczanie ponownie bożej iskry w omdlałe ciałko. Walka oderwała go od myśli (samobójczych?), bo pomimo pogardy dla dziewczyny, wyraźnie dostrzegał jej zaciekłość. Która rozsierdzała go jeszcze bardziej, ponieważ sam powoli tracił już nadzieję. Gnuśniał; zasiedziawszy się w swej samotni, pił drogie alkohole i pogrążał się w upojeniu, rozpaczając nad tym, co utracił. Romantyk od siedmiu boleści: darł na kawałki napisane listy, palił całe zwoje pergaminu, łamał pióra i rwał sobie włosy z głowy. Łzy rozmywały starannie wykaligrafowane litery, nigdy nie wysłane wiadomości podsycały ogień... Płonący w kominku czy gorzejący w n i m? Chyba... chyba już przestał odczuwać jakiekolwiek emocje prócz zrezygnowania. Porwała go obojętność; nią przynajmniej próbował składać popękane na milion kawałków serce, świadom syzyfowej pracy. Wiedział, że nieustannie będzie brakowała mu jednego elementu, ale ponosił ten trud na nowo, jakby beznadziejność i zajęcie czymś myśli, było ratunkiem od psychicznego bólu. Powracającego wciąż na nowo i na nowo.
Zachowywał się dziwacznie, usadzając dziewczę przed sobą, pojąc ją wodą (a nie zatrutym napojem), dbając, dopytując, troszcząc się. Parę miesięcy wcześniej chciał jej krwi (dziewictwo zostawiał na deser), dziś niemalże zamartwiał się, czy nic jej nie jest. Szczerze-nieszczerze, Lyra nie obchodziła go zupełnie, ale chciał zostać sam. Najpewniej z butelką czegoś mocniejszego niż zazwyczaj, aby upodlić się doszczętnie i utopić w swej słabości. Alkoholem koją się niewydarzeni i słabi, tak zawsze uważał, by po latach pogardy samemu osiągnąć wiek klęski i również zacząć zaglądać do kieliszka. I głupotą byłoby obarczać winą Laidan. Ona tylko go przeklęła; wcześniej ukazując wino jako źródło znieczulenia.
-Dokończy panienka innym razem - rzekł cierpliwie, zmuszając się do uśmiechu. Obiecał solennie, że dostarczy jej narzędzia, że wystara się o wszystko - nie definiując jednak niczego - i siecią Fiuu odesłał ją do domu. Markotny, zamiast nalać sobie alkoholu, jedynie rzucił butelką, roztrzaskując ją o podłogę, jeden z odłamków prysnął mu w twarz, ale Avery nie dbał już o to, ocierając zakrwawiony policzek i wychodząc z pomieszczenia. Julie, tylko ona mogła go uratować i jej postanowił zawierzyć całkowicie.
|zt
Zachowywał się dziwacznie, usadzając dziewczę przed sobą, pojąc ją wodą (a nie zatrutym napojem), dbając, dopytując, troszcząc się. Parę miesięcy wcześniej chciał jej krwi (dziewictwo zostawiał na deser), dziś niemalże zamartwiał się, czy nic jej nie jest. Szczerze-nieszczerze, Lyra nie obchodziła go zupełnie, ale chciał zostać sam. Najpewniej z butelką czegoś mocniejszego niż zazwyczaj, aby upodlić się doszczętnie i utopić w swej słabości. Alkoholem koją się niewydarzeni i słabi, tak zawsze uważał, by po latach pogardy samemu osiągnąć wiek klęski i również zacząć zaglądać do kieliszka. I głupotą byłoby obarczać winą Laidan. Ona tylko go przeklęła; wcześniej ukazując wino jako źródło znieczulenia.
-Dokończy panienka innym razem - rzekł cierpliwie, zmuszając się do uśmiechu. Obiecał solennie, że dostarczy jej narzędzia, że wystara się o wszystko - nie definiując jednak niczego - i siecią Fiuu odesłał ją do domu. Markotny, zamiast nalać sobie alkoholu, jedynie rzucił butelką, roztrzaskując ją o podłogę, jeden z odłamków prysnął mu w twarz, ale Avery nie dbał już o to, ocierając zakrwawiony policzek i wychodząc z pomieszczenia. Julie, tylko ona mogła go uratować i jej postanowił zawierzyć całkowicie.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|tuż po evencie
Upiorna postać, czarna kareta, niepokój o Julienne; Avery kotłował się pod wpływem nieprzychylnych emocji, drżąc nawet jako smoliście czarny, nieuchwytny dym. Targany przez nieznaną moc, jak zabaweczka, dziecięcy latawiec, sterowany na sznurku i puszczany przez pewne ręce w przestworza. Wiatr zadął silniej, rozpędzał ich, wirowali znowu ponad swoją wolą w olbrzymim kręgu wichury - ewidentnie magicznej - zdolnej porwać ze sobą nawet ich niematerialne postacie, ukryte w burzowej mgle, przesiąkniętej złowrogą mocą. Również taką musiał dysponować ów demon, skoro miał nad nimi władzę - przynajmniej w części, usuwając ich ze swej drogi. Wylądował na Nokturnie, w towarzystwie Mulciberów, mocno obolały, posiniaczony, z krwawiącą raną, biegnącą głęboko przez poszarpany bark. Mimo utraty krwi i dziwnego, nieprzyjemnego dyskomfortu (jeszcze działała adrenalina?), próbował odszukać swej różdżki; myśl nie zgasła od momentu, w którym wypuścił ją z ręki, więc gorączkowo przeczesywał kamienną ulicę wzrokiem, rozpoznając w końcu odłamek rękojeści, z urwaną w połowie runiczną inskrypcją. Złamana nie mogła się na nic przydać, więc zaklął szpetnie, czując nagły przeszywający ból, jakby uprzedzający przed zbyt gwałtownymi ruchami i nabieraniem głębszych wdechów. Ramię pulsowało ogniem, bez różdżki nie miał możliwości teleportacji, więc niezbyt szczęśliwy, rozstał się z Mulciberami i ostrożnie, chwiejnym krokiem powędrował do Borgina i Burke'a, aby skorzystać z sieci Fiuu i dostać się do domu. Tam na szczęście zajęły się nim skrzaty, acz Avery zachował odrobinę rzeźwego umysłu i postanowił posłać po kogoś, kto ewentualnie mógłby mu pomóc. Naprędce skreślony list, wyważone słowa, opisujące pokrótce cały wypadek, wraz z przyczyną niechęci do stawienia się w Mungu. To było jasne, oczywiste, zrozumiałe. Żaden z uzdrowicieli nie znosił uziemienia w szpitalu, Avery sam zresztą postarałby się o odpowiednie zaleczenie powstałych urazów, lecz... brak różdżki mocno go ograniczał, a beztroskie wyruszenie na zakupy w obecnym, słabym stanie absolutnie nie wchodził w grę. Pozostawało jedno wyjście, więc odrobinę niecierpliwie wyczekiwał wizyty. Stricte zawodowej, chciał tylko doprowadzić się do względnej używalności.
Upiorna postać, czarna kareta, niepokój o Julienne; Avery kotłował się pod wpływem nieprzychylnych emocji, drżąc nawet jako smoliście czarny, nieuchwytny dym. Targany przez nieznaną moc, jak zabaweczka, dziecięcy latawiec, sterowany na sznurku i puszczany przez pewne ręce w przestworza. Wiatr zadął silniej, rozpędzał ich, wirowali znowu ponad swoją wolą w olbrzymim kręgu wichury - ewidentnie magicznej - zdolnej porwać ze sobą nawet ich niematerialne postacie, ukryte w burzowej mgle, przesiąkniętej złowrogą mocą. Również taką musiał dysponować ów demon, skoro miał nad nimi władzę - przynajmniej w części, usuwając ich ze swej drogi. Wylądował na Nokturnie, w towarzystwie Mulciberów, mocno obolały, posiniaczony, z krwawiącą raną, biegnącą głęboko przez poszarpany bark. Mimo utraty krwi i dziwnego, nieprzyjemnego dyskomfortu (jeszcze działała adrenalina?), próbował odszukać swej różdżki; myśl nie zgasła od momentu, w którym wypuścił ją z ręki, więc gorączkowo przeczesywał kamienną ulicę wzrokiem, rozpoznając w końcu odłamek rękojeści, z urwaną w połowie runiczną inskrypcją. Złamana nie mogła się na nic przydać, więc zaklął szpetnie, czując nagły przeszywający ból, jakby uprzedzający przed zbyt gwałtownymi ruchami i nabieraniem głębszych wdechów. Ramię pulsowało ogniem, bez różdżki nie miał możliwości teleportacji, więc niezbyt szczęśliwy, rozstał się z Mulciberami i ostrożnie, chwiejnym krokiem powędrował do Borgina i Burke'a, aby skorzystać z sieci Fiuu i dostać się do domu. Tam na szczęście zajęły się nim skrzaty, acz Avery zachował odrobinę rzeźwego umysłu i postanowił posłać po kogoś, kto ewentualnie mógłby mu pomóc. Naprędce skreślony list, wyważone słowa, opisujące pokrótce cały wypadek, wraz z przyczyną niechęci do stawienia się w Mungu. To było jasne, oczywiste, zrozumiałe. Żaden z uzdrowicieli nie znosił uziemienia w szpitalu, Avery sam zresztą postarałby się o odpowiednie zaleczenie powstałych urazów, lecz... brak różdżki mocno go ograniczał, a beztroskie wyruszenie na zakupy w obecnym, słabym stanie absolutnie nie wchodził w grę. Pozostawało jedno wyjście, więc odrobinę niecierpliwie wyczekiwał wizyty. Stricte zawodowej, chciał tylko doprowadzić się do względnej używalności.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
List ją zadziwił. Naprawdę ją zadziwił, ponieważ ostatnie czego się spodziewała, to list od Avery’ego z prośbą o pomoc. Ponoć był w bardzo złym stanie i ktoś musiał go uleczyć, a sam nie chciał pojawiać się w Mungu. I Marianna w sumie mu się nie dziwiła, ale że padło akurat na nią? Nie wiedziała z jakiej to misji wraca i dlaczego został tak bardzo pokiereszowany, ale gdy tylko miała chwilę spełniła jego prośbę, przy pomocy kominka przenosząc się do jego posiadłości.
Miała ze sobą wszystko to co potrzebowała, aby zająć się ranami mężczyzny. Poprosiła służbę, aby zaprowadziła ją do niego. Szła więc korytarzem, a od ścian odbijał się tylko stukot jej butów informując wszystkich w posiadłości, że przybyła. Miała na sobie zwykłą czarną bluzkę, czarną spódnicę i na to czarną szatę, jak pobrudzi się krwią, to przynajmniej nie będzie widać.
Chociaż była zdziwiona, że to ją zdecydował się poprosić o pomoc (w końcu ani nie byli blisko, a sądziła, że mężczyzna może mieć bardziej zaufanych przyjaciół, którzy mogliby mu pomóc), to schlebiało jej to. W końcu była traktowana jako magomedyczka, mimo że kobieta, to jednak potrafiła uleczyć i jeśli sprawy dotyczyły zadań powierzonych przez Czarnego Pana, to trafiali do niej. Tak jak chciała, tak jak planowała. I być może dlatego to właśnie ona została wezwana. Liczyła na to, że Sam jej przytaknie, podwyższając przy tym jej samoocenę.
Gdy go zobaczyła lekko kiwnęła głową, jakby sama sobie potwierdzała, że faktycznie mężczyzna jest w słabym stanie. Wzięła głębszy wdech, podchodząc do niego bliżej.
- Co się stało, lordzie? - zapytała go.
Musiała wiedzieć dokładnie co mu dolega, aby móc szybko podstawić diagnozę i mu pomóc. Chociaż w większej mierze zajmowała się chorobami genetycznymi, to jako magomedyk potrafiła także leczyć inne przypadłości. Takie urazy do nich należały, może nie była specjalistką, ale potrafiła na tyle pomóc, by mu ulżyć i sprawić, że szybciej dojdzie do siebie.
- Pokaż mi rany, niesprawny się Panu nie przydasz - rzuciła, wyciągając różdżkę.
Miała ze sobą wszystko to co potrzebowała, aby zająć się ranami mężczyzny. Poprosiła służbę, aby zaprowadziła ją do niego. Szła więc korytarzem, a od ścian odbijał się tylko stukot jej butów informując wszystkich w posiadłości, że przybyła. Miała na sobie zwykłą czarną bluzkę, czarną spódnicę i na to czarną szatę, jak pobrudzi się krwią, to przynajmniej nie będzie widać.
Chociaż była zdziwiona, że to ją zdecydował się poprosić o pomoc (w końcu ani nie byli blisko, a sądziła, że mężczyzna może mieć bardziej zaufanych przyjaciół, którzy mogliby mu pomóc), to schlebiało jej to. W końcu była traktowana jako magomedyczka, mimo że kobieta, to jednak potrafiła uleczyć i jeśli sprawy dotyczyły zadań powierzonych przez Czarnego Pana, to trafiali do niej. Tak jak chciała, tak jak planowała. I być może dlatego to właśnie ona została wezwana. Liczyła na to, że Sam jej przytaknie, podwyższając przy tym jej samoocenę.
Gdy go zobaczyła lekko kiwnęła głową, jakby sama sobie potwierdzała, że faktycznie mężczyzna jest w słabym stanie. Wzięła głębszy wdech, podchodząc do niego bliżej.
- Co się stało, lordzie? - zapytała go.
Musiała wiedzieć dokładnie co mu dolega, aby móc szybko podstawić diagnozę i mu pomóc. Chociaż w większej mierze zajmowała się chorobami genetycznymi, to jako magomedyk potrafiła także leczyć inne przypadłości. Takie urazy do nich należały, może nie była specjalistką, ale potrafiła na tyle pomóc, by mu ulżyć i sprawić, że szybciej dojdzie do siebie.
- Pokaż mi rany, niesprawny się Panu nie przydasz - rzuciła, wyciągając różdżkę.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W chwili, kiedy usłyszał kroki, począł się zastanawiać, czy aby ból płynący z rozerwanego barku nie był lepszy od tego. Wiedział, że natychmiast spłynie na niego potężna migrena, potęgując rozrastający się dyskomfort, acz zależało mu na czasie. Mógł ugrać sporo, lecz skoro nie mógł odpowiednio długo lizać ran, pozostawało mu wyłącznie rozwiązanie doraźne. Starał się nie krzywić, zwłaszcza że inicjatywa wyszła od niego, więc witał Goshwak czymś w rodzaju karykaturalnego uśmiechu. Nie mógł zdobyć się na więcej, ba, winna mu wdzięczność, że to do niej postanowił się zwrócić. Kompetencje uzdrowicieli z Munga go przerażały, a instynktownie już umykał przed tymi doświadczonymi w typie Carrowa. Przy gorszych opcjach, ta zła nie wydawała się równie bolesna. Jeszcze milczał, zastanawiając się, czemu Czarny Pan pozwolił jej zachować zmysł wzroku, skoro nie potrafiła należycie z niego korzystać. Był półnagi, prędko pozbył się obrzydliwej, nasiąkłej potem, krwią i ubrudzoną ziemią koszuli, więc paskudnie rozerwany bark musiał być doskonale widoczny, wręcz wyeksponowany, jakby on sam stanowił dzieło sztuki. W przeszłości z rozkoszą porównałby się do ulubionych rzeźb Laidan, hołdujących doskonałej anatomii, ale prócz tych ran i tak stał się rozmytym cieniem, wychudzonym, o poszarzałej, niezdrowej cerze.
-To nieistotne - odparł krótko, wyraźnie zmęczony udzielaniem tej podstawowej informacji, która i tak była zupełnie nieprzydatna, a bezsensownie wydłużała czas trwania tej wizyty - ale... to była czarna magia - dodał, krzywiąc się lekko, kiedy podciągnął się w fotelu i obrócił twarzą do kobiety. Ta informacja - niezbędna - została pominięta w wywiadzie, więc mimo kiepskiego stanu postanowił ją uzupełnić - bark, złamany obojczyk, nieco porozcinane dłonie - wymienił powoli, nie racząc podnieść się z miejsca, ani też nie nalegając, by to ona się zbliżyła - okazuj szacunek - dodał cicho, kiedy już napotkał ją spojrzeniem. Przeszywającym, ostrym, które zdolne było do przebicia na wylot. Metaforycznie, choć znajdowała się na dobrej drodze, by po (magicznym) uzdrowieniu urzeczywistnić tę alegorię.
-To nieistotne - odparł krótko, wyraźnie zmęczony udzielaniem tej podstawowej informacji, która i tak była zupełnie nieprzydatna, a bezsensownie wydłużała czas trwania tej wizyty - ale... to była czarna magia - dodał, krzywiąc się lekko, kiedy podciągnął się w fotelu i obrócił twarzą do kobiety. Ta informacja - niezbędna - została pominięta w wywiadzie, więc mimo kiepskiego stanu postanowił ją uzupełnić - bark, złamany obojczyk, nieco porozcinane dłonie - wymienił powoli, nie racząc podnieść się z miejsca, ani też nie nalegając, by to ona się zbliżyła - okazuj szacunek - dodał cicho, kiedy już napotkał ją spojrzeniem. Przeszywającym, ostrym, które zdolne było do przebicia na wylot. Metaforycznie, choć znajdowała się na dobrej drodze, by po (magicznym) uzdrowieniu urzeczywistnić tę alegorię.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ton jego głosu nie był zbyt zachęcający, a jego spojrzenie zmęczone. Niby się uśmiechnął, ale Marianna wiedziała, że w tym uśmiechu nie było kszty szczerości. Podeszła bliżej, zadała pytanie, ale nie uzyskała na nie odpowiedzi. Dowiedziała się za to, że miała do czynienia z obrażeniami powstałymi w wyniku działania czarnej magii, na co jedynie kiwnęła głową. Spojrzała na niego i natrafiła na jego wzrok w momencie gdy ją “upominał”, momentalnie przyszły ją dreszcze czując na sobie jego wzrok, zdający się przeszywać ją na wskroś.
Zacisnęła usta, chociaż jego położenie ewidentnie jej schlebiało i czuła się zadziwiająco pewnie w tym momencie, to wiedziała również, że jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem i gdy tylko wydobrzeje, to będzie miał siły, aby się odegrać. A tego nie chciała, nie była głupia i nie chciała problemów. Spuściła więc lekko wzrok.
- Oczywiście, wybacz lordzie - odpowiedziała tylko.
Tak jak on nie miał zamiaru się jej spowiadać, tak i ona nie chciała się przed nim płaszczyć. Przyszła tu z konkretnym zadaniem i miała zamiar je wykonać. Nie odezwała się więc póki co, zajęła się oglądaniem jego ran. Faktycznie, miał rozerwaną skórę na barku, dotykiem próbowała wyczuć złamanie, ale nie chciała zbytnio naciskać, zaklęciem uda jej się dostrzec więcej. Obejrzała również te zadrapania i zasinienia, ale te były najmniejszym problemem.
Uniosła różdżkę i skierowała je na jego ramię, chciała go znieczulić, aby nie musiał cierpieć. Chociaż ona właściwie miała to w nosie, mężczyzna powinien wytrzymać takie rzeczy, to jednak nie planowała dostarczać mu więcej negatywnych doznań. Coby się potem nie odbiły na jej osobie.
- Attrequio - powiedziała.
Zaklęcie uderzyło prosto w mężczyznę znieczulając jego naderwany bark i obojczyk. Teraz mogła przejść do diagnozowania głębszych problemów. Znów bez słowa uniosła różdżkę i zbliżyła do jego naderwanej skóry. Odpowiednim zaklęciem i kilkoma ruchami różdżki zszyła ze sobą dwa kawałki.
- Fosilio - rzuciła dodatkowo, aby z rany nie sączyła się już krew. - Skamielina odpadnie w momencie, gdy zacznie się goić.
Spojrzała na niego oceniając jak się czuje i czy jest gotowy na to, aby nastawiać kość. Oczywiście najpierw będzie musiała sprawdzić w jak poważnym stanie się ona znajduje. Może wcale nie było tak źle?
Zacisnęła usta, chociaż jego położenie ewidentnie jej schlebiało i czuła się zadziwiająco pewnie w tym momencie, to wiedziała również, że jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem i gdy tylko wydobrzeje, to będzie miał siły, aby się odegrać. A tego nie chciała, nie była głupia i nie chciała problemów. Spuściła więc lekko wzrok.
- Oczywiście, wybacz lordzie - odpowiedziała tylko.
Tak jak on nie miał zamiaru się jej spowiadać, tak i ona nie chciała się przed nim płaszczyć. Przyszła tu z konkretnym zadaniem i miała zamiar je wykonać. Nie odezwała się więc póki co, zajęła się oglądaniem jego ran. Faktycznie, miał rozerwaną skórę na barku, dotykiem próbowała wyczuć złamanie, ale nie chciała zbytnio naciskać, zaklęciem uda jej się dostrzec więcej. Obejrzała również te zadrapania i zasinienia, ale te były najmniejszym problemem.
Uniosła różdżkę i skierowała je na jego ramię, chciała go znieczulić, aby nie musiał cierpieć. Chociaż ona właściwie miała to w nosie, mężczyzna powinien wytrzymać takie rzeczy, to jednak nie planowała dostarczać mu więcej negatywnych doznań. Coby się potem nie odbiły na jej osobie.
- Attrequio - powiedziała.
Zaklęcie uderzyło prosto w mężczyznę znieczulając jego naderwany bark i obojczyk. Teraz mogła przejść do diagnozowania głębszych problemów. Znów bez słowa uniosła różdżkę i zbliżyła do jego naderwanej skóry. Odpowiednim zaklęciem i kilkoma ruchami różdżki zszyła ze sobą dwa kawałki.
- Fosilio - rzuciła dodatkowo, aby z rany nie sączyła się już krew. - Skamielina odpadnie w momencie, gdy zacznie się goić.
Spojrzała na niego oceniając jak się czuje i czy jest gotowy na to, aby nastawiać kość. Oczywiście najpierw będzie musiała sprawdzić w jak poważnym stanie się ona znajduje. Może wcale nie było tak źle?
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Ostatnio zmieniony przez Marianna Goshawk dnia 30.03.17 18:35, w całości zmieniany 1 raz
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nadzwyczaj pokręcona sytuacja zmusiła go do zawezwania tej dzierlatki - w przypadku innym, stabilniejszym, raczej wolałby długotrwałą rekonwalescencję lub (co jeszcze bardziej prawdopodobne) zaufałby całkowicie swoim umiejętnościom. Jego rany nie prezentowały się źle, czyż nie bywał już w gorszym stanie? Avery nie odczuwał obiekcji przed samodzielnym zszywaniem odpadających płatów skóry czy nurzaniem się po łokciach we wnętrznościach (choć gdyby czynił to z własnymi... mimo wszystko, długo by nie pożył), lecz brak różdżki bolał dotkliwie. Niemal gorzej od odniesionych obrażeń, które z każdą chwilą odchodziły w niepamięć i tylko specyficzne uczucie urażania przypominało mu, że nie jest w pełni sił. Skinął głową, odpuszczając triumfalny uśmiech: żaden to sukces, raczej zwykłe odebranie tego, co w pełni mu się należało. Łączyła ich idea, acz obecnie nie splatał tych wątków w jeden, w jakim mogłaby pozwolić sobie na to żałosne spoufalenie. Nie wymagał niemożliwego (a miał do tego prawo), oczekując tylko jasno określonej usługi. Wykonanej (przypuszczał) niedoskonale, acz wystarczająco, by mógł zignorować nieprzyjemne skutki wieczorowej eskapady i stawić się przed Czarnym Panem w należytej gotowości. Na szczęście dziewczyna znała podstawy: pierwsza próba rzucenia zaklęcia wypadła pomyślnie i Avery nieco się odprężył. Dziwne odrętwienie spłynęło na jego bark, niwecząc kłucie drobnych igiełek bólu, chociaż Samael nie próbował jeszcze poruszać rozerwanym ramieniem. Nie syknął bólu, ale zagryzł wargi, gdy trafiła go kolejnym czarem. Nieprzyjemnym, o dość długim działaniu, wiedział, że będzie męczył się z rekonstrukcją kości jeszcze przez dobrych kilka dni. Szkiele-wzro już na niego czekało, acz zawsze bardziej ufał zaklęciom, aniżeli eliksirom.
-Obandażuj obojczyk, oczyść ranę i zasklep ją. Nie musisz tłumaczyć mi działania tych czarów, jestem magomedykiem - przypomniał dziewczynie, zamykając na moment oczy. Chwilowe znieczulenie nie mogło pomóc na proces odbudowania kości - stosunkowo krótki, przez co naturalnie bolesny.
|ej, bo rzuciłaś Fonsio, a nie Fosilio i trochę zgłupiałam
-Obandażuj obojczyk, oczyść ranę i zasklep ją. Nie musisz tłumaczyć mi działania tych czarów, jestem magomedykiem - przypomniał dziewczynie, zamykając na moment oczy. Chwilowe znieczulenie nie mogło pomóc na proces odbudowania kości - stosunkowo krótki, przez co naturalnie bolesny.
|ej, bo rzuciłaś Fonsio, a nie Fosilio i trochę zgłupiałam
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź