Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Opis
| przedświątecznie
Istniała tylko jedna rzecz, jaka łączyła boską Laidan z szarym pospólstwem; jedna, jedyna płaszczyzna, na której mogłaby znaleźć porozumienia z maluczkimi, kierowanymi tymi samymi pragnieniami, co najwspanialsza z arystokratek. I - wbrew pozorom - nie była to płaszczyzna wyjątkowa w swej nieprzewidywalności. Po prostu...Avery uwielbiała święta.
Już jako dziecko wyczekiwała śnieżnego końca grudnia, niecierpliwie odliczając kolejne dni do daty narodzin najważniejszej istoty, pozwalając zwykłym ludziom doświadczyć kontaktu z nadprzyrodzonym ideałem: do swoich urodzin, bo to z nimi wiązała się cała magia udekorowanego bielą świata, rozradowanego i świętującego. Na jej cześć; inny poziom celebracji w ogóle się dla Avery nie liczył. Akceptowała jego istnienie, wznosiła toasty także i w intencji wyższej magicznej siły, ale to ona pozostawała najważniejsza. Rozpakowując morze prezentów, zalewające zawsze wszystkie dostępne pokoje gościnne, odczytując płomienne listy z życzeniami - na każdy odpisywała własnoręcznie, dołączając zaczarowane, nieroztapiające się płatki śniegu - i czerpiąc z życia jeszcze więcej, niż podczas reszty roku. Od dnia urodzin Laidan aż do Nowego Roku Shropshire zamieniało się w raj na ziemi jubilatki. Huczne przyjęcia, jakich wcześniej nie znało chłodne Ludlow, śmiech wypełniający każdy zakamarek dworu i Lai, piękniejsza niż zwykle, ubrana w najdroższą biżuterię i egzotyczne futra, błyszcząca prawdziwym złotem w srebrnej scenerii zimy.
Tak było zanim rozpadł się świat. Zanim ten, z którym świętowała najintensywniej, wzgardził nią i opuścił. Ten przeklęty grudzień wydawał się tylko z pozoru identyczny z poprzednimi: już z minięciem połowy miesiąca do Ludlow zaczęły spływać prezenty a Laidan powoli szykowała się do swojego urodzinowego bankietu, uśmiechnięta i zakochana w sobie. Jedyną widoczną zmianą była czerń sukni: już nie czerwień, tylko kir, żałobna barwa zaklęta w wyzywająco koronkowej sukni, jaką miała na sobie ostatniego wieczoru przed rozpoczęciem świąt. Reagan tkwił w swoim gabinecie, pogrążony w lekturze a służba krzątała się jeszcze po dworze, poczyniając ostatnie przygotowania. Gdzieś pomiędzy piętrami musiała kręcić się reszta rodziny, zaproszona na ostatnią kameralną kolację, jedzoną wśród słodkich słów Laidan, kierowanych do męża.
Miała tego dość. Fizycznie powróciła do dawnej siebie, złote loki odzyskały sprężystość a koronkowa suknia akcentowała idealną sylwetkę, ale wewnątrz Lai ciągle borykała się z niestłumionym krwotokiem. Który mogła ukoić tylko ambrozja, napój bogów, cudowne wino. Cicho zeszła do przestronnej kuchni, z której nigdy nie korzystała. W wielkim pomieszczeniu liczyła się tylko jedna szafka, skrywająca ułamek zawartości winnicy, lecz ułamek wystarczający, by wywołać na policzkach Laidan rumieniec. Otworzyła drzwiczki, które ustąpiły bez żadnego skrzypienia, po czym powoli przesunęła palcami po nieco zakurzonych butelkach. Nie odwróciła się, gdy usłyszała trzask drzwi: widocznie ktoś jeszcze musiał odpowiednio ukoronować przeklęty wieczór. Rozpoznała Sorena po zapachu: jedyna pozostałość po wrażliwości matki na obecność swojego dziecka.
- Wytrawne? Słodkie? - rzuciła w przestrzeń, wykazując się największą kurtuazją od wielu miesięcy, chociaż decyzję podjęła już sama, decydując się na wyciągnięcie ze stojaka diabelnie słodkiego czerwonego wina. Odwróciła się w końcu twarzą do stojącego na środku kuchni syna. Przez kilka sekund mierzyła go chłodnym spojrzeniem...i wysunęła dłoń z butelką w jego stronę. Przekraczając swój własny macierzyński Rubikon.
Istniała tylko jedna rzecz, jaka łączyła boską Laidan z szarym pospólstwem; jedna, jedyna płaszczyzna, na której mogłaby znaleźć porozumienia z maluczkimi, kierowanymi tymi samymi pragnieniami, co najwspanialsza z arystokratek. I - wbrew pozorom - nie była to płaszczyzna wyjątkowa w swej nieprzewidywalności. Po prostu...Avery uwielbiała święta.
Już jako dziecko wyczekiwała śnieżnego końca grudnia, niecierpliwie odliczając kolejne dni do daty narodzin najważniejszej istoty, pozwalając zwykłym ludziom doświadczyć kontaktu z nadprzyrodzonym ideałem: do swoich urodzin, bo to z nimi wiązała się cała magia udekorowanego bielą świata, rozradowanego i świętującego. Na jej cześć; inny poziom celebracji w ogóle się dla Avery nie liczył. Akceptowała jego istnienie, wznosiła toasty także i w intencji wyższej magicznej siły, ale to ona pozostawała najważniejsza. Rozpakowując morze prezentów, zalewające zawsze wszystkie dostępne pokoje gościnne, odczytując płomienne listy z życzeniami - na każdy odpisywała własnoręcznie, dołączając zaczarowane, nieroztapiające się płatki śniegu - i czerpiąc z życia jeszcze więcej, niż podczas reszty roku. Od dnia urodzin Laidan aż do Nowego Roku Shropshire zamieniało się w raj na ziemi jubilatki. Huczne przyjęcia, jakich wcześniej nie znało chłodne Ludlow, śmiech wypełniający każdy zakamarek dworu i Lai, piękniejsza niż zwykle, ubrana w najdroższą biżuterię i egzotyczne futra, błyszcząca prawdziwym złotem w srebrnej scenerii zimy.
Tak było zanim rozpadł się świat. Zanim ten, z którym świętowała najintensywniej, wzgardził nią i opuścił. Ten przeklęty grudzień wydawał się tylko z pozoru identyczny z poprzednimi: już z minięciem połowy miesiąca do Ludlow zaczęły spływać prezenty a Laidan powoli szykowała się do swojego urodzinowego bankietu, uśmiechnięta i zakochana w sobie. Jedyną widoczną zmianą była czerń sukni: już nie czerwień, tylko kir, żałobna barwa zaklęta w wyzywająco koronkowej sukni, jaką miała na sobie ostatniego wieczoru przed rozpoczęciem świąt. Reagan tkwił w swoim gabinecie, pogrążony w lekturze a służba krzątała się jeszcze po dworze, poczyniając ostatnie przygotowania. Gdzieś pomiędzy piętrami musiała kręcić się reszta rodziny, zaproszona na ostatnią kameralną kolację, jedzoną wśród słodkich słów Laidan, kierowanych do męża.
Miała tego dość. Fizycznie powróciła do dawnej siebie, złote loki odzyskały sprężystość a koronkowa suknia akcentowała idealną sylwetkę, ale wewnątrz Lai ciągle borykała się z niestłumionym krwotokiem. Który mogła ukoić tylko ambrozja, napój bogów, cudowne wino. Cicho zeszła do przestronnej kuchni, z której nigdy nie korzystała. W wielkim pomieszczeniu liczyła się tylko jedna szafka, skrywająca ułamek zawartości winnicy, lecz ułamek wystarczający, by wywołać na policzkach Laidan rumieniec. Otworzyła drzwiczki, które ustąpiły bez żadnego skrzypienia, po czym powoli przesunęła palcami po nieco zakurzonych butelkach. Nie odwróciła się, gdy usłyszała trzask drzwi: widocznie ktoś jeszcze musiał odpowiednio ukoronować przeklęty wieczór. Rozpoznała Sorena po zapachu: jedyna pozostałość po wrażliwości matki na obecność swojego dziecka.
- Wytrawne? Słodkie? - rzuciła w przestrzeń, wykazując się największą kurtuazją od wielu miesięcy, chociaż decyzję podjęła już sama, decydując się na wyciągnięcie ze stojaka diabelnie słodkiego czerwonego wina. Odwróciła się w końcu twarzą do stojącego na środku kuchni syna. Przez kilka sekund mierzyła go chłodnym spojrzeniem...i wysunęła dłoń z butelką w jego stronę. Przekraczając swój własny macierzyński Rubikon.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Ostatnio zmieniony przez Laidan Avery dnia 10.05.16 16:49, w całości zmieniany 1 raz
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Święta.
Uroczy czas jedności i pojednania. Wszyscy bliscy sobie ludzie zbierali się we wspólnym gronie, aby oddać się nieskrępowanej celebracji. Dom wypełniały wtedy zapachy wspaniałych wypieków, przyrządzanych specjalnie na tę okazję potraw czy świeżo ściętych choinki czy jemioły. Jak gdyby świat nagle ogarniał niezwykły spokój, zgoda, w której nie było miejsca, na kłótnie i spory.
Rzeczywiście, nie można było usłyszeć w tej ciszy złowrogich krzyków. Milczenie było wręcz upiorne. Zwłaszcza dla Sørena, który tym razem nie miał, do kogo otworzyć ust. Zamknięty w czterech ścianach swojego dawnego pokoju zastanawiał się, co pokusiło go do przyjazdu na okres świąteczny. Przecież nigdy nie zależało mu na utrzymaniu tych wszystkich pozorów. Robił to tylko i wyłącznie dla Allison. Allison, której tym razem przy nim nie było. Kupiła sobie bilet do wolności, przedłużając okres zaręczyn wyjazdem za granicę w celach naukowych. Nie zazdrościł jej w żadnym razie. Wręcz przeciwnie, cieszył się niezmiernie, ze udało jej się uciec na chwilę od tego wszystkiego, nawet za cenę tej dokuczliwej samotności w gnieździe żmij. Zwłaszcza, że wszystko, co się teraz działo zwaliło mu się na głowę w okropnej kumulacji. Jasny punkt w postaci powrotu Amodeusa przyćmił dym sączący się z listu od nestora, w którym okazało się, że jego los został już przez kogoś dokładnie zaplanowany i odhaczony niczym zadanie do wykonania. Ślub Samaela był tylko kolejną udręką, z którą przyszło mu się zmierzyć. U boku nieznajomej kobiety, która w odgórnym założeniu miała zostać jego żoną. Sama nie była niczego winna, a miała zostać skazana na przyodzianie nazwiska Averych. Mógłby powiedzieć, że nie życzy tego najgorszemu wrogowi, ale ten nosił już takie samo nazwisko. Mógł uciec, złapać Amodeusa za rękę i po prostu uciec z dala od tych problemów. Wszystko magicznie wyprostowałoby się, zyskanie statusu zdrajcy nie bardzo by go obeszło, gdyby nie jeden szkopuł. Wcale nie malutki, bo stanowił przecież całą połowę jego serca. Bliźniaczka, ta, z którą dzielił miejsce w łono matki, ich serca biły w zsynchronizowanym rytmie od dnia przyjścia na świat. Nie mógł przecież jej ot tak zostawić. Ani on, ani ona by tego nie wytrzymali. Dostał już próbkę podczas jej wyjazdu do Gizy i nie chciał przechodzić tego po raz drugi.
