Kuchnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kuchnia
Ciemne, czyste pomieszczenie, nieczęsto użytkowane w porze innej niż wczesny ranek i późny wieczór. Przestrzeń jest dość wąska, ma kształt prostokąta, na którego środku stoi niewielki stolik z samotnym krzesłem. Pod oknem zwykle zasłoniętym zieloną kotarą znajduje się podłużne siedzenie wyścielane płaską poduszką. Przedmioty pod wpływem zaklęcia poruszają się same, bez ingerencji właścicielki, jeżeli zachodzi potrzeba wykonania kuchennych czynności.
14 maja 1957 roku
Odnalezienie odpowiedniego mieszkania na ulicy Pokątnej nie było większym problemem. Gdy tylko poznał imię, nazwisko oraz profesję azjatyckiej dziwności zlecił jednemu z zaufanych ludzi. Nic z resztą dziwnego, jeśli miała dostarczać cokolwiek dla jego kochanych krewniaczek, musiał dokładnie wiedzieć kim jest oraz czy jest osobą, której produkt zasługiwał na jakąkolwiek uwagę oraz, przede wszystkim, pieniądze z rodowego skarbca. Jego ludzie potrzebowali ledwie kilku dni, aby plik informacji, które mogły być interesujące, znalazł się na jego biurku. W tym wszystkim znalazł się również adres dziewczyny, jakże prosty do odnalezienia.
Przejście do Londynu na Pokątną oraz znalezienie odpowiedniej kamienicy, jak i odpowiednich okien. Światła były pogaszone, a to oznaczało, że jego koleżanki z pewnością nie ma w domu. Dobrze, bardzo dobrze. Musiał jedynie znaleźć odpowiedni sposób, aby wskrobać się na ścianę, otworzyć okno oraz wgramolić się do środka, uważając na paskudne psisko, jakie mogło znaleźć się w mieszkaniu. O wejściu przez drzwi nawet nie pomyślał, gdyż zdawało się to być zbyt logicznym posunięciem.
Ciemne tęczówki uważnie powiodły po ścianie oraz witrynie sklepu zielarskiego w poszukiwaniu odpowiedniej drogi. Haverlock Travers nigdy nie należał do rozsądnych bądź grzecznych chłopców. Często chodził tam, gdzie z pewnością nie powinien, nie raz włamywał się gdzieś przez okno... Bądź przez nie zwiewał, gdy do domu jednej z wielu panien w jednym z portów całego świata do domu wracał zazdrosny mąż. Wszystkie psoty jakie miał na swoim koncie odwalał ze zmienioną twarzą, pozostawiając lordowskie konto czyste niczym łza dziewiczej niewiasty.
Droga okazała się prosta. Wlazł wpierw na skrzynkę, później złapał się rynny, oparł but o jej mocowanie i podciągnął się, szukając kolejnego zaczepienia. Daszek witryny, następnie dziura w murze, kolejne podciągnięcie silnych ramion... Długie lata żeglugi sprawiły, że wspinał się całkiem nieźle, nie raz musząc latać po wysokich masztach, bez żadnego zabezpieczenia. Otwarcie okna nie było również wyzwaniem, prosta alohomora wystarczyła, aby rozprawić się z prostym zamkiem. Obejmując jedną dłonią ramę okienną, stojąc prawie pewnie na mocowaniu rynny i wypustce w murze wyszperał w kieszeni kawałek soczystej kiełbasy by rzucić ją w kierunku dobermana. Głupie psisko nie pogardziło smakołykiem, nawet jeśli nasączony był eliksirem słodkiego snu. No, on to potrafił załatwić!
Do mieszkania wszedł po kilku chwilach, widząc jak pies pada na ziemie pogrążony we śnie. Ciężkie buty uderzyły o podłogę pozostawiając na niej ślady po wszędobylskim błocie. Ciemne tęczówki uważnie przyjrzały się pomieszczeniu. Nie byłby sobą, gdyby nie rozejrzał się po mieszkaniu, zapewne przestawiając kilka przedmiotów o kilka centymetrów by w końcu klapnąć na jedynym krześle przy stole w kuchni. Obłocone buciska oparły się o blat, gdy Haverlock rozsiadł się wygodniej, w oczekiwaniu na czarownicę. W końcu musiała wrócić do domu, czyż nie? A on miał dziś czas. Morskie drewno różdżki spoczywało w jego dłoni, gotowe do reakcji.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Ostatnio zmieniony przez Haverlock Travers dnia 26.07.20 1:22, w całości zmieniany 2 razy
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Karty jej nie sprzyjały.
Pozornie spokojny wieczór uległ obietnicy dostarczenia ekscytacji dzięki jednej rundce w pokera w zaufanym gronie raz na jakiś czas zbierającym się w dokach, w słabo oświetlonym lokalu po brzegi wypełnionym papierosowym dymem i ciężką wonią alkoholu. Ale jedna rundka przerodziła się w kolejne. A potem w następne i następne. Galeony brzdękały uderzając o stół, mimika przybierała wyraz chłodnej, wykalkulowanej obojętności, dłonie poruszały się mechanicznie, a myśli wirowały w tańcu z niewiadomą, upojone używką zatruwającą powietrze. Mieli grać do późnej nocy - i dotrzymałaby im towarzystwa, gdyby nie fakt, że z każdą następną rundą sakiewka stawała się coraz skromniejsza, uszczuplona o konkretną już sumkę, z kolei perspektywa odegrania się i odrobienia strat odpływała gdzieś daleko. Czarownica przegrała pół wypłaty z ostatniego zamówienia; dostawa krwi do Selwynów powinna była trafić do skrytki w Gringotcie w całości, do cholery, nie w części, której reszta wpadła w łapska zachłannego losu. Jedyne, co warte było uznania tego wieczora, to adrenalina wypełniająca żyły. Nie brakowało jej żadnemu z graczy i tylko fakt jej słodyczy sprawiał, że Wren podjęła próby, których podejmować nie powinna była. Jeszcze tylko jeden raz, zaraz się odegram, zaraz będzie lepiej. Dobieram trzy. Pas. Koniec, czas spać, już dość. Ostatnie lejce przyzwoitości i rozwagi odegnały ją od stołu, pożegnały kompanów i nakazały ruszyć w kierunku domu - nie spodziewała się, że i tam los postanowił przygotować coś specjalnego.
Było już późno gdy dotarła na miejsce. Ulica Pokątna jarzyła się światłem latarni przypominającymi czerwone kule na atramentowym niebie usłanym tysiącem gwiazd, ulice znacznie opustoszały; leniwym gestem wygrzebała z torby klucze i otworzyła drzwi, wchodząc do środka. Do środka, w którym nie przywitało jej znajome szczeknięcie, drapanie pazurów o panelową posadzkę w szaleńczym biegu mającym zakończyć się susem w jej kierunku. Nic. Panowała tam jedynie dziwnie nieprzyjemna cisza.
- Yuan? - zawołała Wren, marszcząc brwi; płaszcz wylądował na wieszaku, czarownica natomiast - z torbą wciąż przewieszoną przez ramię - ruszyła wgłąb mieszkania, zaniepokojona. Nie było go w salonie. Drzwi pracowni pozostały nienaruszone, wciąż zamknięte na klucz, a gdy weszła do kuchni, gdy tylko zapaliła światło...
Cholera jasna. Przecież mieli go aresztować! Powinien już dawno gnić za kratami z podobnymi sobie drabami, myśląc nad tym, jak surową zapłacił cenę za wrzucenie jej do tej przeklętej sadzawki. Tymczasem mężczyzna siedział w jej kuchni, niezaproszony, z obłoconymi butami królewsko rozłożonymi na stole. Wren błyskawicznie dobyła różdżki z kieszeni i uniosła ją w kierunku maga, dostrzegła przecież drewno spoczywające w jego własnej dłoni. Merlin jeden raczył wiedzieć do czego najpierw zamierzał je wykorzystać. Oby do wsadzenia go sobie tego brzydkiego badyla w dupę.
- Vernon - wycedziła bez cienia entuzjazmu, zimno, ale jeszcze niepogardliwie. Skoro był w jej mieszkaniu, jakimś cudem zdobył jej adres i Merlin raczy wiedzieć ile jeszcze prywatnych informacji, to znaczyło, że musiał już wiedzieć o jej małej zdradzie. Niech go piekło pochłonie. - Nie zrobiłeś mi herbaty? Szkoda. Skoro już tu jesteś, mogłeś coś przygotować. - Wrzątek wylany na jego twarz urozmaiciłby skórę nową blizną. Nie miał w końcu zbyt wiele do stracenia; w czarodziejskiej społeczności sama facjata wskazywała na to, że jego miejsce znajdowało się w dokach, wśród szlamu, zgnilizny, szczurów i swądu ryb.
Pozornie spokojny wieczór uległ obietnicy dostarczenia ekscytacji dzięki jednej rundce w pokera w zaufanym gronie raz na jakiś czas zbierającym się w dokach, w słabo oświetlonym lokalu po brzegi wypełnionym papierosowym dymem i ciężką wonią alkoholu. Ale jedna rundka przerodziła się w kolejne. A potem w następne i następne. Galeony brzdękały uderzając o stół, mimika przybierała wyraz chłodnej, wykalkulowanej obojętności, dłonie poruszały się mechanicznie, a myśli wirowały w tańcu z niewiadomą, upojone używką zatruwającą powietrze. Mieli grać do późnej nocy - i dotrzymałaby im towarzystwa, gdyby nie fakt, że z każdą następną rundą sakiewka stawała się coraz skromniejsza, uszczuplona o konkretną już sumkę, z kolei perspektywa odegrania się i odrobienia strat odpływała gdzieś daleko. Czarownica przegrała pół wypłaty z ostatniego zamówienia; dostawa krwi do Selwynów powinna była trafić do skrytki w Gringotcie w całości, do cholery, nie w części, której reszta wpadła w łapska zachłannego losu. Jedyne, co warte było uznania tego wieczora, to adrenalina wypełniająca żyły. Nie brakowało jej żadnemu z graczy i tylko fakt jej słodyczy sprawiał, że Wren podjęła próby, których podejmować nie powinna była. Jeszcze tylko jeden raz, zaraz się odegram, zaraz będzie lepiej. Dobieram trzy. Pas. Koniec, czas spać, już dość. Ostatnie lejce przyzwoitości i rozwagi odegnały ją od stołu, pożegnały kompanów i nakazały ruszyć w kierunku domu - nie spodziewała się, że i tam los postanowił przygotować coś specjalnego.
Było już późno gdy dotarła na miejsce. Ulica Pokątna jarzyła się światłem latarni przypominającymi czerwone kule na atramentowym niebie usłanym tysiącem gwiazd, ulice znacznie opustoszały; leniwym gestem wygrzebała z torby klucze i otworzyła drzwi, wchodząc do środka. Do środka, w którym nie przywitało jej znajome szczeknięcie, drapanie pazurów o panelową posadzkę w szaleńczym biegu mającym zakończyć się susem w jej kierunku. Nic. Panowała tam jedynie dziwnie nieprzyjemna cisza.
- Yuan? - zawołała Wren, marszcząc brwi; płaszcz wylądował na wieszaku, czarownica natomiast - z torbą wciąż przewieszoną przez ramię - ruszyła wgłąb mieszkania, zaniepokojona. Nie było go w salonie. Drzwi pracowni pozostały nienaruszone, wciąż zamknięte na klucz, a gdy weszła do kuchni, gdy tylko zapaliła światło...
Cholera jasna. Przecież mieli go aresztować! Powinien już dawno gnić za kratami z podobnymi sobie drabami, myśląc nad tym, jak surową zapłacił cenę za wrzucenie jej do tej przeklętej sadzawki. Tymczasem mężczyzna siedział w jej kuchni, niezaproszony, z obłoconymi butami królewsko rozłożonymi na stole. Wren błyskawicznie dobyła różdżki z kieszeni i uniosła ją w kierunku maga, dostrzegła przecież drewno spoczywające w jego własnej dłoni. Merlin jeden raczył wiedzieć do czego najpierw zamierzał je wykorzystać. Oby do wsadzenia go sobie tego brzydkiego badyla w dupę.
- Vernon - wycedziła bez cienia entuzjazmu, zimno, ale jeszcze niepogardliwie. Skoro był w jej mieszkaniu, jakimś cudem zdobył jej adres i Merlin raczy wiedzieć ile jeszcze prywatnych informacji, to znaczyło, że musiał już wiedzieć o jej małej zdradzie. Niech go piekło pochłonie. - Nie zrobiłeś mi herbaty? Szkoda. Skoro już tu jesteś, mogłeś coś przygotować. - Wrzątek wylany na jego twarz urozmaiciłby skórę nową blizną. Nie miał w końcu zbyt wiele do stracenia; w czarodziejskiej społeczności sama facjata wskazywała na to, że jego miejsce znajdowało się w dokach, wśród szlamu, zgnilizny, szczurów i swądu ryb.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nigdy nie należał do cierpliwych przedstawicieli magicznego świata. Obce mu było spokojne, wykalkulowane oczekiwanie by móc podążyć z wyznaczonym planem. Będąc zupełną przeciwnością cierpliwości, Haverlock przywykł do działań spontanicznych, nie wymagających oczekiwania lecz pozwalających mu poczuć ten podsycający emocje dopływ adrenaliny. Tym jednak razem musiał czekać, a minuty zdawały się nieznośne rozciągać do miana godzin. Gdzieś w środku zaczął przeklinać się za swój, jakże beznadziejny pomysł. W końcu wystarczyło dziewczę wytropić, pójść jej śladem i ujawnić się w dogodnym momencie… Bądź najzwyczajniej w świecie przerzucić ją przez ramię i wywieźć daleko za Londyn, gdzie nikt nie usłyszałby rozmowy jaka mogła się między nimi odbyć. Tak, to z pewnością byłoby ciekawsze rozwiązanie, niż czekanie aż łaskawie wróci Merlin jeden wie skąd, w tym nudnym jak wnętrza walenia mieszkaniu. Chociaż… Był pewien, że we wnętrzu walenia znalazłby więcej interesujących rzeczy, niż tu.
W końcu, po milionie lat świetlnych zamek szczęknął zapowiadając przybycie właścicielki mieszkania. Mężczyzna zamarł w bez ruchu, układając swoje usta w iście wilczym uśmiechu, czekając na bieg wydarzeń.
- Wren. - Odpowiedział z dziwnie zadowolonym głosem. Och, czy naprawdę sądziła, że tak łatwo uda się jej go pozbyć? Panna Chang nie mogła mieć pojęcia, z kim faktycznie zadarła. Nie mogła wiedzieć, że pod tą twarzą krył się lord, z którym jeszcze przed kilkoma dniami prowadziła iście biznesowe rozmowy. Magipolicja szukała ulotnego cienia, którego nigdy nie uda im się odnaleźć. Ba! Chciałby zobaczyć minę funkcjonariusza, który odkrywa, że osoba imieniem Vernon Ravens w ogóle nie istnieje. - Nie wiedziałem kiedy wrócisz. A częstowanie zimną herbatą uraziłoby każdego Brytyjczyka. - Wzruszył ramionami mocniej zaciskając palce na różdżce. Nie uniósł jej jednak, gdyż nie miał zamiaru atakować. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Przez chwilę ciemne tęczówki uważnie przyglądały się twarzy azjatki, próbując rozszyfrować co też dzieje się w jej głowie. Jakie myśli przez nią przechodziły? Czy cieszyła się, na jakże cudowny widok jego osoby? Ach, z pewnością musiała się cieszyć! - Expelliarmus! - Rzucone w jej kierunku zajęcie rozbrajające miało być oznaką, że przyszedł jedynie porozmawiać, zwłaszcza, że po nim schował różdżkę do kieszeni, zrzucając stopy na podłogę oraz wstając z krzesełka.
- Przejdźmy do rzeczy, nie mam całego wieczoru tylko dla Ciebie, gołąbeczko. - Zaczął, nie odrywając spojrzenia od jej sylwetki. Ostrożnie, nad wyraz spokojnie, zrobił kilka kroków w kierunku panny Chang. - Przyznam, że niezwykle mnie rozczarowałaś. Nie lubię osób, które nie dotrzymują słowa i o ile wystawienie mnie byłbym w stanie zrozumieć, wszak różnie w życiu bywa, tak nie potrafię zrozumieć, czemu doniosłaś na mnie do magipolicji. - Złość błysnęła w ciemnych oczach. - Widzisz, ten donos znacznie pokrzyżował mi plany zemsty… I niezmiernie ciekawi mnie, czemu to zrobiłaś? - Mężczyzna uniósł z zaciekawieniem brew ku górze, zakładając ręce na piersi. Nie atakował i nie miał takiego zamiaru - przynajmniej na razie,chcąc poznać jej zdanie. A jeśli ono go usatysfakcjonuje… Kto wie, że nawet okaże jej trochę zrozumienia? W głowie wykwitł mu naprawdę piękny plan.
W końcu, po milionie lat świetlnych zamek szczęknął zapowiadając przybycie właścicielki mieszkania. Mężczyzna zamarł w bez ruchu, układając swoje usta w iście wilczym uśmiechu, czekając na bieg wydarzeń.
- Wren. - Odpowiedział z dziwnie zadowolonym głosem. Och, czy naprawdę sądziła, że tak łatwo uda się jej go pozbyć? Panna Chang nie mogła mieć pojęcia, z kim faktycznie zadarła. Nie mogła wiedzieć, że pod tą twarzą krył się lord, z którym jeszcze przed kilkoma dniami prowadziła iście biznesowe rozmowy. Magipolicja szukała ulotnego cienia, którego nigdy nie uda im się odnaleźć. Ba! Chciałby zobaczyć minę funkcjonariusza, który odkrywa, że osoba imieniem Vernon Ravens w ogóle nie istnieje. - Nie wiedziałem kiedy wrócisz. A częstowanie zimną herbatą uraziłoby każdego Brytyjczyka. - Wzruszył ramionami mocniej zaciskając palce na różdżce. Nie uniósł jej jednak, gdyż nie miał zamiaru atakować. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Przez chwilę ciemne tęczówki uważnie przyglądały się twarzy azjatki, próbując rozszyfrować co też dzieje się w jej głowie. Jakie myśli przez nią przechodziły? Czy cieszyła się, na jakże cudowny widok jego osoby? Ach, z pewnością musiała się cieszyć! - Expelliarmus! - Rzucone w jej kierunku zajęcie rozbrajające miało być oznaką, że przyszedł jedynie porozmawiać, zwłaszcza, że po nim schował różdżkę do kieszeni, zrzucając stopy na podłogę oraz wstając z krzesełka.
- Przejdźmy do rzeczy, nie mam całego wieczoru tylko dla Ciebie, gołąbeczko. - Zaczął, nie odrywając spojrzenia od jej sylwetki. Ostrożnie, nad wyraz spokojnie, zrobił kilka kroków w kierunku panny Chang. - Przyznam, że niezwykle mnie rozczarowałaś. Nie lubię osób, które nie dotrzymują słowa i o ile wystawienie mnie byłbym w stanie zrozumieć, wszak różnie w życiu bywa, tak nie potrafię zrozumieć, czemu doniosłaś na mnie do magipolicji. - Złość błysnęła w ciemnych oczach. - Widzisz, ten donos znacznie pokrzyżował mi plany zemsty… I niezmiernie ciekawi mnie, czemu to zrobiłaś? - Mężczyzna uniósł z zaciekawieniem brew ku górze, zakładając ręce na piersi. Nie atakował i nie miał takiego zamiaru - przynajmniej na razie,chcąc poznać jej zdanie. A jeśli ono go usatysfakcjonuje… Kto wie, że nawet okaże jej trochę zrozumienia? W głowie wykwitł mu naprawdę piękny plan.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Na moment uśpił jej czujność swym spokojem, bezruchem, intensywnością spojrzenia skupionego na czarnych oczach czarownicy; uznając to za swego rodzaju wyzwanie, Wren nie ugięła się pod ciężarem taksujących ją tęczówek, a to okazało się pierwszym z błędów tego wieczora. Wykorzystując momentalne rozkojarzenie, Vernon cisnął w nią zaklęciem, sprawił, że różdżka wypadła z dłoni i z brzdękiem odbiła się od kuchennej szafki, tocząc się pod ciemny mebel. Kobieta przeklęła pod nosem. Jak mogła pozwolić się podejść? Przechytrzył ją bez większego wysiłku, finezyjnie, i nagle stała przed nim bezbronna. Pozbawiona jedynego przyrządu, który zagwarantować mógłby kontratak, wystosować odpowiedź na cokolwiek, co czaiło się pośród nieposkromionych, dzikich myśli maga. Podczas ostatniego spotkania udowodnił, że nie potrafiła jeszcze przewidzieć jego zamiarów, nie znała mechaniki rządzącej umysłem - i gdy zamarła w bezruchu przed nim, zwycięskim i zadowolonym, poczuła, jak przeszywa ją zimno. Nie to wdzierające się do kuchni poprzez uchylone okno, późnowieczorne i świeże, niosące wytchnienie po dniu pełnym upartego słońca. Nie to wynikające z odkrytych ramion, bosych stóp spoczywających na chłodnej posadzce. Zimno strachu. Uczucie to nie towarzyszyło jej na co dzień - Wren poiła się przecież swą pewnością, siłą charakteru, w kontrolowanym niebezpieczeństwie odnajdywała przyjemność i uniesienie, ale widziała przecież do czego zdolny był Vernon. Wtedy, w spowitej kurzem kuźni, gdy wymierzał sprawiedliwość mordercy nieodżałowanego dziecięcia, wtedy, gdy z łatwością odnalazł drogę do jednego z jej największych strachów i bez wahania wrzucił ją do mulistej wody. I fakt, że była tu przed nim pozbawiona różdżki, bezbronna, wydawał się paraliżować, mieszał się ze złością na własną głupotę. Opary używek wszelkiego rodzaju w pokerowym zakątku musiały stępić umysł, sprawiły, że czas reakcji wydłużył się, umysł nie był tak ostry jak zwykle; a mimo to próbowała ratować się zachowaniem twarzy, usilnie starała się nie pokazać nic po swojej mimice, po oczach. Nie chciała by wiedział, że poczuła się bezsilna, uzależniona od jego nadżartego szaleństwem widzimisię; Wren wyprostowała plecy, uniosła dumnie podbródek, przesuwając stopy w kierunku, w którym różdżka znikła pod kuchenną szafką. Vernon schował swoje drewno, ale to nie sprawiło, że poczuła się bezpieczniej - był od niej wszak dużo silniejszy, krzywdę mógł wyrządzić na masę przeróżnych sposobów. Żadnego z nich nie chciała poczuć na swojej skórze.
- Możemy umówić się na inny dzień - wtrąciła niby to beztrosko, gdy zapewnił ją o braku czasu na czcze dysputy. Oczywiście nie wchodziło to w grę, był tu, w ubłoconych butach stał na jej podłodze, gotów do konfrontacji na własnych warunkach, które ściskały jej mięśnie i żołądek w żelaznych kajdanach. Domagał się odpowiedzi, której nie chciała mu udzielić, ale musiała. Rozstaw pionków na stochastycznej szachownicy wskazywał, że czarownica nie była jeszcze w pozycji gwarantującej swobodę wyboru. - Wyglądałeś na znudzonego - zaczęła więc, przędąc przed nim historię niekoniecznie prawdziwą, wymyśloną naprędce, podczas gdy dłonią - ani waż się drżeć, bądź mi posłuszna - odgarnęła kruczy kosmyk za ucho. - Pomyślałam, że policyjne psy idące twoim tropem trochę urozmaicą ci najbliższe dni, cisną ogień w żyły. Sprawią, że poczujesz, że żyjesz - sam, jeszcze raz. Nie trafiłam? - Stopa po raz kolejny przesunęła się kilka centymetrów w kierunku, do którego rwało się serce. Emocje tak intensywnie wirujące w głowie były jej obce, zwykle to ona była górą; rozważnie i z premedytacją unikała realnego zagrożenia, nie pakowała się w szpony sytuacji, które uświadamiały, że była tylko młodą kobietą, śmiertelną, samą i niepewną. - Przecież wiedziałam, że cię nie złapią - skłamała znów gładko, próbując brzmieć jak najbardziej przekonująco, a spojrzenie nie opuszczało jego oczu nawet na jeden moment. - I nie chciałam, po prawdzie, byś tak szybko o mnie zapomniał. - Chciałam byś gnił w celi na niewygodnej pryczy ze śliniącym się na twój widok współwięźniem, nie wiedząc, że donos pochodził z moich ust. A jednak jesteś tu i muszę cię ugłaskać niczym rozjuszoną czupakabrę.
- Możemy umówić się na inny dzień - wtrąciła niby to beztrosko, gdy zapewnił ją o braku czasu na czcze dysputy. Oczywiście nie wchodziło to w grę, był tu, w ubłoconych butach stał na jej podłodze, gotów do konfrontacji na własnych warunkach, które ściskały jej mięśnie i żołądek w żelaznych kajdanach. Domagał się odpowiedzi, której nie chciała mu udzielić, ale musiała. Rozstaw pionków na stochastycznej szachownicy wskazywał, że czarownica nie była jeszcze w pozycji gwarantującej swobodę wyboru. - Wyglądałeś na znudzonego - zaczęła więc, przędąc przed nim historię niekoniecznie prawdziwą, wymyśloną naprędce, podczas gdy dłonią - ani waż się drżeć, bądź mi posłuszna - odgarnęła kruczy kosmyk za ucho. - Pomyślałam, że policyjne psy idące twoim tropem trochę urozmaicą ci najbliższe dni, cisną ogień w żyły. Sprawią, że poczujesz, że żyjesz - sam, jeszcze raz. Nie trafiłam? - Stopa po raz kolejny przesunęła się kilka centymetrów w kierunku, do którego rwało się serce. Emocje tak intensywnie wirujące w głowie były jej obce, zwykle to ona była górą; rozważnie i z premedytacją unikała realnego zagrożenia, nie pakowała się w szpony sytuacji, które uświadamiały, że była tylko młodą kobietą, śmiertelną, samą i niepewną. - Przecież wiedziałam, że cię nie złapią - skłamała znów gładko, próbując brzmieć jak najbardziej przekonująco, a spojrzenie nie opuszczało jego oczu nawet na jeden moment. - I nie chciałam, po prawdzie, byś tak szybko o mnie zapomniał. - Chciałam byś gnił w celi na niewygodnej pryczy ze śliniącym się na twój widok współwięźniem, nie wiedząc, że donos pochodził z moich ust. A jednak jesteś tu i muszę cię ugłaskać niczym rozjuszoną czupakabrę.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
W jego głowie pojawiło się wiele sposobów, na krzywdzenie kobiety, jeden ciekawszy od drugiego oraz bardziej widowiskowy. Z pewnością nie chciałby jej zabić - co to, to z pewnością nie. Jego krewniaczki były zbyt zadowolone dostarczonym przez nią specyfikiem, chociaż… Był pewien, że wiele ludzi było w stanie pozyskiwać akurat ten składnik. Ot, był pewien, że kobiecie należy się odpowiednia nauczka… Zapewne nie tylko od persony Vernona Ravens. W końcu nikt nie powiedział, że nie mógł on znać kilku wpływowych osób, czyż nie?
Coś w jej postawie przypadło mu do gustu. Zadarta dumnie głowa reprezentująca nadmiernie pewną siebie postawę, to dziwne spojrzenie i buta, jaką zdawała się emanować jej postać sprawiały, że posiadł przemożną chęć zachwiania tą postawą. Zhańbić dziewczę najmocniej, jak tylko się dało, jednocześnie pokazując jej, gdzie faktycznie było jej miejsce… W tym momencie w jego głowie pojawił się plan tak piękny, jak podły i dwulicowy. Ach, lordzie Travers! Jesteś tak cholernie zdolny i przebiegły! Zemsta miała być o wiele słodsza, niż mogłoby się zdawać.
- I sądzisz, że uwierzę iż tym razem mnie nie wystawisz? - Spytał unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Och, chyba nie sądziła, że jest aż takim kretynem? Co to, to nie młoda panno! Nikt nie będzie robił kretyna z lorda Travers! Nawet jeśli zupełnie nie wyglądał ani nie zachowywał się niczym lord Travers, nadal gdzieś w środku nim był, mimo iż nie chciał, by ktokolwiek o tym wiedział. W miarę jak postępowała z tłumaczeniami, szorstka dłoń powędrowała do jej szyi. Powoli. Ostrożnie, jakby była ptaszkiem, który mógł spłoszyć się pod wpływem zbyt szybkiego ruchu, by w końcu mógł zacisnąć place na jej szyi, delikatnie, jakoby była z porcelany i mogła się rozbić. Przez chwilę jedynie wlepiał ciemne ślepia w jej, jakże egzotyczną twarzyczkę.
- Pokrzyżowałaś moje plany, gołąbeczko. Policyjne psy idące moim śladem to ostanie, czego mi potrzeba. - Mruknął, wyraźnie niezadowolony. Co prawda policja z pewnością nic by mu nie zrobiła, musiał jednak grać odpowiednio do swojej roli. Palce mężczyzny przesunęły się gładząc jasną skórę,by po chwili zacisnąć się na niej, mocniej naciskając na delikatne tkanki.
- Och, nie zapomnę. Tego możesz być pewna. - Błysk szaleństwa pojawił się w jego oczach. Swoją postawą zapisała się w jego pamięci, wzbudzając w nim całą paletę najróżniejszych, nie raz skrajnych oraz sprzecznych emocji. Musiała w końcu zacząć tańczyć, jak jej grał. I doskonale wiedział, jak powinien to osiągnąć. Spojrzenie mężczyzny na chwilę powiodło w dół, ku niewielkiemu dekoltowi jej odzienia oraz temu, co z pewnością skrywał. Ach, a może winien zaniechać dziwnego planu i dostać to co chciał tu i teraz? Korciło, wierciło, a spojrzenie jej oczu jeszcze bardziej potęgowało to uczucie.
- A może jednak chciałaś, aby mnie złapali co? Czemu powinienem Ci uwierzyć, zamiast doszczętnie Cię zniszczyć? Wiem, kim jesteś. Wiem, czym się zajmujesz oraz wiem, z kim handlujesz. Musisz wiedzieć, że również posiadam wpływowe… znajomości. - Jego usta rozciągnęły się w wilczym uśmiechu. Doskonale wiedziałby, jak zniszczyć handlarkę krwią w swoim prawdziwym wcieleniu, tego jednak kobieta nie musiała wiedzieć. Męskie palce zacisnęły się na jej szyi odrobinę mocniej, gdy nadal walczył z pokusą. W końcu… nikt by się o tym nie dowiedział, czyż nie? A on nie musiałby się bardziej gimnastykować aby dostać to, czego chciał oraz co z pewnością mu się należało.
Za te wszystkie popsute zabawy.
Coś w jej postawie przypadło mu do gustu. Zadarta dumnie głowa reprezentująca nadmiernie pewną siebie postawę, to dziwne spojrzenie i buta, jaką zdawała się emanować jej postać sprawiały, że posiadł przemożną chęć zachwiania tą postawą. Zhańbić dziewczę najmocniej, jak tylko się dało, jednocześnie pokazując jej, gdzie faktycznie było jej miejsce… W tym momencie w jego głowie pojawił się plan tak piękny, jak podły i dwulicowy. Ach, lordzie Travers! Jesteś tak cholernie zdolny i przebiegły! Zemsta miała być o wiele słodsza, niż mogłoby się zdawać.
- I sądzisz, że uwierzę iż tym razem mnie nie wystawisz? - Spytał unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Och, chyba nie sądziła, że jest aż takim kretynem? Co to, to nie młoda panno! Nikt nie będzie robił kretyna z lorda Travers! Nawet jeśli zupełnie nie wyglądał ani nie zachowywał się niczym lord Travers, nadal gdzieś w środku nim był, mimo iż nie chciał, by ktokolwiek o tym wiedział. W miarę jak postępowała z tłumaczeniami, szorstka dłoń powędrowała do jej szyi. Powoli. Ostrożnie, jakby była ptaszkiem, który mógł spłoszyć się pod wpływem zbyt szybkiego ruchu, by w końcu mógł zacisnąć place na jej szyi, delikatnie, jakoby była z porcelany i mogła się rozbić. Przez chwilę jedynie wlepiał ciemne ślepia w jej, jakże egzotyczną twarzyczkę.
- Pokrzyżowałaś moje plany, gołąbeczko. Policyjne psy idące moim śladem to ostanie, czego mi potrzeba. - Mruknął, wyraźnie niezadowolony. Co prawda policja z pewnością nic by mu nie zrobiła, musiał jednak grać odpowiednio do swojej roli. Palce mężczyzny przesunęły się gładząc jasną skórę,by po chwili zacisnąć się na niej, mocniej naciskając na delikatne tkanki.
- Och, nie zapomnę. Tego możesz być pewna. - Błysk szaleństwa pojawił się w jego oczach. Swoją postawą zapisała się w jego pamięci, wzbudzając w nim całą paletę najróżniejszych, nie raz skrajnych oraz sprzecznych emocji. Musiała w końcu zacząć tańczyć, jak jej grał. I doskonale wiedział, jak powinien to osiągnąć. Spojrzenie mężczyzny na chwilę powiodło w dół, ku niewielkiemu dekoltowi jej odzienia oraz temu, co z pewnością skrywał. Ach, a może winien zaniechać dziwnego planu i dostać to co chciał tu i teraz? Korciło, wierciło, a spojrzenie jej oczu jeszcze bardziej potęgowało to uczucie.
- A może jednak chciałaś, aby mnie złapali co? Czemu powinienem Ci uwierzyć, zamiast doszczętnie Cię zniszczyć? Wiem, kim jesteś. Wiem, czym się zajmujesz oraz wiem, z kim handlujesz. Musisz wiedzieć, że również posiadam wpływowe… znajomości. - Jego usta rozciągnęły się w wilczym uśmiechu. Doskonale wiedziałby, jak zniszczyć handlarkę krwią w swoim prawdziwym wcieleniu, tego jednak kobieta nie musiała wiedzieć. Męskie palce zacisnęły się na jej szyi odrobinę mocniej, gdy nadal walczył z pokusą. W końcu… nikt by się o tym nie dowiedział, czyż nie? A on nie musiałby się bardziej gimnastykować aby dostać to, czego chciał oraz co z pewnością mu się należało.
Za te wszystkie popsute zabawy.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Był podejrzliwy, wykorzystywał podstępem osiągniętą przewagę - a ona musiała myśleć prędko i sprawnie, by zaspokoić żądzę otrzymania satysfakcjonujących odpowiedzi. Skoro nie miał oporów przed włamaniem się do jej mieszkania i pozbawienia różdżki, Merlin jeden raczył wiedzieć do czego jeszcze będzie w stanie się posunąć, jeśli rozsierdzi go nieuwagą, przesadną szczerością. Wren nie zamierzała tłumaczyć mu, na czym polegał odwet powzięty za końcówkę ich ostatniego spotkania. Zbyłby ją najpewniej zapewnieniem, że przesadzała, że mała kąpiel w towarzystwie słodkiej wyderki nigdy nikogo nie zabiła, a ostudzenie emocji było konieczne dla zapewnienia ciągłości ich kontaktu na jego warunkach - na wszystko miał wytłumaczenie. Chang musiała zatem ściemniać, zaoferować mu bajkę podobną do tych, które tkała Szeherezada, bajkę mającą na celu przetrwanie nocy mającej być ostatnią; gdy tylko wzejdzie słońce a postać Vernona rozmyje się wspomnieniem, pierwsze co poczyni czarownica będzie skontaktowanie się z kimś wyszkolonym w nakładaniu czarów zabezpieczających teren. Nie doceniła go, skądś czerpał zagrażające jej informacje i nie miała zamiaru powtórzyć tego samego błędu drugi raz.
- Nie wystawiłam cię - warknęła trochę zbyt wilczo, zbyt dumnie; nawet przesiąknięta strachem nie zamierzała ugiąć się przed nim od razu, wolała szczeknąć niż przeprosić, nie miała w końcu za co. - Wezwały interesy, a ty nie zostawiłeś mi adresu, na jaki mogłabym wysłać list. Jak inaczej mogłam ci powiedzieć, że nie dam rady przyjść? - Argument był przekonujący: nigdy nie wymienili z Vernonem nic więcej poza ogólną tożsamością, w jej przypadku pozbawioną nazwiska, w jego kompletnie fałszywą, a los bywał kapryśny. To, że akurat danego dnia i danej godziny zaniemogła, nawet jeśli w tym czasie składała właśnie zeznania na magikomisariacie, nie odbiegało tak daleko w krainę złudzeń, niemożliwości; pozostawało jedynie mieć nadzieję, że Vernon jakimś cudem nie dysponował dokładnym grafikiem tego co i gdzie robiła, w innym wypadku przyłapałby ją na kłamstwie, a to wyjątkowo nie było jej na rękę. Nie kiedy palce o chropowatej fakturze skóry dotykały jej szyi; odchylała się od ich zasięgu niemal machinalnie, ale te pozostawały niewzruszone, aż mężczyzna zamknął ją w póki co delikatnym uścisku, fizycznie pozbawił drogi ucieczki. Dopiero ten gest sprawił, że zaczęła bać się naprawdę - naruszył jej prywatność, jej cielesność, przekraczał granicę, której obawiała się nawet w obyciu z przyjaciółmi. I nie był jej przyjacielem.
- Sądziłam, że jesteś wystarczająco dużym chłopcem, by sobie z nimi poradzić, Vernon. - Panikę przysłaniała zuchwałość. Starała się sprawiać wrażenie niewzruszonej, nonszalanckiej, jednak w ciele spiął się każdy mięsień, zaczynał nieprzyjemnie kłuć, piec, a uścisk wokół jej szyi nie malał na sile. Czarownica syknęła pod nosem, unosząc dłoń do jego własnej, palce przykładając do jej wierzchu. Im bardziej zakleszczał ją w uchwycie, tym głębiej paznokcie w odwecie wbijały się w rękę maga. Wiedział kim jest, wiedział z kim pracuje, dla kogo, wiedział zbyt dużo, niech go szlag trafi. - Wzbudziłam w tobie aż takie zainteresowanie, byś na mój temat spisywał kronikę? Urocze. Wystarczyło zaprosić mnie na kawę, wszystko opowiedziałabym ci sama. - Wolna dłoń zaczęła drżeć, skryta za plecami, gdy po omacku poszukiwała za sobą czegokolwiek, czym mogłaby go trzasnąć - ale żaden przedmiot nie znalazł się w bliskim zasięgu. Nie miała wyjścia. Musiała zatem zaryzykować, nim przyjdzie mu do głowy coś jeszcze bardziej chorego. - Uwierz mi, w końcu zgodziliśmy się razem na następne lekcje - rzuciła zimno, zaraz po tych słowach sięgając po wszelkie połacie adrenaliny ogniem wypełniającej żyły. Wren nie była zbyt silna, ba, przy Vernonie więdła wręcz w oczach, ale mimo to spróbowała nagle głęboko, ostro wbitymi w jego dłoń paznokciami oderwać ją od swej szyi, by potem dać susa w kierunku szafki, pod którą spadła jej różdżka, i zacząć szukać jej gorączkowym gestem.
- Nie wystawiłam cię - warknęła trochę zbyt wilczo, zbyt dumnie; nawet przesiąknięta strachem nie zamierzała ugiąć się przed nim od razu, wolała szczeknąć niż przeprosić, nie miała w końcu za co. - Wezwały interesy, a ty nie zostawiłeś mi adresu, na jaki mogłabym wysłać list. Jak inaczej mogłam ci powiedzieć, że nie dam rady przyjść? - Argument był przekonujący: nigdy nie wymienili z Vernonem nic więcej poza ogólną tożsamością, w jej przypadku pozbawioną nazwiska, w jego kompletnie fałszywą, a los bywał kapryśny. To, że akurat danego dnia i danej godziny zaniemogła, nawet jeśli w tym czasie składała właśnie zeznania na magikomisariacie, nie odbiegało tak daleko w krainę złudzeń, niemożliwości; pozostawało jedynie mieć nadzieję, że Vernon jakimś cudem nie dysponował dokładnym grafikiem tego co i gdzie robiła, w innym wypadku przyłapałby ją na kłamstwie, a to wyjątkowo nie było jej na rękę. Nie kiedy palce o chropowatej fakturze skóry dotykały jej szyi; odchylała się od ich zasięgu niemal machinalnie, ale te pozostawały niewzruszone, aż mężczyzna zamknął ją w póki co delikatnym uścisku, fizycznie pozbawił drogi ucieczki. Dopiero ten gest sprawił, że zaczęła bać się naprawdę - naruszył jej prywatność, jej cielesność, przekraczał granicę, której obawiała się nawet w obyciu z przyjaciółmi. I nie był jej przyjacielem.
- Sądziłam, że jesteś wystarczająco dużym chłopcem, by sobie z nimi poradzić, Vernon. - Panikę przysłaniała zuchwałość. Starała się sprawiać wrażenie niewzruszonej, nonszalanckiej, jednak w ciele spiął się każdy mięsień, zaczynał nieprzyjemnie kłuć, piec, a uścisk wokół jej szyi nie malał na sile. Czarownica syknęła pod nosem, unosząc dłoń do jego własnej, palce przykładając do jej wierzchu. Im bardziej zakleszczał ją w uchwycie, tym głębiej paznokcie w odwecie wbijały się w rękę maga. Wiedział kim jest, wiedział z kim pracuje, dla kogo, wiedział zbyt dużo, niech go szlag trafi. - Wzbudziłam w tobie aż takie zainteresowanie, byś na mój temat spisywał kronikę? Urocze. Wystarczyło zaprosić mnie na kawę, wszystko opowiedziałabym ci sama. - Wolna dłoń zaczęła drżeć, skryta za plecami, gdy po omacku poszukiwała za sobą czegokolwiek, czym mogłaby go trzasnąć - ale żaden przedmiot nie znalazł się w bliskim zasięgu. Nie miała wyjścia. Musiała zatem zaryzykować, nim przyjdzie mu do głowy coś jeszcze bardziej chorego. - Uwierz mi, w końcu zgodziliśmy się razem na następne lekcje - rzuciła zimno, zaraz po tych słowach sięgając po wszelkie połacie adrenaliny ogniem wypełniającej żyły. Wren nie była zbyt silna, ba, przy Vernonie więdła wręcz w oczach, ale mimo to spróbowała nagle głęboko, ostro wbitymi w jego dłoń paznokciami oderwać ją od swej szyi, by potem dać susa w kierunku szafki, pod którą spadła jej różdżka, i zacząć szukać jej gorączkowym gestem.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Słuchał.
Z założonymi dłońmi na piersi przyswajał słowa, jakie były kierowane w jego kierunku, wodząc spojrzeniem po sylwetce kobiety. Ach, taki wiele mógłby z nią zrobić! Każda kolejna wizja stawała się coraz bardziej kusząca. Zdziwiło go, że uznała go za idiotę. Kretyna, który nie potrafił połączyć ze sobą kropek. Był pewien, że nawet pod inną twarzą odznaczał się lisią przebiegłością oraz sprytem… Nawet jeśli w rzeczywistości można to było nazwać co najmniej szaleństwem i dużą dawką spontaniczności.
- Gdybym wysłał Ci adres, zapewne już dawno odwiedziliby mnie policjanci, czyż nie? - Brew mężczyzny powędrowała ku górze. Co prawda mógł załatwić sobie jakiś fałszywy adres, na który kierowałaby listy… Wtedy jednak nie byłoby zabawnie. A on wyjątkowo cenił sobie rozrywkę, zwłaszcza odkąd więcej czasu musiał spędzać w porcie zamiast na morskich wodach.
Skrzywił się słysząc kolejne słowa, jakie padły z jego ust, mocniej zaciskając palce na jasnej skórze. Zuchwałe słowa, śmiałe spojrzenia oraz buta dziewczyny wywoływała w nim to, co kryło się najgorsze. A może za bardzo wziął do siebie rolę Vernona? Nie wiedział, walczył jednak ze sobą by nie wprawić śmiałych planów w ruch, poddając się najpodlejszym odruchom, o których istnieniu nawet nie wiedział. Zwykle płeć piękna nie sprawiała mu problemów.
- Och, doskonale wiem, jak radzić sobie z przeciwnościami… - Mruknął podle, wlepiając w nią spojrzenie, zwiastujące kłopoty. Panna Chang zadarła nie z tym czarodziejem, z którym powinna, nieświadoma jego potęgi oraz chęci dostania tego, co mu się należało. A należało mu się wiele.
Na kolejne słowa nie odpowiedział, zamiast tego wymierzając jej siarczysty policzek.
- Będzie gorzej, jeśli nie przestaniesz łgać. - Warknął. Nie wierzył w ani jedno jej słowo. Bo i jak mógłby w nie uwierzyć? Zgłosiła go na policję, łgała i wywijała się mu z rąk w czasie, gdy powinna w nich pozostać. Ani Vernon, ani Haverlock nie przepadali za sprzeciwami.
I już, już miał coś dodać gdy paznokcie wbiły się w jego dłoń, skutkując poluźnieniem uścisku. Nosz to mała…! Palce, które na chwilę puściły jej gardło pozwoliły jej uwolnić się od podłego uścisku i ruszyć w poszukiwaniu różdżki. A tej z pewnością nie mogła dostać. To on miał mieć dziś przewagę. To do niego należał dzisiejszy wieczór.
Kroki ciężkich butów szybko rozległy się po kuchni, a silne ramiona owinęły wokół jej talii unosząc ją odrobinę nad ziemię, tym samym zabierając szansę na jakąkolwiek obronę. Jednym, stanowczym ruchem rzucił ją na stół, przypierając do niego kark kobiety silną, szorstką dłonią. I był niemal pewien, że to się jej nie spodoba. Druga dłoń nieświadomie rozpoczęła wędrówkę od jej talii, w dół na biodra by łapczywie zatrzymać się na jej pośladkach, nie przejmując się tym, że z pewnością nie wypadało. Chciał ją zniewolić, znieważyć oraz zhańbić tym samym pokazując jej, gdzie jest jej miejsce.
Chciał poskromić tę złośnicę.
Mężczyzna nachylił się na Wren, przyciskając ją swoim ciałem do stołu, wolną dłonią podwijając jej spódnicę gdzieś do połowy jasnego uda. Mógłby zrobić to teraz. Pozbawić ją godności oraz jakiegokolwiek szacunku do samej siebie… Czy nie ciekawiej byłoby jednak, gdyby sama go o to prosiła? Wilczy uśmiech zarysował się na jego ustach.
- Właśnie potwierdziłaś, że nie mogę Ci ufać. - Kark dziewczęcia owiał ciepły oddech mężczyzny, a spódnica podjechała jeszcze kawałek ku górze. - Nie zapominam, Wren. I Ty również o mnie nie zapomnisz… - Och, z pewnością nie zapomni! Niebezpiecznie zbliżał się do granicy szaleństwa.
Z założonymi dłońmi na piersi przyswajał słowa, jakie były kierowane w jego kierunku, wodząc spojrzeniem po sylwetce kobiety. Ach, taki wiele mógłby z nią zrobić! Każda kolejna wizja stawała się coraz bardziej kusząca. Zdziwiło go, że uznała go za idiotę. Kretyna, który nie potrafił połączyć ze sobą kropek. Był pewien, że nawet pod inną twarzą odznaczał się lisią przebiegłością oraz sprytem… Nawet jeśli w rzeczywistości można to było nazwać co najmniej szaleństwem i dużą dawką spontaniczności.
- Gdybym wysłał Ci adres, zapewne już dawno odwiedziliby mnie policjanci, czyż nie? - Brew mężczyzny powędrowała ku górze. Co prawda mógł załatwić sobie jakiś fałszywy adres, na który kierowałaby listy… Wtedy jednak nie byłoby zabawnie. A on wyjątkowo cenił sobie rozrywkę, zwłaszcza odkąd więcej czasu musiał spędzać w porcie zamiast na morskich wodach.
Skrzywił się słysząc kolejne słowa, jakie padły z jego ust, mocniej zaciskając palce na jasnej skórze. Zuchwałe słowa, śmiałe spojrzenia oraz buta dziewczyny wywoływała w nim to, co kryło się najgorsze. A może za bardzo wziął do siebie rolę Vernona? Nie wiedział, walczył jednak ze sobą by nie wprawić śmiałych planów w ruch, poddając się najpodlejszym odruchom, o których istnieniu nawet nie wiedział. Zwykle płeć piękna nie sprawiała mu problemów.
- Och, doskonale wiem, jak radzić sobie z przeciwnościami… - Mruknął podle, wlepiając w nią spojrzenie, zwiastujące kłopoty. Panna Chang zadarła nie z tym czarodziejem, z którym powinna, nieświadoma jego potęgi oraz chęci dostania tego, co mu się należało. A należało mu się wiele.
Na kolejne słowa nie odpowiedział, zamiast tego wymierzając jej siarczysty policzek.
- Będzie gorzej, jeśli nie przestaniesz łgać. - Warknął. Nie wierzył w ani jedno jej słowo. Bo i jak mógłby w nie uwierzyć? Zgłosiła go na policję, łgała i wywijała się mu z rąk w czasie, gdy powinna w nich pozostać. Ani Vernon, ani Haverlock nie przepadali za sprzeciwami.
I już, już miał coś dodać gdy paznokcie wbiły się w jego dłoń, skutkując poluźnieniem uścisku. Nosz to mała…! Palce, które na chwilę puściły jej gardło pozwoliły jej uwolnić się od podłego uścisku i ruszyć w poszukiwaniu różdżki. A tej z pewnością nie mogła dostać. To on miał mieć dziś przewagę. To do niego należał dzisiejszy wieczór.
Kroki ciężkich butów szybko rozległy się po kuchni, a silne ramiona owinęły wokół jej talii unosząc ją odrobinę nad ziemię, tym samym zabierając szansę na jakąkolwiek obronę. Jednym, stanowczym ruchem rzucił ją na stół, przypierając do niego kark kobiety silną, szorstką dłonią. I był niemal pewien, że to się jej nie spodoba. Druga dłoń nieświadomie rozpoczęła wędrówkę od jej talii, w dół na biodra by łapczywie zatrzymać się na jej pośladkach, nie przejmując się tym, że z pewnością nie wypadało. Chciał ją zniewolić, znieważyć oraz zhańbić tym samym pokazując jej, gdzie jest jej miejsce.
Chciał poskromić tę złośnicę.
Mężczyzna nachylił się na Wren, przyciskając ją swoim ciałem do stołu, wolną dłonią podwijając jej spódnicę gdzieś do połowy jasnego uda. Mógłby zrobić to teraz. Pozbawić ją godności oraz jakiegokolwiek szacunku do samej siebie… Czy nie ciekawiej byłoby jednak, gdyby sama go o to prosiła? Wilczy uśmiech zarysował się na jego ustach.
- Właśnie potwierdziłaś, że nie mogę Ci ufać. - Kark dziewczęcia owiał ciepły oddech mężczyzny, a spódnica podjechała jeszcze kawałek ku górze. - Nie zapominam, Wren. I Ty również o mnie nie zapomnisz… - Och, z pewnością nie zapomni! Niebezpiecznie zbliżał się do granicy szaleństwa.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Pozwalał sobie na zbyt wiele.
Najpierw zapiekł wymierzony szorstką dłonią policzek, zaczerwieniła się skóra, ucierpiała godność. Potem po jej ciele jęły błądzić nieproszone dłonie, podciągały materiał pragnąc ukazać nagość, która nagle owładnęła myślami mężczyzny; przyciskał ją do blatu, robił to, na co nie pozwalała nikomu i był przy tym tak diabelnie z siebie zadowolony. I ty również o mnie nie zapomnisz, powiedział, w słowach tych skrywając milion różnych scenariuszy, czarownica nie zamierzała jednak poznać żadnego z nich - kwitnący w organizmie strach sprawiał, że treść żołądka podjechała jej do gardła, wierzgające nogi kopały na ślepo, starając się odnaleźć czuły punkt górującego nad nią maga, a palce zacisnęły się potężnie na kawałku podłużnego drewna. Nie dostrzegł tego. Nie zauważył, że nim oderwał ją od ziemi w jej dłoni znalazła się różdżka odszukana pod szafką, jedyna droga ucieczki, jedyna nadzieja przed Merlin jeden wie czym - właśnie tak prymitywne zachowania wyznaczały w umyśle Wren sposób myślenia o płci przeciwnej. Nie potrafili kontrolować swoich podstawowych potrzeb, pragnień, wszystko było dlań wojną, nagroda - wojenną zdobyczą. Niech pochłonie ich piekło. Drżąca ręka skierowała się do tyłu, kraniec różdżki niemal na ślepo utkwiła w sylwetce Vernona, wypowiadając pierwsze zaklęcie, które przyszło jej do głowy, silne, przewodzące emocje.
- Expulso! - Inkantacja miała w sobie siłę, desperację, sprawiła, że fala energii odepchnęła ich oboje. Czarodziej odleciał na drugi koniec kuchni, uderzył w ścianę, natomiast stół, na którym leżała sama Wren odparował w stronę przeciwną, zatrzymawszy się szarżą na okienny parapet; reszta mebli ucierpiała podobnie, talerze zatańczyły na półkach, ugięły się pod ciężarem zaklęcia i spadły na podłogę, z hukiem rozbijając porcelanę. Gdzieniegdzie puściło drewno; płyty złamały się w połowie, wystawały z nich ostro zakończone zadry a posadzka pokryła się pyłem. Dopiero wtedy Wren wypuściła z płuc powietrze, podniosła się na łokciach i, pomimo bólu spowodowanego kolizją z meblem, nie pozwoliła Vernonowi zareagować. Był w szoku, nie sięgnął jeszcze po swoją różdżkę by odpowiedzieć kontratakiem, i tak miało pozostać.
- Amicus - wypowiedziała zdecydowanie, ponownie kierując drewno w jego stronę. Zaklęcie było udane; mężczyzna już wkrótce mógł poczuć jak po jego ciele rozlewa się swoiste ukojenie, jak zmienia się powiązana z nią percepcja, jak gdzieś daleko odchodzi pragnienie zrobienia jej krzywdy. Chang wstała na drżące nogi, wciąż czuła na sobie nieprzyjemnie śliskie pozostałości jego wcześniejszego zachowania. - Włam do mojego mieszkania mogłabym ci wybaczyć, Vernon. Cokolwiek zrobiłeś z moim psem również. Ale tego - różdżka powędrowała w kierunku amarantowego śladu na policzku - nie. - Melodia głosu nie miała w sobie już spokojnej kokieteryjności, obojętnej nuty. Była zimna, wzgardliwa, wściekła, lecz nawet teraz kobieta nie pozwoliła ów emocji wydostać się na światło dzienne w pełnej okazałości. Umysł trzymał lejce powściągliwości ostatkiem sił.
- Albo złożysz przysięgę w obecności gwaranta, że nigdy więcej nie podniesiesz na mnie ręki, nigdy więcej nie spróbujesz mi zaszkodzić, w ramach przeprosin - cedziła, wolną dłonią wykonawszy gwałtowny ruch; złapała materiał spódnicy między palce i pociągnęła go w dół, zakrywając odsłonięte wcześniej nogi. - Albo wynoś się stąd. I nie wracaj. - Na ile mogłaby być bezpieczna gdyby teraz wyszedł - nie miała pojęcia. Być może dopóki działałoby na niego zaklęcie, po którego ustaniu polowałby nań ze zdwojoną siłą i jeszcze większą zajadłością, jak owładnięty wścieklizną wilk.
Najpierw zapiekł wymierzony szorstką dłonią policzek, zaczerwieniła się skóra, ucierpiała godność. Potem po jej ciele jęły błądzić nieproszone dłonie, podciągały materiał pragnąc ukazać nagość, która nagle owładnęła myślami mężczyzny; przyciskał ją do blatu, robił to, na co nie pozwalała nikomu i był przy tym tak diabelnie z siebie zadowolony. I ty również o mnie nie zapomnisz, powiedział, w słowach tych skrywając milion różnych scenariuszy, czarownica nie zamierzała jednak poznać żadnego z nich - kwitnący w organizmie strach sprawiał, że treść żołądka podjechała jej do gardła, wierzgające nogi kopały na ślepo, starając się odnaleźć czuły punkt górującego nad nią maga, a palce zacisnęły się potężnie na kawałku podłużnego drewna. Nie dostrzegł tego. Nie zauważył, że nim oderwał ją od ziemi w jej dłoni znalazła się różdżka odszukana pod szafką, jedyna droga ucieczki, jedyna nadzieja przed Merlin jeden wie czym - właśnie tak prymitywne zachowania wyznaczały w umyśle Wren sposób myślenia o płci przeciwnej. Nie potrafili kontrolować swoich podstawowych potrzeb, pragnień, wszystko było dlań wojną, nagroda - wojenną zdobyczą. Niech pochłonie ich piekło. Drżąca ręka skierowała się do tyłu, kraniec różdżki niemal na ślepo utkwiła w sylwetce Vernona, wypowiadając pierwsze zaklęcie, które przyszło jej do głowy, silne, przewodzące emocje.
- Expulso! - Inkantacja miała w sobie siłę, desperację, sprawiła, że fala energii odepchnęła ich oboje. Czarodziej odleciał na drugi koniec kuchni, uderzył w ścianę, natomiast stół, na którym leżała sama Wren odparował w stronę przeciwną, zatrzymawszy się szarżą na okienny parapet; reszta mebli ucierpiała podobnie, talerze zatańczyły na półkach, ugięły się pod ciężarem zaklęcia i spadły na podłogę, z hukiem rozbijając porcelanę. Gdzieniegdzie puściło drewno; płyty złamały się w połowie, wystawały z nich ostro zakończone zadry a posadzka pokryła się pyłem. Dopiero wtedy Wren wypuściła z płuc powietrze, podniosła się na łokciach i, pomimo bólu spowodowanego kolizją z meblem, nie pozwoliła Vernonowi zareagować. Był w szoku, nie sięgnął jeszcze po swoją różdżkę by odpowiedzieć kontratakiem, i tak miało pozostać.
- Amicus - wypowiedziała zdecydowanie, ponownie kierując drewno w jego stronę. Zaklęcie było udane; mężczyzna już wkrótce mógł poczuć jak po jego ciele rozlewa się swoiste ukojenie, jak zmienia się powiązana z nią percepcja, jak gdzieś daleko odchodzi pragnienie zrobienia jej krzywdy. Chang wstała na drżące nogi, wciąż czuła na sobie nieprzyjemnie śliskie pozostałości jego wcześniejszego zachowania. - Włam do mojego mieszkania mogłabym ci wybaczyć, Vernon. Cokolwiek zrobiłeś z moim psem również. Ale tego - różdżka powędrowała w kierunku amarantowego śladu na policzku - nie. - Melodia głosu nie miała w sobie już spokojnej kokieteryjności, obojętnej nuty. Była zimna, wzgardliwa, wściekła, lecz nawet teraz kobieta nie pozwoliła ów emocji wydostać się na światło dzienne w pełnej okazałości. Umysł trzymał lejce powściągliwości ostatkiem sił.
- Albo złożysz przysięgę w obecności gwaranta, że nigdy więcej nie podniesiesz na mnie ręki, nigdy więcej nie spróbujesz mi zaszkodzić, w ramach przeprosin - cedziła, wolną dłonią wykonawszy gwałtowny ruch; złapała materiał spódnicy między palce i pociągnęła go w dół, zakrywając odsłonięte wcześniej nogi. - Albo wynoś się stąd. I nie wracaj. - Na ile mogłaby być bezpieczna gdyby teraz wyszedł - nie miała pojęcia. Być może dopóki działałoby na niego zaklęcie, po którego ustaniu polowałby nań ze zdwojoną siłą i jeszcze większą zajadłością, jak owładnięty wścieklizną wilk.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Cichy syk uchodzącego z płuc powietrza wyrwał się z męskich ust, gdy jego plecy boleśnie spotkały się ze ścianą. Na Merlina i wszystkie jego dziwki! Dziewczynie udało się go podejść, w przypływie wściekłości oraz chęci wyżycia się na niej nie zauważył, że smukłe place odnalazły magiczne drewno, stanowiące dla niego zagrożenie. Plecy łupały nieprzyjemnym bólem. Czuł jak coś ciepłego spływa mu po karku zapewne znacząc jasną koszulę znajdującą się pod szatą i jedyne, co przeszło mu przez myśl to to, że będzie musiał skryć ją przed oczami zwykle zatroskanej matki, nie chcąc dokładać jej zmartwień na wątłe barki. Ból oraz rozkojarzenie sprawiły, że w pierwszej chwili nie zauważył, jak dziewczyna ponownie celuje w jego stronę różdżką. Dopiero wiązka zaklęcia sprawiła, że sięgnął ku kieszeni… I zapomniał, w jakim celu to zrobił.
Odrobinę zdezorientowane, ciemne spojrzenie powiodło po kuchni przypominającej istne pobojowisko by zatrzymać się na pannie Chang, w jego oczach jawiącej się teraz niczym najbliższy przyjaciel, którego w swoim życiu do tej pory nie zaznał. Amarantowy ślad na jej policzku sprawił, że mężczyzna zmarszczył na chwilę brwi. Och, jak on mógł jej to zrobić? Potężna fala dawno nie czutych wyrzutów sumienia nieprzyjemnie gryzła jego świadomość.
Mężczyzna wstał ostrożnie z ziemi, nieznacznie się przy tym krzywiąc, by zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic sięgnąć po kuchenną ścierkę, otrzepać ją z możliwego kurzu bądź resztek zastawy i zmoczyć zimną wodą. Ostrożnie, słuchając każdego jej słowa podszedł do niej, by powoli wyciągnąć w jej kierunku dłoń z mokrą szmatką.
- Przyłóż to do twarzy, zimno sprawi, że nie spuchniesz. - Swoiste przepraszam zawarte było w tych kilku słowach troski, jakie wydobyły się z jego ust. Ciemne oczy patrzyły na nią z troską, bez chociażby odrobiny wrogości bądź jakiejkolwiek złości sprawiając, że mężczyzna zdawał się być potulny niczym owieczka.
- Nie mów tak, Wren. - Zaczął, przez chwilę wahając się nad tym, w którą stronę powinny pójść jego słowa. Pamiętał, że był na nią wściekły. Pamiętał również, że miał niezmierną ochotę zabawić się jej kosztem i sprawić, że nie zapomni go do końca swoich dni. Teraz jednak… Teraz czuł, że nie byłby w stanie jej skrzywdzić. Dziwna sympatia wykwitła w jego głowie sprawiając, że mężczyzna nie był w stanie chociażby pomyśleć o jakiejkolwiek krzywdzie, wyrządzonej w jej kierunku. - To był… zły przebieg wydarzeń. Jeśli jednak potrzebujesz gwaracji, że nic nie grozi Ci z mojej ręki… - Zamyślenie pojawiło się na przybranej przez Haverlocka twarzy. Na dziwki Merlina, czy naprawdę zamierzał to zrobić? Zaklęcie, jakim został potraktowany sprawiało, że skłaniał się ku tej wersji, której żałować będzie najbardziej. - Masz jakiegoś gwaranta pod ręką? Chcę złożyć Ci Wieczystą Przysięgę, żebyś nie musiała się mnie obawiać. - Nie wierzył, że to pytanie tak szybko, z taką łatwością uleciało z jego ust. Zapewne gdy zaklęcie przestanie działać będzie przeklinał zarówno ją, jak i dzień w którym stanęła na jego drodze… Zapewne nie jeden pomysł nawiedzi jego głowę teraz jednak otumaniony zaklęciem umysł uważał to za jak najlepsze rozwiązanie.
I jeśli panna Chang naprawdę chciała otrzymać zapewnienie, powinna się pośpieszyć, by mógł złożyć jej Przysięgę zanim rzucone na niego zaklęcie przestanie działać.
Odrobinę zdezorientowane, ciemne spojrzenie powiodło po kuchni przypominającej istne pobojowisko by zatrzymać się na pannie Chang, w jego oczach jawiącej się teraz niczym najbliższy przyjaciel, którego w swoim życiu do tej pory nie zaznał. Amarantowy ślad na jej policzku sprawił, że mężczyzna zmarszczył na chwilę brwi. Och, jak on mógł jej to zrobić? Potężna fala dawno nie czutych wyrzutów sumienia nieprzyjemnie gryzła jego świadomość.
Mężczyzna wstał ostrożnie z ziemi, nieznacznie się przy tym krzywiąc, by zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic sięgnąć po kuchenną ścierkę, otrzepać ją z możliwego kurzu bądź resztek zastawy i zmoczyć zimną wodą. Ostrożnie, słuchając każdego jej słowa podszedł do niej, by powoli wyciągnąć w jej kierunku dłoń z mokrą szmatką.
- Przyłóż to do twarzy, zimno sprawi, że nie spuchniesz. - Swoiste przepraszam zawarte było w tych kilku słowach troski, jakie wydobyły się z jego ust. Ciemne oczy patrzyły na nią z troską, bez chociażby odrobiny wrogości bądź jakiejkolwiek złości sprawiając, że mężczyzna zdawał się być potulny niczym owieczka.
- Nie mów tak, Wren. - Zaczął, przez chwilę wahając się nad tym, w którą stronę powinny pójść jego słowa. Pamiętał, że był na nią wściekły. Pamiętał również, że miał niezmierną ochotę zabawić się jej kosztem i sprawić, że nie zapomni go do końca swoich dni. Teraz jednak… Teraz czuł, że nie byłby w stanie jej skrzywdzić. Dziwna sympatia wykwitła w jego głowie sprawiając, że mężczyzna nie był w stanie chociażby pomyśleć o jakiejkolwiek krzywdzie, wyrządzonej w jej kierunku. - To był… zły przebieg wydarzeń. Jeśli jednak potrzebujesz gwaracji, że nic nie grozi Ci z mojej ręki… - Zamyślenie pojawiło się na przybranej przez Haverlocka twarzy. Na dziwki Merlina, czy naprawdę zamierzał to zrobić? Zaklęcie, jakim został potraktowany sprawiało, że skłaniał się ku tej wersji, której żałować będzie najbardziej. - Masz jakiegoś gwaranta pod ręką? Chcę złożyć Ci Wieczystą Przysięgę, żebyś nie musiała się mnie obawiać. - Nie wierzył, że to pytanie tak szybko, z taką łatwością uleciało z jego ust. Zapewne gdy zaklęcie przestanie działać będzie przeklinał zarówno ją, jak i dzień w którym stanęła na jego drodze… Zapewne nie jeden pomysł nawiedzi jego głowę teraz jednak otumaniony zaklęciem umysł uważał to za jak najlepsze rozwiązanie.
I jeśli panna Chang naprawdę chciała otrzymać zapewnienie, powinna się pośpieszyć, by mógł złożyć jej Przysięgę zanim rzucone na niego zaklęcie przestanie działać.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Jeszcze przez długi moment obserwowała uważnie jego ruchy, reakcje, oceniając, szukając przebłysku kolejnego zagrożenia. Miała wrażenie, że zaciśnięta na różdżce dłoń zaraz przepołowi drewno, sprawi, że zawiśnie na wątłej nici rdzenia i nie wykrzesze z siebie już żadnego zaklęcia; nie ufała mu. Nawet jeśli inkantacja zadziałała - czuła to, widziała po dezorientacji bijącej z jego spojrzenia, nagłej łagodności, która jeszcze do niedawna jarzyła się wściekłością - czarownica nie pozwoliła sobie na ślepe zawierzenie losowi, nie chciała pozwolić mu podejść się ponownie, zaskoczyć. Rozpierzchnięte krucze włosy kontrastowały z bielą twarzy, czarne oczy pałały doń nieufnością; śledziła wzrokiem ruch jego dłoni, gdy Vernon moczył kuchenną ścierkę w zimnej wodzie i podał jej skrawek materiału, by zapobiec opuchliźnie. Wymierzony policzek bolał nie tyle cieleśnie, co ugodził coś znacznie cenniejszego, kruchszego - dumę. Za nic w świecie nie chciała wyobrażać sobie co jeszcze mógłby uczynić w kierunku całkowitego zdarcia z niej tej cechy; wcześniej był jej wilkiem, teraz przypominał baranka zniesmaczonego swym zachowaniem. Oby takim pozostał. Wolną ręką przyjęła oferowany kompres i przyłożyła go do zaczerwienionego miejsca pulsującego nieprzyjemnie, stłumiła w sobie pragnący wyrwać się spomiędzy ust syk nie tyle ukłucia bólu, co i dziwnej ulgi. I dopiero wtedy poczuła jak drżą jej nogi. Były niczym gałązki łamane rwącym wiatrem; ciało poddawało się przerażeniu wcześniej manifestowanym w formie adrenaliny, umysł zaczynał pojmować, co właśnie zaszło w kuchni jej mieszkania, jej bezpiecznego gniazdka - nie mów tak, prosił upojony zaklęciem, a ona wiedziała, że bez jego zachęty Vernon najpewniej zadusiłby ją teraz bez cienia pomyślunku.
- Zły - powtórzyła po nim z pewnym niedowierzaniem, bezwolnie jeszcze raz osuwając się na krawędź stołu. Nie zamierzała jednak się na nim pokładać, posłużył jej wyłącznie jako podpora, uniemożliwił nogom poddanie się pod ciężarem spadających na barki emocji, z którymi nie potrafiła teraz sobie poradzić. Zły, eufemizm wymierzył kolejny cios, nawet jeśli szarża ze strony czarodzieja dobiegła już końca. Wren zadrżała, pozwalając dłoni trzymającej różdżkę opaść na blat, odpocząć. Nie mógł tak wprawnie udawać zmiany nastawienia, ufała amicusowi otulającemu umysł mężczyzny - i kiwnęła głową gdy ten poruszył temat przysięgi. Jednak się odważył. Chwilowa niedyspozycja, wrażliwość na jej krzywdę miały zagwarantować brak podobnych sytuacji w przyszłości, a wiedziała, że wilk pod skórą Vernona tak łatwo nie odpuści polowania; nawet jeśli czuła się skołowana, wytrącona z równowagi, nie mogła pozwolić tej szansie odpłynąć w niepamięć.
- Zielarz z parteru mieszka drzwi obok - bąknęła trochę niewyraźnie. Starszy czarodziej prowadzący sklep piętro niżej o tej porze musiał już spać, jednak Wren nie wątpiła, że huk oddzielającego ją od Vernona zaklęcia i raban w kuchni musiał wytrącić go z nocnego letargu. - Pójdziemy do niego. - Zwilżona, cieplejsza już szmatka powróciła na swoje miejsce gdy prowadziła mężczyznę do wyznaczonego celu, upewniwszy się jeszcze, że leżący na podłodze w łazience pies spał snem krótkim, nie wiecznym. Ravens miał nosa wybierając ten sposób na pozbycie się szczekającego strażnika, zawarty w kawale mięsa specyfik jeszcze nie odpuścił, a Yuan smacznie chrapał na chłodnych kafelkach, nieświadomy zamieszania. - Gdybyś coś mu zrobił... - urwała, wiedząc, że na niewiele zdadzą się teraz tyrady. Pozbawiony pełnej trzeźwości umysł zaoferowałby jej każde przeprosiny, których jęłaby się domagać - a nie takie chciała uzyskać. Zamiast tego przeprowadziła Vernona na korytarz klatki schodowej, zapukała do drzwi mieszkającego obok jegomościa, który otworzył im po kilku minutach, zaspany i zaniepokojony, obawiając się włamania do kamienicy. Przyduża szlafmyca zsuwała mu się na oczy gdy wysłuchiwał zdawkowej opowieści Wren, zapewnień, że to tylko niewielkie nieporozumienie i konflikt został już zażegnany, wraz z niesfornym towarzyszem potrzebowali jednak jego pomocy. I gdy zgodził się jej udzielić, czarownica pozwoliła wilkowi w ludzkiej skórze pochwycić się za rękę w tradycyjnym zwyczaju, po czym spojrzała mu w oczy, wciąż nieufnie, poważnie.
- Czy przyrzekasz, że nigdy nie podejmiesz żadnego świadomego działania mającego wyrządzić mi krzywdę, psychiczną i fizyczną? - spytała, dokładnie wybierając słowa. Nie mogła pozwolić mu wyślizgnąć się z objęć obietnicy poprzez znalezienie małego kruczku w jej formie. - Czy przyrzekasz, że nigdy nie podejmiesz żadnego działania mającego zaszkodzić mi w interesach? I czy przyrzekasz, że nigdy nie wykorzystasz zgromadzonych o mnie informacji w celach mogących mi zaszkodzić? - Świetlista obręcz wypłynęła z różdżki sąsiada, objęła ich związane ze sobą dłonie. Miał tylko jedną szansę, by udowodnić jej jak bardzo żałował. Nie tylko jako Vernon, bo nie użyła jego imienia.
Jako Haverlock Travers również.
- Zły - powtórzyła po nim z pewnym niedowierzaniem, bezwolnie jeszcze raz osuwając się na krawędź stołu. Nie zamierzała jednak się na nim pokładać, posłużył jej wyłącznie jako podpora, uniemożliwił nogom poddanie się pod ciężarem spadających na barki emocji, z którymi nie potrafiła teraz sobie poradzić. Zły, eufemizm wymierzył kolejny cios, nawet jeśli szarża ze strony czarodzieja dobiegła już końca. Wren zadrżała, pozwalając dłoni trzymającej różdżkę opaść na blat, odpocząć. Nie mógł tak wprawnie udawać zmiany nastawienia, ufała amicusowi otulającemu umysł mężczyzny - i kiwnęła głową gdy ten poruszył temat przysięgi. Jednak się odważył. Chwilowa niedyspozycja, wrażliwość na jej krzywdę miały zagwarantować brak podobnych sytuacji w przyszłości, a wiedziała, że wilk pod skórą Vernona tak łatwo nie odpuści polowania; nawet jeśli czuła się skołowana, wytrącona z równowagi, nie mogła pozwolić tej szansie odpłynąć w niepamięć.
- Zielarz z parteru mieszka drzwi obok - bąknęła trochę niewyraźnie. Starszy czarodziej prowadzący sklep piętro niżej o tej porze musiał już spać, jednak Wren nie wątpiła, że huk oddzielającego ją od Vernona zaklęcia i raban w kuchni musiał wytrącić go z nocnego letargu. - Pójdziemy do niego. - Zwilżona, cieplejsza już szmatka powróciła na swoje miejsce gdy prowadziła mężczyznę do wyznaczonego celu, upewniwszy się jeszcze, że leżący na podłodze w łazience pies spał snem krótkim, nie wiecznym. Ravens miał nosa wybierając ten sposób na pozbycie się szczekającego strażnika, zawarty w kawale mięsa specyfik jeszcze nie odpuścił, a Yuan smacznie chrapał na chłodnych kafelkach, nieświadomy zamieszania. - Gdybyś coś mu zrobił... - urwała, wiedząc, że na niewiele zdadzą się teraz tyrady. Pozbawiony pełnej trzeźwości umysł zaoferowałby jej każde przeprosiny, których jęłaby się domagać - a nie takie chciała uzyskać. Zamiast tego przeprowadziła Vernona na korytarz klatki schodowej, zapukała do drzwi mieszkającego obok jegomościa, który otworzył im po kilku minutach, zaspany i zaniepokojony, obawiając się włamania do kamienicy. Przyduża szlafmyca zsuwała mu się na oczy gdy wysłuchiwał zdawkowej opowieści Wren, zapewnień, że to tylko niewielkie nieporozumienie i konflikt został już zażegnany, wraz z niesfornym towarzyszem potrzebowali jednak jego pomocy. I gdy zgodził się jej udzielić, czarownica pozwoliła wilkowi w ludzkiej skórze pochwycić się za rękę w tradycyjnym zwyczaju, po czym spojrzała mu w oczy, wciąż nieufnie, poważnie.
- Czy przyrzekasz, że nigdy nie podejmiesz żadnego świadomego działania mającego wyrządzić mi krzywdę, psychiczną i fizyczną? - spytała, dokładnie wybierając słowa. Nie mogła pozwolić mu wyślizgnąć się z objęć obietnicy poprzez znalezienie małego kruczku w jej formie. - Czy przyrzekasz, że nigdy nie podejmiesz żadnego działania mającego zaszkodzić mi w interesach? I czy przyrzekasz, że nigdy nie wykorzystasz zgromadzonych o mnie informacji w celach mogących mi zaszkodzić? - Świetlista obręcz wypłynęła z różdżki sąsiada, objęła ich związane ze sobą dłonie. Miał tylko jedną szansę, by udowodnić jej jak bardzo żałował. Nie tylko jako Vernon, bo nie użyła jego imienia.
Jako Haverlock Travers również.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Przez te kilka chwil, przerażone spojrzenie czarnych oczu wydawało mu się niemal obrazą. Bo jak ktoś, kogo darzył przyjacielskimi uczuciami mógł patrzeć na niego, niczym jak na najgorszego potwora? Nie, ten dzień z pewnością nie będzie udany, niezależnie od tego, czy spojrzy na to wydarzenie pod wpływem jej zaklęcia, czy też bez. I o ile przyjacielskie stosunki byłby w stanie przeżyć, zwłaszcza jeśli wiązałyby się z dodatkowymi korzyściami tak namawianie pod wpływem zaklęcia do złożenia tak poważnej rzeczy, jak Wieczysta Przysięga z pewnością odbierze jako rozwścieczający cios poniżej pasa. Teraz jednak był w stanie przystać na tę propozycję, byleby spojrzała na niego przychylniej a on miał pewność, że nie zawiódł jej w ten prosty, przyjacielski sposób.
- Dobrze, chodźmy. - Zgodził się na propozycję zejścia do znajomego Wren zielarza. -Lepiej nie kończ. - Poradził jej na słowa, dotyczące psa. Wbrew pozorom futrzak wcale mu nie zawinił, a i raz przyszło mu ułatwić poszukiwania jednego z obiektów swoich zabaw, co było sytuacją z pewnością na plus dla psa. Posłusznie szedł krok za krokiem w dół, do mieszkania zielarza. Ciemne spojrzenie spoczywało gdzieś, na podłodze gdy dziewczyna opowiadała starszemu mężczyźnie o tym, co się wydarzyło. Czuł się… Co najmniej dziwnie, zaklęcie pod którego był wpływem sprawiało, że czuł nieprzyjemne, nieznane mu dotąd ukłucie na słowa, padające z jej ust.
Z ulgą przyjął więc zgodę zielarza na udzielenie im pomocy. W tradycyjnym zwyczaju, niezwykle delikatnie ujął jej dłoń pozwalając, aby zaklęcie objęło ich dłonie w czasie, gdy Wren wypowiadała słowa przysięgi, do których, będąc pod wpływem zaklęcia, nie miał żadnych, nawet najmniejszych zastrzeżeń.
- Przyrzekam. - Jedno, proste słowo padło z jego ust. Jedno, proste słowo o wielkiej sile, wiążącej ich aż do ostatniego dnia ich żyć, dopóki któreś nie odejdzie w zaświaty, jednocześnie pozostawiając wielkie piętno na jego życiu. Od tej pory nie mógł zabawiać się jej kosztem… przynajmniej nie w ten, najciekawszy sposób. Podniosła chwila przysięgi zdawała się minąć równie szybko, co się pojawiła, pozostawiając mężczyznę w trochę dziwnej, obcej zadumie. Nadal będąc pod wpływem jej zaklęcia, powiódł ciemnymi oczami po powabnym ciele dziewczęcia.
- Chętnie napiłbym się herbaty, powinienem jednak już wracać do domu. - Zaczął, gdzieś w środku łudząc się, że przyjacielska oferta wyjdzie od tej, którą w tej chwili miał za przyjaciela. -Dziękuję panu za pomoc i przepraszam za najście. Dobranoc. - Z tymi słowami skierował się do wyjścia z mieszkania. Ciężkie kroki przycichły jednak na chwilę gdy stał przy drzwiach.
- Do zobaczenia, Wren. - Pożegnał się z dziewczyną posyłając jej dłuższe spojrzenie, w końcu…Byli przyjaciółmi, czyż nie? A to oznaczało, że prędzej czy później przyjdzie im się znów spotkać.
On nie miał zamiaru o niej zapomnieć.
Jako Haverlock Travers również.
/zt. x2 <3
- Dobrze, chodźmy. - Zgodził się na propozycję zejścia do znajomego Wren zielarza. -Lepiej nie kończ. - Poradził jej na słowa, dotyczące psa. Wbrew pozorom futrzak wcale mu nie zawinił, a i raz przyszło mu ułatwić poszukiwania jednego z obiektów swoich zabaw, co było sytuacją z pewnością na plus dla psa. Posłusznie szedł krok za krokiem w dół, do mieszkania zielarza. Ciemne spojrzenie spoczywało gdzieś, na podłodze gdy dziewczyna opowiadała starszemu mężczyźnie o tym, co się wydarzyło. Czuł się… Co najmniej dziwnie, zaklęcie pod którego był wpływem sprawiało, że czuł nieprzyjemne, nieznane mu dotąd ukłucie na słowa, padające z jej ust.
Z ulgą przyjął więc zgodę zielarza na udzielenie im pomocy. W tradycyjnym zwyczaju, niezwykle delikatnie ujął jej dłoń pozwalając, aby zaklęcie objęło ich dłonie w czasie, gdy Wren wypowiadała słowa przysięgi, do których, będąc pod wpływem zaklęcia, nie miał żadnych, nawet najmniejszych zastrzeżeń.
- Przyrzekam. - Jedno, proste słowo padło z jego ust. Jedno, proste słowo o wielkiej sile, wiążącej ich aż do ostatniego dnia ich żyć, dopóki któreś nie odejdzie w zaświaty, jednocześnie pozostawiając wielkie piętno na jego życiu. Od tej pory nie mógł zabawiać się jej kosztem… przynajmniej nie w ten, najciekawszy sposób. Podniosła chwila przysięgi zdawała się minąć równie szybko, co się pojawiła, pozostawiając mężczyznę w trochę dziwnej, obcej zadumie. Nadal będąc pod wpływem jej zaklęcia, powiódł ciemnymi oczami po powabnym ciele dziewczęcia.
- Chętnie napiłbym się herbaty, powinienem jednak już wracać do domu. - Zaczął, gdzieś w środku łudząc się, że przyjacielska oferta wyjdzie od tej, którą w tej chwili miał za przyjaciela. -Dziękuję panu za pomoc i przepraszam za najście. Dobranoc. - Z tymi słowami skierował się do wyjścia z mieszkania. Ciężkie kroki przycichły jednak na chwilę gdy stał przy drzwiach.
- Do zobaczenia, Wren. - Pożegnał się z dziewczyną posyłając jej dłuższe spojrzenie, w końcu…Byli przyjaciółmi, czyż nie? A to oznaczało, że prędzej czy później przyjdzie im się znów spotkać.
On nie miał zamiaru o niej zapomnieć.
Jako Haverlock Travers również.
/zt. x2 <3
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Z cichym echem kroków na klatce schodowej znikł jej problem. Spał na dnie kufra, odtransportowany do Ministerstwa Magii za sprawą Forsythii, sprytnie i szybko, pozostawiając po sobie jedynie cień bałaganu na poddaszu, gdzie wcześniej przyszło mu urzędować. W czasie nieobecności kobiety - bo ta obiecała przecież przyjść z powrotem, wiedziona winem i obietnicą poznania najnowszego zwierzęcego nabytku -, Wren powróciła na pogorzelisko, przez moment przytwierdzona do framugi drzwi ciężarem wszechobecnych zniszczeń.
Nie bez powodu ghule zaskarbiły sobie miano szkodników domowych. Choć zwykle kręciły się w piwnicach i żywiły szczurami, ten tutaj zasmakował luksusu, wszystko wskazywało na to, że nosił się jak cesarz, nieistotne, że żadna z par oczu nie była obecna, by podziwiać złoty kunszt. Z szaf i szuflad wygrzebał chyba wszelkie możliwe tkaniny, powykręcał repliki starych biżuterii, wymiął w paszczy rodzinne zdjęcia, o których istnieniu nawet nie miała pojęcia, a w jednym z kątów, od którego do nozdrzy docierał niemożebny smród, składował resztki swoich posiłków. Zjadał myszy, pająki i co bardziej niefortunne ptaszki niemogące odnaleźć wyjścia z podniebnego labiryntu kamienicy; ich kości zalegały w konkretnym miejscu, przynajmniej nierozrzucone, przyprawiając czarownicę o ból głowy. Słodki Salazarze, jak dobrze, że istniała magia.
Po krytycznym ocenieniu strat spojrzeniem, Azjatka zabrała się do pracy: w ruch poszło kilka chłoszczyściów zogniskowanych na wybranych punktach, evanesco usuwało plamy z materiałów, a stojąca nieopodal drzwi miotła samoistnie nabrała werwy za sprawą sprawnego facere. Wszystko dokoła żyło swoim życiem - porządki postępowały bowiem równie prężnie, a może nawet bardziej, jak sam proces zneutralizowania tego oślizgłego gada panoszącego się na jej włościach, pod czujnym okiem Wren, która z ostrą precyzją weryfikowała wzrastający poziom czystości. Z podniszczonymi lub kompletnie zrujnowanymi przedmiotami i meblami poradziło sobie reparo, z pomocą przełożenia oczyszczonych materiałów do wiklinowego kosza na pranie przyszło zwykłe wingardium leviosa, natomiast podłogę, po skończonym jej zamiataniu, profilaktycznie oblała haustem balneo, które miało zmyć z niej ostatki śladów potwora. W wysokich oknach, na parapetach, zaległy wyczarowane magicznie kwiaty. Miała nadzieję, że uporają się z resztką specyficznej woni jaką roztoczył tu ghul - a gdy zadanie dobiegło końca, Chang jeszcze raz omiotła wzrokiem doprowadzone do poprawnego stanu pomieszczenie, by zabrać ze sobą kosz i zejść na dół, z powrotem do prawidłowej części mieszkania.
Cała łazienka także nabrała kolorów. Ponownie - inkantacją ożywiła przedmioty, by te, za nią, zajęły się przepierką delikatnych, chińskich materiałów, zaś sama Wren skierowała się do salonu, gdzie z ciężkim westchnieniem opadła na kanapę... Którą zbyt długo nie przyszło jej się nacieszyć. Co za wyczucie. Łagodnym echem poniósł się dźwięk dzwonka do drzwi; czarownica przetarła oczy, uspokoiwszy psa krótką komendą, i wstała raz jeszcze, by powtórzyć wcześniejszy rytuał ugoszczenia Forsythii.
- Mam nadzieję, że nie robili ci problemów w Ministerstwie - zaczęła na widok kobiety, gestem wprowadzając ją do kuchni. Sama Crabbe wspominała o tym, że zajmowanie się ghulami nie należało do jej zawodowych powinności, uczyniła to właściwie kurtuazyjnie, choć za pomoc i tak powinna była otrzymać od urzędu pieniądze. Przynajmniej tyle dobrego. Yuan spoglądał na gościa spode łba, oceniał, taktycznie trzymał się z tyłu, lecz gdy tylko usiadły przy stole, podszedł do ciemnowłosej kobiety i jął obwąchiwać, finalnie trącając ją nosem w kolano. Nie był zabiedzony. Nie był też bity, od maleńkości wytresowany do posłuszeństwa najpierw przez Rookwood, później dopieszczony w tym przez nią. - Jesteś głodna? Mam ciasto z tej cukierni obok Ollivandera. W sam raz do wina - zaproponowała, machnięciem różdżki przywołując na blat stołu nieodkorkowaną jeszcze butelkę i dwa kieliszki. Ona również potrzebowała tym razem serwowanego przez alkohol odpocznienia: widok mikstury warzonej kilka godzin wcześniej przez Frances, tej, która miała za zadanie wyhodować jej nowe ucho, zasiedlił się w niej dość nieodgadnioną emocją. Może dlatego jeszcze ciężej niż zwykle przychodziło jej przełamywanie ciszy, bezsensowna gadanina, byle tylko wypełnić czymś mijające minuty. Innych mogło to krępować, dla niej - tak było bezpieczniej, trzymać słowa w sobie, niż pozwolić im wypłynąć na powierzchnię bez namysłu, bez zastanowienia. Zastanowienia, czy mogłyby jej zaszkodzić.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Załatwienie spraw w Ministerstwie przyszło jej sprawnie i szybko, nie potrzebowała zbyt wiele tłumaczyć. Ghula przeniesiono do bardziej odpowiedniej klatki, a skrzynie i drogocenne przedmioty zostało zwrócone, a przynajmniej pannie Crabbe, która miała w obowiązku dostarczenie własności do jej prawowitej właścicielki. Po drodze wstąpiła także do jednej z restauracji, aby wziąć na wynos włoskie jedzenie, którego była osobistą fanką. Skrzynia z drogimi materiałami i pamiątkami lewitowała za czarownicą, kroczącą powoli w drodze powrotnej do domostwa panny Chang. Niewiele myślała po drodze, starając się odgrodzić od myśli, które wcześniej ją trapiły, gdy zmierzała kilka godzin wcześniej w tym samym kierunku.
Nie rzucała kolejnego powitania, nie było w tym sensu – machnęła różdżką, a kufer wraz z zawartością usytuował się delikatnie w korytarzu, podtrzymywany magią inkantacji. Poprawiła dłoń na papierowej torbie, w której spoczywały dwa posiłki. – Nie, żadnych problemów – przyznała, wchodząc do kuchni. Odłożyła jedzenie na stół i westchnęła, rozglądając się po pomieszczeniu – co prawda nie była to kuchnia taka jak w jej kamienicy, lecz absolutnie ją doceniała. Właściwie bardzo lubiła odwiedzać przeróżnych znajomych i analizować ich wnętrza, wówczas wiele można było dowiedzieć się o człowieku, a w szczególności gdy mieszkał sam. Potem usiadła przy stole, zerkając w kierunku psa, który trącił nosem jej kolano. Przyglądała mu się z dystansem, nie chciała wchodzić na głowę dobermanowi z uściskami i gładzeniem po łebku, zresztą mogło to nie być na miejscu. Po wyglądzie psa wnioskowała, że nie miał źle i nie był ani bity, ani nie wykazywał żadnych alarmujących zachowań. Może tak naprawdę aluzje względem mięsa wyszarpywanego z łydki były zaledwie żartem? Uśmiechnęła się lekko, na zadane pytanie i wskazała na papierowe torby. - Penne all'arrabbiata, nada się do porto – zauważyła z uśmiechem. – A ciasto może być na deser – podsumowała, rozpakowując dwa pojemniki w torby, jednocześnie wstając jednak od stołu. – Gdzie trzymasz talerze? – zapytała, rozglądając się w oczekiwaniu po szafkach. Co prawda była przyzwyczajona do tego, że obiadem zajmowała się gospodyni zatrudniona przez jej ojca, zaś u swych szlachetnie urodzonych przyjaciółek, a także kuzynostwa polegała na dzielnych skrzatach domowych, które rozstawiały zastawę stołową w ciągu kilku chwil. Zwykle ktoś ją wyręczał w tak prostych obowiązkach, nawet podczas podróży niewiele musiała się o coś takiego martwić. Nie znaczyło to jednak, że było dla niej to w jakiś sposób uwłaczające, a raczej wprost przeciwnie. Może odpowiadała za to ta część jej opiekuńczej natury, czuła jakąś dziwną samodzielność i odpowiedzialność w tak prostych czynnościach. – Jak, poza ghulem, minęło ci lato? – zagaiła w międzyczasie. Nie spodziewała się, że Wren będzie skora do rozwijania opowieści względem reszty lipca i sierpnia, przez które się nie widziały. Właściwie przez te tygodnie wydarzyło się całkiem sporo, w szczególności jeśli chodziło o życie panny Crabbe. Miała coraz więcej mieszanych uczuć po tym jak pojmano Justine. Ciężko było jej się do tego dostosować, a widząc na plakatach jej twarz, wspominała chwile spędzone z czarownicą w dormitorium krukonów. Podczas sierpniowego spotkania z panną Zabini, Forsythia miała odrobinę inne myślenie, doszukiwała się winy po obu stronach tego konfliktu, lecz im więcej się nad tym zastanawiała, tak w jej głowie powstawały co najmniej zdrożne idee. Przez chwilę przez myśli Forsythii przemknęło, czy Wren pamiętała z kim przystawała wówczas Sythia, lecz natychmiast odgoniła od siebie te wspomnienia, licząc, że być może nie zapadło to w pamięć pannie Chang.
Nie rzucała kolejnego powitania, nie było w tym sensu – machnęła różdżką, a kufer wraz z zawartością usytuował się delikatnie w korytarzu, podtrzymywany magią inkantacji. Poprawiła dłoń na papierowej torbie, w której spoczywały dwa posiłki. – Nie, żadnych problemów – przyznała, wchodząc do kuchni. Odłożyła jedzenie na stół i westchnęła, rozglądając się po pomieszczeniu – co prawda nie była to kuchnia taka jak w jej kamienicy, lecz absolutnie ją doceniała. Właściwie bardzo lubiła odwiedzać przeróżnych znajomych i analizować ich wnętrza, wówczas wiele można było dowiedzieć się o człowieku, a w szczególności gdy mieszkał sam. Potem usiadła przy stole, zerkając w kierunku psa, który trącił nosem jej kolano. Przyglądała mu się z dystansem, nie chciała wchodzić na głowę dobermanowi z uściskami i gładzeniem po łebku, zresztą mogło to nie być na miejscu. Po wyglądzie psa wnioskowała, że nie miał źle i nie był ani bity, ani nie wykazywał żadnych alarmujących zachowań. Może tak naprawdę aluzje względem mięsa wyszarpywanego z łydki były zaledwie żartem? Uśmiechnęła się lekko, na zadane pytanie i wskazała na papierowe torby. - Penne all'arrabbiata, nada się do porto – zauważyła z uśmiechem. – A ciasto może być na deser – podsumowała, rozpakowując dwa pojemniki w torby, jednocześnie wstając jednak od stołu. – Gdzie trzymasz talerze? – zapytała, rozglądając się w oczekiwaniu po szafkach. Co prawda była przyzwyczajona do tego, że obiadem zajmowała się gospodyni zatrudniona przez jej ojca, zaś u swych szlachetnie urodzonych przyjaciółek, a także kuzynostwa polegała na dzielnych skrzatach domowych, które rozstawiały zastawę stołową w ciągu kilku chwil. Zwykle ktoś ją wyręczał w tak prostych obowiązkach, nawet podczas podróży niewiele musiała się o coś takiego martwić. Nie znaczyło to jednak, że było dla niej to w jakiś sposób uwłaczające, a raczej wprost przeciwnie. Może odpowiadała za to ta część jej opiekuńczej natury, czuła jakąś dziwną samodzielność i odpowiedzialność w tak prostych czynnościach. – Jak, poza ghulem, minęło ci lato? – zagaiła w międzyczasie. Nie spodziewała się, że Wren będzie skora do rozwijania opowieści względem reszty lipca i sierpnia, przez które się nie widziały. Właściwie przez te tygodnie wydarzyło się całkiem sporo, w szczególności jeśli chodziło o życie panny Crabbe. Miała coraz więcej mieszanych uczuć po tym jak pojmano Justine. Ciężko było jej się do tego dostosować, a widząc na plakatach jej twarz, wspominała chwile spędzone z czarownicą w dormitorium krukonów. Podczas sierpniowego spotkania z panną Zabini, Forsythia miała odrobinę inne myślenie, doszukiwała się winy po obu stronach tego konfliktu, lecz im więcej się nad tym zastanawiała, tak w jej głowie powstawały co najmniej zdrożne idee. Przez chwilę przez myśli Forsythii przemknęło, czy Wren pamiętała z kim przystawała wówczas Sythia, lecz natychmiast odgoniła od siebie te wspomnienia, licząc, że być może nie zapadło to w pamięć pannie Chang.
Kiwnęła głową, tym samym na dobre pieczętując temat ghula i jego losów. Nie interesowały jej, był teraz problemem Ministerstwa, przełożony Forsythii mógł do woli zachwycać się widokiem pomarszczonego zwierzęcia, jeśli takie było jego życzenie - jej, natomiast, nic już do tego. Na szczęście. Strych z pewnością jeszcze przez wiele miesięcy będzie kojarzył się z niesnaską, z zarwanymi nocami, wzburzy ją odrazą zapamiętanego zapachu, lecz i to wkrótce odejdzie w niepamięć.
Papierową torbę w rękach kobiety czarownica skwitowała podejrzliwym spojrzeniem, zmarszczeniem brwi, nim ta ujawniła jej zawartość; makaron pachniał przepysznie, przede wszystkim dość bogato, a o to chodziło w jedzeniu, poza smakiem - by było wystawne. Nawet proste, banalne do przyrządzenia danie, jeśli podane było w odpowiedni sposób, mogło zadowolić wyimaginowane, wygórowane standardy. Inną kwestią było zaskoczenie, które budził sam fakt pomyślunku o zapewnieniu im konkretniejszego obiadu. Forsythia nie musiała tego robić. Nie musiała też przyjść tu i uporać się z magicznym stworzeniem, ale, jeśli już, to Wren powinna była wynagrodzić jej nadprogramowe, zawodowe zajęcie pożywnym posiłkiem, po którym kobieta z ciepłym, pełnym żołądkiem mogłaby miło wspominać wizytę. Ich role wydawały się absolutnie pokręcone.
- Zbyt mnie rozpieszczasz - zauważyła z półuśmiechem, trochę zaczepnie. Azjatka spodziewała się, że cała ta szczodrość wciąż była tylko i wyłącznie wynikiem wdzięczności za uratowanie jej od gwałtu pośród parkowych zarośli; ludzie rzadko kiedy zdobywali się na bezinteresowną dobroć, nie podejrzewała jednak, by gesty panny Crabbe były podszyte ukrytym, trzecim już dnem. Drugie wystarczyło. Ureguluję swój dług, a potem zniknę, jak znikają wszyscy, szczególnie kobiety. Mimo wszystko - nie stanowiło to problemu. Wren czyniła podobnie, honorowa na tyle, by odpłacić się przysługą za przysługę, lecz gdy tylko na jej koncie nie pisano żadnej należności, wiedziała, że może ulotnić się w dowolnym momencie. To dawało jej poczucie wolności. Braku przynależności do czegokolwiek, kogokolwiek: cóż, może ostatnio z wyjątkiem Friedricha. Ten goniłby ją do granic kuli ziemskiej, gdyby odważyła się wyparować bez słowa. - Druga szafka od drzwi, pierwsza półka - poinstruowała zatem Forsythię, kiedy ta rzuciła się nawet w poszukiwaniu talerzy - choć sama Wren już prawie zdążyła podnieść się z miejsca. Nadgorliwa. I wygodna - dobrze było mieć tę dziewczynę w pobliżu, uznała oblizawszy usta, po czym sięgnęła po otwieracz do wina i zajęła się dobyciem do środka butelki. Różdżka wciąż spoczywała obok niej w gotowości, ale sam gest wydawał jej się pewnego rodzaju tradycją nie do pominięcia. Kilka umiejętnych ruchów wystarczyło, by korek w całej swej okazałości spoczął na blacie szafki, rzucony tam odrobinę niedbale. Wyrzuci go później. - Och, zanudzę cię tą opowieścią - zaczęła z uśmiechem i rozlała karminową ciecz do dwóch kieliszków. Może nie było to wino najwyższej klasy, choć nie smakowało też zbyt tanio; niczym jednak nie było podobne temu, jakie pijano na szlacheckich salonach. - Moja matka ma mały teatr w Dover. Jest właścicielką, ale nadzoruje też nadchodzące spektakle i poprosiła mnie, żebym pomogła dobrać aktorów do jesiennej ramówki. Jeden z reżyserów zaniemógł, a do mnie ma zaufanie - wyjaśniała z cieniem entuzjazmu barwiącym melodię miękkiego głosu. Wspomnienie ewidentnie sprawiało jej radość, nieważne, jak była ona wielka: umiarkowane usposobienie niejako korygowało możliwość okazywania przejmujących emocji, toteż wszystko, co opowiadała jej Wren, pozostawało jakby letnie. Letnie, ale przyjazne. A to najważniejsze. - Miałam okazję poznać kilka wschodzących talentów. Żadne znane nazwiska, niestety, w końcu to tylko małe przedsięwzięcie, chociaż sztuki zapowiadają się interesująco - ciągnęła, upiwszy łyk wina. Przyjemnie łaskotało gardło, ulubione ze średniej półki cenowej jednego ze sklepów na Pokątnej, gdzie pozostawała z właścicielem w dobrej komitywie, często zbierając co lepsze zniżki z różnych okazji. - Może będziesz chciała wybrać się ze mną na jedną czy dwie? - Azjatka zaproponowała Forsythii, patrzyła na nią z oczekiwaniem, coś w jej wzroku zdawało się mówić, że odmowa byłaby potwarzą. - Opowiedz mi też o swoim lecie. Ostatnim razem widziałyśmy się dość dawno temu, co udało ci się przeżyć? - Wren oparła brodę na dłoni, wolną ręką gładząc głowę Yuana, który podszedł do niej, domagając się krótkiej pieszczoty. Nie ufał jeszcze na tyle pannie Crabbe, by ją o to poprosić, choć wydawała się dziwnie zadomowiona i bezpieczna.
Czy wiesz, Forsythio, że wszystko, co ci powiedziałam, to kłamstwo?
Papierową torbę w rękach kobiety czarownica skwitowała podejrzliwym spojrzeniem, zmarszczeniem brwi, nim ta ujawniła jej zawartość; makaron pachniał przepysznie, przede wszystkim dość bogato, a o to chodziło w jedzeniu, poza smakiem - by było wystawne. Nawet proste, banalne do przyrządzenia danie, jeśli podane było w odpowiedni sposób, mogło zadowolić wyimaginowane, wygórowane standardy. Inną kwestią było zaskoczenie, które budził sam fakt pomyślunku o zapewnieniu im konkretniejszego obiadu. Forsythia nie musiała tego robić. Nie musiała też przyjść tu i uporać się z magicznym stworzeniem, ale, jeśli już, to Wren powinna była wynagrodzić jej nadprogramowe, zawodowe zajęcie pożywnym posiłkiem, po którym kobieta z ciepłym, pełnym żołądkiem mogłaby miło wspominać wizytę. Ich role wydawały się absolutnie pokręcone.
- Zbyt mnie rozpieszczasz - zauważyła z półuśmiechem, trochę zaczepnie. Azjatka spodziewała się, że cała ta szczodrość wciąż była tylko i wyłącznie wynikiem wdzięczności za uratowanie jej od gwałtu pośród parkowych zarośli; ludzie rzadko kiedy zdobywali się na bezinteresowną dobroć, nie podejrzewała jednak, by gesty panny Crabbe były podszyte ukrytym, trzecim już dnem. Drugie wystarczyło. Ureguluję swój dług, a potem zniknę, jak znikają wszyscy, szczególnie kobiety. Mimo wszystko - nie stanowiło to problemu. Wren czyniła podobnie, honorowa na tyle, by odpłacić się przysługą za przysługę, lecz gdy tylko na jej koncie nie pisano żadnej należności, wiedziała, że może ulotnić się w dowolnym momencie. To dawało jej poczucie wolności. Braku przynależności do czegokolwiek, kogokolwiek: cóż, może ostatnio z wyjątkiem Friedricha. Ten goniłby ją do granic kuli ziemskiej, gdyby odważyła się wyparować bez słowa. - Druga szafka od drzwi, pierwsza półka - poinstruowała zatem Forsythię, kiedy ta rzuciła się nawet w poszukiwaniu talerzy - choć sama Wren już prawie zdążyła podnieść się z miejsca. Nadgorliwa. I wygodna - dobrze było mieć tę dziewczynę w pobliżu, uznała oblizawszy usta, po czym sięgnęła po otwieracz do wina i zajęła się dobyciem do środka butelki. Różdżka wciąż spoczywała obok niej w gotowości, ale sam gest wydawał jej się pewnego rodzaju tradycją nie do pominięcia. Kilka umiejętnych ruchów wystarczyło, by korek w całej swej okazałości spoczął na blacie szafki, rzucony tam odrobinę niedbale. Wyrzuci go później. - Och, zanudzę cię tą opowieścią - zaczęła z uśmiechem i rozlała karminową ciecz do dwóch kieliszków. Może nie było to wino najwyższej klasy, choć nie smakowało też zbyt tanio; niczym jednak nie było podobne temu, jakie pijano na szlacheckich salonach. - Moja matka ma mały teatr w Dover. Jest właścicielką, ale nadzoruje też nadchodzące spektakle i poprosiła mnie, żebym pomogła dobrać aktorów do jesiennej ramówki. Jeden z reżyserów zaniemógł, a do mnie ma zaufanie - wyjaśniała z cieniem entuzjazmu barwiącym melodię miękkiego głosu. Wspomnienie ewidentnie sprawiało jej radość, nieważne, jak była ona wielka: umiarkowane usposobienie niejako korygowało możliwość okazywania przejmujących emocji, toteż wszystko, co opowiadała jej Wren, pozostawało jakby letnie. Letnie, ale przyjazne. A to najważniejsze. - Miałam okazję poznać kilka wschodzących talentów. Żadne znane nazwiska, niestety, w końcu to tylko małe przedsięwzięcie, chociaż sztuki zapowiadają się interesująco - ciągnęła, upiwszy łyk wina. Przyjemnie łaskotało gardło, ulubione ze średniej półki cenowej jednego ze sklepów na Pokątnej, gdzie pozostawała z właścicielem w dobrej komitywie, często zbierając co lepsze zniżki z różnych okazji. - Może będziesz chciała wybrać się ze mną na jedną czy dwie? - Azjatka zaproponowała Forsythii, patrzyła na nią z oczekiwaniem, coś w jej wzroku zdawało się mówić, że odmowa byłaby potwarzą. - Opowiedz mi też o swoim lecie. Ostatnim razem widziałyśmy się dość dawno temu, co udało ci się przeżyć? - Wren oparła brodę na dłoni, wolną ręką gładząc głowę Yuana, który podszedł do niej, domagając się krótkiej pieszczoty. Nie ufał jeszcze na tyle pannie Crabbe, by ją o to poprosić, choć wydawała się dziwnie zadomowiona i bezpieczna.
Czy wiesz, Forsythio, że wszystko, co ci powiedziałam, to kłamstwo?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź