Pracownia
AutorWiadomość
Pracownia
Właściwie miejsce można by nazwać przechowalnią. To jedno z większych pomieszczeń w mieszkaniu. Równie ciemne, równie szmaragdowe, równie oszczędne - ale przestronne i urządzone wyłącznie na potrzeby pracy czarownicy. Znajduje się tu kilka szafek, których wnętrze ciągle schładzane jest zaklęciem, utrzymywane w odpowiedniej temperaturze: w ich środku znaleźć można uchwyty na fiolki, niektóre z nich już wypełnione przechowywaną krwią. Pociągły stół z ustawiono w centrum pomieszczenia, na jego wierzchu znaleźć można dokładną wagę oraz opasłe tomiszcze z rejestrem dawczyń oraz zleceniodawców, nieopodal niego niewielki, metalowy zlew. Na regale sięgającym sufitu zalegają drewniane pudełeczka, kawałki wyżłobionych gąbek, koperty na listy. W szafie blisko drzwi ulokowany jest zapas rękawiczek, igieł, probówek i strzykawek.
18 maja 1957
Pomieszczenie pożerała ponura cisza. Gdzieś w oddali, za oknami zasłoniętymi kotarą, rezonował późnowieczorny zgiełk ulicy Pokątnej; zdawał się jednak dławić pomiędzy ciemnymi ścianami, ulatywał niezauważony. Czarownica była tu sama, usadowiona przy podłużnym stole w sercu pracowni - otulona półmrokiem. Jedynym źródłem światła była tam lampa rozświetlająca rozłożoną na blacie księgę, wagę, pergaminy i żelazny stojak podtrzymujący kilka z pozostałych probówek. Niedługo powinna umieścić je w magicznych chłodziarkach własnej roboty, ale jeszcze nie teraz. Szkło fiolek odbijało blask, pozwalało mu przybierać przedziwne kształty na przeciwległej elewacji; w środku kilku z nich majaczył brunatny płyn. W porównaniu do pustych, wypełnione ampułki były zakorkowane, szczelnie zamknięte przed zgubą powietrza, kurzu, wszelkiego rodzaju drobnoustrojów umykających zaklęciom odkażającym i czyszczącym. Wren wpatrywała się w szkarłat w ich wnętrzu. Palce jednej dłoni delikatnie masowały skroń pulsującą dokuczliwym bólem, druga chwilę wcześniej odrzuciła pióro; atrament przekreślił koślawą linię na zmarnowanym kawałku pergaminu jeszcze do niedawna będącym listem przeznaczonym jednemu z jej stałych klientów. Nie była w stanie dokończyć jego treści. W uszach wciąż niosło się echem piskliwe łkanie, pełne przerażenia wyznania, prośby, modlitwy. Czcze gadanie będące wymuszonym katharsis po każdej wizycie w tamtej kamieniczce, w kryjówce, gdzie ulokowała jedną ze swoich urobionych mugolek. Madeline Cook, prześliczna dziewiętnastolatka, miała w sobie dar ponadprzeciętnej barwy głosu - wysokiej, dziewczęcej, do tego okrutnie świdrującej zmysły, gdy tak zanosiła się szlochem. Merlinie, czy potrzebne im języki, struny głosowe? Długi wydech rozluźnił mięśnie klatki piersiowej, przymknęła oczy i pogrążyła się we wspomnieniach tego wieczora samoistnie wędrujących do tafli świadomości.
- Nie wiem nic o mojej rodzinie, nie mam żadnych wieści, och, mama na pewno już nie żyje, inaczej c-coś bym wiedziała - płakała niewysoka niewiasta o włosach koloru bursztynu, jej poliki i nos barwą przypominały płatki róż. Sklejone od łez rzęsy rzucały cień na podkrążone oczy, gdy ta pochylała się głębiej w ramiona Wren, chowała głowę nieopodal jej szyi. Chang głaskała ją niemalże już bezwiednie, gestem wyuczonym i delikatnym, zupełnie tak, jakby trzymana przez nią w objęciach kobieta była kruchym chucherkiem mającym rozpaść się od każdego gwałtowniejszego dotyku. W ciasnej klitce, w kamienicy w jednym z brytyjskich miast Madeline nie miała dostępu do prasy; jedyna przyjaciółka w niedoli zapewniała ją, że tak będzie lepiej. Że tak będzie łatwiej. Informacje o toczącej się dziwnej wojnie, o wysiedleniach ze stolicy, o płomieniach trawiących Londyn mogłyby przecież tylko przysporzyć jej zmartwień. Madeline zostawiła tam schorowaną matkę; demencja odebrała kobiecie większość władz umysłowych, ciało trawiła z kolei wyjątkowo nieprzyjemna choroba wprowadzająca nieznane, nieudokumentowane dotąd naukowo zmiany do organów wewnętrznych. Od tamtej pory każda wizyta Wren była zbawieniem, bazowała właściwie na tym samym - na przelęknionych pytaniach o los rodzicielki i społeczności angielskiej, na relacjonowaniu pomocy w ostatnim czasie udzielonej starszej pani mieszkającej piętro wyżej, użyczającej im schronienia, oraz na krótkotrwałym otarciu łez na widok nowych bucików przyniesionych w prezencie. Madeline przepadała za pantoflami. Od czasu ich poznania na te właśnie okazje Wren zgromadziła ich niewielką kolekcję, gdyby przed ustaloną datą nie mogła wybrać się do sklepu; pudełka z obuwiem trzymała w swojej pracowni, w jednej z wyższych szaf, na półce oznaczonej imieniem mugolki. Były zawsze w idealnym rozmiarze i kolorze.
- Żyje - zapewniała czarownica. Jej twarz nie kryła znudzenia, gdy wzrok towarzyszki nie był w stanie jej dosięgnąć. - Nie dałaś mi dojść do słowa, a już miałam ci wszystko opowiedzieć. Posłuchaj mnie zatem, zaraz się uspokoisz. Twoja matka jest w ciężkim choć stabilnym stanie, widziałam ją kilka dni temu, rozmawiałam z lekarzami. - Baśń była piękna, niestety nieprawdziwa. Pani Cook zmarła na początku kwietnia, niedługo po wybuchu wojny. - Badania nad lekiem wciąż trwają, ale potrzebne jest więcej materiału do analizy, między innymi dlatego przyszłam cię dziś odwiedzić... Chyba że nie czujesz się na siłach. Wszyscy to zrozumiemy - urwała, zawiesiła głos. Reakcja była natychmiastowa. Mugolki były okrutnie przewidywalne.
- Och, nawet tak nie mów! To nic, zrobię to, zrobię wszystko, byleby tylko mamie było lepiej, boże, niech ją z tego ratują! - pisnęła Madeline i znów zalała się łzami. Była taka obrzydliwa gdy wyła jak wilkołak do księżyca.
Mięśnie twarzy przywołały obraz zmartwienia, wzruszenia, gdy ujmowała w swe dłonie buzię młodziutkiej dziewczyny i unosiła ją lekko ku górze, nakłaniała do uchwycenia swojego spojrzenia. To był ten czas. W Cook buzowało pragnienie poświęcenia dla dobra sprawy, byłaby gotowa nawet spłonąć na stosie w imię dobra matki - i nie wiedziała nawet, że tę samą konwersację, ten sam proceder, powtarzały już trzeci raz. Za każdym razem, gdy Wren potrzebowała nowej dostawy, sprzedawała jej dokładnie tę samą bajkę, czasem jej morał ubierając w inne słowa.
- W takim razie miejmy to już za sobą, Line, dobrze? Chodź, pomogę ci - zaoferowała głosem słodkim, którego fałszerstwa niewprawne ucho nigdy nie byłoby w stanie wykryć; gdy owieczka skinęła głową, czarownica splotła ich palce i ostrożnie pociągnęła ją za sobą z nieprzyjemnie twardej kanapy. Wojenna kryjówka miała swoje minusy; meble w mieszkaniu były stare, wytarte i wysiedziane, musiały pamiętać czasów przodków zamieszkującej piętro wyżej właścicielki, ale Madeline była na tyle uroczym dziewczęciem, że nie w myśl było jej narzekać. Nie na otrzymaną dobroć od swej wybawicielki.
Wren pamiętała jak prowadziła przestraszoną choć zdeterminowaną młódkę do łazienki, skądinąd dużo bardziej przestronnej niż można by się tego spodziewać. Jak poleciła jej się zrelaksować, niczemu nie dziwić. Jak dyskretnie odkażała purus wnętrze pomieszczenia, każdy przedmiot, z jakim mogły mieć styczność, a następnie przymknęła na moment powieki, odpowiednio przygotowując własne pokłady magiczne. Ciała mugoli były o wiele bardziej podatne na czynniki dla czarodziejów wręcz delikatne, a to wymagało od Chang pokładów uwagi i skrupulatnego dobrania siły zaklęcia, nie chciała przecież uszkodzić dóbr. Pamiętała, jak nakierowywała na nią różdżkę, jak szeptem rzuciła ignominia, pozwalała błogiemu spokojowi spłynąć na rozemocjonowany umysł dziewczyny. Od tego momentu mogła już robić z nią co tylko chciała, Madeline z nie do końca świadomym rzeczywistości uśmiechem plączącym się na pełnych, ślicznych wargach zgodziłaby się na wszystko.
- Opowiedz mi o swoim dniu. Czy pani Abernathy mocno dała ci w kość? Znów musiałaś sprzątać poddasze i zrywać pajęczyny? - zagadnęła ją Wren. Potok słów był sprzymierzeńcem, pozwalał Madeline skupić się na czymś innym niż przedziwnym metodom przyjaciółki na pobranie krwi; kooperacją z laboratoriami i szpitalami, w jej rozumieniu tym właśnie zajmowała się Azjatka. Współpracą z ośrodkami medycznymi w ponadprzeciętnych okolicznościach, często na długie dystanse - już przy drugim z ich spotkań łyknęła to kłamstwo jak wygłodzony pelikan.
Wren raz po raz potakiwała, głucha na rozmarzoną opowieść jaką otrzymała. Gdy przygotowywała potrzebne przedmioty i zakładała rękawiczki, Madeline siedziała w tym czasie na odkażonej toalecie. Była półprzytomna, jednak na tyle zdecydowana, by zachować względny sens wypowiedzi - nawet wówczas gdy czarownica pomagała jej ściągnąć lub podwinąć ubranie, gołą skórę oczyszczając zaklęciem. To samo zrobiła z kilkoma fiolkami oraz niedużym nożem wyciągniętym z torby, szczególną uwagę przykładając do ostrej krawędzi. Staromodne podejście miało w sobie pewien nieodparty urok ponadczasowości w oczach Wren, nie mogła sobie tego odmówić. Ostrze niedługo później nacięło blade ciało w pierwszym miejscu, na wierzchu dłoni. Rana pokryła się szkarłatem. Płyn skapywał do probówki na wzór ostatniego tchnienia deszczu jesiennego popołudnia; czy Madeline wiedziała co się z nią działo? Czarownica nie była tego pewna, oprócz cichego syknięcia jej senna relacja pozostała nienaruszona, jej otumanione spojrzenie wciąż majaczyło gdzieś po suficie gdy odchylała głowę by oprzeć ją o zimną ścianę.
- A ten kot z piwnicy, co z nim? Widziałaś go jeszcze kiedyś? - zapytała beznamiętnie, wchodząc w słowo dzielnej owieczce. Jej gesty były wyuczone, jednak wciąż precyzyjne, uważne i ostrożne. Niebawem zakorkowała pierwszą fiolkę, zasklepiła źródełko zaklęciem i ponownie odkaziła nóż oraz kolejne miejsce, wykonała następne nacięcie. Tym razem w okolicach uda. Rany nie były głębokie, z łatwością mogła pozbyć się wszelkiego ich śladu za pomocą curatio vulnera, a proceder ten nie trwał zbyt długo - piętnaście minut? Może trochę więcej?
Większość czasu upływała Wren na powtarzaniu uroków i zabezpieczaniu fiolek. Układała je w specjalnie wykonanym na te potrzeby pojemniku schładzanym zaklęciem. A gdy zapotrzebowanie zostało zaspokojone, szkło obejmowało odpowiednią ilość brunatnej cieczy, czarownica upewniła się, że po ranach nie pozostało ani śladu i poprawiła ubrania Madeline, by spokojnym krokiem odprowadzić kobietę do sypialni, ułożyć ją do snu niczym dziecko. Obrzydliwe i niemagiczne, ale wciąż dziecko.
- Czas odpocząć po pracy - stwierdziła głosem bez wyrazu, tym razem nie siląc się na przyjacielskie brzmienie, wspierającą melodię. W pewnym sensie była to jednak pochwała - przynajmniej tak odebrała to mugolka, wciąż otumaniona, uśmiechnięta, będąca na granicy snu i jawy. Bardzo dobrze. Nie była niczego świadoma, gdy towarzyszka przyłożyła patyk do jej skroni i wyszeptała pod nosem niezrozumiałe dla niej słowo. - Obliviate.
Madeline Cook prywatnie nie była jej ulubioną dawczynią. Nie była zbyt mądra ani zbyt ciekawa, swoją rześką młodością i urodą przyciągała jednak uwagę równającą się galeonom. Niewinność jej krwi oraz oddanie, z jakim została przekazana, ponoć pozwalała czarownicom osiągać jeszcze bardziej spektakularne efekty - tak często Wren odwiedzała ją tylko i wyłącznie z tego powodu.
Zamówione fiolki z krwią dziewczyny, których reszta spoczywała na stojaku, już od dłuższego momentu leżały bezpiecznie w opisanych, drewnianych pudełeczkach wyścielanych gąbką - i miały trafić do odbiorców jeszcze tego samego dnia. Mimo migreny musiała zatem się streszczać. Z ciężkim westchnieniem sięgnęła po kolejny kawałek pergaminu i pióro, którego kraniec zamoczyła w kałamarzu.
Standardową formułkę o współpracy, potwierdzeniu ilości zamówionej krwi oraz zapłacie okraszało piękne, szlachetne nazwisko umieszczone na początku listu.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
7 października, wczesny ranek
Różdżce nie zawsze można było już ufać. Przepływająca przez nią magia była kapryśna, złośliwa, pragnęła zaszkodzić zamiast oczyszczać rany i ciskać ze swego szpicu ambitne zaklęcia - dopiero to spowodowało z kolei, że Wren jęła szukać rozwiązań alternatywnych. Te nie istniały w świecie pojedynków, lecz leczniczo... W pracowni odnalazła stary zestaw do eliksirów i rozłożyła go na głównym biurku, uprzednio do zabezpieczonych szaf chowając wszystkie księgi, dokumenty i listy traktujące o jej zarobkowej działalności. Nie mogły dziś ucierpieć. W oczyszczonym miejscu Azjatka mogła natomiast zagłębić się w dawnym podręczniku od eliksirów; wzrok ciemnych tęczówek uważnie taksował linijki tekstu, dłonie zaś zajmowały się wyznaczonymi ingrediencjami. Planowała uwarzyć - samodzielnie! - wywar ze szczuroszczeta, posługiwszy się otrzymanym niedawno w prezencie od handlarza na Pokątnej komponentem - strączkami wnykopieńki. Po sercu mikstury do nastawionego na płonącym palniku kotła wypełnionego wodą wrzuciła ogon szczuroszczeta, zamieszała chochlą, by później dorzucić także kapkę kociej śliny, alerę leczniczą, pogniecione listki szałwii, śluz gumochłona oraz, finalnie, aloes.
Nie da się ukryć, że z alchemią nie była za pan brat. Miała od tego Frances, ostatnio nawet nie tylko ją, nigdy dotąd nie musiała martwić się kreacją mikstury od podstaw - aż do teraz, kiedy to zawisła obok kociołka z wyczekującym spojrzeniem wlepionym w warzony płyn, głodna efektów. Jeśli wszystko przebiegło pomyślnie, powinna mieć jedną fiolkę rzeczonego eliksiru. A jeśli nie, cóż...
zt jeśli eliksir jest udany, ST 25
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Eliksir nie przyniósł najwyraźniej oczekiwanego efektu, nieważne jak często mieszała chochlą w kociołku, licząc, że ta w końcu przybierze odpowiednią barwę, konsystencję, wypluje z siebie charakterystyczny zapach - ale w końcu należało pogodzić się z niewygodną myślą, że poknociła coś w zrozumieniu rozdziału w podręczniku. Przeklęta alchemia. Źle dobrała składniki, może ich ilość, finalnie wylewając wywar do kosza, by wnętrze garnka obmyć zaklęciem i przystąpić do dzieła jeszcze raz. Na wszelki wypadek zdecydowała się przygotować mieszankę antydepresyjną. Salazar raczy wiedzieć, kiedy podobny specyfik okaże się potrzeby, a ona miała już na biurku rozłożone przyrządy.
Do bulgoczącej wody wrzuciła zatem serce złożone ze ślazu, dodała gryfonię i smoczą wątrobę. Azjatka następnie zerknęła do notatek. Tym razem przeczytała je dwukrotnie, zanim z niewielkiej kasetki z ingrediencjami wydobyła i wrzuciła do kociołka kilka borówek i skrzydełek motyla. Oby tym razem nie była rozkojarzona na tyle, by zmarnować tak wiele komponentów...
zt jeśli eliksir tym razem będzie udany
Do bulgoczącej wody wrzuciła zatem serce złożone ze ślazu, dodała gryfonię i smoczą wątrobę. Azjatka następnie zerknęła do notatek. Tym razem przeczytała je dwukrotnie, zanim z niewielkiej kasetki z ingrediencjami wydobyła i wrzuciła do kociołka kilka borówek i skrzydełek motyla. Oby tym razem nie była rozkojarzona na tyle, by zmarnować tak wiele komponentów...
zt jeśli eliksir tym razem będzie udany
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Pracownia
Szybka odpowiedź