Dlatego, aby nie rozpatrywać po raz wtóry możliwych rozwiązań sytuacji bez wyjścia postanowił zagłuszyć to wszystko winem. Nienawidził domu rodzinnego doprawdy z całych sił, ale nie mógł zaprzeczyć, że piwniczka z alkoholem była wręcz perfekcyjnie zapełniona. Nie miał więc oporów przed opuszczeniem swojego dawnego pokoju i uszczupleniem zapasów. Liczył jednak na samotność, nie spodziewał się zastać w kuchni któregokolwiek z domowników, prędzej skrzata, ale nie jej. Zamarł w drzwiach sam nie wiedząc, czego oczekuje. Rzuci się na niego z paznokciami, aby rozorać mu twarz? Prawdopodobne. Widocznie nie tym razem. Nie odpowiedział na pytanie widząc, że decyzja jest już podjęta. Pokonał dzielącą go od matki odległość, przejął butelkę i ruszył do szuflady po otwieracz.
- Wyciągniesz kieliszki? - spytał odwrócony do niej plecami. Wino otworzyło się z cichym pyknięciem, a wtedy nie miał już wyboru, musiał się z nią zmierzyć. Westchnął bezgłośnie, po czym podszedł do stołu, aby zająć miejsce po jednej stronie. Butelkę postawił na środku, niemy symbol kruchego zawieszenia broni.
Uroczy czas jedności i pojednania. Wszyscy bliscy sobie ludzie zbierali się we wspólnym gronie, aby oddać się nieskrępowanej celebracji. Dom wypełniały wtedy zapachy wspaniałych wypieków, przyrządzanych specjalnie na tę okazję potraw czy świeżo ściętych choinki czy jemioły. Jak gdyby świat nagle ogarniał niezwykły spokój, zgoda, w której nie było miejsca, na kłótnie i spory.
Rzeczywiście, nie można było usłyszeć w tej ciszy złowrogich krzyków. Milczenie było wręcz upiorne. Zwłaszcza dla Sørena, który tym razem nie miał, do kogo otworzyć ust. Zamknięty w czterech ścianach swojego dawnego pokoju zastanawiał się, co pokusiło go do przyjazdu na okres świąteczny. Przecież nigdy nie zależało mu na utrzymaniu tych wszystkich pozorów. Robił to tylko i wyłącznie dla Allison. Allison, której tym razem przy nim nie było. Kupiła sobie bilet do wolności, przedłużając okres zaręczyn wyjazdem za granicę w celach naukowych. Nie zazdrościł jej w żadnym razie. Wręcz przeciwnie, cieszył się niezmiernie, ze udało jej się uciec na chwilę od tego wszystkiego, nawet za cenę tej dokuczliwej samotności w gnieździe żmij. Zwłaszcza, że wszystko, co się teraz działo zwaliło mu się na głowę w okropnej kumulacji. Jasny punkt w postaci powrotu Amodeusa przyćmił dym sączący się z listu od nestora, w którym okazało się, że jego los został już przez kogoś dokładnie zaplanowany i odhaczony niczym zadanie do wykonania. Ślub Samaela był tylko kolejną udręką, z którą przyszło mu się zmierzyć. U boku nieznajomej kobiety, która w odgórnym założeniu miała zostać jego żoną. Sama nie była niczego winna, a miała zostać skazana na przyodzianie nazwiska Averych. Mógłby powiedzieć, że nie życzy tego najgorszemu wrogowi, ale ten nosił już takie samo nazwisko. Mógł uciec, złapać Amodeusa za rękę i po prostu uciec z dala od tych problemów. Wszystko magicznie wyprostowałoby się, zyskanie statusu zdrajcy nie bardzo by go obeszło, gdyby nie jeden szkopuł. Wcale nie malutki, bo stanowił przecież całą połowę jego serca. Bliźniaczka, ta, z którą dzielił miejsce w łono matki, ich serca biły w zsynchronizowanym rytmie od dnia przyjścia na świat. Nie mógł przecież jej ot tak zostawić. Ani on, ani ona by tego nie wytrzymali. Dostał już próbkę podczas jej wyjazdu do Gizy i nie chciał przechodzić tego po raz drugi.
Dlatego, aby nie rozpatrywać po raz wtóry możliwych rozwiązań sytuacji bez wyjścia postanowił zagłuszyć to wszystko winem. Nienawidził domu rodzinnego doprawdy z całych sił, ale nie mógł zaprzeczyć, że piwniczka z alkoholem była wręcz perfekcyjnie zapełniona. Nie miał więc oporów przed opuszczeniem swojego dawnego pokoju i uszczupleniem zapasów. Liczył jednak na samotność, nie spodziewał się zastać w kuchni któregokolwiek z domowników, prędzej skrzata, ale nie jej. Zamarł w drzwiach sam nie wiedząc, czego oczekuje. Rzuci się na niego z paznokciami, aby rozorać mu twarz? Prawdopodobne. Widocznie nie tym razem. Nie odpowiedział na pytanie widząc, że decyzja jest już podjęta. Pokonał dzielącą go od matki odległość, przejął butelkę i ruszył do szuflady po otwieracz.
- Wyciągniesz kieliszki? - spytał odwrócony do niej plecami. Wino otworzyło się z cichym pyknięciem, a wtedy nie miał już wyboru, musiał się z nią zmierzyć. Westchnął bezgłośnie, po czym podszedł do stołu, aby zająć miejsce po jednej stronie. Butelkę postawił na środku, niemy symbol kruchego zawieszenia broni.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała towarzystwa. Nie teraz, nie w chwili ciężkiej żałoby, jaką przeżywała każdego dnia, budząc się tylko po to, by znów przycisnąć bladą twarz do poduszki z nadzieją, że sen łaskawie pozbawi ją przytomności na kolejne godziny. Zniknęła dawna żywiołowość, porywająca ją z łóżka jeszcze przed świtem: świat roztaczał przed nią tyle cudów, że każda sekunda spędzona w objęciach Morfeusza wydawała się okrutną stratą. Karmiła się bodźcami, wyostrzała zmysły, oddawała swoje serce sztuce a ciało ukochanemu mężczyźnie, zawsze pragnąc więcej. Mocniej. Częściej. Przez całe swoje życie walczyła o wolność - tą względną, subtelnie tkaną pozorami i uzależnieniem męża od siebie - właśnie po to, by móc odczuwać wręcz do bólu, zatracając się na granicy między cierpieniem a rozkoszą, moralnością i grzechem. Każdą błahostkę stawiała na ostrzu noża, mimo wszystko zachowując w tej szaleńczej pogoni za niszczącym żywiołem szlachecką ogładę. Rzadko kiedy okazywała swój prawdziwy temperament, skrywając go pod ciężką zasłoną doskonałych manier - to paradoksalnie pomagało jej i teraz, gdy chowała przed światem swoje cierpienie, pracując nad nim w milczeniu. Minął już etap rozpaczy, gdy rosiła gorącymi łzami jedwabne poduszki, minął etap wyrzutów sumienia, kiedy to wbijała długie paznokcie w blade, delikatne przedramiona, by stłumić łkanie. Na horyzoncie powinna pojawić się teraz akceptacja, ale ta wydawała się Laidan absolutnie niemożliwa. Nie po czymś takim, nie po takiej hańbie, wywołującej w jej drobnym ciele pożogę. To gniew napędzał ją teraz do działania, wściekłość dawała jej siłę do wstania z łóżka, starannego dobrania obcisłej sukni i obrysowania pełnych ust krwistoczerwoną szminką. Jakby szykowała się na łowy, tym razem mające dać jej spełnienie zupełnie innego rodzaju. Musiała czymś zabić gorzki osad bólu, a zemsta smakowała przecież oszałamiającą słodyczą.
Prawie tak doskonałą jak słodkie wino. Ciężar butelki w dłoni uspokajał ją na tyle, by nie rzuciła nią prosto w twarz wchodzącego do kuchni Sorena. Właściwie ze zdziwieniem odkryła, że patrząc na blondyna nie czuje już tego całego tornada skrajnych emocji, jakby to Samael przejął od młodszego brata całe obrzydzenie i niechęć matki. Bez słowa podała jednemu z bliźniąt trunek, starając się nie dotknąć przy tym jego palców. Sam fakt, że nie rozorała potłuczonym szkłem jego ślicznej twarzyczki, nie oznaczał, że zapałała do niego wielką miłością. Oddałaby wiele za to, by znów poczuć do młodszego dziecka palącą niechęć, ale nie było już na nią miejsca w opustoszałym sanktuarium jej przeklętej duszy, toczonej śmiertelną chorobą.
- Czy twoja urocza siostra ma zamiar pojawić się na nadchodzącym Sabacie, czy też woli puszczać się z cudzoziemcami, lecząc tęsknotę za Selwynem? - spytała słodko, wręcz czule, wyciągając z szafki pękate kieliszki, które z cichym trzaskiem postawiła na blacie wysokiego stołu, obchodząc go z drugiej strony. Jak najdalej od jasnowłosej, męskiej kopii jej samej za młodu, z tymi niedorzecznie pełnymi ustami, wyrazistymi kośćmi policzkowymi i jasnym, gniewnym spojrzeniem.
Prawie tak doskonałą jak słodkie wino. Ciężar butelki w dłoni uspokajał ją na tyle, by nie rzuciła nią prosto w twarz wchodzącego do kuchni Sorena. Właściwie ze zdziwieniem odkryła, że patrząc na blondyna nie czuje już tego całego tornada skrajnych emocji, jakby to Samael przejął od młodszego brata całe obrzydzenie i niechęć matki. Bez słowa podała jednemu z bliźniąt trunek, starając się nie dotknąć przy tym jego palców. Sam fakt, że nie rozorała potłuczonym szkłem jego ślicznej twarzyczki, nie oznaczał, że zapałała do niego wielką miłością. Oddałaby wiele za to, by znów poczuć do młodszego dziecka palącą niechęć, ale nie było już na nią miejsca w opustoszałym sanktuarium jej przeklętej duszy, toczonej śmiertelną chorobą.
- Czy twoja urocza siostra ma zamiar pojawić się na nadchodzącym Sabacie, czy też woli puszczać się z cudzoziemcami, lecząc tęsknotę za Selwynem? - spytała słodko, wręcz czule, wyciągając z szafki pękate kieliszki, które z cichym trzaskiem postawiła na blacie wysokiego stołu, obchodząc go z drugiej strony. Jak najdalej od jasnowłosej, męskiej kopii jej samej za młodu, z tymi niedorzecznie pełnymi ustami, wyrazistymi kośćmi policzkowymi i jasnym, gniewnym spojrzeniem.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikogo się nie spodziewał. Liczył, że wszystkich zmorzył już sen, pozostawiając mu tę ułudę prywatności. Chciał chociaż przez chwilę zrzucić z siebie ten dźwigany ciężar, zdjąć maskę, która niemal przyrastała mu do twarzy, zwłaszcza w tym domu. Brakowało mu towarzystwa tych, przy których mógł być tylko sobą, nikim więcej. Niestety Allison udało się zbiec, a brak jej cierpienia w tym miejscu mimo wszystko podnosił go na duchu. Tęsknił jednak, okropnie tęsknił. Zarówno za nią, gdy była tam daleko, jak i za Amodeusem. Nie mógł tu być z oczywistych powodów, a Avery sam się zastanawiał, czemu nie wybrał spędzenia tych świąt razem z nim. Nie mógł wypędzić z umysłu obrazu jego ciemnowłosej osoby w samotności popijającej ognistą nad rozłożonymi wszędzie opasłymi tomiskami. Chociaż był sam, był przynajmniej wolny, nieskrępowany tradycją czy obowiązkami. Zazdrościł mu tego, a jeszcze bardziej złościł go fakt, że jego własne łańcuchy kładą się cieniem na ich relację. W dodatku świadomość, że go ma mocniej oddziaływała na uczucie samotności, które toczyło się w jego żyłach niczym zdradziecka trucizna powoli podtruwając. Jaką było to ironią, skoro w domu znajdowali się jeszcze rodzice czy brat z małżonką i córką. Miał wrażenie, że mała Jullien rozumie go z tego wszystkiego najbardziej. Zamknięta w swoim świecie, zdana na łaskę i niełaskę innych. Nie rozumiał jak takie nieskalane złem dziecko mogło być owocem z łoża jego brata.
Potrzebował tego ukojenia przy winie, momentu sam na sam ze swoimi demonami, w budynku, który kojarzył mu się tylko z najgorszymi wspomnieniami, grzebiąc jednocześnie te dobre. Niestety los zawsze lubił sobie drwić z ludzi, podobno właśnie biednemu piasek w oczy. Gorszym od spotkania z matką mogło być tylko spotkanie Samaela. Kiedy patrzył na kobietę, która dała mu życie czuł tylko palącą nienawiść. Faworyzowała pierworodnego, sprowadzając bliźniaki do poziomu salonowych mebelków, jakimi chwaliła się czule tylko przed swoimi znajomymi. Bez mrugnięcia okiem odrzuciła swoje dzieci, pozbawiając je tej fundamentalnej rzeczy, której brak Søren odczuwał nawet teraz. Jednak najgorszym grzechem był widok, który powitał go tego pamiętnego dnia. Ten ciężar, jakim przygniotła go wieczysta obietnica. Łaska życia, jaką otrzymał tylko dlatego, że za wiele byłoby sprzątania. Być może w każdej innej sytuacji odwróciłby się na pięcie, uniósł honorem i zostawił ją samą. Dziś był jednak zmęczony, przygnieciony tym wszystkim, co działo się w jego życiu, że nie czuł nic, gdy na nią patrzył. Po prostu pustka. Prawdopodobnie dlatego nie zareagował palącym gniewem na rzuconą uroczym tonem zniewagę, która tylko pokazywała jak bardzo Laidan chciała uderzać w jego najczulsze punkty. Przyzwyczajony do tego typu obelg nie splunął jej pod nogi, gdy podeszła z kieliszkami. Uznał, że wino już się naoddychało sięgnął po butelkę, aby rozlać do nich kierunek. Pierwszy przesunął w kierunku matki, nie walcząc w najmniejszym nawet stopniu za wpojoną mu od dziecka nienaganną etykietą. Dopiero, gdy odstawił wino pewien, że nie rzuci nią w nagłym ataku wściekłości, podniósł na nią wzrok. Nienawidził tego jak są do siebie podobni.
- Nie poinformowała ukochanej matki o swoich zamiarach? Jaka szkoda - powiedział bez żalu, nie racząc jej koniec końców informacją, o którą pytała. Skupił się ponownie na kieliszku w zamyśleniu bawiąc się jego nóżką.
Potrzebował tego ukojenia przy winie, momentu sam na sam ze swoimi demonami, w budynku, który kojarzył mu się tylko z najgorszymi wspomnieniami, grzebiąc jednocześnie te dobre. Niestety los zawsze lubił sobie drwić z ludzi, podobno właśnie biednemu piasek w oczy. Gorszym od spotkania z matką mogło być tylko spotkanie Samaela. Kiedy patrzył na kobietę, która dała mu życie czuł tylko palącą nienawiść. Faworyzowała pierworodnego, sprowadzając bliźniaki do poziomu salonowych mebelków, jakimi chwaliła się czule tylko przed swoimi znajomymi. Bez mrugnięcia okiem odrzuciła swoje dzieci, pozbawiając je tej fundamentalnej rzeczy, której brak Søren odczuwał nawet teraz. Jednak najgorszym grzechem był widok, który powitał go tego pamiętnego dnia. Ten ciężar, jakim przygniotła go wieczysta obietnica. Łaska życia, jaką otrzymał tylko dlatego, że za wiele byłoby sprzątania. Być może w każdej innej sytuacji odwróciłby się na pięcie, uniósł honorem i zostawił ją samą. Dziś był jednak zmęczony, przygnieciony tym wszystkim, co działo się w jego życiu, że nie czuł nic, gdy na nią patrzył. Po prostu pustka. Prawdopodobnie dlatego nie zareagował palącym gniewem na rzuconą uroczym tonem zniewagę, która tylko pokazywała jak bardzo Laidan chciała uderzać w jego najczulsze punkty. Przyzwyczajony do tego typu obelg nie splunął jej pod nogi, gdy podeszła z kieliszkami. Uznał, że wino już się naoddychało sięgnął po butelkę, aby rozlać do nich kierunek. Pierwszy przesunął w kierunku matki, nie walcząc w najmniejszym nawet stopniu za wpojoną mu od dziecka nienaganną etykietą. Dopiero, gdy odstawił wino pewien, że nie rzuci nią w nagłym ataku wściekłości, podniósł na nią wzrok. Nienawidził tego jak są do siebie podobni.
- Nie poinformowała ukochanej matki o swoich zamiarach? Jaka szkoda - powiedział bez żalu, nie racząc jej koniec końców informacją, o którą pytała. Skupił się ponownie na kieliszku w zamyśleniu bawiąc się jego nóżką.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwowanie swojego dziecka powinno stanowić największą radość każdej matki - każdej oprócz Laidan, która odkąd tylko pamiętała, cierpiała katusze za każdym razem, gdy zmuszano ją do kontaktu z bliźniętami. Od ich poczęcia, przez długą, męczącą ciążę - odebrały jej najlepsze lata życia, czyniąc ją słabą i ospałą - aż do dramatycznych momentów tuż po rozwiązaniu. Nie chciała przytulić ich do piersi, nie chciała głaskać mięciutkiej skóry, nie chciała podziwiać drobnych paluszków, zaciskających się na jej dłoni. Zamiast instynktu macierzyńskiego, nakazującego jej rozkochać się w tych uroczych drobiazgach, czuła wyłącznie obrzydzenie. I lodowatą obojętność, motywującą ją do szybkiego powrotu do formy. O ile po narodzinach Samaela sobą zajmowała się na końcu, niezbyt dbając o zgrabną sylwetkę i ponowny debiut na salonach, to po przyjściu na świat bliźniąt praktycznie nic nie jadła i ćwiczyła - szalenie plebejskie zajęcie, pełne potu i wręcz mugolskiego zmęczenia - by w zaledwie trzy miesiące później wsuwać na siebie ukochaną czerwoną suknię. Znak tego, że przetrwała, że pomimo wydania na świat potworów, nie zatraciła siebie na tej pięknej ścieżce, wyłożonej cierpieniem innych. Odtrącała od siebie Sorena i Allie w każdym możliwym aspekcie, przerzucając opiekę nad nimi na przeróżne mamki i niańki, mściwie zwalniane zaraz po tym, kiedy dzieci w końcu przywiązały się do kolejnej opiekunki. Choć miały zaledwie kilka lat i nie rozumiały motywacji swojej matki, Laidan chciała, by cierpiały, by czuły się zagubione i przestraszone tak jak ona, spętana przez Reagana. Żałosna zemsta na niewinnych dzieciach, których niebieskie, zapłakane oczy wpatrzone były w nią zdecydowanie zbyt często.
Ale nie teraz. Soren nie był już przestraszonym chłopcem, próbującym wtulić się w jej szyję, gdy po raz pierwszy zobaczył rzecznego trolla. Stał przed nią dorosły mężczyzna, smukły, ale barczysty - czyżby plugawy Quiddtich miał jednak jakieś pozytywne strony? - nie uciekający wzrokiem przed jej ostrym spojrzeniem. Wytrzymywał je i odwzajemniał z równą hardością, upodabniając się do matki jeszcze bardziej.
Blada skóra, poprzetykana gdzieniegdzie błękitnymi żyłkami, nieskora do jakichkolwiek rumieńców, nadająca im charakteru marmurowej rzeźby. Złote włosy o tym cudownym, trudnym do malarskiego uchwycenia odcieniu, zawieszonym gdzieś pomiędzy koronami królów, połaciami pszenicy i promieniami słońca igrającymi w najdroższej biżuterii. Wysokie kości policzkowe, sprawiające, że pełne wargi wydawały się jeszcze większe, wręcz pretensjonalnie wydęte w wiecznym wyrazie arystokratycznej pogardy lub mimowolnej kokieterii. Skóra zdarta z jej skóry; niemalże widziała oczyma wyobraźni wystające obojczyki i trzy jasne pieprzyki, układające się w równą linię tuż przy siódmym żebrze.
- Chyba nikogo nie informuje o swoich nierozsądnych poczynaniach. Mam nadzieję, że wie, co jej za to grozi - odparła śpiewnie, obserwując uważnie jak Soren nalewa wina do kieliszków. Upewniała się, że nie dosypał tam trucizny? A może walczyła z nieprzyjemnym ukłuciem tęsknoty za tym, jak robił to Samael, uśmiechając się do niej z niemą prowokacją, jakby sam fakt upijania jej winem stanowił subtelną grę wstępną? Wzdrygnęła się z nagłego obrzydzenia, bez słowa ujmując kieliszek i uniosła go w parodii toastu. - Za naszą wspaniałą, szczęśliwą rodzinę - wygłosiła uprzejmie, posyłając Sorenowi lekki uśmiech. Niemalże nieśmiały, troskliwy, czuły: gdyby nie puste spojrzenie jasnogranatowych oczu. - Jak bardzo mnie nienawidzisz? - spytała nagle, nawet bez chwili przerwy, mocząc od razu usta w winie. Wychyliła kieliszek szybko, nieelegancko, nie rozkoszując się żadnym bodźcem zmysłowym. Potrzebowała natychmiastowego znieczulenia, nawet jeśli miało ono przyjść w połączeniu z pierwszą głęboką rozmową, jaką przeprowadzała ze swoim jedynym synem. Kto by pomyślał, że kiedyś awansuje do tego miana.
Ale nie teraz. Soren nie był już przestraszonym chłopcem, próbującym wtulić się w jej szyję, gdy po raz pierwszy zobaczył rzecznego trolla. Stał przed nią dorosły mężczyzna, smukły, ale barczysty - czyżby plugawy Quiddtich miał jednak jakieś pozytywne strony? - nie uciekający wzrokiem przed jej ostrym spojrzeniem. Wytrzymywał je i odwzajemniał z równą hardością, upodabniając się do matki jeszcze bardziej.
Blada skóra, poprzetykana gdzieniegdzie błękitnymi żyłkami, nieskora do jakichkolwiek rumieńców, nadająca im charakteru marmurowej rzeźby. Złote włosy o tym cudownym, trudnym do malarskiego uchwycenia odcieniu, zawieszonym gdzieś pomiędzy koronami królów, połaciami pszenicy i promieniami słońca igrającymi w najdroższej biżuterii. Wysokie kości policzkowe, sprawiające, że pełne wargi wydawały się jeszcze większe, wręcz pretensjonalnie wydęte w wiecznym wyrazie arystokratycznej pogardy lub mimowolnej kokieterii. Skóra zdarta z jej skóry; niemalże widziała oczyma wyobraźni wystające obojczyki i trzy jasne pieprzyki, układające się w równą linię tuż przy siódmym żebrze.
- Chyba nikogo nie informuje o swoich nierozsądnych poczynaniach. Mam nadzieję, że wie, co jej za to grozi - odparła śpiewnie, obserwując uważnie jak Soren nalewa wina do kieliszków. Upewniała się, że nie dosypał tam trucizny? A może walczyła z nieprzyjemnym ukłuciem tęsknoty za tym, jak robił to Samael, uśmiechając się do niej z niemą prowokacją, jakby sam fakt upijania jej winem stanowił subtelną grę wstępną? Wzdrygnęła się z nagłego obrzydzenia, bez słowa ujmując kieliszek i uniosła go w parodii toastu. - Za naszą wspaniałą, szczęśliwą rodzinę - wygłosiła uprzejmie, posyłając Sorenowi lekki uśmiech. Niemalże nieśmiały, troskliwy, czuły: gdyby nie puste spojrzenie jasnogranatowych oczu. - Jak bardzo mnie nienawidzisz? - spytała nagle, nawet bez chwili przerwy, mocząc od razu usta w winie. Wychyliła kieliszek szybko, nieelegancko, nie rozkoszując się żadnym bodźcem zmysłowym. Potrzebowała natychmiastowego znieczulenia, nawet jeśli miało ono przyjść w połączeniu z pierwszą głęboką rozmową, jaką przeprowadzała ze swoim jedynym synem. Kto by pomyślał, że kiedyś awansuje do tego miana.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jako mały chłopiec nigdy się nad tym nie zastanawiał. To wszystko było zbyt skomplikowane, aby pojawiło się w jego dziecięcej głowie, a co dopiero wydało się logiczne. Nawet teraz, gdyby znał te wszystkie pobudki, które kierowały Laidan nie potrafiłby tego zrozumieć. Różnica charakterów była zbyt wielka, dzielił ich wręcz kanion poglądów, nad którym niemożliwym było wybudowanie mostu porozumienia.
Dawno, dawno temu kochał ją bezgranicznie. Tak jak tylko dziecko potrafi kochać matkę Nie oczekiwał nic w zamian, bo przecież naturalnym było, że w normalnych warunkach rodzicielka oddaje to uczucie. Lgnął więc do niej, wyciągał drobne rączki chcąc zaznać chociaż trochę tego ciepła, które zabierał mu starszy brat. Kochał także siostrę, swoje bliźniacze odbicie gotowe w każdej chwili złączyć jego palce ze swoimi, ale to nie wystarczało. Mimo tej przekraczającej granice pojmowania więzi nie potrafiło zrekompensować tego konkretnego ubytku. Nie rozumiał dlaczego mama uśmiecha się do niego tylko, kiedy są goście, dlaczego woli bawić się z Samaelem. Początkowo próbował dopatrywać się winy w sobie, szukał tego defektu, który sprawiał, że nie był godny. Prawdopodobnie, gdyby nie miłość i obecność siostry, a potem odnalezienie prawdziwego brata w przyjacielu zatraciłby się w tym naprawianiu siebie, w bezowocnych próbach uzyskania jej uwagi.
Nie znienawidził jej wtedy. Stała mu się obojętna, czuł żal, było to niezależne od niego, który był niejako przykrym brzmieniem niewidocznie oddziaływującym na całe życie. Prawdopodobnie przestał ją wtedy kochać, serce porzuciło ją tak samo jak ona odrzuciła je, przy okazji przyczyniając się do powolnego zlodowacenia nieużywanego organu. Prawdziwą nienawiść poczuł dopiero wtedy, gdy nakrył ją w sypialni z Samaelem. Ubodło go to do głębi, cios prosto w serce, które umarło wtedy ostatecznie. Dowiedział się przecież wtedy, że pokłady miłości, które mu się należały przeszły na niego i przekuły się w obrzydliwy obraz kazirodztwa, jaki na zawsze wyrył mu się w pamięci. Wtedy fakt, że jest tak do niej podobny uznał za przekleństwo, które nie pozwoli mu się od niej odciąć nawet spoglądając w lustro.
- Może informuje tylko tych, których uznaje, że będzie to interesować. - Nie patrzy na nią, zły na siebie, że pomimo upływu czasu nie potrafił przekuć tych wszystkich emocji w wygodną obojętność. Maska pozostaje jednak bez skazy, dopiero ten uroczy toast sprawia, że wykrzywia wargi w pozbawionym wesołości uśmiechu. - Za rodzinę - wturuje jej z rozbawieniem i moczy wargi w winie. Nie zdołał jednak upić więcej, gdy z ust Laidan pada to niespodziewane pytanie. Brwi wędrują ku górze dając wyraz jego zaskoczeniu. - Tak bardzo jak ty kochasz Samaela.- To chyba najlepsze porównania, podobno matce nie można kłamać. Następnie sam opróżnia swój kieliszek jednym zamachem, jak gdyby chciał zmyć gorzki ton tych słów, a najlepiej je same. - A ty? - pyta, odstawiając bezgłośnie kieliszek na blat. Czysta ciekawość rzuciła mu to pytanie na usta. Aby nie ukazać tego jak bardzo sięga po butelkę, aby uzupełnić zawartość pustego szkła.
Dawno, dawno temu kochał ją bezgranicznie. Tak jak tylko dziecko potrafi kochać matkę Nie oczekiwał nic w zamian, bo przecież naturalnym było, że w normalnych warunkach rodzicielka oddaje to uczucie. Lgnął więc do niej, wyciągał drobne rączki chcąc zaznać chociaż trochę tego ciepła, które zabierał mu starszy brat. Kochał także siostrę, swoje bliźniacze odbicie gotowe w każdej chwili złączyć jego palce ze swoimi, ale to nie wystarczało. Mimo tej przekraczającej granice pojmowania więzi nie potrafiło zrekompensować tego konkretnego ubytku. Nie rozumiał dlaczego mama uśmiecha się do niego tylko, kiedy są goście, dlaczego woli bawić się z Samaelem. Początkowo próbował dopatrywać się winy w sobie, szukał tego defektu, który sprawiał, że nie był godny. Prawdopodobnie, gdyby nie miłość i obecność siostry, a potem odnalezienie prawdziwego brata w przyjacielu zatraciłby się w tym naprawianiu siebie, w bezowocnych próbach uzyskania jej uwagi.
Nie znienawidził jej wtedy. Stała mu się obojętna, czuł żal, było to niezależne od niego, który był niejako przykrym brzmieniem niewidocznie oddziaływującym na całe życie. Prawdopodobnie przestał ją wtedy kochać, serce porzuciło ją tak samo jak ona odrzuciła je, przy okazji przyczyniając się do powolnego zlodowacenia nieużywanego organu. Prawdziwą nienawiść poczuł dopiero wtedy, gdy nakrył ją w sypialni z Samaelem. Ubodło go to do głębi, cios prosto w serce, które umarło wtedy ostatecznie. Dowiedział się przecież wtedy, że pokłady miłości, które mu się należały przeszły na niego i przekuły się w obrzydliwy obraz kazirodztwa, jaki na zawsze wyrył mu się w pamięci. Wtedy fakt, że jest tak do niej podobny uznał za przekleństwo, które nie pozwoli mu się od niej odciąć nawet spoglądając w lustro.
- Może informuje tylko tych, których uznaje, że będzie to interesować. - Nie patrzy na nią, zły na siebie, że pomimo upływu czasu nie potrafił przekuć tych wszystkich emocji w wygodną obojętność. Maska pozostaje jednak bez skazy, dopiero ten uroczy toast sprawia, że wykrzywia wargi w pozbawionym wesołości uśmiechu. - Za rodzinę - wturuje jej z rozbawieniem i moczy wargi w winie. Nie zdołał jednak upić więcej, gdy z ust Laidan pada to niespodziewane pytanie. Brwi wędrują ku górze dając wyraz jego zaskoczeniu. - Tak bardzo jak ty kochasz Samaela.- To chyba najlepsze porównania, podobno matce nie można kłamać. Następnie sam opróżnia swój kieliszek jednym zamachem, jak gdyby chciał zmyć gorzki ton tych słów, a najlepiej je same. - A ty? - pyta, odstawiając bezgłośnie kieliszek na blat. Czysta ciekawość rzuciła mu to pytanie na usta. Aby nie ukazać tego jak bardzo sięga po butelkę, aby uzupełnić zawartość pustego szkła.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że zniszczyła dzieciństwo bliźniąt, że okazała się dla nich najgorszą matką i to właśnie ta świadomość zadawania im cierpienia czyniła z Laidan kobietę przeklętą. Istniały przecież takie, które raniły przypadkowo, z powodu niewiedzy, z przemęczenia, z bezsilności - ona jednak robiła to z premedytacją, obserwując jak w wielkich, błękitnych oczach jasnowłosych istotek błyszczy ból. Wywołujący mściwą satysfakcję, zarówno przerażającą jak i bezdennie bezsensowną. Chciała przecież skrzywdzić Reagana i to z jego spojrzenia wysupływać zakrwawione drzazgi, lecz mężczyzna pozostawał poza zasięgiem możliwości. Był jej mężem, panem i władcą, musiała snuć wokół niego subtelną nić manipulacji, oddając mu to, czego pragnął, by w efekcie zyskać jeszcze więcej wolności. Potrzebowała jego protekcji, doskonale zdając sobie sprawę z położenia szlacheckiej płci pięknej, istniejącej tylko pod opieką arystokraty, co czyniło Reagana nietykalnym. Uderzała więc w tych, których kochał, wiedząc, że nie uwierzy ich płaczliwym opowieściom. W towarzystwie zachowywała się przecież idealnie, a obojętność, jaką raniła bliźnięta, tłumaczyła na wiele sposobów. Depresja poporodowa, brak pokarmu, ciężar psychiczny czynu męża: potrafiła omotać go sobie wokół palców, tworząc własny kryształowy pałac, w którym nie było miejsca dla zgniłych owoców gwałtu. Tylko tak patrzyła na złotowłose dzieci, z każdym rokiem coraz bardziej upodobniające się do niej za młodu, jakby podły los postanowił z niej zakpić, stawiając jej przed oczami samą siebie. I obnażając ją przed tymi, którzy nigdy nie powinni poznać tajemnicy, łączącej ją z Samaelem. Zasłona została jednak zdarta i choć minęło już wiele lat, to Laidan nadal czuła mdłości. Teraz bardziej wynikające ze zdania, jakie wypowiedział Soren, nieświadomy przetasowań w hierarchii Averych. Przetasowań bolesnych, niemożliwych, niezrozumiałych.
Skrzywiła się odruchowo, z niesmakiem. Nigdy nie reagowała w ten sposób na imię pierworodnego, nigdy jej twarz nie przygasała, gdy pojawiał się temat Samaela, nigdy nie śmiała się gorzko z miłości do syna. Aż do tego dziwnego momentu, w którym to Soren wydawał się jej wspanialszym dzieckiem, bardziej godnym jej zainteresowania od tego, który zhańbił ich ród.
- Och, to dość niefortunne porównanie - zaśmiała się gorzko, znów podsuwając mu kieliszek do napełnienia. Obserwowała jak czerwony płyn wypełnia cienko ciosane szkło i kiwnęła ponaglająco głową, gdy blondyn uniósł butelkę by przerwać nalewanie trunku. Potrzebowała więcej, nawet jeśli miało łamać do zasady etykiety. Najchętniej wychyliłaby zbawienny płyn prosto z gwinta, ale nie była aż tak zdesperowana, drżącą dłonią odbierając od mężczyzny wypełniony całkowicie kieliszek. - Nie nienawidziłbyś mnie, a wręcz kochał - dodała pieszczotliwie i niezrozumiale, z jakąś masochistyczną rozdrapując dawno zapomnianą ranę. I więź z kimś, kogo nosiła pod sercem, dając mu pasożytować na swoim ciele. Kiedyś wzbudzało w niej to obrzydzenie, teraz: wyłącznie pewną nostalgię, z jaką wpatrywała się w Sorena, jakby nie w pełni zdecydowana, czy powinna dzielić się z nim swoim bólem. - A to, jak wiemy, jest niemożliwe - zaśmiała się ponownie, wypijając połowę kieliszka za jednym razem. Odłożyła go na blat stołu i oblizała usta oraz zabarwione na czerwono zęby, nadające jej jeszcze bardziej niepokojący wygląd. - Pytanie teoretyczne. Podczas procedury wydziedziczania, głosowałbyś za wyrzuceniem Samaela z naszej rodziny? - spytała nagle a jej głos zobojętniał, zlodowaciał, jakby pytała go o zupełnie nieinteresujący ją wynik jakiegoś bzdurnego meczu Quidditcha. Powoli oblizała wierzch dłoni i palec serdeczny - wino ulało się z przepełnionego kieliszka - niczym mała dziewczynka, co kompletnie nie pasowało do wyrafinowanego obrazu lady Avery.
Skrzywiła się odruchowo, z niesmakiem. Nigdy nie reagowała w ten sposób na imię pierworodnego, nigdy jej twarz nie przygasała, gdy pojawiał się temat Samaela, nigdy nie śmiała się gorzko z miłości do syna. Aż do tego dziwnego momentu, w którym to Soren wydawał się jej wspanialszym dzieckiem, bardziej godnym jej zainteresowania od tego, który zhańbił ich ród.
- Och, to dość niefortunne porównanie - zaśmiała się gorzko, znów podsuwając mu kieliszek do napełnienia. Obserwowała jak czerwony płyn wypełnia cienko ciosane szkło i kiwnęła ponaglająco głową, gdy blondyn uniósł butelkę by przerwać nalewanie trunku. Potrzebowała więcej, nawet jeśli miało łamać do zasady etykiety. Najchętniej wychyliłaby zbawienny płyn prosto z gwinta, ale nie była aż tak zdesperowana, drżącą dłonią odbierając od mężczyzny wypełniony całkowicie kieliszek. - Nie nienawidziłbyś mnie, a wręcz kochał - dodała pieszczotliwie i niezrozumiale, z jakąś masochistyczną rozdrapując dawno zapomnianą ranę. I więź z kimś, kogo nosiła pod sercem, dając mu pasożytować na swoim ciele. Kiedyś wzbudzało w niej to obrzydzenie, teraz: wyłącznie pewną nostalgię, z jaką wpatrywała się w Sorena, jakby nie w pełni zdecydowana, czy powinna dzielić się z nim swoim bólem. - A to, jak wiemy, jest niemożliwe - zaśmiała się ponownie, wypijając połowę kieliszka za jednym razem. Odłożyła go na blat stołu i oblizała usta oraz zabarwione na czerwono zęby, nadające jej jeszcze bardziej niepokojący wygląd. - Pytanie teoretyczne. Podczas procedury wydziedziczania, głosowałbyś za wyrzuceniem Samaela z naszej rodziny? - spytała nagle a jej głos zobojętniał, zlodowaciał, jakby pytała go o zupełnie nieinteresujący ją wynik jakiegoś bzdurnego meczu Quidditcha. Powoli oblizała wierzch dłoni i palec serdeczny - wino ulało się z przepełnionego kieliszka - niczym mała dziewczynka, co kompletnie nie pasowało do wyrafinowanego obrazu lady Avery.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie pojąłby tego. Jak można krzywdzić dzieci, aby zranić ich ojca? Skazać je na coś takiego, chociaż tak naprawdę nie były niczemu winne? Jakim potworem trzeba być, żeby posunąć się do czegoś takiego? Gdyby znał prawdę to prawdopodobnie zrozumiałby dlaczego Samael również taki jest. Taki, a nawet gorszy. Nie wiedział jednak, otaczała go słodka nieświadomość. Być może było tak nawet lepiej. Podobno lepsza jest najgorsza prawda niż najpiękniejsze kłamstwo, ale czy tak było również i w przypadku Sørena? Dźwigał już naprawdę spory ciężar, a życie wydawało się nie mieć nic przeciwko dokładaniu mu kolejnych bagaży trudnych doświadczeń. Może więc starczyło mu trudnych prawd? Przecież świadomość tego nic by już nie zmieniła. Nie usprawiedliwiła w żaden sposób okrutnego zachowania Laidan. W końcu nie bez powodu mówi się, że to właśnie obojętność, a nie nienawiść, jest przeciwieństwem miłości.
Teraz jednak dziwił się, że pomimo tego wszystkiego był w stanie siedzieć z nią tutaj, w kuchni tego przeklętego domu i znosić jej towarzystwo. Wszak nigdy z własnej woli nie decydował się w ostatnim czasie na urocze, rodzinne spotkanie. Odkąd opuścił rodzinne gniazdo widywał matkę tylko przy okazji obowiązkowych spotkań, od których nie potrafił się wymówić. W każdym innym momencie po prostu wyszedłby z kuchni i zostawił ją samą. Nie miałaby prawa go zatrzymać, zresztą pewnie nie miałaby ochoty go zatrzymać. Tymczasem nie zareagowała skrajną irytacją na pojawienie się niechcianego syna. Dopiero po tej chwili zauważył, że to nie jest naturalne. Że Laidan wydaje się zmęczona, trochę przygaszona, tak samo jak on. Zawsze doskonała, brylująca w towarzystwie nienagannym uśmiechem i usposobieniem wyglądała jak gdyby zdjęła z twarzy maskę. Chyba po raz pierwszy w życiu zrobiła to przed nim. Co do tego doprowadziło? Samael?
Nie ukrywa wyrazu zdziwienia wypływającego na twarz, gdy widzi niecodzienną zmianę na licu matki. Po raz pierwszy spotyka się z taką reakcją z jej strony. Przecież był jej ukochanym synem. Nigdy nie sprawiał problemów albo przynajmniej ona nigdy ich nie widziała. Zawsze był chodzącym ideałem, zarówno w zachowaniu jak i aparycji. Niestety widział tego dowód. Tymczasem teraz widocznie coś musiało się stać. Spogląda na nią uważnie lejąc wino do kieliszka, zgodnie z życzeniem zapełniając go bardziej niż nakazywały dobre obyczaje. Wręcz kochał? Widocznie nastąpić musiało coś naprawdę tragicznego w skutkach. Na pewno nie był to efekt ponownego ożenku starszego brata, przecież to drugi ślub, nie zrobiłby na niej tak wielkiego wrażenia. Musiałby się chyba zakochać w swojej żonie do szaleństwa, a to było niemożliwe, bo przecież Samael nie był zdolny do takich uczuć.
- Niemożliwe. Powiedziałbym, że żałuję, ale nie mogę kłamać - uśmiecha się ironicznie, ale ten wyraz szybko znika z jego twarzy, gdy ponownie chwyta swój kieliszek. Kolejne słowa matki dokładają nowy kawałek do układanki, która powstała w jego głowie. Co musiało zajść, aby sprawić, żeby chciała jego wydziedziczenia?
- Tak - potwierdza po prostu. Przecież to oczywiste. Odchyla się lekko na krześle przyglądając się matce ze sporą dozą zainteresowania. - Niezwykłe, mam wrażenie, że nienawidzisz go teraz bardziej ode mnie. Nie sądziłem, aby to było możliwe. - Co przekreśliło dwadzieścia lat nienawiść? Co tak bardzo zraniło kobietę z wybiórczo kochającym sercem?
Teraz jednak dziwił się, że pomimo tego wszystkiego był w stanie siedzieć z nią tutaj, w kuchni tego przeklętego domu i znosić jej towarzystwo. Wszak nigdy z własnej woli nie decydował się w ostatnim czasie na urocze, rodzinne spotkanie. Odkąd opuścił rodzinne gniazdo widywał matkę tylko przy okazji obowiązkowych spotkań, od których nie potrafił się wymówić. W każdym innym momencie po prostu wyszedłby z kuchni i zostawił ją samą. Nie miałaby prawa go zatrzymać, zresztą pewnie nie miałaby ochoty go zatrzymać. Tymczasem nie zareagowała skrajną irytacją na pojawienie się niechcianego syna. Dopiero po tej chwili zauważył, że to nie jest naturalne. Że Laidan wydaje się zmęczona, trochę przygaszona, tak samo jak on. Zawsze doskonała, brylująca w towarzystwie nienagannym uśmiechem i usposobieniem wyglądała jak gdyby zdjęła z twarzy maskę. Chyba po raz pierwszy w życiu zrobiła to przed nim. Co do tego doprowadziło? Samael?
Nie ukrywa wyrazu zdziwienia wypływającego na twarz, gdy widzi niecodzienną zmianę na licu matki. Po raz pierwszy spotyka się z taką reakcją z jej strony. Przecież był jej ukochanym synem. Nigdy nie sprawiał problemów albo przynajmniej ona nigdy ich nie widziała. Zawsze był chodzącym ideałem, zarówno w zachowaniu jak i aparycji. Niestety widział tego dowód. Tymczasem teraz widocznie coś musiało się stać. Spogląda na nią uważnie lejąc wino do kieliszka, zgodnie z życzeniem zapełniając go bardziej niż nakazywały dobre obyczaje. Wręcz kochał? Widocznie nastąpić musiało coś naprawdę tragicznego w skutkach. Na pewno nie był to efekt ponownego ożenku starszego brata, przecież to drugi ślub, nie zrobiłby na niej tak wielkiego wrażenia. Musiałby się chyba zakochać w swojej żonie do szaleństwa, a to było niemożliwe, bo przecież Samael nie był zdolny do takich uczuć.
- Niemożliwe. Powiedziałbym, że żałuję, ale nie mogę kłamać - uśmiecha się ironicznie, ale ten wyraz szybko znika z jego twarzy, gdy ponownie chwyta swój kieliszek. Kolejne słowa matki dokładają nowy kawałek do układanki, która powstała w jego głowie. Co musiało zajść, aby sprawić, żeby chciała jego wydziedziczenia?
- Tak - potwierdza po prostu. Przecież to oczywiste. Odchyla się lekko na krześle przyglądając się matce ze sporą dozą zainteresowania. - Niezwykłe, mam wrażenie, że nienawidzisz go teraz bardziej ode mnie. Nie sądziłem, aby to było możliwe. - Co przekreśliło dwadzieścia lat nienawiść? Co tak bardzo zraniło kobietę z wybiórczo kochającym sercem?
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dłoń obejmująca chłodny kieliszek nie drżała a równo umalowane paznokcie - wieńczące zmysłowe dzieło, jakim na nowo się stawała, porzucając wilgotne od łez peniuary - nie stukały o kryształową powierzchnię. Laidan uosabiała zdecydowany spokój i jedynie nieco kpiący uśmiech wykrzywiający usta świadczył o tym, że posiada jakieś bardziej skomplikowane uczucia, kłębiące się w chłodnym umyśle. Chaos rozpaczy minął a żal magicznie zmienił swoją formę w rosnące płomienie mściwej zemsty. Wyschnięte łzy żłobiły w jej wrażliwej duszy głębokie wyrwy, gwałtownie zarastające wyłącznie w bezpośrednim kontakcie z Samaelem. Bliskość mężczyzny roztrzaskiwała mściwy spokój, kołysząc Laidan pomiędzy szlochem z matczynego bólu a chęcią spopielenia go żywcem. Nie istniało żadne pomiędzy a obojętność, jaką okazywała pierworodnemu, w niczym nie przypominała tej, którą odznaczała się podczas rozmowy z Sorenem. Przy jasnowłosym synu potrafiła myśleć sensownie, krytycznie, pozwalając zdrowemu rozsądkowi na przejęcie kontroli nad bolesnym chaosem. Łączyła kropki, snuła spokojne plany, rysowała na nowo swoje życie w przerażającej ciemności. Nie wiedziała, co było gorsze: czy szał, w jaki wpadała przy zdradzającym ją mężczyźnie, czy ten wręcz grobowy chłód mauzoleum, zamieniający ją w bezwzględnego taktyka. Pragnącego zadbać o dobre imię rodziny, a w drugiej kolejności: o słodki smak zemsty, który musiał pojawić się na jej języku razem z krwią plugawego Fawleya. W innym wypadku miecz musiał przebić Samaela i chociaż wiedziała, że była to broń obosieczna, to...cóż miała do stracenia? Sam był dla niej wszystkim, był sensem całego życia, największym arcydziełem. Po jego zniszczeniu nie istniała już przyszłość, a jeśli podła, prymitywna zemsta miała zapewnić jej chociaż odrobinę spokoju przed odejściem z tego świata - akurat tyle, by mogła rzetelnie pozałatwiać ostatnie sprawy i odejść w pokoju, zapewniając dobrą renomę nazwisku - to nie zawahałaby się ani sekundy przed uderzeniem w kogoś, kto odebrał jej ukochanego syna. Nawet jeśli zrobił to własnoręcznie Samael.
Potrzebowała jednak przygotowania, zbudowania zaplecza. Nie musiało być trwałe i sprawdzone, nie musiała już chronić samej siebie a ideę, dlatego też zwracała się nawet do niedoszłego wroga, nagle wstępującego na triumfalny podest zarezerwowany uprzednio dla starszego brata. Jeszcze przez chwilę przyglądała się zblazowanemu Sorenowi badawczo, nie komentując jego retorycznej polemiki. Wiedziała, że nie zasypią ziejącej przepaści jedną rozmową, ale nie tego pragnęła. Okazałaby żałosną słabość, lecząc utratę jednego dziecka w ramionach drugiego, zresztą cierpienie skutecznie blokowało nawet tak irracjonalne pomysły, pozostawiając ją w chłodnych ramach planowania przyszłości, jakiej mogła nie doczekać.
- Doskonale - skomentowała tylko, ponownie wychylając kieliszek. Tym razem nie przesunęła go przez blat: sama obeszła stół, przystając przed siedzącym na krześle Sorenem. - Zawieszenie broni - rzuciła zdawkowo, podnosząc butelkę, by hojnie polać i sobie i synowi wina, skrzącego się krwistą falą w pękatych kieliszkach. - Będziesz mnie wspierać, zarówno przy spotkaniach z nestorem jak i w sprawach rodziny, także tych dotyczących kwestii finansowych. Zawsze poprzesz moje plany. Posłusznie ożenisz się z piękną szlachcianką, spłodzisz dziedzica. Staniesz się idealnym przedstawicielem naszego rodu - zaczęła konkretnie, powracając wzrokiem na Sorena: jasnogranatowym, przeszywającym, ostrym i zarazem pierwszy raz w pewien sposób porozumiewawczym. - Za to...uwolnię Allison. Na zawsze - powiedziała powoli, szczerze, bez żadnych zjadliwych uśmiechów i złowrogiego błysku w roziskrzonych źrenicach. - Nie będziemy jej szukać. Będzie mogła żyć dyskretnie tam, gdzie zechce. Nigdy nie spotka już mnie ani Samaela. Nie wiem, czy uda się nam uniknąć wydziedziczenia, ale jeśli nestor o to poprosi, będę głosowała przeciwko - kontynuowała, upijając spory łyk trunku. To nie była prośba: pomimo wewnętrznej śmierci Laidan nie potrafiłaby o cokolwiek błagać, chociaż nie znoszący sprzeciwu ton brzmiał w pewnych momentach jak propozycja a nie rozkaz. Szalona zmiana, chociaż w aurze Avery nie było ani grama straceńczego wariactwa. Uważnie obserwowała twarz Sorena. - Mogę ci to przysiąc, ale...nie masz wiele czasu na zastanowienie. Czekam do nowego roku na twoją decyzję - poinformowała już nonszalancko, leniwiej, wychylając wino do końca. Kieliszek uderzył o brat a Laidan uśmiechnęła się do Sorena jednocześnie zmysłowo, groźnie i z jakąś przerażającą rozpaczą, pokazującą, że pod maską obojętności żywcem pali się tkanka ciała i duszy. Powoli uniosła dłoń i przesunęła ją po jego policzku, dotykając go w tej wykrzywionej groteskowo pieszczocie po raz pierwszy w życiu. Nie pomogło, otchłań pod sercem zadrżała konwulsyjnie i usta Lai zadrżały: ni to w zapowiedzi histerycznego szlochu ni płaczu. Odsunęła dłoń i cofnęła się o krok, z zamiarem opuszczenia kuchni - w towarzystwie płynnej, krwistoczerwonej Felix Felicis.
Potrzebowała jednak przygotowania, zbudowania zaplecza. Nie musiało być trwałe i sprawdzone, nie musiała już chronić samej siebie a ideę, dlatego też zwracała się nawet do niedoszłego wroga, nagle wstępującego na triumfalny podest zarezerwowany uprzednio dla starszego brata. Jeszcze przez chwilę przyglądała się zblazowanemu Sorenowi badawczo, nie komentując jego retorycznej polemiki. Wiedziała, że nie zasypią ziejącej przepaści jedną rozmową, ale nie tego pragnęła. Okazałaby żałosną słabość, lecząc utratę jednego dziecka w ramionach drugiego, zresztą cierpienie skutecznie blokowało nawet tak irracjonalne pomysły, pozostawiając ją w chłodnych ramach planowania przyszłości, jakiej mogła nie doczekać.
- Doskonale - skomentowała tylko, ponownie wychylając kieliszek. Tym razem nie przesunęła go przez blat: sama obeszła stół, przystając przed siedzącym na krześle Sorenem. - Zawieszenie broni - rzuciła zdawkowo, podnosząc butelkę, by hojnie polać i sobie i synowi wina, skrzącego się krwistą falą w pękatych kieliszkach. - Będziesz mnie wspierać, zarówno przy spotkaniach z nestorem jak i w sprawach rodziny, także tych dotyczących kwestii finansowych. Zawsze poprzesz moje plany. Posłusznie ożenisz się z piękną szlachcianką, spłodzisz dziedzica. Staniesz się idealnym przedstawicielem naszego rodu - zaczęła konkretnie, powracając wzrokiem na Sorena: jasnogranatowym, przeszywającym, ostrym i zarazem pierwszy raz w pewien sposób porozumiewawczym. - Za to...uwolnię Allison. Na zawsze - powiedziała powoli, szczerze, bez żadnych zjadliwych uśmiechów i złowrogiego błysku w roziskrzonych źrenicach. - Nie będziemy jej szukać. Będzie mogła żyć dyskretnie tam, gdzie zechce. Nigdy nie spotka już mnie ani Samaela. Nie wiem, czy uda się nam uniknąć wydziedziczenia, ale jeśli nestor o to poprosi, będę głosowała przeciwko - kontynuowała, upijając spory łyk trunku. To nie była prośba: pomimo wewnętrznej śmierci Laidan nie potrafiłaby o cokolwiek błagać, chociaż nie znoszący sprzeciwu ton brzmiał w pewnych momentach jak propozycja a nie rozkaz. Szalona zmiana, chociaż w aurze Avery nie było ani grama straceńczego wariactwa. Uważnie obserwowała twarz Sorena. - Mogę ci to przysiąc, ale...nie masz wiele czasu na zastanowienie. Czekam do nowego roku na twoją decyzję - poinformowała już nonszalancko, leniwiej, wychylając wino do końca. Kieliszek uderzył o brat a Laidan uśmiechnęła się do Sorena jednocześnie zmysłowo, groźnie i z jakąś przerażającą rozpaczą, pokazującą, że pod maską obojętności żywcem pali się tkanka ciała i duszy. Powoli uniosła dłoń i przesunęła ją po jego policzku, dotykając go w tej wykrzywionej groteskowo pieszczocie po raz pierwszy w życiu. Nie pomogło, otchłań pod sercem zadrżała konwulsyjnie i usta Lai zadrżały: ni to w zapowiedzi histerycznego szlochu ni płaczu. Odsunęła dłoń i cofnęła się o krok, z zamiarem opuszczenia kuchni - w towarzystwie płynnej, krwistoczerwonej Felix Felicis.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był taki jak ona. Być może wyglądał jak skóra zdjęta z matki, ale wnętrze było zupełnie niepodobne. Nie potrafiłby zranić kogoś bliskiego tylko dlatego, że ten go skrzywdził. Może to głupie wyjście, takie, które obierają ludzie zbyt miękcy, aby unieść jarzmo zemsty. Jednak on tak nie myślał. Przyjście na świat i dzielenie go od zawsze z bliźniaczką miało nań niezwykle silny wpływ. Przyczyniło się do wykształcenia mechanizmu przekładającego zawsze dobro innych ponad jego. Nie liczył się, nie musiał być na świeczniku, to nieistotne. Co byłoby mu po wygodnym życiu, gdyby ludzie, których kochał nie mogli powiedzieć tego samego? Zupełnie bez sensu. Wyznawał te zupełnie nieprzystające szlachcicowi wartości, podszeptujące mu cały czas, że byłby nikim, gdyby nie oni. Potrafił więc bez słowa skargi cierpieć czy tęsknić, jeśli miało to jakiś wyższy cel, miało przyczynić się do poprawy sytuacji drugiego. Nie byle kogo, nie było na świecie wielu osób, dla których potrafił się bez mrugnięcia okiem poświęcić. To byli ludzie, którzy przecież bez wahania zrobiliby dla niego to samo. Tylko Søren nie chciał. Bolało go, gdy ktoś cierpiał za niego. Uznawał siebie za niewartego takiej fatygi. Właściwie to cały czas sobie umniejszał. Był świetnym sportowcem? Ależ bez przesady, tylko dobrze lata na miotle. Odbijanie tłuczków to wręcz poboczna robota, nie osiągnąłby kompletnie nic, gdyby nie reszta, świetnego zresztą, zespołu. Ba, potrafił uznawać wyższość nawet takiej Lovegood nad sobą. W końcu miała o wiele ważniejsze zadanie od niego. Nie rozmyślał nigdy, gdzie może leżeć źródło tego wszystkiego. Nie sądził, że wpłynąć na całe jego dorosłe życia mogła właśnie znienawidzona matka, a właściwie jej brak.
Słodka niewiedza. Być może ona wciąż utrzymywała go na kuchennym krześle w towarzystwie Laidan. Nie poznawał się, nie sądził, że kiedykolwiek będzie w stanie przebywać z nią w jednym pomieszczeniu i nie czuć całej tej odrazy, która nagromadziła się w nim przez te wszystkie lata. Właściwie nie czuł teraz nic i było to całkiem odświeżające uczucie, miła odmiana po takim długim czasie walki z demonami przeszłości. Nie był optymistą, chłodny realizm kazał mu sądzić, że to krótkotrwałe rozwiązanie. Nie spodziewał się więc, że matka nagle zmieni front. I to dosłownie, bo nagle okrążyła bezpiecznie dzielący ich stół. Nie często znajdowali się tak blisko siebie, o wiele bardziej preferując nieznoszenie swojego towarzystwa, gdy nie jest to absolutnie konieczne. Chwilowy pokój wydawał się w takim wypadku czymś niezwykle surrealistycznym, do tej pory nieistniejącym w słowniku żadnego z nich. Przyglądał się jak wino zapełnia znów jego kieliszek, jak gdyby obawiał się, że ta chciała osłabić jedynie jego czujność. Dopiero po chwili zawieszenia raptownie odskakuje spojrzeniem w jej kierunku, oniemiały. Naigrawała się z niego? Przecież już dawno zwolniono go z tego obowiązku pozwalając mu na oscylowanie gdzieś w granicy przyzwoitości. Pojawiał się tam gdzie musiał w ostateczności, a w innych wypadkach unikając całej tej szlacheckiej otoczki niczym diabeł wody święconej. Uniósł do ust kieliszek, aby zapić suchy śmiech, który cisnął mu się na usta, ale dobrze, że tego nie zrobił, bo prawdopodobnie zaraz by się zachłysnął.
Uwolnię Allison.
Niemożliwe. Przecież ta opcja nigdy nawet mu się nie przyśniła. Byli niewolnikami swojego nazwiska, spętani czystością krwi, bez możliwości odejść. Aż do teraz. Miał szansę ją wykupić. Uwolnić ją od tego wszystkiego za cenę własnej wolności. Nigdy się nie wahał, gdy chodziło o Allie, ale teraz w głowie miał pustkę. Zawsze na scenie była tylko bliźniaczka, ona grała pierwsze skrzypce. Tylko teraz nie była sama. Była jeszcze jedna osoba, z którą musiał się liczyć, o której pamiętał cały czas. Jeśli podjąłby taką decyzję to nie zrani najbardziej siebie, ale Amodeusa. Ale Laidan obiecywała. Nigdy tego nie robiła, nigdy nie przyrzekła czegoś jemu, a jeśli robiła to teraz mógł być pewien, że nie rzuca słów na wiatr. Szok i konsternacja zatrzymały go w miejscu. Nie odskoczył nagle, gdy matczyna dłoń musnęła jego policzek. Podniósł na nią wzrok, sam nie wiedząc co o tym myśleć. Czy to nadal była gra czy to już dawno było po prostu życie? Ich pochrzanione, do bólu skomplikowane życie? Kiedy się odsunęła raptownie wstał ze swojego miejsca. Górował nad matką, ale nie czuł tego w tym momencie.
- Dwa pytania. - Beznamiętny ton przerwał ciszę w kuchni. - Jak zdołasz zapanować nad Samaelem w sprawie Allie? - Jego brat był potworem nie do powstrzymania, nie był pewien, czy nawet Laidan zdoła go utrzymać na smyczy. - I co ty będziesz z tego mieć? - Brew powędrowała do góry, a spojrzenie nabrało na czujności, ostatecznie pozbywając się wcześniejszego marazmu. Uparcie ignorował dziwne mrowienie policzka, które kazało mu wierzyć, że wcale sobie tego wszystkiego nie przywidział.
Słodka niewiedza. Być może ona wciąż utrzymywała go na kuchennym krześle w towarzystwie Laidan. Nie poznawał się, nie sądził, że kiedykolwiek będzie w stanie przebywać z nią w jednym pomieszczeniu i nie czuć całej tej odrazy, która nagromadziła się w nim przez te wszystkie lata. Właściwie nie czuł teraz nic i było to całkiem odświeżające uczucie, miła odmiana po takim długim czasie walki z demonami przeszłości. Nie był optymistą, chłodny realizm kazał mu sądzić, że to krótkotrwałe rozwiązanie. Nie spodziewał się więc, że matka nagle zmieni front. I to dosłownie, bo nagle okrążyła bezpiecznie dzielący ich stół. Nie często znajdowali się tak blisko siebie, o wiele bardziej preferując nieznoszenie swojego towarzystwa, gdy nie jest to absolutnie konieczne. Chwilowy pokój wydawał się w takim wypadku czymś niezwykle surrealistycznym, do tej pory nieistniejącym w słowniku żadnego z nich. Przyglądał się jak wino zapełnia znów jego kieliszek, jak gdyby obawiał się, że ta chciała osłabić jedynie jego czujność. Dopiero po chwili zawieszenia raptownie odskakuje spojrzeniem w jej kierunku, oniemiały. Naigrawała się z niego? Przecież już dawno zwolniono go z tego obowiązku pozwalając mu na oscylowanie gdzieś w granicy przyzwoitości. Pojawiał się tam gdzie musiał w ostateczności, a w innych wypadkach unikając całej tej szlacheckiej otoczki niczym diabeł wody święconej. Uniósł do ust kieliszek, aby zapić suchy śmiech, który cisnął mu się na usta, ale dobrze, że tego nie zrobił, bo prawdopodobnie zaraz by się zachłysnął.
Uwolnię Allison.
Niemożliwe. Przecież ta opcja nigdy nawet mu się nie przyśniła. Byli niewolnikami swojego nazwiska, spętani czystością krwi, bez możliwości odejść. Aż do teraz. Miał szansę ją wykupić. Uwolnić ją od tego wszystkiego za cenę własnej wolności. Nigdy się nie wahał, gdy chodziło o Allie, ale teraz w głowie miał pustkę. Zawsze na scenie była tylko bliźniaczka, ona grała pierwsze skrzypce. Tylko teraz nie była sama. Była jeszcze jedna osoba, z którą musiał się liczyć, o której pamiętał cały czas. Jeśli podjąłby taką decyzję to nie zrani najbardziej siebie, ale Amodeusa. Ale Laidan obiecywała. Nigdy tego nie robiła, nigdy nie przyrzekła czegoś jemu, a jeśli robiła to teraz mógł być pewien, że nie rzuca słów na wiatr. Szok i konsternacja zatrzymały go w miejscu. Nie odskoczył nagle, gdy matczyna dłoń musnęła jego policzek. Podniósł na nią wzrok, sam nie wiedząc co o tym myśleć. Czy to nadal była gra czy to już dawno było po prostu życie? Ich pochrzanione, do bólu skomplikowane życie? Kiedy się odsunęła raptownie wstał ze swojego miejsca. Górował nad matką, ale nie czuł tego w tym momencie.
- Dwa pytania. - Beznamiętny ton przerwał ciszę w kuchni. - Jak zdołasz zapanować nad Samaelem w sprawie Allie? - Jego brat był potworem nie do powstrzymania, nie był pewien, czy nawet Laidan zdoła go utrzymać na smyczy. - I co ty będziesz z tego mieć? - Brew powędrowała do góry, a spojrzenie nabrało na czujności, ostatecznie pozbywając się wcześniejszego marazmu. Uparcie ignorował dziwne mrowienie policzka, które kazało mu wierzyć, że wcale sobie tego wszystkiego nie przywidział.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała wydostać się z chłodnej, przestronnej kuchni jak najszybciej, nieco zaniepokojona swoimi ludzkimi odruchami, subtelnie wtłaczającymi ją w matczyne gesty. Muśnięcie policzka swojego syna ciepłą dłonią - pierwszy taki kontakt od lat a już z pewnością pierwszy niewymuszony okolicznościami, spojrzeniami ludzi czy ułożeniem na rodzinnej fotografii, gdy musiała przytulać go do siebie, kryjąc niechęć za szerokim uśmiechem - stworzyło nagłą wyrwę w jej idealnym wizerunku wyciosanej z lodu figury. Drobny gest, właściwie odruchowy i niezauważalny w normalnym świecie, nabrał w ich relacji wielkiego znaczenia, wahającego się pomiędzy pogardą a czułością. Sama nie wiedziała, dlaczego potrzebowała poczuć pod palcami ciepło jego skóry. Zastępowała brak bliskości Samaela, brak fizycznego kontaktu ze swoim dzieckiem czy może naznaczała go jako nowego dziedzica, mającego przejąć obowiązki, którym nie sprostał jego starszy brat? A może po prostu pragnęła urealnić tę rozmowę, przypieczętować propozycję, nieco złagodzić swój obraz w oczach jasnowłosego mężczyzny, w jakim samobójczo musiała pokładać wielkie nadzieje? Zazwyczaj podejście Laidan do Sorena było niezwykle proste, bazujące na niechęci i czystej obojętności, jak wtedy, gdy prawie deptała jego zranione ciało w holu posiadłości, nie interesując się ani jego losem ani kłótnią rodzeństwa. Od zawsze orbitowała gdzieś ponad tym bagnem, ponad nienawiścią, stającą się chlebem powszednim bliźniąt. Gardziła nimi, czasami lubiła nawet pofolgować sobie w zadawaniu im cierpienia, ale ta sadystyczna przyjemność powoli gasła, umierając w momencie, w którym przekroczyli próg dorosłości. Stali się nieważni, nieco zagrażający, ale...przecież pomimo upływu lat ich sekret był bezpieczny, chociaż teraz wzdragała się przy każdej myśli, zahaczającej o jej relację z Samaelem. Jak mogła być tak ślepa. Jak mogła być tak naiwna. Jak mogła nie zauważyć, że jej ukochanego toczy śmiertelna choroba, obłapiająca ją lepkimi mackami zepsucia i zgnilizny. Uratowała się w ostatnim momencie: zapewne to stąd ta słabość, coraz częściej powodująca mdłości i zawroty głowy, nasilające się, gdy tylko jej myśli masochistycznie powracały w kierunku pierworodnego syna.
Propozycja, jaką podała Sorenowi na złotej tacy, była próbą wyrzucenia Sama jeszcze dalej. Zapewnienia sobie bezpiecznego zaplecza, męskiego wsparcia, którego już nie mogła oczekiwać od Reagana. Nie mogła szukać sprzymierzeńca nigdzie indziej, niż w osobie drugiego syna. Wiedziała, że zasiała w nim ziarno niepewności, że poruszając temat jego ukochanej Allison - silna miłość rodzeństwa zawsze wywoływała niezbyt przyjemne podejrzenia ich niegodnego romansu, ale nie kłopotała się tym zbytnio - dla której bezpieczeństwa potrafił oddać wszystko, otworzyła sobie furtkę do budowania nowej przystani. Tymczasowej, pozwalającej jej odpocząć przed ostateczną wędrówką, ale...o tym nie musiał wiedzieć.
Nie spodziewała się, że wstanie i ją zatrzyma. Propozycja wydawała się jej oczywista i prosta w obsłudze - nie powinna sprawiać trudności nawet niezbyt lotnemu graczowi Quidditcha. Zatrzymała się w pół kroku, wpatrzona w drzwi przed sobą, ale po sekundzie odwróciła się powoli, mierząc wzrokiem górującego nad nią Sorena. Niebieskie oczy, pełne usta, złote włosy, delikatna uroda. To nie był Samael, to nie był też mały chłopiec, którego zostawiała płaczącego w kołysce, by nalać sobie kolejną lampkę wina i zmyć z siebie smak hańby. Idiotycznej, nieważnej; Sam zranił ją stukrotnie mocniej niż Reagan i przez sekundę, gdy patrzyła w błękitne oczy Sorena, poczuła jakieś ukłucie żalu. Nad nim, nad sobą? Wolała nie rozdrapywać rany, po prostu przyjmując jego pytanie lekkim uśmiechem. Rozgoryczonym, ale pewnym siebie. Mimo wszystko.
- Wierz mi, nie musisz się martwić Samaelem. Już nie - odparła, siląc się na obojętność, chociaż w brzmieniu jej głosu drżały iskierki dziwnego obrzydzenia, jakby rozmawiali o wyjątkowo obrzydliwym i nieposłusznym skrzacie domowym, którego głowę należało zrzucić z najwyższej wieży zamku w Ludlow. To właśnie mimowolne zdradzenie się z najgorszymi intencjami świadczyło o jej prawdomówności, nawet jeśli wyraźnie niecierpliwiła się przedłużeniem rozmowy. Mocniej ujęła szyjkę butelki i zastukała nią o blat mijanego stolika. - Tak jak mówiłam: twoje wsparcie. Jako mojego syna, dziedzica Averych, głos w rodzinnych sporach. Sądzę, że posłuszeństwo moim decyzjom i picie niedorzecznej ilości alkoholu na Sabatach jest niską ceną za wolność twojej siostry - dodała już pewniej, bez wstydliwej łagodności, rzucając mu pytające spojrzenie. Wieloznaczne; czy to jasne? Czy się zgadza? Nie artykułowała tych pytań: obiecała przecież dać mu czas i chciała pokazać, że nie rzuca słów na wiatr.
Propozycja, jaką podała Sorenowi na złotej tacy, była próbą wyrzucenia Sama jeszcze dalej. Zapewnienia sobie bezpiecznego zaplecza, męskiego wsparcia, którego już nie mogła oczekiwać od Reagana. Nie mogła szukać sprzymierzeńca nigdzie indziej, niż w osobie drugiego syna. Wiedziała, że zasiała w nim ziarno niepewności, że poruszając temat jego ukochanej Allison - silna miłość rodzeństwa zawsze wywoływała niezbyt przyjemne podejrzenia ich niegodnego romansu, ale nie kłopotała się tym zbytnio - dla której bezpieczeństwa potrafił oddać wszystko, otworzyła sobie furtkę do budowania nowej przystani. Tymczasowej, pozwalającej jej odpocząć przed ostateczną wędrówką, ale...o tym nie musiał wiedzieć.
Nie spodziewała się, że wstanie i ją zatrzyma. Propozycja wydawała się jej oczywista i prosta w obsłudze - nie powinna sprawiać trudności nawet niezbyt lotnemu graczowi Quidditcha. Zatrzymała się w pół kroku, wpatrzona w drzwi przed sobą, ale po sekundzie odwróciła się powoli, mierząc wzrokiem górującego nad nią Sorena. Niebieskie oczy, pełne usta, złote włosy, delikatna uroda. To nie był Samael, to nie był też mały chłopiec, którego zostawiała płaczącego w kołysce, by nalać sobie kolejną lampkę wina i zmyć z siebie smak hańby. Idiotycznej, nieważnej; Sam zranił ją stukrotnie mocniej niż Reagan i przez sekundę, gdy patrzyła w błękitne oczy Sorena, poczuła jakieś ukłucie żalu. Nad nim, nad sobą? Wolała nie rozdrapywać rany, po prostu przyjmując jego pytanie lekkim uśmiechem. Rozgoryczonym, ale pewnym siebie. Mimo wszystko.
- Wierz mi, nie musisz się martwić Samaelem. Już nie - odparła, siląc się na obojętność, chociaż w brzmieniu jej głosu drżały iskierki dziwnego obrzydzenia, jakby rozmawiali o wyjątkowo obrzydliwym i nieposłusznym skrzacie domowym, którego głowę należało zrzucić z najwyższej wieży zamku w Ludlow. To właśnie mimowolne zdradzenie się z najgorszymi intencjami świadczyło o jej prawdomówności, nawet jeśli wyraźnie niecierpliwiła się przedłużeniem rozmowy. Mocniej ujęła szyjkę butelki i zastukała nią o blat mijanego stolika. - Tak jak mówiłam: twoje wsparcie. Jako mojego syna, dziedzica Averych, głos w rodzinnych sporach. Sądzę, że posłuszeństwo moim decyzjom i picie niedorzecznej ilości alkoholu na Sabatach jest niską ceną za wolność twojej siostry - dodała już pewniej, bez wstydliwej łagodności, rzucając mu pytające spojrzenie. Wieloznaczne; czy to jasne? Czy się zgadza? Nie artykułowała tych pytań: obiecała przecież dać mu czas i chciała pokazać, że nie rzuca słów na wiatr.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedna rzecz pozostawała dla niego niezrozumiała. Mógł jakoś wytłumaczyć sobie fakt, że Laidan chce podporządkować sobie także i jego. W brutalny, ale jednocześnie łatwy sposób wykorzystać ucieczkę Allison. Co do tego nie miał wszak wątpliwości. Wyjechała przecież tak nagle, niespodziewanie na ten kurs, a teraz nagle słuch o niej zaginął. Nie wysyłała listów, nie informowała ich o decyzji pozostania na święta poza granicami kraju. Zostawiała go. Nie zrobiłaby tego bez powodu, bez pewności, motywacji. W pewnym sensie ją rozumiał. Przecież Samael uczynił sobie z niej zwierzynę łowną. Była dla niego łupem, który chciał pozyskać wszelkimi sposobami, brakującym trofeum nad kominkiem. Ukazywał to za każdym możliwym razem. Nic więc dziwnego, że wykorzystała nadarzającą się okazję do ucieczki. Niekontaktowanie się z bratem również było całkowicie logiczne. Wszak każdy uderzyłby do niego pierwszego w celu zasięgnięcia jakichś informacji. Niewiedza czyniła go w tym momencie bezpiecznym. Nie zmieniało to jednak faktu, że chociaż pewność, co do jej decyzji rosła z każdym dniem to nie potrafił sobie z nią poradzić. Jego umysł zasnuwały obraz tego, co stało się z Amodeusem, gdy jego siostra znikła. Do czego się posunął, kim się wtedy stał. Nie sądził, że tak samo będzie z nim, ale coś na pewno będzie. Chociaż miał ją chronić dzięki temu dziwnemu układowi to bolało go, niesamowicie bolało, że jednocześnie ją utraci. Prawdopodobnie już na zawsze.
Dlaczego jednak zbiegło się to w czasie z dziwną melancholią matki. Nie był przecież ślepy, widział, że coś nie jest tak jak zazwyczaj i na pewno nie był to dziwny nastrój, który niosły ze sobą święta. W dodatku to porównanie, którego użył i to jak je przewartościowała wciąż dzwoniło w jego głowie. Coś musiało się stać między Samaelem a Laidan. Nie sądził, że cokolwiek może zaszkodzić ich więzi, ale widocznie już to nastąpiło. Prawdopodobnie nie będzie mu dane dowiedzieć się, co też takiego miało miejsce, nie było to jednak zupełnie istotne. Najbardziej liczyła się świadomość, że to co ich łączyło, plugawie doskonałe uczucie, wypaczona miłość, musiało ulec jakiemuś zepsuciu. Nie rekompensowało mu to w żaden sposób poniesionych krzywd i strat, ale w jakiś sposób niosło pociechę. Oni też cierpieli. Widział to, nawet, jeśli obraz był zafałszowany i zatuszowany. To wystarczało.
Czuł się jednak tylko odrobinę lepiej, gdy stał teraz przed matką w otwartej konfrontacji. Być może była to pierwsza i ostatnia tak szczera rozmowa. Zabawne, że dwoje dorosłych ludzi było stać tylko na tyle. Mimo to przygląda się jej bez wyrazu w oczekiwaniu na odpowiedzi, które zadecydują o być albo nie być jego decyzji. Nie omija więc tego jak lustruje go wzrokiem. Czego szuka? Sprawdza, czy się waha? Jednak o wiele ciekawsza okazuje się odpowiedź, a raczej ton, którym zostaje ona udzielona. Początkowo sądził, że tylko się przesłyszał, ale to nie mógł być omam. Imię starszego brata w dziwny, niespotykany wręcz sposób przechodziło jej przez gardło. Nie tak zwykła się o nim wyrażać. Spodziewał się raczej obietnicy, że się nim zajmie. To było niespodziewane, przytaknął jednak tylko. Czuł, że może być jedyną osobą, która ma jakąkolwiek władzę nad starszym Averym.
- Nie masz pojęcia, jaka to cena - odparł, a na jego ustach zakwitł uśmiech, chociaż oczy wypełniał bezbrzeżny smutek, nad którym nie potrafił zapanować w żaden sposób. Decyzja została podjęta. Zrani jedną ukochaną osobę, aby uratować drugą. Nienawidził się za to, ale nie było innej drogi. Zresztą nie miał zamiaru informować o tym matki, jeszcze nie teraz. Opróżnił do końca swój kieliszek, po czym odstawił na kuchenny blat. - Dobranoc mamo - rzucił cicho nie patrząc na nią, gdy mijają się w przejściu. Musi być teraz sam. Chociaż wszystko wskazuje na to, że wkrótce samotności będzie miał pod dostatkiem.
|zt x2 (?)
Dlaczego jednak zbiegło się to w czasie z dziwną melancholią matki. Nie był przecież ślepy, widział, że coś nie jest tak jak zazwyczaj i na pewno nie był to dziwny nastrój, który niosły ze sobą święta. W dodatku to porównanie, którego użył i to jak je przewartościowała wciąż dzwoniło w jego głowie. Coś musiało się stać między Samaelem a Laidan. Nie sądził, że cokolwiek może zaszkodzić ich więzi, ale widocznie już to nastąpiło. Prawdopodobnie nie będzie mu dane dowiedzieć się, co też takiego miało miejsce, nie było to jednak zupełnie istotne. Najbardziej liczyła się świadomość, że to co ich łączyło, plugawie doskonałe uczucie, wypaczona miłość, musiało ulec jakiemuś zepsuciu. Nie rekompensowało mu to w żaden sposób poniesionych krzywd i strat, ale w jakiś sposób niosło pociechę. Oni też cierpieli. Widział to, nawet, jeśli obraz był zafałszowany i zatuszowany. To wystarczało.
Czuł się jednak tylko odrobinę lepiej, gdy stał teraz przed matką w otwartej konfrontacji. Być może była to pierwsza i ostatnia tak szczera rozmowa. Zabawne, że dwoje dorosłych ludzi było stać tylko na tyle. Mimo to przygląda się jej bez wyrazu w oczekiwaniu na odpowiedzi, które zadecydują o być albo nie być jego decyzji. Nie omija więc tego jak lustruje go wzrokiem. Czego szuka? Sprawdza, czy się waha? Jednak o wiele ciekawsza okazuje się odpowiedź, a raczej ton, którym zostaje ona udzielona. Początkowo sądził, że tylko się przesłyszał, ale to nie mógł być omam. Imię starszego brata w dziwny, niespotykany wręcz sposób przechodziło jej przez gardło. Nie tak zwykła się o nim wyrażać. Spodziewał się raczej obietnicy, że się nim zajmie. To było niespodziewane, przytaknął jednak tylko. Czuł, że może być jedyną osobą, która ma jakąkolwiek władzę nad starszym Averym.
- Nie masz pojęcia, jaka to cena - odparł, a na jego ustach zakwitł uśmiech, chociaż oczy wypełniał bezbrzeżny smutek, nad którym nie potrafił zapanować w żaden sposób. Decyzja została podjęta. Zrani jedną ukochaną osobę, aby uratować drugą. Nienawidził się za to, ale nie było innej drogi. Zresztą nie miał zamiaru informować o tym matki, jeszcze nie teraz. Opróżnił do końca swój kieliszek, po czym odstawił na kuchenny blat. - Dobranoc mamo - rzucił cicho nie patrząc na nią, gdy mijają się w przejściu. Musi być teraz sam. Chociaż wszystko wskazuje na to, że wkrótce samotności będzie miał pod dostatkiem.
|zt x2 (?)
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź