Patio za kamienicą
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Patio za kamienicą
Niewielkich rozmiarów wybrukowany teren znajdujący się z tyłu kamieniczki, w której mieszka Wren. Dostać tu można się dwojako - przez tyły niezbyt popularnego sklepu zielarskiego - prowadzonego przez sennego staruszka -, nad którym znajduje się jej mieszkanie, lub bezpośrednio przez czarną, miejscami zardzewiałą drabinę spuszczoną z jej balkonu wprost na kamienną posadzkę. Jest to swego rodzaju droga awaryjna na wszelki wypadek, w świecie targanym przez niepewne czasy nigdy nie wiadomo, kiedy dodatkowe wyjście z mieszkania może okazać się przydatne. Patio nie ma jednak bezpośredniego połączenia z główną ulicą. Od reszty budynków oddziela je drewniany płot.
|20 maja?
Londyn nie zachęcał do tego by być odwiedzanym. Nawet jeżeli władza była przychylna woli nowo rządzącego Ministra Magii, tak jednak nie należało zapominać o tym, że taki stan rzeczy nie do końca odpowiadał wszystkim czarodziejom. Claude nie zamierzał jednak rezygnować z odwiedzin u dobrej przyjaciółki podyktowanej nie tylko sympatią do jej osoby, lecz również troską o to, jak sobie radzi żyjąc w samym centrum wydarzeń. Czy odpowiednim było, by korzystając z posiadanych wpływów wystosował prośbę do jednego z oficerów patrolu egzekucyjnego o to by jego ludzie częściej przechadzali się w pobliżu jej kamienicy...?
bez większego kłopotu znalazł się pod jej kamienicą. Powitał ją od progu odpowiednimi grzecznościami ze swobodą rozgaszczając się w niewielkim, szmaragdowym wnętrzu mieszkania. W niemej prośbie chwilę przekazał jej owinięty materiałem podłużny pakunek na który składały się cztery sztuki chrzęszczącej o siebie broni białej: dwie szpady, floret oraz szabla. Dwie ostatnie zabrał w celach demonstracyjnych, jako swoista ciekawostka. Wiedział w końcu, że karmiła się każdą wiedzą jakby ta była jej ulubionym deserem, dlatego też przyjemnością, jeżeli miał tylko ku temu okazje, podsuwał w jej stronę ciasteczko. Po tym jak odwiesił na kołek ciążąca na barkach pelerynę o dość gęstym jak na wiosenne standardy splocie na nowo przejął pakunek
- Na dworze jest nieco chłodno, lecz myślę, że rozciągniecie wokół patio caelum wystarczy by to nie przeszkadzało. Broń jest ćwiczebna więc odpowiednio magicznie zaprojektowana by nie wyrządzić krzywdy, jednak zdecydowanie bezpieczniej, jak i praktyczniej będzie jeżeli spleciesz bądź upniesz włosy - poradził opiekuńczo oceniając dobór stroju, który zgodnie z tym co jej doradził korespondencyjnie - nie powinien krępować ruchów, powinien być pozbawiony zdobień zwisających rękawów, odstających koronkowych wykończeń, kołnierzyków, wstążek. Najlepiej jakby przylegał, lecz nie ściskał, nie ograniczał. Bawełniane materiały jak najbardziej były wskazane. Spódnica bądź sukienka powinna na pewno nie być rozkloszowana i zalecał by kończyła się w połowie łydki tak by przy wypadach i pracy nóg materiał nie plątał się z zamiarem powalenia właścicielki. Wszystko to nie było takie oczywiste bo zwyczajnie niewiele kobiet ćwiczyło szermierkę - Dlaczego akurat szermierka. Z ciekawości? - podjął kiedy to przemieszczali się ku drabince znajdującej się na balkonie po której mieli opuścić się na patio. Naturalnie puścił ją przodem odnosząc wrażenie, że gdyby postąpił inaczej najpewniej dalsza część spotkania pomimo długoletniej zażyłości mogłaby okazać się dość niezręczna. Co najmniej. Z samej, nieco miejscami przerdzewiałej drabince skorzystał bez obaw czy niepewności. Choć ciężko sobie to było wyobrazić to mimo wszystko prócz usługującym na marmurowych posadzkach szlachcie lokalem był zwyczajnym człowiekiem prowadzącym za kulisami codziennych obowiązków równie przyziemne życie. Być może przez to, że przez lata przesiąkł przesadną manierą typową dla salonowej służby prezentowało się to nieco zabawnie lub komicznie kiedy to ze swobodą dotknął stopami betonowej nawierzchni by następnie przykucnąć i zacząć rozwijać na tejże transportowane zawiniątko prezentując tym samym swojej przyjaciółce połyskujące zimnym metalem ostrza.
Londyn nie zachęcał do tego by być odwiedzanym. Nawet jeżeli władza była przychylna woli nowo rządzącego Ministra Magii, tak jednak nie należało zapominać o tym, że taki stan rzeczy nie do końca odpowiadał wszystkim czarodziejom. Claude nie zamierzał jednak rezygnować z odwiedzin u dobrej przyjaciółki podyktowanej nie tylko sympatią do jej osoby, lecz również troską o to, jak sobie radzi żyjąc w samym centrum wydarzeń. Czy odpowiednim było, by korzystając z posiadanych wpływów wystosował prośbę do jednego z oficerów patrolu egzekucyjnego o to by jego ludzie częściej przechadzali się w pobliżu jej kamienicy...?
bez większego kłopotu znalazł się pod jej kamienicą. Powitał ją od progu odpowiednimi grzecznościami ze swobodą rozgaszczając się w niewielkim, szmaragdowym wnętrzu mieszkania. W niemej prośbie chwilę przekazał jej owinięty materiałem podłużny pakunek na który składały się cztery sztuki chrzęszczącej o siebie broni białej: dwie szpady, floret oraz szabla. Dwie ostatnie zabrał w celach demonstracyjnych, jako swoista ciekawostka. Wiedział w końcu, że karmiła się każdą wiedzą jakby ta była jej ulubionym deserem, dlatego też przyjemnością, jeżeli miał tylko ku temu okazje, podsuwał w jej stronę ciasteczko. Po tym jak odwiesił na kołek ciążąca na barkach pelerynę o dość gęstym jak na wiosenne standardy splocie na nowo przejął pakunek
- Na dworze jest nieco chłodno, lecz myślę, że rozciągniecie wokół patio caelum wystarczy by to nie przeszkadzało. Broń jest ćwiczebna więc odpowiednio magicznie zaprojektowana by nie wyrządzić krzywdy, jednak zdecydowanie bezpieczniej, jak i praktyczniej będzie jeżeli spleciesz bądź upniesz włosy - poradził opiekuńczo oceniając dobór stroju, który zgodnie z tym co jej doradził korespondencyjnie - nie powinien krępować ruchów, powinien być pozbawiony zdobień zwisających rękawów, odstających koronkowych wykończeń, kołnierzyków, wstążek. Najlepiej jakby przylegał, lecz nie ściskał, nie ograniczał. Bawełniane materiały jak najbardziej były wskazane. Spódnica bądź sukienka powinna na pewno nie być rozkloszowana i zalecał by kończyła się w połowie łydki tak by przy wypadach i pracy nóg materiał nie plątał się z zamiarem powalenia właścicielki. Wszystko to nie było takie oczywiste bo zwyczajnie niewiele kobiet ćwiczyło szermierkę - Dlaczego akurat szermierka. Z ciekawości? - podjął kiedy to przemieszczali się ku drabince znajdującej się na balkonie po której mieli opuścić się na patio. Naturalnie puścił ją przodem odnosząc wrażenie, że gdyby postąpił inaczej najpewniej dalsza część spotkania pomimo długoletniej zażyłości mogłaby okazać się dość niezręczna. Co najmniej. Z samej, nieco miejscami przerdzewiałej drabince skorzystał bez obaw czy niepewności. Choć ciężko sobie to było wyobrazić to mimo wszystko prócz usługującym na marmurowych posadzkach szlachcie lokalem był zwyczajnym człowiekiem prowadzącym za kulisami codziennych obowiązków równie przyziemne życie. Być może przez to, że przez lata przesiąkł przesadną manierą typową dla salonowej służby prezentowało się to nieco zabawnie lub komicznie kiedy to ze swobodą dotknął stopami betonowej nawierzchni by następnie przykucnąć i zacząć rozwijać na tejże transportowane zawiniątko prezentując tym samym swojej przyjaciółce połyskujące zimnym metalem ostrza.
Podekscytowanie sprawiało, że z okna wypatrywała znajomej sylwetki przecinającej ulicę Pokątną jeszcze na dobrych kilkanaście minut przed zapowiedzianą wizytą - a gdy Claude zjawił się w mieszkaniu czarownica niemalże siłą musiała zaniechać wypchania go na patio. Wyglądał dobrze, zdrowo, choć peleryna okrywająca ramiona sprawiała wrażenie zbyt ciepłej na zaszczycającą ponury świat porę roku, pakunek z szermierczymi przyrządami mógł ciążyć na rękach w razie zbyt długiej podróży. Świadomość owładnięta była jedną myślą - perspektywą nauki pod jego wprawnym okiem i Wren nie miała pojęcia, że pod warstwą ekscytacji czaiło się coś jeszcze. Coś silniejszego, głębszego, ważniejszego. Dobrze było w końcu zobaczyć go na własne oczy; listy uspokajały na moment, nie miały mocy tak wielkiej jak dotyk, zapach, ciepło bijące od pobliskiego ciała. Był wciąż żywy. Co prawda jako sługa Rosierów, do tego najpewniej najlepszy w tym fachu, cieszył się protekcją prominentnego lorda, który miesiące temu jawnie opowiedział się po silniejszej stronie walk, skłonił przed nowym prawem - ale nawet mimo to, nawet pomimo bliskości z ważną, dobrze chronioną figurą magicznie utalentowanego czarodzieja i jego rodu, Wren nie mogła wyzbyć się troski. Jako zwolennicy żelaznego porządku, Rosierowie mogli być na celowniku rebeliantów. Czy sługa tak oddany jak Claude nie pójdzie za swym panem do grobu? Dlatego też uścisk na powitanie, gdy rękoma objęła jego szyję niezależnie od woli Cunninghama, był tak dziwnie zbawienny; Claude był tu, tuż obok, żywy, w jednym kawałku, taki sam jak wcześniej. I oby takim pozostał.
- Zrobi ci się cieplej kiedy rozłożę cię na łopatki - zapowiedziała dumnie, tonem nie tyle żartobliwym, co wyzywającym, gdy za pomocą leciwej drabinki dostali się na patio. Zgodnie z jego wskazówkami postanowiła ubrać się w spodnie, jedną z niewielu posiadanych par, z przylegającego acz elastycznego materiału, górę okraszając koszulą z czarnej tkaniny. Ubranie nie krępowało ruchów, natomiast tworzywo wykonania nie miało możliwości rozwiać się na tyle, by zaplątało się miedzy bronią. - Moje umiejętności zbyt cię onieśmielają, by szpady były ostre? Nie martw się, Claude. Nadworny uniform na pewno zakryje te kilka siniaków, które dla ciebie zaplanowałam. - W rzeczywistości, cóż, tak śmiałe zapowiedzi spełzną na niczym. Wren nigdy wcześniej nawet nie trzymała broni białej, narzędziem do pojedynków była tylko i wyłącznie różdżka, a podstawy poznane z kilku rozdziałów książki przed ich spotkaniem nie zapewniłyby jej spektakularnego zwycięstwa w potyczce. Nawet tej treningowej. Azjatka uśmiechnęła się jednak promiennie, z fałszywą pewnością siebie, po czym ułożyła zabrane przez maga przedmioty na pobliskim chybotliwym stole, odsłoniwszy je z materialnej okowy i związała włosy.
- Pilnowałam ostatnio sklepu - zaczęła w odpowiedzi, wzrokiem sunąc po klingach, rękojeściach różnych kształtów; nie musiała wyjaśniać, że chodziło o zielarski przybytek na parterze kamienicy, - i znalazłam u staruszka książkę o Arturze i jego rycerzach. Niesamowicie przewidywalna lektura. Spytałam go potem, czy często czyta tak mało porywające rzeczy, i wiesz, co mi powiedział? Że każdy choć raz powinien poczuć się rycerzem. A że daleko mi do ich kodeksów, rygorystycznego honoru, poświęceń... Niech będzie to. - Z zachwytem uniosła jedną z broni, podobną innej, leżącej nieopodal. Tylko dlatego wywnioskowała, że było to dostosowanym do ich lekcji narzędziem; pozostałe bronie nie miały swych odpowiedników, Wren podejrzewała zatem, że nauka miała odbywać się na jednym typie dla każdej pary rąk. - Nigdy nie mówiłeś mi gdzie nauczyłeś się szermierki - zauważyła nagle, nie mogąc odszukać tej informacji w pamięci.
- Zrobi ci się cieplej kiedy rozłożę cię na łopatki - zapowiedziała dumnie, tonem nie tyle żartobliwym, co wyzywającym, gdy za pomocą leciwej drabinki dostali się na patio. Zgodnie z jego wskazówkami postanowiła ubrać się w spodnie, jedną z niewielu posiadanych par, z przylegającego acz elastycznego materiału, górę okraszając koszulą z czarnej tkaniny. Ubranie nie krępowało ruchów, natomiast tworzywo wykonania nie miało możliwości rozwiać się na tyle, by zaplątało się miedzy bronią. - Moje umiejętności zbyt cię onieśmielają, by szpady były ostre? Nie martw się, Claude. Nadworny uniform na pewno zakryje te kilka siniaków, które dla ciebie zaplanowałam. - W rzeczywistości, cóż, tak śmiałe zapowiedzi spełzną na niczym. Wren nigdy wcześniej nawet nie trzymała broni białej, narzędziem do pojedynków była tylko i wyłącznie różdżka, a podstawy poznane z kilku rozdziałów książki przed ich spotkaniem nie zapewniłyby jej spektakularnego zwycięstwa w potyczce. Nawet tej treningowej. Azjatka uśmiechnęła się jednak promiennie, z fałszywą pewnością siebie, po czym ułożyła zabrane przez maga przedmioty na pobliskim chybotliwym stole, odsłoniwszy je z materialnej okowy i związała włosy.
- Pilnowałam ostatnio sklepu - zaczęła w odpowiedzi, wzrokiem sunąc po klingach, rękojeściach różnych kształtów; nie musiała wyjaśniać, że chodziło o zielarski przybytek na parterze kamienicy, - i znalazłam u staruszka książkę o Arturze i jego rycerzach. Niesamowicie przewidywalna lektura. Spytałam go potem, czy często czyta tak mało porywające rzeczy, i wiesz, co mi powiedział? Że każdy choć raz powinien poczuć się rycerzem. A że daleko mi do ich kodeksów, rygorystycznego honoru, poświęceń... Niech będzie to. - Z zachwytem uniosła jedną z broni, podobną innej, leżącej nieopodal. Tylko dlatego wywnioskowała, że było to dostosowanym do ich lekcji narzędziem; pozostałe bronie nie miały swych odpowiedników, Wren podejrzewała zatem, że nauka miała odbywać się na jednym typie dla każdej pary rąk. - Nigdy nie mówiłeś mi gdzie nauczyłeś się szermierki - zauważyła nagle, nie mogąc odszukać tej informacji w pamięci.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Choć jego praca wymagała bliskości i zaangażowania tak jednak wiązała się z nią konieczność zachowywania nieustannego dystansu. Nie odpowiednie było dla niego łamanie ściśle określonych granic, spoufalać się z tymi z którym służył, ze względu na swoją pozycję nie wypadało mu również w nadmiarze bratać się ze współpracownikami. Dopiero spontaniczność i otwartość Chang uświadamiała mu jak nienaturalne to było, w jak hermetycznym i pełnym zakazów świecie funkcjonował. Przy następnym spotkaniu, za tydzień lub trzy przypomni mu znowu. Ale czy to było takie złe?
Nie opierał się. Przyjął na swoje ramiona ciężar kobiecej sylwetki. Początkowe zaskoczenie przekuł w rozbawienie przemykając rączo przez chwilę rozczulenia - nie mógł nie doszukać się w geście przyjacielskiej troski, niewypowiedzianych obaw. Doceniał. Pogładził ją wolną ręką po plecach by to wiedziała, by się już nie troskała.
- Hałaśliwy kot nigdy nie schwyci myszy - upomniał ją rozciągając usta w uśmiechu. Jej entuzjazmbawiły go sprawiały mu radość do tego stopnia, że sam chętnie jak najszybciej wsunąłby w chude palce rękojeść oręża by zobaczyć co z tego wyniknie. Wrodzony rozsądek sprawnie jednak wstrzymywał jego popędliwość, a wizja w której ostra broń w nieumiejętnym wypadzie wysuwa się z jej dłoni i przebija się przez niego lub też nią samą studziła zapał.
- Tak, Chang, pomijając to, że broń ostra nie ma w zwyczaju zostawiać na skórze siniaków, a sikające krwią rany, to tak - onieśmiela mnie myśl, że ktoś musiałby się kłopotać naciąganiem na moje martwe ciało uniformu z powodu mojej niecodziennej niedyspozycji. Cieszę się, że rozumiesz - zerkną na nią przelotnie z wymalowanym na twarzy uprzejmym uśmieszkiem. Oręż który przykładała nie różnił się ciężarem od domyślnego. Klinga była stalowa, chłodna w dotyku i połyskująca dla oka. Była tempa na całej swej długości, a jej ostrze wyginało się w chwili w której miałaby zetknąć się z twarzą. Zdobione rękojeści magicznie dopasowywały się do dłoni dzierżącego.
- Ach tak... - zachował na razie dla siebie fakt, że czasy arturiańskie, jak i samą historię szermierki znanej dziś dzieliła przepaść blisko tysiąclecia i jedno z drugim nie do końca miało jakikolwiek związek. Sam Artur, jako niegdyś historyczny władca Anglii mógłby się obrazić za podobne insynuacje. W końcu rozpowszechniona dziś forma fechtunku zrodziła się w samej Francji i może oba kraje dziś jako-tako prosperowały we wzajemnej współpracy, tak kiedyś nie było to takie oczywiste. Nie chciał by straciła na entuzjazmie, a i zawsze dobrze jednak było posiadać jednego czy dwa asy na wypadek, jakby przyjaciółce zebrałoby się na jakieś przekąsy wymagające ukrócenia.
- W Beauxbatons. We francuskiej akademii magii jest cała plejada klubów, jak i zajęć zachęcających do aktywności fizycznej. Wy w Hogwarcie macie chyba tylko quidditch. Co za strata... - mruknął ze współczuciem bo nie żeby uważał francuską szkołę za lepszą, lecz... nie było co się oszukiwać - Wracając... Najpopularniejszą bronią stosowaną w szermierce jest obecnie właśnie szpada - chwycił bliźniaczo podobną do wzniesioną przez azjatkę broń - O pozostałych wspomnę kiedy spalisz nadmiar energii bo w innym wypadku zniesiesz jajko lub trzy. Przejdziemy do postawy początkowej - en garde - ustawił się najpierw po jej lewej stronie w odpowiedniej figurze czekając aż go z papuguje - Teraz pchnięcie - zademonstrował wyciągając momentalnie broń na przód, czyniąc jednocześnie krok do przodu - Ruch inicjuje ręka trzymająca broń. Najpierw wysuwasz ją do przodu, a dopiero potem za ręką rusza noga - kolano nie powinno wysunąć się za linię palców, ciężar rozkładasz równomiernie na obie kończyny... - zaczął omawiać pozycję jeszcze kilkukrotnie ją prezentując w zwolnionym tempie by ostatecznie stanąć i niemo wyczekiwać prezentacji pchnięcia Chang.
Nie opierał się. Przyjął na swoje ramiona ciężar kobiecej sylwetki. Początkowe zaskoczenie przekuł w rozbawienie przemykając rączo przez chwilę rozczulenia - nie mógł nie doszukać się w geście przyjacielskiej troski, niewypowiedzianych obaw. Doceniał. Pogładził ją wolną ręką po plecach by to wiedziała, by się już nie troskała.
- Hałaśliwy kot nigdy nie schwyci myszy - upomniał ją rozciągając usta w uśmiechu. Jej entuzjazm
- Tak, Chang, pomijając to, że broń ostra nie ma w zwyczaju zostawiać na skórze siniaków, a sikające krwią rany, to tak - onieśmiela mnie myśl, że ktoś musiałby się kłopotać naciąganiem na moje martwe ciało uniformu z powodu mojej niecodziennej niedyspozycji. Cieszę się, że rozumiesz - zerkną na nią przelotnie z wymalowanym na twarzy uprzejmym uśmieszkiem. Oręż który przykładała nie różnił się ciężarem od domyślnego. Klinga była stalowa, chłodna w dotyku i połyskująca dla oka. Była tempa na całej swej długości, a jej ostrze wyginało się w chwili w której miałaby zetknąć się z twarzą. Zdobione rękojeści magicznie dopasowywały się do dłoni dzierżącego.
- Ach tak... - zachował na razie dla siebie fakt, że czasy arturiańskie, jak i samą historię szermierki znanej dziś dzieliła przepaść blisko tysiąclecia i jedno z drugim nie do końca miało jakikolwiek związek. Sam Artur, jako niegdyś historyczny władca Anglii mógłby się obrazić za podobne insynuacje. W końcu rozpowszechniona dziś forma fechtunku zrodziła się w samej Francji i może oba kraje dziś jako-tako prosperowały we wzajemnej współpracy, tak kiedyś nie było to takie oczywiste. Nie chciał by straciła na entuzjazmie, a i zawsze dobrze jednak było posiadać jednego czy dwa asy na wypadek, jakby przyjaciółce zebrałoby się na jakieś przekąsy wymagające ukrócenia.
- W Beauxbatons. We francuskiej akademii magii jest cała plejada klubów, jak i zajęć zachęcających do aktywności fizycznej. Wy w Hogwarcie macie chyba tylko quidditch. Co za strata... - mruknął ze współczuciem bo nie żeby uważał francuską szkołę za lepszą, lecz... nie było co się oszukiwać - Wracając... Najpopularniejszą bronią stosowaną w szermierce jest obecnie właśnie szpada - chwycił bliźniaczo podobną do wzniesioną przez azjatkę broń - O pozostałych wspomnę kiedy spalisz nadmiar energii bo w innym wypadku zniesiesz jajko lub trzy. Przejdziemy do postawy początkowej - en garde - ustawił się najpierw po jej lewej stronie w odpowiedniej figurze czekając aż go z papuguje - Teraz pchnięcie - zademonstrował wyciągając momentalnie broń na przód, czyniąc jednocześnie krok do przodu - Ruch inicjuje ręka trzymająca broń. Najpierw wysuwasz ją do przodu, a dopiero potem za ręką rusza noga - kolano nie powinno wysunąć się za linię palców, ciężar rozkładasz równomiernie na obie kończyny... - zaczął omawiać pozycję jeszcze kilkukrotnie ją prezentując w zwolnionym tempie by ostatecznie stanąć i niemo wyczekiwać prezentacji pchnięcia Chang.
Przez moment pragnęła wojowniczo zapewnić, że wolała pozostać głodnym kugucharem niż sprytną myszą, umysł szybko jednak wychwycił bzdurę cisnącego się na usta wniosku i słowa mężczyzny skomentowała ciszą - miał rację. Jedynie narwanie charakteru, często objawiające się w komfortowych, bezpiecznych sytuacjach, sprawiało, że przeciwstawiłaby mu się dla samego faktu przeciwstawienia, zabrnęła dalej w drogę prowadzącą donikąd, do własnej kompromitacji, ale nie widzieli się od tak dawna, że pierwszy punkt równie dobrze mógł trafić na konto Cunninghama. W końcu zasłużył sobie gotowością poświęcenia wolnego popołudnia na jej kształcenie, pokazania tego i owego z nieznanego obszaru wiedzy, a przyniesione przez czarodzieja szpady zręcznie zastępowały kurtuazyjne ciasto czy wino. Wren skinęła więc głową i wzruszyła ramionami, by w swym podekscytowaniu skupić się na jak najszybszym dotarciu do patia.
- Zbyt prędko ci do emerytury - wytknęła, chwytając się kolejnej nadarzającej się do przekomarzania szansy. Ciemne tęczówki błysnęły rozbawieniem, choć wizja martwego Claude'a raczej przyprawiała o dreszcze niż salwy śmiechu; na szczęście tym razem z jej ręki nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, oscylowali zatem w sferze przyjemnych domysłów i niewybrednych insynuacji. Czy nestor Rosierów wymierzyłby surową karę za pozbawienie go ulubionego sługi? Domyślała się, że nie istniałby kąt, w który hałaśliwy kot zdołałby wczołgać się w ucieczce przed żądną zemsty różą o ostrych, trujących kolcach. - Nie wspominałam o martwym ciele, jedynie posiniaczonym, to dodaje uroku. Jak blizny - zadeklarowała tonem zupełnie beztroskim, swobodnym. Domyślała się, że nawet pomimo niedyspozycji tego typu Claude odnalazłby zakazaną ścieżkę wśród magicznych arkan i powrócił do życia o własnych siłach tylko po to, by nie opuścić dnia pracy.
Wywróciwszy oczami na dźwięk peanów wznoszonych pod adresem francuskiej szkoły magii, Wren dostosowała swój ucisk na rękojeści, która magicznie dopasowała się do jej dłoni, i ponownie przyjrzała się klindze. Była niewyjściowo stępiona z każdej strony, gdyby czarownica zamierzała użyć jej do poczynienia prawdziwej krzywdy, najpewniej musiałaby okładać nią swego oponenta niczym kijem, bez opamiętania i przynajmniej kilka razy. Rozsądek podpowiadał, że jak na pierwszą z, daj Merlinie, wielu lekcji, oręż był bezpieczny zarówno dla niej, jak i rozpościerającego swoją protekcję lokaja.
- Nic nie poradzę na to, że w Hogwarcie lubimy okładać się piłkami. Czasem zamieniamy je nawet na szachy lub gargulki, jesteśmy zróżnicowani wcale nie mniej niż wy, Claude - mruknęła już dumniej, jakby na szali ułożono jej własny honor a stanięcie w obronie renomy placówki, do której uczęszczała wcale jeszcze nie tak dawno, był absolutnie obowiązkowy. Sama Chang nie przepadała za tym sportem, miotła służyła jej tylko do wygodnego przemieszczania się z miejsca na miejsce niż od jednego do drugiego kafla, taktycznym było jednakże o tym nie wspominać. - Cała plejada klubów - powtórzyła za nim pod nosem, cicho, lecz z przejęciem, przedrzeźniając namaszczenie z jakim Cunningham wypowiedział te słowa - na szczęście zaraz jej uwaga uciekła w prawidłowym kierunku, gdy ten rozpoczął szermierczą opowieść.
En garde pozornie wyglądało prosto, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się postawie maga czaiło się za nim multum wymaganych kątów. Wren analizowała je z uwagą, po czym spróbowała powtórzyć ułożenie sylwetki; stopy rozsunęły się na szerokość półtora swych odpowiedników, kolana ugięły delikatnie, biodra wyprostowały. Dostosowała to jeszcze dwa razy, nim usatysfakcjonował ją rezultat.
- Podobnie jak z różdżką - zauważyła na dźwięk słów o inicjacji ruchu pochodzącym od dłoni dzierżącej szpadę. I to spróbowała powtórzyć: wzięła głęboki dech, po czym pozwoliła ręce poprowadzić się krok naprzód, wykonując lekkie pchnięcie w nicość. - W ten sposób, francuska plejado? - Ciężar ciała spoczywał zbyt mocno na prawej nodze, ale nie wychwyciła tego sama.
- Zbyt prędko ci do emerytury - wytknęła, chwytając się kolejnej nadarzającej się do przekomarzania szansy. Ciemne tęczówki błysnęły rozbawieniem, choć wizja martwego Claude'a raczej przyprawiała o dreszcze niż salwy śmiechu; na szczęście tym razem z jej ręki nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, oscylowali zatem w sferze przyjemnych domysłów i niewybrednych insynuacji. Czy nestor Rosierów wymierzyłby surową karę za pozbawienie go ulubionego sługi? Domyślała się, że nie istniałby kąt, w który hałaśliwy kot zdołałby wczołgać się w ucieczce przed żądną zemsty różą o ostrych, trujących kolcach. - Nie wspominałam o martwym ciele, jedynie posiniaczonym, to dodaje uroku. Jak blizny - zadeklarowała tonem zupełnie beztroskim, swobodnym. Domyślała się, że nawet pomimo niedyspozycji tego typu Claude odnalazłby zakazaną ścieżkę wśród magicznych arkan i powrócił do życia o własnych siłach tylko po to, by nie opuścić dnia pracy.
Wywróciwszy oczami na dźwięk peanów wznoszonych pod adresem francuskiej szkoły magii, Wren dostosowała swój ucisk na rękojeści, która magicznie dopasowała się do jej dłoni, i ponownie przyjrzała się klindze. Była niewyjściowo stępiona z każdej strony, gdyby czarownica zamierzała użyć jej do poczynienia prawdziwej krzywdy, najpewniej musiałaby okładać nią swego oponenta niczym kijem, bez opamiętania i przynajmniej kilka razy. Rozsądek podpowiadał, że jak na pierwszą z, daj Merlinie, wielu lekcji, oręż był bezpieczny zarówno dla niej, jak i rozpościerającego swoją protekcję lokaja.
- Nic nie poradzę na to, że w Hogwarcie lubimy okładać się piłkami. Czasem zamieniamy je nawet na szachy lub gargulki, jesteśmy zróżnicowani wcale nie mniej niż wy, Claude - mruknęła już dumniej, jakby na szali ułożono jej własny honor a stanięcie w obronie renomy placówki, do której uczęszczała wcale jeszcze nie tak dawno, był absolutnie obowiązkowy. Sama Chang nie przepadała za tym sportem, miotła służyła jej tylko do wygodnego przemieszczania się z miejsca na miejsce niż od jednego do drugiego kafla, taktycznym było jednakże o tym nie wspominać. - Cała plejada klubów - powtórzyła za nim pod nosem, cicho, lecz z przejęciem, przedrzeźniając namaszczenie z jakim Cunningham wypowiedział te słowa - na szczęście zaraz jej uwaga uciekła w prawidłowym kierunku, gdy ten rozpoczął szermierczą opowieść.
En garde pozornie wyglądało prosto, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się postawie maga czaiło się za nim multum wymaganych kątów. Wren analizowała je z uwagą, po czym spróbowała powtórzyć ułożenie sylwetki; stopy rozsunęły się na szerokość półtora swych odpowiedników, kolana ugięły delikatnie, biodra wyprostowały. Dostosowała to jeszcze dwa razy, nim usatysfakcjonował ją rezultat.
- Podobnie jak z różdżką - zauważyła na dźwięk słów o inicjacji ruchu pochodzącym od dłoni dzierżącej szpadę. I to spróbowała powtórzyć: wzięła głęboki dech, po czym pozwoliła ręce poprowadzić się krok naprzód, wykonując lekkie pchnięcie w nicość. - W ten sposób, francuska plejado? - Ciężar ciała spoczywał zbyt mocno na prawej nodze, ale nie wychwyciła tego sama.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Kącik ust drgnął kwitując w ten sposób ciszę, która nastąpiła po jego uwadze. A więc szala nieistniejącej, cichej wojenki miała przechylić się tego dnia na jego korzyść. Przynajmniej na chwilę obecną. Bardzo dobrze. Co prawda, starał się za bardzo nie promieniować powołanym do życia poczuciem satysfakcji coby nie prowokować Chang do szybkiego odwetu, tak jednak naturalnie nie wiele to w praktyce dało - jak zwykle można było z niego czytać, jak z otwartej księgi, a błyskające zadowoleniem spojrzenie jedynie podkreślało ten fakt.
- Właśnie nie - Mruknął marszcząc nos wiedząc, że się z niego nagrywała. Nie umiał jednak nie wziąć tego zarzutu bardziej na poważnie niż powinien. Bo to trochę jakby zarzucała mu brak samozaparcia do służby, a tak przecież dalekie było to od prawdy. Zaraz zrodziła się jednak inna myśl, inna interpretacja emerytury powiązana z nadmierną, typowa dla starszych osób chorobliwą wręcz przezornością którą emanował, a która też mu została w pewnym sensie wytknięta. Spojrzał na czarownicę z pod przymrużonych powiek - Chociaż chwila... czy ty mi zarzucasz właśnie dziadzienie...? - Jedna z brwi uniosła się wyżej, kiedy tak otwarcie i typową dla rodowego Brytyjczyka grzeczną manierą dociekał prawdy będąc niepewny tego, czy przypadkiem nie wyinterpretowywał słów wiedźmy - Tak czy owak, myślę, że jednak odpuścimy sobie wzajemnego dodawania uroku - skwitował ostatecznie. On to pal licho, jednak wyobraźnia podsuwała mu obrazki na których to podskórne krwiaki wyjątkowo paskudnie przebijają się przez bladą skórę przyjaciółki i zdecydowanie nie umiał dopatrzeć się w tej wizji niczego urokliwego.
- Szachy i gargułki powiadasz...? A kościany poker to nie...? - dodał będąc na wpół faktycznie zainteresowany jak to tam wyglądało u nich, na wpół jednak szydząc z tego, że barowe, rozrywkowe gry były brane za rozwojowe i podciągane pod różnorodność aktywności - Przykładowo jakie...? - postanowił dociekać po tym, jak wcale nie kąśliwie go z papugowała. Chętnie posłucha i pozwoli się przekonać.
Następnie zaczął czarownicę wprowadzać w podstawy takie jak przyjmowanie postawy wyjściowej, czy wyprowadzenie pchnięcia z wypadem. Kiwną potakująco głową słysząc doskonale pasujące do sytuacji porównanie. Etykieta w klubie pojedynków zdecydowanie była bliższa szermierce niż dalsza.
- Nie... - mrukną - Francuska Plejada widzi, że za mocno obciążasz prawą nogę - zakomunikował jej z firmowym spokojem - Staraj się obciążać równomiernie obie nogi. Ciężar ciała powinien spoczywać zaś bardziej na piętach. Nie spinaj się też za bardzo bo łatwo stracisz stabilność. Pozycja i ręce powinny być dość luźne dopiero sekundę przed wykonaniem ataku lub obroną napinasz uzbrojoną rękę. Trochę tak... jakbyś leżąc w łóżku próbowała sięgnąć po książce na nocnej szafę i okazuje się, że brakuje ci ćwierć cala do osiągnięcia celu i na krotką chwile mobilizujesz się cała by dopiąć celu - doprecyzował, jak i spróbował ująć istotę końcowego ruchu na czymś co mogło być jej znane - Spróbuj jeszcze kilka razy - zachęcił przyglądając i w razie konieczności zwracając uwagę na uchybienia.
- Właśnie nie - Mruknął marszcząc nos wiedząc, że się z niego nagrywała. Nie umiał jednak nie wziąć tego zarzutu bardziej na poważnie niż powinien. Bo to trochę jakby zarzucała mu brak samozaparcia do służby, a tak przecież dalekie było to od prawdy. Zaraz zrodziła się jednak inna myśl, inna interpretacja emerytury powiązana z nadmierną, typowa dla starszych osób chorobliwą wręcz przezornością którą emanował, a która też mu została w pewnym sensie wytknięta. Spojrzał na czarownicę z pod przymrużonych powiek - Chociaż chwila... czy ty mi zarzucasz właśnie dziadzienie...? - Jedna z brwi uniosła się wyżej, kiedy tak otwarcie i typową dla rodowego Brytyjczyka grzeczną manierą dociekał prawdy będąc niepewny tego, czy przypadkiem nie wyinterpretowywał słów wiedźmy - Tak czy owak, myślę, że jednak odpuścimy sobie wzajemnego dodawania uroku - skwitował ostatecznie. On to pal licho, jednak wyobraźnia podsuwała mu obrazki na których to podskórne krwiaki wyjątkowo paskudnie przebijają się przez bladą skórę przyjaciółki i zdecydowanie nie umiał dopatrzeć się w tej wizji niczego urokliwego.
- Szachy i gargułki powiadasz...? A kościany poker to nie...? - dodał będąc na wpół faktycznie zainteresowany jak to tam wyglądało u nich, na wpół jednak szydząc z tego, że barowe, rozrywkowe gry były brane za rozwojowe i podciągane pod różnorodność aktywności - Przykładowo jakie...? - postanowił dociekać po tym, jak wcale nie kąśliwie go z papugowała. Chętnie posłucha i pozwoli się przekonać.
Następnie zaczął czarownicę wprowadzać w podstawy takie jak przyjmowanie postawy wyjściowej, czy wyprowadzenie pchnięcia z wypadem. Kiwną potakująco głową słysząc doskonale pasujące do sytuacji porównanie. Etykieta w klubie pojedynków zdecydowanie była bliższa szermierce niż dalsza.
- Nie... - mrukną - Francuska Plejada widzi, że za mocno obciążasz prawą nogę - zakomunikował jej z firmowym spokojem - Staraj się obciążać równomiernie obie nogi. Ciężar ciała powinien spoczywać zaś bardziej na piętach. Nie spinaj się też za bardzo bo łatwo stracisz stabilność. Pozycja i ręce powinny być dość luźne dopiero sekundę przed wykonaniem ataku lub obroną napinasz uzbrojoną rękę. Trochę tak... jakbyś leżąc w łóżku próbowała sięgnąć po książce na nocnej szafę i okazuje się, że brakuje ci ćwierć cala do osiągnięcia celu i na krotką chwile mobilizujesz się cała by dopiąć celu - doprecyzował, jak i spróbował ująć istotę końcowego ruchu na czymś co mogło być jej znane - Spróbuj jeszcze kilka razy - zachęcił przyglądając i w razie konieczności zwracając uwagę na uchybienia.
W ostatniej chwili powstrzymała cisnące się na usta parsknięcie. Zamiast tego spojrzała na niego poważnie i zbliżyła się do mężczyzny, powoli, ostrożnie, uniosła dłoń - dosięgnęła jego policzka i przyłożyła nią do gładkiej skóry, przez moment przypominając sobie znajomą teksturę. Czasem zastanawiała się czy nienaganne utrzymywanie zarostu w ryzach było wymogiem w pełnieniu służby wśród szlachetnie urodzonych; nigdy jednak nie miała okazji go o to spytać, licząc, że pewnego dnia sam zaskoczy ją niewerbalną odpowiedzią i objawi się z brodą, choćby po to, by mógł w końcu czymś ją zadziwić.
- Tak - odparła z pomnikową wręcz beznamiętnością, nobliwie, musiał w końcu pogodzić się z rzeczywistością - nawet jeśli takową, ten chwilowy, słowny oręż, sam podsunął jej pod nos. Najwyraźniej nie musiała nawet wychodzić przed szereg czy pocić się w zamiarach, by przekąsem odpowiedzieć na przekąs; Claude wyręczał ją nawet teraz, w odnalezieniu stosownego komentarza, wystrzelał z łuku strzałę, która wracała niczym bumerang, by ugodzić go w kolano. I dobrze. Ciemne oczy błysnęły rozbawieniem gdy ponownie oddalała się od niego na kilka kroków, odwracała, by skupić na przyniesionym przez niego wachlarzu treningowego oręża. Skupione na szermierczych początkach myśli nie dopatrywały się fałszerstwa w powodzie podjęcia nowego zajęcia - nieważnym, absolutnie nieważnym było to, czy książka traktująca o królu Arturze rzeczywiście rozbudziła w niej pragnienie nowej nauki, czy uzmysłowiła jedynie nowy pretekst do ściągnięcia Cunninghama w jej cztery ściany.
- Myślisz, że to dobry pomysł, żeby dzieci grały w pokera? Nawet kościanego, w szkole? - spytała wątpiąco, musiał mieć osąd mądrzejszy i bardziej trzeźwy. W dłoniach ważyła ciężar szpady, uczyła się go, przyzwyczajała doń mięśnie, chciała od razu przystąpić do nauki - a jednak na szali pozostawał honor całego Hogwartu i to o niego wpierw należało się zatroszczyć. Beauxbatons mogło schować swoją dumę do kieszeni, nic, co oferowało nie byłoby w stanie nawet równać się z... Ze wszystkim, co pamiętała ze szkoły. - Cóż, oprócz tego mamy chór, klub pojedynków, kółka zainteresowań związane z konkretnymi przedmiotami, kluby hołdujące magicznym stworzeniom, całą masę. Niektórych nawet nie pamiętam. Najbliżej było mi do klubu pojedynków, w porównaniu reszta wypadała dość blado - przyznała bez skrępowania, dumna i stęskniona na wspomnienie miejsca, w którym tak wiele przyszło jej przeżyć. I w którym tak wieloma przeciwnikami przyszło jej wytrzeć podłogę walecznego podium.
Kącik ust drgnął mimowolnie, gdy Claude zasymilował przeznaczony sobie pseudonim. Pasował do niego jak ulał. Francuska plejada, tym właśnie był, w przerwach pomiędzy jej błędnymi założeniami, że zamiast lokajem - był młodym lordem Rosier, samym godnie urodzonym Tristanem, którego nigdy nie miała okazji poznać inaczej, niż z jego przepełnionych oczywistym oddaniem opowieści. Wren skinęła głową i poprawiła rozkład siły mięśni, odchyliła się lekko w lewo i osiadła na piętach, choć ta pozycja wydawała się jej dziwnie niebezpieczna. Miała wrażenie, że zaraz poleci do tyłu - czy nie za bardzo polegała teraz na krańcach stóp? Płuca wypełnił głębszy wdech.
- Byłoby mi łatwiej gdybyś stanął przede mną - gdybym mogła wymierzyć w ciebie magicznie stępione ostrze klingi i pchnąć w coś, zamiast w puste powietrze; nie upierała się jednak, zamiast tego ćwicząc sumiennie, zgodnie z jego wskazówkami. Podstawę musiała powtórzyć kilkukrotnie, by pojąć w pełni jej założenie, choć ruchy pozostawały jeszcze niewprawne, nieoszlifowane. Technicznie stawała się jednak coraz lepsza, a i dźgnięcia zaczęły wychodzić płynniej. - Wcale nie jest tak wygodnie utrzymać tę pozycję - zauważyła po chwili czarownica, wciąż utrzymywała się na zgiętych kolanach, nieprzyzwyczajona do podobnych obciążeń. - Z jutrzejszym rankiem pożałuję tego pomysłu. W bólu i zmęczeniu, pożałuję na pewno - zakwasy w mięśniach wydawały się teraz nieuniknione. Nie mogła pochwalić się dobrą kondycją, ale duma nie pozwalała na wycofanie się z zamiarów; zamiast tego dzielnie ćwiczyła dalej, skupiając się również na utrzymaniu prawidłowego oddechu. - Co z chodzeniem, plejado? Jak powinnam się ruszyć, jak stąpać, by zbliżyć lub oddalić się od przeciwnika? - Spojrzała na niego, czując, jak policzki zaczynają bić ciepłem wysiłku.
- Tak - odparła z pomnikową wręcz beznamiętnością, nobliwie, musiał w końcu pogodzić się z rzeczywistością - nawet jeśli takową, ten chwilowy, słowny oręż, sam podsunął jej pod nos. Najwyraźniej nie musiała nawet wychodzić przed szereg czy pocić się w zamiarach, by przekąsem odpowiedzieć na przekąs; Claude wyręczał ją nawet teraz, w odnalezieniu stosownego komentarza, wystrzelał z łuku strzałę, która wracała niczym bumerang, by ugodzić go w kolano. I dobrze. Ciemne oczy błysnęły rozbawieniem gdy ponownie oddalała się od niego na kilka kroków, odwracała, by skupić na przyniesionym przez niego wachlarzu treningowego oręża. Skupione na szermierczych początkach myśli nie dopatrywały się fałszerstwa w powodzie podjęcia nowego zajęcia - nieważnym, absolutnie nieważnym było to, czy książka traktująca o królu Arturze rzeczywiście rozbudziła w niej pragnienie nowej nauki, czy uzmysłowiła jedynie nowy pretekst do ściągnięcia Cunninghama w jej cztery ściany.
- Myślisz, że to dobry pomysł, żeby dzieci grały w pokera? Nawet kościanego, w szkole? - spytała wątpiąco, musiał mieć osąd mądrzejszy i bardziej trzeźwy. W dłoniach ważyła ciężar szpady, uczyła się go, przyzwyczajała doń mięśnie, chciała od razu przystąpić do nauki - a jednak na szali pozostawał honor całego Hogwartu i to o niego wpierw należało się zatroszczyć. Beauxbatons mogło schować swoją dumę do kieszeni, nic, co oferowało nie byłoby w stanie nawet równać się z... Ze wszystkim, co pamiętała ze szkoły. - Cóż, oprócz tego mamy chór, klub pojedynków, kółka zainteresowań związane z konkretnymi przedmiotami, kluby hołdujące magicznym stworzeniom, całą masę. Niektórych nawet nie pamiętam. Najbliżej było mi do klubu pojedynków, w porównaniu reszta wypadała dość blado - przyznała bez skrępowania, dumna i stęskniona na wspomnienie miejsca, w którym tak wiele przyszło jej przeżyć. I w którym tak wieloma przeciwnikami przyszło jej wytrzeć podłogę walecznego podium.
Kącik ust drgnął mimowolnie, gdy Claude zasymilował przeznaczony sobie pseudonim. Pasował do niego jak ulał. Francuska plejada, tym właśnie był, w przerwach pomiędzy jej błędnymi założeniami, że zamiast lokajem - był młodym lordem Rosier, samym godnie urodzonym Tristanem, którego nigdy nie miała okazji poznać inaczej, niż z jego przepełnionych oczywistym oddaniem opowieści. Wren skinęła głową i poprawiła rozkład siły mięśni, odchyliła się lekko w lewo i osiadła na piętach, choć ta pozycja wydawała się jej dziwnie niebezpieczna. Miała wrażenie, że zaraz poleci do tyłu - czy nie za bardzo polegała teraz na krańcach stóp? Płuca wypełnił głębszy wdech.
- Byłoby mi łatwiej gdybyś stanął przede mną - gdybym mogła wymierzyć w ciebie magicznie stępione ostrze klingi i pchnąć w coś, zamiast w puste powietrze; nie upierała się jednak, zamiast tego ćwicząc sumiennie, zgodnie z jego wskazówkami. Podstawę musiała powtórzyć kilkukrotnie, by pojąć w pełni jej założenie, choć ruchy pozostawały jeszcze niewprawne, nieoszlifowane. Technicznie stawała się jednak coraz lepsza, a i dźgnięcia zaczęły wychodzić płynniej. - Wcale nie jest tak wygodnie utrzymać tę pozycję - zauważyła po chwili czarownica, wciąż utrzymywała się na zgiętych kolanach, nieprzyzwyczajona do podobnych obciążeń. - Z jutrzejszym rankiem pożałuję tego pomysłu. W bólu i zmęczeniu, pożałuję na pewno - zakwasy w mięśniach wydawały się teraz nieuniknione. Nie mogła pochwalić się dobrą kondycją, ale duma nie pozwalała na wycofanie się z zamiarów; zamiast tego dzielnie ćwiczyła dalej, skupiając się również na utrzymaniu prawidłowego oddechu. - Co z chodzeniem, plejado? Jak powinnam się ruszyć, jak stąpać, by zbliżyć lub oddalić się od przeciwnika? - Spojrzała na niego, czując, jak policzki zaczynają bić ciepłem wysiłku.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wrodzona i wyszlifowana przez lata spostrzegawczość pomagała mu dostrzegać drgające pod maską powagi rozbawienie. Teatralność gestów, nie przypadkowo grające na egzotycznej twarzy cienie, a ostatecznie i pieczętujące osąd krótkie skwitowanie sprawiły, że zmarszczył buntowniczo brwi nad nachmurzonym spojrzeniem. Nie był świadom, że sam sobie taki los zgotował co niewątpliwie było w tym momencie jakaś pociechą - To nie prawda... - mruknął pod nosem, kiedy to wątła dłoń azjatki w protekcjonalnym geście pogładziła go po poliku. Nieco po czasie, nieco za cicho. Przesuwając zaraz własną po miejscu w którym ich skóra się stykała upewniając się czy aby nie wyczarowała mu na twarzy jakiejś zmarszczki dla głupiego żartu. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Niech jej więc będzie: jeden do jednego.
- Skoro oficjalną aktywnością są gargułki to co to za różnica...? Chociaż właściwie mój błąd - gry karciane są trochę bardziej skomplikowane, mogą rozwijać - różnica jednak więc istniała. Jego osąd nie był w tym momencie jednak w pełni obiektywny - sam bowiem bardzo lubił gry karciane, a magiczne kulki...cóż, nie umiał w nie grać więc założył wygodnie z góry, że to dlatego, iż były zbyt dziecinne. Teraz kiedy był starszy jeszcze łatwiej było mu tak na to patrzeć. Bawiło go jednak to, że zachowywała się jak marszczona pod włos kotka kiedy to mniej lub bardziej specjalnie umniejszał Hogwartowi. Czasami zapominał, że w tym niepozornym ciele, jakim została obdarzona ledwie mieściła się jej własna duma - A więc Klub Pojedynków... Uczestniczyłaś w jakimś jeszcze, czy mimo wszystko wydawały się za blade by poskąpić im jakiejkolwiek uwagi...? - podpytał bardziej naturalnie, a nawet pojednawczo. Delikatnie się uśmiechną. Niech się nie stroszy.
Choć słowa kołysały się miedzy nimi, on sam pilnował by czarownica nie rozpraszała się na tyle by popełniać błędy. Te niedostrzeżone potrafiły wejść w nawyk zbyt lekko. Wren jednak była bardzo pojętną czarownicą. Nie miał zbyt wiele uwag do jej postawy, a te skomentowane szybko korygowała. Reszta wymagała czasu, systematycznych ćwiczeń. Niekoniecznie wspólnych. Na pewno zdawała sobie z tego sprawę.
- Nigdy nie posądzałem cię o słabą wyobraźnię. Postaraj się ten stan utrzymać w mocy. Przynajmniej jeszcze przez chwilę - kciukiem podparł brodę, a palec wskazujący nachodził na nią w chwili w której wyceniał od boku jej postawę, sylwetkę - Nie pożałujesz. Przyjdziesz prosić o więcej. O ile sama wcześniej sobie nie sprezentujesz kolejnej dawki ćwiczeń. Szkoda tylko, że sam nie będę mógł ci towarzyszyć w sparingach, jakbym chciał, a i w Londynie teraz ciężko o jakiegokolwiek instruktora, którego byłbym w stanie ci polecić... Zastanawiałaś się może przypadkiem nad wyprowadzką z Londynu, Wren? - to miasto nie było bezpieczne, a z każdym kolejnym nowym dniem przypominało o tym, że szybko ten stan rzeczy się nie zmieni. Wiedział, że nie mieszkała teoretycznie sama. Miała psa. Wątpił jednak by to miało jej pomóc jeżeli ktoś miotnie w budynek bombardą. Był ciekawy.
- Już pokazuję. Podstawowy krok nie różni się dużo od zwykłego. Wykonujesz go jednak na bardziej zgiętych kolanach. Ważne jest to, aby żadna noga nie przekroczyła linii przebiegającej pomiędzy naszymi stopami, a celem. W szermierce liczy się refleks i szybkość. Głupio byłoby się potknąć lub samemu sobie zawadzić. Półkrok jest mniejszy od kroku. W nim się bardziej... przesuwasz. Stawiasz nogę do przodu, drugą dostawiasz i się w ten sposób przemieszczasz - zademonstrował jeden, a potem przeszedł do drugiego - Za pomocą kroku i półkroku możesz przemieszczać się w linii prostej do przodu, do tyłu. Możesz tez poruszać się po skosie i na bok - wówczas, taką akcję nazywamy zejściem. Manewr ten możesz zacząć wykonywać tylną nogą, lub przednią - według potrzeby. Zejście z obrotem staje się zaś trawersem. Trawers wykonujemy, kiedy chcemy zejść z linii sztychu przeciwnika tak, by spróbować zajść go od boku lub tyłu... - jemu samemu zrobiło się ciepło po tak kompletnej prezentacji w której płynnie przechodził od jednej do drugiej pozycji. Prawie mu też zbrakło oddechu, kiedy to opisywał kolejne ruchy - Przećwiczysz każdy z tych ruchów, a potem, po krótkiej przerwie zatańczymy, mademoiselle
- Skoro oficjalną aktywnością są gargułki to co to za różnica...? Chociaż właściwie mój błąd - gry karciane są trochę bardziej skomplikowane, mogą rozwijać - różnica jednak więc istniała. Jego osąd nie był w tym momencie jednak w pełni obiektywny - sam bowiem bardzo lubił gry karciane, a magiczne kulki...cóż, nie umiał w nie grać więc założył wygodnie z góry, że to dlatego, iż były zbyt dziecinne. Teraz kiedy był starszy jeszcze łatwiej było mu tak na to patrzeć. Bawiło go jednak to, że zachowywała się jak marszczona pod włos kotka kiedy to mniej lub bardziej specjalnie umniejszał Hogwartowi. Czasami zapominał, że w tym niepozornym ciele, jakim została obdarzona ledwie mieściła się jej własna duma - A więc Klub Pojedynków... Uczestniczyłaś w jakimś jeszcze, czy mimo wszystko wydawały się za blade by poskąpić im jakiejkolwiek uwagi...? - podpytał bardziej naturalnie, a nawet pojednawczo. Delikatnie się uśmiechną. Niech się nie stroszy.
Choć słowa kołysały się miedzy nimi, on sam pilnował by czarownica nie rozpraszała się na tyle by popełniać błędy. Te niedostrzeżone potrafiły wejść w nawyk zbyt lekko. Wren jednak była bardzo pojętną czarownicą. Nie miał zbyt wiele uwag do jej postawy, a te skomentowane szybko korygowała. Reszta wymagała czasu, systematycznych ćwiczeń. Niekoniecznie wspólnych. Na pewno zdawała sobie z tego sprawę.
- Nigdy nie posądzałem cię o słabą wyobraźnię. Postaraj się ten stan utrzymać w mocy. Przynajmniej jeszcze przez chwilę - kciukiem podparł brodę, a palec wskazujący nachodził na nią w chwili w której wyceniał od boku jej postawę, sylwetkę - Nie pożałujesz. Przyjdziesz prosić o więcej. O ile sama wcześniej sobie nie sprezentujesz kolejnej dawki ćwiczeń. Szkoda tylko, że sam nie będę mógł ci towarzyszyć w sparingach, jakbym chciał, a i w Londynie teraz ciężko o jakiegokolwiek instruktora, którego byłbym w stanie ci polecić... Zastanawiałaś się może przypadkiem nad wyprowadzką z Londynu, Wren? - to miasto nie było bezpieczne, a z każdym kolejnym nowym dniem przypominało o tym, że szybko ten stan rzeczy się nie zmieni. Wiedział, że nie mieszkała teoretycznie sama. Miała psa. Wątpił jednak by to miało jej pomóc jeżeli ktoś miotnie w budynek bombardą. Był ciekawy.
- Już pokazuję. Podstawowy krok nie różni się dużo od zwykłego. Wykonujesz go jednak na bardziej zgiętych kolanach. Ważne jest to, aby żadna noga nie przekroczyła linii przebiegającej pomiędzy naszymi stopami, a celem. W szermierce liczy się refleks i szybkość. Głupio byłoby się potknąć lub samemu sobie zawadzić. Półkrok jest mniejszy od kroku. W nim się bardziej... przesuwasz. Stawiasz nogę do przodu, drugą dostawiasz i się w ten sposób przemieszczasz - zademonstrował jeden, a potem przeszedł do drugiego - Za pomocą kroku i półkroku możesz przemieszczać się w linii prostej do przodu, do tyłu. Możesz tez poruszać się po skosie i na bok - wówczas, taką akcję nazywamy zejściem. Manewr ten możesz zacząć wykonywać tylną nogą, lub przednią - według potrzeby. Zejście z obrotem staje się zaś trawersem. Trawers wykonujemy, kiedy chcemy zejść z linii sztychu przeciwnika tak, by spróbować zajść go od boku lub tyłu... - jemu samemu zrobiło się ciepło po tak kompletnej prezentacji w której płynnie przechodził od jednej do drugiej pozycji. Prawie mu też zbrakło oddechu, kiedy to opisywał kolejne ruchy - Przećwiczysz każdy z tych ruchów, a potem, po krótkiej przerwie zatańczymy, mademoiselle
Na uśmiech - szczery, prawdziwy, nieprzysłonięty fasadą odgrywanych emocji - pozwoliła sobie dopiero odwróciwszy się do Claude'a plecami, gdy odsuwała się od niego na kilka bezpiecznych kroków. W obrocie mógł dostrzec unoszący się kącik ust. To przedziwne, jakim ciepłem otulała ją sama jego obecność; znajomy zapach docierał do nozdrzy, wypełniał je, otumaniał nie do końca zrozumianą lojalnością powszechnie nazywaną przyjaźnią i sprawiał, że na kilka chwil wszystko było po prostu przyjemne. Pozbawione stresu, plagi zmęczenia, problemów, niesnasek, kontemplacji. Mogła krzyżować z nim szable. Mogła krzyżować też słowa w znajomym, leciwym już zwyczaju wzajemnego przekomarzania się przypominającego bezdennie błogie, dziecięce lata; i już otwierała usta, by zaperzyć się raz jeszcze na wyzywający komentarz o rozwijającej naturze karcianych gier, lecz koniec końców - wypuściła jedynie powietrze nosem. Długo, ze świstem. Pozwalała kłębiącej się waleczności ulecieć razem z nim na powierzchnię, rozmyć się w nicości. Pozwolić mu mieć ostatnie słowo - wyjątkowo, nie mógł cieszyć się tym przecież zbyt często. Nie z nią, nie w obecności swojego nestora czy towarzyszących mu róż pnących się ku słońcu. Spojrzała na mężczyznę z niemym wyrzutem, odpowiedziała mu jedynie tym, by następnie wydać z siebie zamyślony, przeciągły pomruk.
- Nie miałam czasu na inne kluby - przyznała, wzruszyła lekko ramionami. - Pomiędzy jednym a drugim szlabanem, ćwiczeniem uroków i szukaniem rozsianych po szkole tajnych przejść - w swej wyobraźni była niebywale zajętą młodą czarownicą, wiecznie uwikłaną w samodzielnie obmyślanych planach. Hogwart był czasem popełniania błędów. Zachłysnęła się wolnością własnych wyborów, możliwością obicia sobie kolan bez perspektywy wiszącego nad szyją ostrza matczynej reprymendy, a z tego prawa korzystała obficie. Aż do ostatniego dnia nauki, gdy z żalem przyszło jej po raz ostatni opuścić szkolne mury wiedząc, że za masywną, zamykającą się bramą zamku zostawiała prawdziwe dzieciństwo. - A ty? Miałeś na wyciągnięcie ręki całą plejadę klubów; z których skorzystałeś? - spytała niby kurtuazyjnie, choć kwestia wydawała jej się rzeczywiście ciekawa. Niewiele było jej wiadomo na temat zakurtynowych działalności francuskiej szkoły magii, tego, w jaki sposób kształciła podopiecznych i co dokładnie oferowała im w swym programie nauczania. I, chyba przede wszystkim, co dokładnie Cunningham uznał wówczas za godne jego uwagi. O szermierce już wspomniał - czy zajął swój czas czymś jeszcze? Chciała wiedzieć. Każdego spotkania była go tak samo ciekawa, tak samo głodna, stęskniona.
Przyjdziesz prosić o więcej, powiedział, a kwaśna myśl zwiastowała, że odbije się od zamkniętych drzwi. Claude był człowiekiem zapracowanym, służba nestorowi znamienitego rodu wiodła za sobą ogrom koniecznych do perfekcyjnego spełnienia obowiązków, nie mógł zatem poświęcić tego czasu na frywolne, szermiercze zabawy z handlarzem z Pokątnej. Rozumiała to. I godziła się na to - bo nie miała wyjścia.
- Nie mam dokąd - przyznała głosem wyzutym z emocji. Nie znała już innego miejsca niż Pokątna; nie zamierzała nigdy powrócić do rodzinnej Doliny. I o ile nie musiałaby martwić się przesadnie kwestią finansową uwicia nowego gniazdka, brakowało jej do tego motywacji - i chęci. Szybko odrzuciła od siebie teraz te rozmyślania, skupiła się za to na potoku instrukcji wylewającym się z jego ust; spojrzenie ciemnych oczu skakało od jego demonstracji do jej własnych stóp pragnących ją powtórzyć. Najpierw trochę nieporadnie, kroki były zbyt długie, zbyt niedokładne, musiała wykonać i korygować je kilkanaście razy, by półkrok rzeczywiście przypominał swoją prawidłową formę.
- Trawers? - powtórzyła po nim, czując, jak ciężar broni poddaje mięśnie dominującej ręki coraz większej próbie. - Co wspólnego mają z tym Traversowie? Nie zauważyłam, by chętnie schodzili z linii ataku przeciwnika - w zmęczeniu i skupieniu stać ją było jedynie na tak niewyszukany żart. Poliki przybrały barwę jeszcze głębszej czerwieni i, po kilku minutach powtarzania narzuconych przez niego ćwiczeń kroku i półkroku, Wren wyprostowała się z głębokim wydechem, łapczywie łapiąc do płuc powietrze. Zakładała wcześniej, że szermierka będzie o wiele mniej wymagająca - może i tak było, lecz jej kondycja praktycznie nie istniała. - A więc przerwa. Muszę odetchnąć. Chcesz coś do picia? - zaproponowała i oparła się najpierw o niewielki, drewniany stolik ustawiony przy płocie oddzielającym patio od reszty Pokątnej, by potem wgramolić się na niego i bezceremonialnie usiąść na blacie. I gdy tak siedziała, nieelegancko, spocona, z kosmykami ciemnych włosów przyklejonymi do czoła, gdy tak przyglądała mu się w długiej chwili ciszy spędzonej na uspokajaniu organizmu, wymamrotała pod nosem, - Tęskniłam za tobą, ty strosząca pióra sowo.
- Nie miałam czasu na inne kluby - przyznała, wzruszyła lekko ramionami. - Pomiędzy jednym a drugim szlabanem, ćwiczeniem uroków i szukaniem rozsianych po szkole tajnych przejść - w swej wyobraźni była niebywale zajętą młodą czarownicą, wiecznie uwikłaną w samodzielnie obmyślanych planach. Hogwart był czasem popełniania błędów. Zachłysnęła się wolnością własnych wyborów, możliwością obicia sobie kolan bez perspektywy wiszącego nad szyją ostrza matczynej reprymendy, a z tego prawa korzystała obficie. Aż do ostatniego dnia nauki, gdy z żalem przyszło jej po raz ostatni opuścić szkolne mury wiedząc, że za masywną, zamykającą się bramą zamku zostawiała prawdziwe dzieciństwo. - A ty? Miałeś na wyciągnięcie ręki całą plejadę klubów; z których skorzystałeś? - spytała niby kurtuazyjnie, choć kwestia wydawała jej się rzeczywiście ciekawa. Niewiele było jej wiadomo na temat zakurtynowych działalności francuskiej szkoły magii, tego, w jaki sposób kształciła podopiecznych i co dokładnie oferowała im w swym programie nauczania. I, chyba przede wszystkim, co dokładnie Cunningham uznał wówczas za godne jego uwagi. O szermierce już wspomniał - czy zajął swój czas czymś jeszcze? Chciała wiedzieć. Każdego spotkania była go tak samo ciekawa, tak samo głodna, stęskniona.
Przyjdziesz prosić o więcej, powiedział, a kwaśna myśl zwiastowała, że odbije się od zamkniętych drzwi. Claude był człowiekiem zapracowanym, służba nestorowi znamienitego rodu wiodła za sobą ogrom koniecznych do perfekcyjnego spełnienia obowiązków, nie mógł zatem poświęcić tego czasu na frywolne, szermiercze zabawy z handlarzem z Pokątnej. Rozumiała to. I godziła się na to - bo nie miała wyjścia.
- Nie mam dokąd - przyznała głosem wyzutym z emocji. Nie znała już innego miejsca niż Pokątna; nie zamierzała nigdy powrócić do rodzinnej Doliny. I o ile nie musiałaby martwić się przesadnie kwestią finansową uwicia nowego gniazdka, brakowało jej do tego motywacji - i chęci. Szybko odrzuciła od siebie teraz te rozmyślania, skupiła się za to na potoku instrukcji wylewającym się z jego ust; spojrzenie ciemnych oczu skakało od jego demonstracji do jej własnych stóp pragnących ją powtórzyć. Najpierw trochę nieporadnie, kroki były zbyt długie, zbyt niedokładne, musiała wykonać i korygować je kilkanaście razy, by półkrok rzeczywiście przypominał swoją prawidłową formę.
- Trawers? - powtórzyła po nim, czując, jak ciężar broni poddaje mięśnie dominującej ręki coraz większej próbie. - Co wspólnego mają z tym Traversowie? Nie zauważyłam, by chętnie schodzili z linii ataku przeciwnika - w zmęczeniu i skupieniu stać ją było jedynie na tak niewyszukany żart. Poliki przybrały barwę jeszcze głębszej czerwieni i, po kilku minutach powtarzania narzuconych przez niego ćwiczeń kroku i półkroku, Wren wyprostowała się z głębokim wydechem, łapczywie łapiąc do płuc powietrze. Zakładała wcześniej, że szermierka będzie o wiele mniej wymagająca - może i tak było, lecz jej kondycja praktycznie nie istniała. - A więc przerwa. Muszę odetchnąć. Chcesz coś do picia? - zaproponowała i oparła się najpierw o niewielki, drewniany stolik ustawiony przy płocie oddzielającym patio od reszty Pokątnej, by potem wgramolić się na niego i bezceremonialnie usiąść na blacie. I gdy tak siedziała, nieelegancko, spocona, z kosmykami ciemnych włosów przyklejonymi do czoła, gdy tak przyglądała mu się w długiej chwili ciszy spędzonej na uspokajaniu organizmu, wymamrotała pod nosem, - Tęskniłam za tobą, ty strosząca pióra sowo.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
12 września 1957
Heraldem posępnych wiadomości i zaproszeń była Yue. Płomykówka przedarła się przez ciężką mgłę Nokturnu i dostarczyła mu list, krótki, niemal formalny w swej treści, zapraszający na Pokątną, do miejsca tak dobrze mu znanego - a jednak dziś zimnego i obcego. To, co czaiło się na zaróżowionych wargach wcale nie było obietnicą przyjemną. Zasłużył na to, na jej złość, na jej rozczarowanie, na jej zawód, zasłużył pięścią bezmyślnie zaciskającą się na jej włosach i odsłaniającą skrawek zabliźnionej rany; zasłużył, bo w końcu zrozumiała, że nie był to pierwszy raz. I nie ostatni. Ta tragikomedia trwać będzie wiecznie, rozpędzona i szaleńcza, jeśli Azjatka nie zatrzyma jej koni w porę - by nie doprowadzić do tego, że uderzenie w końcu zniszczy między nimi wszystko. Mogło to zrobić. W sercu czuła zadrę, czuła ją głęboko pod skórą i tuż pod jej wierzchnią warstwą; przypominała wicie się larw wśród niewinnego mięsa.
Być może powinna być mu wdzięczna. Rozbudził w niej złość, o której mówiła Deirdre, rozbudzał, każdą myślą powracającą do zaniedbanego dziedzińca; by zjednoczyć się z czarną magią, musiała nauczyć się kontrolować wszechogarniający amok. Kierować nim jak dyrygent kieruje orkiestrą, wskazać mu tor, przekuć w magię. Praktykowała to w zaciszu swojego domu, przywoływała do wspomnień emocje, jakie odezwały się w niej w momencie, gdy Friedrich szarpnął ją za włosy, bez powodu, oszołomiony niezrozumiałą dla niej złością; gdy próbował sprowadzić ją do roli posłusznej suki, którą nigdy nie będzie.
Ale dziś nie była mu wdzięczna. Deszcz sygnujący powolne odejście lata bębnił o roztoczoną nad patiem magiczną kopułę, transparentną, błyszczącą jedynie pod konkretnym kątem. Wren przesiadywała tu od wczesnego rana, zaczytana w czarnomagicznym woluminie ilustrującym inkantacje, o których nie miała jeszcze pojęcia; korzystała z leniwego odpoczynku, który zapewniał jej niuchacz. Spał, najedzony i szczęśliwy, owinięty w ciepełko pledu, zamknięty na poddaszu przeznaczonym do gości - w jedynym pomieszczeniu, do którego Yuan nie miał szansy się dostać.
- Na dół - poinstruowała Schmidta, gdy ten zjawił się w końcu w progu jej mieszkania. Ubrana w czarną, cienką podomkę sprowadziła go na patio, gdzie rozłożone miała ogrodowe meble, drewniane krzesła i niewielki stolik podtrzymujący dzbanek z parującą zieloną herbatą. Nie patrzyła na niego, nie spoglądała przez ramię, nie zerkała w górę schodząc po zardzewiałej drabinie, niepewna, co tak właściwie chciała mu powiedzieć. Ułożony wcześniej plan prysł niczym mydlana bańka, na dłuższą chwilę pozostawiając ją milczącą. Kontemplującą. Czarownica usiadła na jednym z krzeseł, splotła ze sobą dłonie i oparła bose stopy o krawędź stołu. - Co to miało znaczyć, Fried? - zaczęła wreszcie. - Wtedy, na placu. Rzuciłeś się na mnie jakbym była jedną z twoich szlam, często to robisz. Zbyt często. Nic ci nie zrobiłam. Czemu? - mówiła konkretnie, pytała o to, co ciążyło jej na sercu, patrząc na niego teraz spod kurtyny ciemnych rzęs i zmarszczonych brwi. Mogła owijać w bawełnę. Mogła do tematu podążać krętymi ścieżkami i bezsensownymi półsłówkami - ale po co? Jak najszybciej pragnęła mieć tę nieprzyjemną rozmowę za sobą, w pewien sposób zlękniona, dokąd ich doprowadzi. Sprawił, że była na skraju wytrzymałości. Cal dzielił ją od eksplozji, od rzucenia w niego pierścionkiem i wrzaśnięcia, że nie była jego workiem treningowym. Gdyby nie był sobą, już dawno temu odpłaciłaby się mu z nawiązką. - Jeśli myślisz, że to - uniosła dłoń w górę, pierścionek miała jednak chwycony między palce zamiast wsunięty na jeden z nich, - daje ci prawo do pomiatania mną jak ścierwem, mylisz się. Nie będę kosztować więcej smaku twoich pięści. Nie pozwolę ci się szarpać. Nie tak powinieneś mnie traktować - warknęła w końcu, spod lodowatej, obojętnej fasady ujawniając gorącą emocję. Czy miał okazać się draniem podobnym temu, który zostawił ją lata temu, zniszczył, zdeptał, wyziębił?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie miał pojęcia, o co mogło chodzić Wren.
Przez te kilka dni Schmidt tkwił w przekonaniu, iż to on powinien czuć się urażony. To ona zachowała się nie tak, jak powinna mizdrząc się do Dolohov. A to napędziło całą karuzelę dokładnego analizowania oraz rozważania. Całą, niewielką porcję zaufania jaką ją obdarzał zdeptała doszczętnie akcją, jaką odwaliła w szpitalu, tuż po tym jak zaatakował ją atak choroby. Gdy wręczał jej pierścionek wyraził się jasno: miała należeć tylko i wyłącznie do niego. Nikogo innego. I nie posiadał pewności, że Chang rozumiała znaczenie postawionej zasady bądź w jakikolwiek sposób ją respektowała.
Wahał się przed pojawieniem się na Pokątnej, nie mając większej ochoty na dramat, jaki pewnie mu wyrządzi. W jego pojęciu - zupełnie bezpodstawnie. Włóczył się więc między uliczkami, finalnie uznając, że stawi się na spotkanie. Liczył, że sytuacja się wyklaruje. I albo wróci do domu z krwią niedoszłej narzeczonej na dłoniach albo… W zasadzie nie wiedział dokładnie co.
Skinął jedynie głową, gdy ta wyraziła chęci co by zejść na patio. W ciszy podążał za nią niczym ponury cień, sprawnie pokonując szczeble zardzewiałej drabiny, nieprzyjemnie skrzypiącej pod jego ciężarem. Nie był tak lekki jak Chang, to nie powinno nikogo dziwić.
Nie podszedł do zestawu ogrodowych mebli, nie mając ochoty zajmować miejsca, gdzieś pod skórą czując, że zapewne niedługo przyjdzie mu opuścić to mieszkanie…. Bądź spalić je do ziemi, wszystko zależało do tego, jak przebiegnie rozmowa, której mieli się poddać. Oparł się o ścianę budynku, pozostając w przyjemnym cieniu oraz zakładając ręce na szerokiej piersi. Nie odzywał się, lecz obserwował - uważnie. Każdy, nawet najmniejszy szczegół jej postaci bądź mimiki, jednocześnie uważnie wsłuchując się w jej słowa. Nie rozumiał jej oburzenia, nie widząc w przemocy nic złego. Zwłaszcza w sytuacji, jaka miała miejsce.
- Nic nie zrobiłaś? - Głos mężczyzny zdawał się być nieprzyjemnie chłodny, Schmidt nie zdradził jednak ani jednej emocji, jaka mogłaby się w nim pojawić. - No tak, obłapianie się z Dolohov przy mnie z pewnością jest niczym. - Prychnął, wyrzucając z siebie słowa odrobinę podszyte jadem. - Akcją w szpitalu zdeptałaś moje zaufanie. Dobrze o tym wiesz, nie ukrywałem tego przed tobą. I wyraziłem się jasno: chcę, żebyś była tylko moja. - Zawahał się przez chwilę, nie wiedząc czy powinien wypowiedzieć kolejne słowa. Nie zwykł do otwierania się; nie przywykł do wypowiadania swoich przekonań bądź emocji, jakie mogły się w nim pojawić. Tym jednak razem… Nie wiedział, czy bardziej ma dość czy bardziej chce, aby zrozumiała. - Wierność oraz lojalność są dla mnie ważne. Bardziej niż mogłabyś podejrzewać. - Historię o byłej, wolał pozostawić dla siebie. - Nie toleruję takich akcji, chociażby w najmniejszym stopniu. To jak zachowałaś się wtedy czy pieprzenie się po kątach - dla mnie jest to oznaką tego samego. Może dla ciebie jest to niczym. Dla mnie było to przekroczeniem pewnej granicy. - Granicy która nie powinna być przekroczona w momencie, w którym zdecydowała się związać z nim swoje życie. - Postaw się na moim miejscu. Jakbyś czuła się, gdybym ja zaczął ją obmacywać? - Rzucił jeszcze, nadal nie przekonany, że dziewczyna zrozumie jego punkt widzenia. Głos mężczyzny nadal był nieprzyjemnie chłodny, a zielone ślepia nie odrywały się od jej postaci.
Wymagał jedynie dwóch, jakże istotnych dla niego elementów. I nie sądził, aby było to zbyt wiele. Skoro on mógł się pilnować i odmawiać, nie raz cholernie przekonującym czarownicom, ona również powinna być w stanie to zrobić. Chyba, że co dziwne coś co tworzyli tak naprawdę nic dla niej nie znaczyło.
Słów dotyczących przemocy nie skomentował. Nie był w stanie stwierdzić, czemu to właśnie ona była pierwszą rzeczą po którą sięgał.
Nie potrafił bądź nie wiedział również jak powinien przyznać się do tego, iż tak naprawdę nie miał najmniejszego pojęcia, jak faktycznie powinien ją traktować. Matka zmarła gdy miał ledwie trzy lata, a postawa Hugo… Pozostawiała wiele do życzenia.
Przez te kilka dni Schmidt tkwił w przekonaniu, iż to on powinien czuć się urażony. To ona zachowała się nie tak, jak powinna mizdrząc się do Dolohov. A to napędziło całą karuzelę dokładnego analizowania oraz rozważania. Całą, niewielką porcję zaufania jaką ją obdarzał zdeptała doszczętnie akcją, jaką odwaliła w szpitalu, tuż po tym jak zaatakował ją atak choroby. Gdy wręczał jej pierścionek wyraził się jasno: miała należeć tylko i wyłącznie do niego. Nikogo innego. I nie posiadał pewności, że Chang rozumiała znaczenie postawionej zasady bądź w jakikolwiek sposób ją respektowała.
Wahał się przed pojawieniem się na Pokątnej, nie mając większej ochoty na dramat, jaki pewnie mu wyrządzi. W jego pojęciu - zupełnie bezpodstawnie. Włóczył się więc między uliczkami, finalnie uznając, że stawi się na spotkanie. Liczył, że sytuacja się wyklaruje. I albo wróci do domu z krwią niedoszłej narzeczonej na dłoniach albo… W zasadzie nie wiedział dokładnie co.
Skinął jedynie głową, gdy ta wyraziła chęci co by zejść na patio. W ciszy podążał za nią niczym ponury cień, sprawnie pokonując szczeble zardzewiałej drabiny, nieprzyjemnie skrzypiącej pod jego ciężarem. Nie był tak lekki jak Chang, to nie powinno nikogo dziwić.
Nie podszedł do zestawu ogrodowych mebli, nie mając ochoty zajmować miejsca, gdzieś pod skórą czując, że zapewne niedługo przyjdzie mu opuścić to mieszkanie…. Bądź spalić je do ziemi, wszystko zależało do tego, jak przebiegnie rozmowa, której mieli się poddać. Oparł się o ścianę budynku, pozostając w przyjemnym cieniu oraz zakładając ręce na szerokiej piersi. Nie odzywał się, lecz obserwował - uważnie. Każdy, nawet najmniejszy szczegół jej postaci bądź mimiki, jednocześnie uważnie wsłuchując się w jej słowa. Nie rozumiał jej oburzenia, nie widząc w przemocy nic złego. Zwłaszcza w sytuacji, jaka miała miejsce.
- Nic nie zrobiłaś? - Głos mężczyzny zdawał się być nieprzyjemnie chłodny, Schmidt nie zdradził jednak ani jednej emocji, jaka mogłaby się w nim pojawić. - No tak, obłapianie się z Dolohov przy mnie z pewnością jest niczym. - Prychnął, wyrzucając z siebie słowa odrobinę podszyte jadem. - Akcją w szpitalu zdeptałaś moje zaufanie. Dobrze o tym wiesz, nie ukrywałem tego przed tobą. I wyraziłem się jasno: chcę, żebyś była tylko moja. - Zawahał się przez chwilę, nie wiedząc czy powinien wypowiedzieć kolejne słowa. Nie zwykł do otwierania się; nie przywykł do wypowiadania swoich przekonań bądź emocji, jakie mogły się w nim pojawić. Tym jednak razem… Nie wiedział, czy bardziej ma dość czy bardziej chce, aby zrozumiała. - Wierność oraz lojalność są dla mnie ważne. Bardziej niż mogłabyś podejrzewać. - Historię o byłej, wolał pozostawić dla siebie. - Nie toleruję takich akcji, chociażby w najmniejszym stopniu. To jak zachowałaś się wtedy czy pieprzenie się po kątach - dla mnie jest to oznaką tego samego. Może dla ciebie jest to niczym. Dla mnie było to przekroczeniem pewnej granicy. - Granicy która nie powinna być przekroczona w momencie, w którym zdecydowała się związać z nim swoje życie. - Postaw się na moim miejscu. Jakbyś czuła się, gdybym ja zaczął ją obmacywać? - Rzucił jeszcze, nadal nie przekonany, że dziewczyna zrozumie jego punkt widzenia. Głos mężczyzny nadal był nieprzyjemnie chłodny, a zielone ślepia nie odrywały się od jej postaci.
Wymagał jedynie dwóch, jakże istotnych dla niego elementów. I nie sądził, aby było to zbyt wiele. Skoro on mógł się pilnować i odmawiać, nie raz cholernie przekonującym czarownicom, ona również powinna być w stanie to zrobić. Chyba, że co dziwne coś co tworzyli tak naprawdę nic dla niej nie znaczyło.
Słów dotyczących przemocy nie skomentował. Nie był w stanie stwierdzić, czemu to właśnie ona była pierwszą rzeczą po którą sięgał.
Nie potrafił bądź nie wiedział również jak powinien przyznać się do tego, iż tak naprawdę nie miał najmniejszego pojęcia, jak faktycznie powinien ją traktować. Matka zmarła gdy miał ledwie trzy lata, a postawa Hugo… Pozostawiała wiele do życzenia.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Nie powinien był przywoływać do ich pamięci tamtego dnia. Tego okrutnego, beznadziejnego dnia, który na jakiś czas przekreślił wszystko - prócz rozczarowania i wzajemnej tęsknoty. Szpital pozostawiła za sobą. Pragnęła o nim zapomnieć, o tym, jak znów odrzuciła od siebie kogoś tak ważnego, tylko dlatego, że się bała; strach zmuszał ją do podejmowania często irracjonalnych, kuriozalnych w skutkach decyzji, był bowiem emocją, której nie rozumiała, a zatem starała się od siebie odrzucić. Nie pozwalała sobie na nią, eliminowała ją tak szybko, jak tylko się pojawiała, a wtedy to znaczyło, że wyeliminować musiała także Schmidta. Wren skrzywiła się wyraźnie na to wspomnienie, by zająć czymś ręce sięgnęła do dzbanka i dolała herbaty do wcześniej opróżnionej filiżanki, ale nie uniosła jej do ust. Nie była spragniona - chciała tylko i wyłącznie dać zadanie ciału, by nie uległo rozbudzonym w głowie emocjom.
- Droczyłam się. Nie interesuje mnie ktoś taki jak Dolohov - jej usta niemal wypluły to nazwisko, wściekłe insynuacją, że mogło być inaczej. Że ten figlarny gest miał jakiekolwiek głębsze znaczenie, ukryte podłoże, które Friedrich mógłby błędnie odczytać. Gdy zjawił się dzień po jej wypadku, również podejrzewał ją o schadzkę z nieistniejącym, skrytym w cieniu mieszkania kochankiem, rozkazał psu wywęszyć go z samych bram piekieł. Nie ufał, że była sama. - Jestem. Ale jeszcze raz tak się wobec mnie zachowasz, a mogę nie być - tam, gdzie jego głos pozostawał zimny, jej własny odpowiadał tym samym. Groziła szczerze, pewna, że szacunek do własnego ciała i samej siebie był ważniejszy niż wszystko inne na świecie - nawet uczucie żywione do stojącego przy zimnej ścianie budynku Schmidta. Ona nie atakowała go agresją, nie robiła tego w towarzystwie, nie próbowała uczynić mu realnej krzywdy; drapała, by pobudzić jego zmysły wtedy, gdy było to wręcz wymagane, czasem gryzła, ale to on zostawiał na niej siniaki dające świadectwo nietrzymanym na wodzach emocjom.
- Nie zrobiłam niczego, żebyś podejrzewał mnie o niewierność i nielojalność, Fried - wytknęła. Zabawa z Tatianą była niczym, ulotnym żartem, specyficznym powitaniem dawno niewidzianej znajomej, może w pewien sposób próbą rozbawienia samego Schmidta - skąd mogła bowiem wiedzieć, że odbierze to tak boleśnie? - Mogłeś po prostu mi o tym powiedzieć, tak jak mówisz to teraz. W domu, u siebie, gdzie nikt nie mógłby nas zobaczyć czy usłyszeć. Zrozumiałabym. Przy dobrym dniu może nawet wynagrodziła ci nerwy. Ale przy swojej własnej znajomej mnie poniżyłeś - znów bezwiednie uniosła dłoń do kaskady lejących się kruczych włosów i przygładziła je po lewej stronie, w miejscu, gdzie blizna odsłaniała okrągłe wejście kanału słuchowego. Ze zdziwieniem zauważyła natomiast, że poprzednio buchająca w niej złość uleciała gdzieś w bok, pozwoliła chłodnemu, konkretnemu tłumaczeniu dojść do głosu; niejako robiła wszystko, by rozmowa nie eskalowała do typowej dla nich awantury, niechybnie bezlitosnej w skutkach. Nie o to jej chodziło. Nie to chciała dziś osiągnąć. - Nie możesz podnosić na mnie ręki. Nie możesz wyładowywać na mnie swojej złości. Zostaw pięści za drzwiami, nie życzę sobie ich czuć - spojrzała na niego, a w jej oczach nie błyszczał ni gram wściekłości. Jedynie rozczarowanie, podsycone nadzieją, że szmalcownik zrozumie. Azjatka podejrzewała w jakich okolicznościach narodziła się w nim ta tendencja, ta wolność odnajdywana w tyranii; Friedrich niedużo mówił jej dotychczas o ojcu, ale to, co powiedział, nie przemawiało na korzyść wychowawczych metod mężczyzny. Dopiero teraz sięgnęła po herbatę, upiwszy z niej łyk; ciepło przetoczyło się przez gardło aż do żołądka, zachęcało do kontynuowania, skoro tak dobrze jej szło. - Obiecuję nie przekraczać więcej tej granicy, nie będę cię prowokować. Ale ty musisz nauczyć się mnie szanować - jako kobietę, twoją partnerkę, twojego sojusznika. Zgoda? - czarne tęczówki ponownie odnalazły jego skrytą w cieniu twarz, podczas gdy dłonie obracały filiżankę.
- Droczyłam się. Nie interesuje mnie ktoś taki jak Dolohov - jej usta niemal wypluły to nazwisko, wściekłe insynuacją, że mogło być inaczej. Że ten figlarny gest miał jakiekolwiek głębsze znaczenie, ukryte podłoże, które Friedrich mógłby błędnie odczytać. Gdy zjawił się dzień po jej wypadku, również podejrzewał ją o schadzkę z nieistniejącym, skrytym w cieniu mieszkania kochankiem, rozkazał psu wywęszyć go z samych bram piekieł. Nie ufał, że była sama. - Jestem. Ale jeszcze raz tak się wobec mnie zachowasz, a mogę nie być - tam, gdzie jego głos pozostawał zimny, jej własny odpowiadał tym samym. Groziła szczerze, pewna, że szacunek do własnego ciała i samej siebie był ważniejszy niż wszystko inne na świecie - nawet uczucie żywione do stojącego przy zimnej ścianie budynku Schmidta. Ona nie atakowała go agresją, nie robiła tego w towarzystwie, nie próbowała uczynić mu realnej krzywdy; drapała, by pobudzić jego zmysły wtedy, gdy było to wręcz wymagane, czasem gryzła, ale to on zostawiał na niej siniaki dające świadectwo nietrzymanym na wodzach emocjom.
- Nie zrobiłam niczego, żebyś podejrzewał mnie o niewierność i nielojalność, Fried - wytknęła. Zabawa z Tatianą była niczym, ulotnym żartem, specyficznym powitaniem dawno niewidzianej znajomej, może w pewien sposób próbą rozbawienia samego Schmidta - skąd mogła bowiem wiedzieć, że odbierze to tak boleśnie? - Mogłeś po prostu mi o tym powiedzieć, tak jak mówisz to teraz. W domu, u siebie, gdzie nikt nie mógłby nas zobaczyć czy usłyszeć. Zrozumiałabym. Przy dobrym dniu może nawet wynagrodziła ci nerwy. Ale przy swojej własnej znajomej mnie poniżyłeś - znów bezwiednie uniosła dłoń do kaskady lejących się kruczych włosów i przygładziła je po lewej stronie, w miejscu, gdzie blizna odsłaniała okrągłe wejście kanału słuchowego. Ze zdziwieniem zauważyła natomiast, że poprzednio buchająca w niej złość uleciała gdzieś w bok, pozwoliła chłodnemu, konkretnemu tłumaczeniu dojść do głosu; niejako robiła wszystko, by rozmowa nie eskalowała do typowej dla nich awantury, niechybnie bezlitosnej w skutkach. Nie o to jej chodziło. Nie to chciała dziś osiągnąć. - Nie możesz podnosić na mnie ręki. Nie możesz wyładowywać na mnie swojej złości. Zostaw pięści za drzwiami, nie życzę sobie ich czuć - spojrzała na niego, a w jej oczach nie błyszczał ni gram wściekłości. Jedynie rozczarowanie, podsycone nadzieją, że szmalcownik zrozumie. Azjatka podejrzewała w jakich okolicznościach narodziła się w nim ta tendencja, ta wolność odnajdywana w tyranii; Friedrich niedużo mówił jej dotychczas o ojcu, ale to, co powiedział, nie przemawiało na korzyść wychowawczych metod mężczyzny. Dopiero teraz sięgnęła po herbatę, upiwszy z niej łyk; ciepło przetoczyło się przez gardło aż do żołądka, zachęcało do kontynuowania, skoro tak dobrze jej szło. - Obiecuję nie przekraczać więcej tej granicy, nie będę cię prowokować. Ale ty musisz nauczyć się mnie szanować - jako kobietę, twoją partnerkę, twojego sojusznika. Zgoda? - czarne tęczówki ponownie odnalazły jego skrytą w cieniu twarz, podczas gdy dłonie obracały filiżankę.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie podobało mu się to, w jaki sposób obracała się ta cała sytuacja.
Nigdy nie był czarodziejem skorym do rozmów, zwłaszcza takich, poruszających te delikatniejsze tematy; sprawiających, że powinien chociaż odrobinę się otworzyć. Wolał słuchać, obserwować oraz wyłapywać rzeczy, które mógł później wykorzystać. Ta strategia zdawała się jednak nie zawsze działać. Zielone ślepia wywróciły się w dziwnym geście, gdy pierwsze słowa uleciały z jej ust. Powstrzymał się jednak z wypowiedzeniem zaczepnego komentarza, ciężko jednak było stwierdzić czy było to czymś z pozytywnym czy negatywnym.
Austriak zacisnął dłonie w pięści, gdy ta śmiała mu grozić. Czy naprawdę sądziła, że to rozwiąże wszelkie problemy? Czy była pewna, że chciała zaczynać grę, w której nie miała pewności zwycięstwa? Jemu wydawało się to niezwykle… dziecinne. - Nie groź mi, Wren. - Odpowiedział chłodniej, odrobinę ostrzej niż poprzednie słowa chcąc tym samym dać jej znać, iż obiera złą drogę w konwersacji. Rzucanie mu gróźb oraz wyzwań w tym, konkretnym momencie, było proszeniem się o kolejny wybuch.
- To nie zmienia faktu, że nie odzyskałem do ciebie zaufania. - Mruknął jedynie, gdzieś pomiędzy jej słowami. Ta kwestia również zdawała się nadal kuleć. I o ile Chang chciała zapomnieć o wydarzeniach jakie miały miejsce w szpitalnej sali, Friedrich nie był w stanie wyprzeć ich z pamięci. Reminiscencje tamtych wydarzeń nadal przewijały się przez jego umysł, podsycając wątpliwości oraz zasiewając kolejne niepewności. Nadal nie posiadł pewności, że dziewczyna nie ponowi swojego zachowania gdy kolejne obawy oraz dziwne myśli nawiedzą jej umysł. A on nie znosił, gdy ktoś próbował się nim bawić.
- Nie jestem dobrym mówcą. - Dodał, wzruszając szerokimi ramionami. Nigdy nie był, w przeciwieństwie do jego ojca. Nie był chętny do pogawędek, tym bardziej nie będąc chętnym do zwierzeń bądź nadmiernego otwierania się. Pewnych nawyków nie umiał zmienić.
- Teraz ci to przeszkadza? - Spytał, unosząc brew ku górze. Nie rozumiał. Jeszcze nim otrzymała od niego pierścionek, Friedrich przejawiał skłonności do przemocy. Doskonale wiedziała, w co się wplątuje. Schmidt jednak wcześniej nie zauważył, aby przeszkadzały jej palce zaciśnięte na jej gardle bądź ataki, jakie czasem przypuszczał w jej kierunku.
Od dekad żył w świecie przepełnionym przemocy oraz specyficznego podejścia do pewnych kwestii. Nie znał niczego innego; nie posiadł innych praw niż prawdy ojca; nigdy również nie zaznał matczynej delikatności. Niezależnie od chęci, pewne rzeczy jawiły mu się jako dziwne oraz ciężkie do pojęcia; odbiegające od tego, co znał. Próbował zrozumieć Wren. Chciał zrozumieć, nie potrafił jednak pojąć jej spojrzenia na sytuację, zwłaszcza z tak niewielką ilością informacji.
Pomruk niezadowolenia opuścił męskie usta. Umowa zdawała się być całkiem rozsądna, gdyby nie jeden, niewielki szczegół będący jego niewiedzą. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak powinno traktować się partnerki, nigdy nie mając odpowiedniego wzorca w tej materii. Nie wiedział, a przyznanie się do niewiedzy w jego mniemaniu nie wchodziło w grę. Postawa Chang nie zachęcała, by mówić więcej; by wyjawić to, co innym pozostawało nieznane.
- Nie mogę obiecać ci czegoś, czego nie jestem w stanie zrobić. - Odpowiedział w końcu, przenosząc ciężar ciała z jednej strony na drugą. Spojrzenie Schmidta zdawało się być dziwnie nieobecne, bardziej skupione na filiżance niż jej twarzy. Nie wiedział, jak osiągnąć to o czym mówiła. Proste, acz trudne do przyznania.
Nigdy nie był czarodziejem skorym do rozmów, zwłaszcza takich, poruszających te delikatniejsze tematy; sprawiających, że powinien chociaż odrobinę się otworzyć. Wolał słuchać, obserwować oraz wyłapywać rzeczy, które mógł później wykorzystać. Ta strategia zdawała się jednak nie zawsze działać. Zielone ślepia wywróciły się w dziwnym geście, gdy pierwsze słowa uleciały z jej ust. Powstrzymał się jednak z wypowiedzeniem zaczepnego komentarza, ciężko jednak było stwierdzić czy było to czymś z pozytywnym czy negatywnym.
Austriak zacisnął dłonie w pięści, gdy ta śmiała mu grozić. Czy naprawdę sądziła, że to rozwiąże wszelkie problemy? Czy była pewna, że chciała zaczynać grę, w której nie miała pewności zwycięstwa? Jemu wydawało się to niezwykle… dziecinne. - Nie groź mi, Wren. - Odpowiedział chłodniej, odrobinę ostrzej niż poprzednie słowa chcąc tym samym dać jej znać, iż obiera złą drogę w konwersacji. Rzucanie mu gróźb oraz wyzwań w tym, konkretnym momencie, było proszeniem się o kolejny wybuch.
- To nie zmienia faktu, że nie odzyskałem do ciebie zaufania. - Mruknął jedynie, gdzieś pomiędzy jej słowami. Ta kwestia również zdawała się nadal kuleć. I o ile Chang chciała zapomnieć o wydarzeniach jakie miały miejsce w szpitalnej sali, Friedrich nie był w stanie wyprzeć ich z pamięci. Reminiscencje tamtych wydarzeń nadal przewijały się przez jego umysł, podsycając wątpliwości oraz zasiewając kolejne niepewności. Nadal nie posiadł pewności, że dziewczyna nie ponowi swojego zachowania gdy kolejne obawy oraz dziwne myśli nawiedzą jej umysł. A on nie znosił, gdy ktoś próbował się nim bawić.
- Nie jestem dobrym mówcą. - Dodał, wzruszając szerokimi ramionami. Nigdy nie był, w przeciwieństwie do jego ojca. Nie był chętny do pogawędek, tym bardziej nie będąc chętnym do zwierzeń bądź nadmiernego otwierania się. Pewnych nawyków nie umiał zmienić.
- Teraz ci to przeszkadza? - Spytał, unosząc brew ku górze. Nie rozumiał. Jeszcze nim otrzymała od niego pierścionek, Friedrich przejawiał skłonności do przemocy. Doskonale wiedziała, w co się wplątuje. Schmidt jednak wcześniej nie zauważył, aby przeszkadzały jej palce zaciśnięte na jej gardle bądź ataki, jakie czasem przypuszczał w jej kierunku.
Od dekad żył w świecie przepełnionym przemocy oraz specyficznego podejścia do pewnych kwestii. Nie znał niczego innego; nie posiadł innych praw niż prawdy ojca; nigdy również nie zaznał matczynej delikatności. Niezależnie od chęci, pewne rzeczy jawiły mu się jako dziwne oraz ciężkie do pojęcia; odbiegające od tego, co znał. Próbował zrozumieć Wren. Chciał zrozumieć, nie potrafił jednak pojąć jej spojrzenia na sytuację, zwłaszcza z tak niewielką ilością informacji.
Pomruk niezadowolenia opuścił męskie usta. Umowa zdawała się być całkiem rozsądna, gdyby nie jeden, niewielki szczegół będący jego niewiedzą. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak powinno traktować się partnerki, nigdy nie mając odpowiedniego wzorca w tej materii. Nie wiedział, a przyznanie się do niewiedzy w jego mniemaniu nie wchodziło w grę. Postawa Chang nie zachęcała, by mówić więcej; by wyjawić to, co innym pozostawało nieznane.
- Nie mogę obiecać ci czegoś, czego nie jestem w stanie zrobić. - Odpowiedział w końcu, przenosząc ciężar ciała z jednej strony na drugą. Spojrzenie Schmidta zdawało się być dziwnie nieobecne, bardziej skupione na filiżance niż jej twarzy. Nie wiedział, jak osiągnąć to o czym mówiła. Proste, acz trudne do przyznania.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
- Nie grożę. Informuję - sprostowała z uniesioną ku górze brwią. Oboje mogli zerwać te kuriozalne zaręczyny w dowolnym momencie, rozejść się w atmosferze wzajemnej niechęci, obietnicy krwawego epilogu, który wieńczyć miał ich relację. Dziś, w odległej latami przyszłości, to bez znaczenia; gdzieś na końcu drogi wylęgał się czarny scenariusz, oczekiwał ich cierpliwie, wygłodniały destrukcji, którą wzajemnie mogli rozpętać. Ale Wren nie miała zamiaru doprowadzać do tego tak szybko, o ile tylko będzie w stanie przedrzeć się przez ciężkie mury umysłu szmalcownika, dotrzeć do niego, pokazać, jaką drogę winni oboje obrać, by to, co trwało między nimi, jakkolwiek funkcjonowało. Ona również musiała się skorygować: nie prowokować go bezmyślnie, zrozumieć co dla Schmidta było zapalnikiem, co doprowadzało do wezbrania furii po granice kontroli. Tym właśnie było pokłosie prędkiego dotarcia do miejsca, do którego wiele par dochodziło latami; poznali się zaledwie kilka miesięcy temu, a już nazywali się narzeczeństwem. Dysfunkcyjnym, przyprawiającym o migrenę, kłótliwym i zgubnym.
Zamruczała w zamyśleniu, kiedy ponownie przywołał kwestię zatraconego zaufania. Co musiałaby zrobić, by je odzyskać? Od lipcowego dnia nie minęło wiele czasu, rany nie zabliźniły się jeszcze tak skrupulatnie, jak powinny; dlatego też nie podjęła tego tematu, pozwoliła mu osiąść w kaskadzie wznieconego kurzu, pewna, że w innym wypadku straciłaby nad sobą panowanie. A tego zrobić nie mogła. W pewien sposób była tu jedyną jakkolwiek funkcjonującą jednostką zdolną zapobiec katastrofie; rozumiała tę rolę, zdziwiona, że do podobnej wyrozumiałości doprowadzał ją akurat Friedrich. Friedrich, zasługujący na policzek, na krzyk, na nakaz wyjścia z jej mieszkania, wynoszenia się z jej życia; a jednak próbowała z nim współpracować, niepewna w ogóle dlaczego.
- A czy ja ci każę wygłaszać przemówienia? - westchnęła ciężko; za każdym razem Schmidt zasłaniał się tym argumentem, przypominał, że werbalna polemika nie należała do jego mocnych stron, choć w rzeczywistości w jej obecności radził sobie całkiem nieźle. Na jego następny argument wywróciła oczyma. - Tak, przeszkadza mi. Teraz, bo zaczęłam dostrzegać, jak często to robisz. Podduszanie w sypialni to nie to samo co szarpanie, szamotanie mną przy ludziach, na środku ulicy, Fried - wytłumaczyła z niespotykaną dla siebie cierpliwością. Przykładów mogłaby podać mu sporo, lecz nie o to tu chodziło - jej celem nie było ostrzelanie go wyrzutem, ale próba naprawienia tego, co okazało się zawodzić. Rozczarowywać. Chciała go, wciąż, niezmiennie, chciała go takiego, jakim mógł być, bo pokazał jej to wcześniej; gdzieś pod tą zimną, wyrachowaną fasadą tkwił mężczyzna, któremu ufała. I zamierzała go stamtąd wydobyć, krok po kroku. - Pomyśl tylko - wyobraź sobie, że widzisz, jak ktoś inny to robi. Łapie mnie za włosy, ciągnie, przypiera do ściany i grozi, że porachuje mi kości, rzuca mną na lewo i prawo jak wściekły troll. Siniaczy mnie, poniża. To jest w porządku? - czarne tęczówki wpatrywały się w niego bez upartości, bez oskarżenia; wydawały się za to puste, bezsilne, niepewne. Oparła brodę na ściśniętej w pięść dłoni. - Nie mogę ciągle zastanawiać się, czy coś ci nagle nie odbije. Powinieneś być dla mnie bezpieczeństwem, Fried. Nie wrogiem. Nie katem - skwitowała łagodnie i powoli podniosła się z krzesła, przemierzając w jego stronę kilka kroków. Nie zatrzymała się jednak zbyt blisko. Dawała mu przestrzeń, której zapewne potrzebował - od niej, od wagi jej słów; mógł swobodnie łapać oddech w gonitwie myśli. Azjatka chciała go objąć, przycisnąć do siebie, zapewnić, że mu się uda, że pewnego dnia sam uzna, że potrafi kontrolować tego czyhającego w cieniu świadomości potwora, lecz nie zrobiła tego, jedynie wpatrując się w Schmidta.
- Nie obiecuj. Po prostu spróbuj - zachęciła. Choć na zewnątrz wydawała się niewzruszona, wszystko w jej wnętrzu drżało niepewnością, lękiem, którego nie umiała się wyzbyć, świadoma, że wszystko, co wypłynęło z jej ust, Friedrich zrozumieć mógłby na opak. Zamilkła na chwilę, zanim dodała niepewnie, - Zapomnij o tym, czego uczył cię ojciec, czego uczyła Austria. Niech teraz będzie inaczej, naucz się tego sam, ze mną - na Merlina, Wren zaskakiwała dziś samą siebie. Łagodnością, wielkodusznością, spokojem - i chęcią. Kogo innego już dawno wykopałaby za drzwi.
Zamruczała w zamyśleniu, kiedy ponownie przywołał kwestię zatraconego zaufania. Co musiałaby zrobić, by je odzyskać? Od lipcowego dnia nie minęło wiele czasu, rany nie zabliźniły się jeszcze tak skrupulatnie, jak powinny; dlatego też nie podjęła tego tematu, pozwoliła mu osiąść w kaskadzie wznieconego kurzu, pewna, że w innym wypadku straciłaby nad sobą panowanie. A tego zrobić nie mogła. W pewien sposób była tu jedyną jakkolwiek funkcjonującą jednostką zdolną zapobiec katastrofie; rozumiała tę rolę, zdziwiona, że do podobnej wyrozumiałości doprowadzał ją akurat Friedrich. Friedrich, zasługujący na policzek, na krzyk, na nakaz wyjścia z jej mieszkania, wynoszenia się z jej życia; a jednak próbowała z nim współpracować, niepewna w ogóle dlaczego.
- A czy ja ci każę wygłaszać przemówienia? - westchnęła ciężko; za każdym razem Schmidt zasłaniał się tym argumentem, przypominał, że werbalna polemika nie należała do jego mocnych stron, choć w rzeczywistości w jej obecności radził sobie całkiem nieźle. Na jego następny argument wywróciła oczyma. - Tak, przeszkadza mi. Teraz, bo zaczęłam dostrzegać, jak często to robisz. Podduszanie w sypialni to nie to samo co szarpanie, szamotanie mną przy ludziach, na środku ulicy, Fried - wytłumaczyła z niespotykaną dla siebie cierpliwością. Przykładów mogłaby podać mu sporo, lecz nie o to tu chodziło - jej celem nie było ostrzelanie go wyrzutem, ale próba naprawienia tego, co okazało się zawodzić. Rozczarowywać. Chciała go, wciąż, niezmiennie, chciała go takiego, jakim mógł być, bo pokazał jej to wcześniej; gdzieś pod tą zimną, wyrachowaną fasadą tkwił mężczyzna, któremu ufała. I zamierzała go stamtąd wydobyć, krok po kroku. - Pomyśl tylko - wyobraź sobie, że widzisz, jak ktoś inny to robi. Łapie mnie za włosy, ciągnie, przypiera do ściany i grozi, że porachuje mi kości, rzuca mną na lewo i prawo jak wściekły troll. Siniaczy mnie, poniża. To jest w porządku? - czarne tęczówki wpatrywały się w niego bez upartości, bez oskarżenia; wydawały się za to puste, bezsilne, niepewne. Oparła brodę na ściśniętej w pięść dłoni. - Nie mogę ciągle zastanawiać się, czy coś ci nagle nie odbije. Powinieneś być dla mnie bezpieczeństwem, Fried. Nie wrogiem. Nie katem - skwitowała łagodnie i powoli podniosła się z krzesła, przemierzając w jego stronę kilka kroków. Nie zatrzymała się jednak zbyt blisko. Dawała mu przestrzeń, której zapewne potrzebował - od niej, od wagi jej słów; mógł swobodnie łapać oddech w gonitwie myśli. Azjatka chciała go objąć, przycisnąć do siebie, zapewnić, że mu się uda, że pewnego dnia sam uzna, że potrafi kontrolować tego czyhającego w cieniu świadomości potwora, lecz nie zrobiła tego, jedynie wpatrując się w Schmidta.
- Nie obiecuj. Po prostu spróbuj - zachęciła. Choć na zewnątrz wydawała się niewzruszona, wszystko w jej wnętrzu drżało niepewnością, lękiem, którego nie umiała się wyzbyć, świadoma, że wszystko, co wypłynęło z jej ust, Friedrich zrozumieć mógłby na opak. Zamilkła na chwilę, zanim dodała niepewnie, - Zapomnij o tym, czego uczył cię ojciec, czego uczyła Austria. Niech teraz będzie inaczej, naucz się tego sam, ze mną - na Merlina, Wren zaskakiwała dziś samą siebie. Łagodnością, wielkodusznością, spokojem - i chęcią. Kogo innego już dawno wykopałaby za drzwi.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zielone ślepia wywróciły się w teatralnym geście, na dźwięk jej słów. Nie chodziło wszak o wielkie, majestatyczne przemówienia, lecz o mówienie samo w sobie - o tym, co kryło się gdzieś w jego środku; o tym, o czym nie przyszło mu nigdy mówić, bądź choćby rejestrować w swojej świadomości. Żył w mroku, poruszał się po miejscach przepełnionych okrucieństwem oraz przemocą; dorastał pośród krzyków wojny w domu pełnym chłodnych wymagań. Obserwował, chłonął to co go otaczało, spijał nauki jego ojca, nawet jeśli sam nie był obdarzony darem złotych ust oraz prowadzenia wykwintnych konwersacji.
Wzruszył ramionami na kolejne jej słowa. Nie był to jednak gest lekceważący jej zdanie, raczej wyrażający obojętność oraz nieumiejętność opowiedzenia się po którejś ze stron tej teorii. Sam zapewne, gdyby ktoś szarpałby nim po ulicy zwyczajnie wbiłby takiej osobie nóż między żebra, by później posłać wiązankę paskudnych zaklęć w jego kierunku. Przetrwają najsilniejsi. Ci, którzy nie wiedzą czym jest litość bądź wyrzuty sumienia. I takim czarodziejem był Friedrich Schmidt.
- Ja a ktoś inny to dwie, różne sytuacje. Chyba, że uważasz inaczej. - Uważne spojrzenie zielonych ślepi utkwiło w jej twarzy. Sprawdzał, chciał aby doprecyzowała swoje słowa rozsiewając, bądź podsycając myśli, jakie nawiedzały jego umysł.
Dziwne prychnięcie wyrwało się z jego piersi, gdy kolejne zarzuty uleciały z jej ust. Niezależnie od łagodności jej głosu, mężczyzna odebrał słowa negatywny sposób. Wiedziała, kim jest. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jaki był jego charakter oraz czym przyszło mu się zajmować. Już przy ich pierwszym spotkaniu zabłysnął agresją oraz brutalnością.
- Nie zrzucaj wszystkiego na mnie. Nie raz prowokujesz mnie do takiego zachowania. - Rzucił, mocniej zaciskając dłonie w pięści. Nie czuł, aby wina leżała tylko i wyłącznie po jego stronie. Azjatka nie raz próbowała grać na jego nerwach, tańczyła na granicach jego wytrzymałości nie raz prowokując do podjęcia takich, a nie innych działań. W inny sposób nie umiał reagować. Odruchowo zrobił krok w tył, gdy dziewczyna zmniejszyła dziejącą ich odległość. Ściana za jego plecami nie zapewniała bezpieczeństwa; nie dawała ułudnej nadziei na miejsce do skrycia, z którego można by było wystosować odpowiedni atak. Friedrich Schmidt w tym momencie przypominał dziką zwierzynę zamkniętą w klatce. Nieufną, nie chętną do współpracy, szukającą możliwości do ataku.
- Nie wiesz, o czym mówisz. - Syknął, wyraźnie niezadowolony z pozycji w której się znalazł. Postawiony pod ścianą, niemal zmuszany by wypowiedzieć to, co nigdy nie chciało przejść przez jego gardło. - To… - Zaczął, nie potrafił jednak odnaleźć odpowiednich słów. - Ich gebe keinen Fick drauf. - Mruknął, wypuszczając powietrze zgromadzone w płucach. Nie widział sensu aby tłumaczyć czegoś, czego nie potrafił nawet zwerbalizować. I tak pewnie nie zrozumie. I tak obróci sytuację przeciwko jemu.
Schmidt w końcu się poruszył. Rozplótł ramiona, opuścił je wolno wzdłuż ciała. Jego pięści były zaciśnięte, mięśnie napięte w nieprzyjemnym oczekiwaniu. Austriak ruszył w kierunku Chang, nie zatrzymał się jednak koło niej. Wyminął jedynie dziewczynę z dziwnym spojrzeniem zielonych oczu, by rozpocząć wspinanie się po drabinie. Nie było sensu. Nie powinien dłużej tu siedzieć, wiedząc, że nie będzie w stanie ruszyć rozmowy dalej.
Wzruszył ramionami na kolejne jej słowa. Nie był to jednak gest lekceważący jej zdanie, raczej wyrażający obojętność oraz nieumiejętność opowiedzenia się po którejś ze stron tej teorii. Sam zapewne, gdyby ktoś szarpałby nim po ulicy zwyczajnie wbiłby takiej osobie nóż między żebra, by później posłać wiązankę paskudnych zaklęć w jego kierunku. Przetrwają najsilniejsi. Ci, którzy nie wiedzą czym jest litość bądź wyrzuty sumienia. I takim czarodziejem był Friedrich Schmidt.
- Ja a ktoś inny to dwie, różne sytuacje. Chyba, że uważasz inaczej. - Uważne spojrzenie zielonych ślepi utkwiło w jej twarzy. Sprawdzał, chciał aby doprecyzowała swoje słowa rozsiewając, bądź podsycając myśli, jakie nawiedzały jego umysł.
Dziwne prychnięcie wyrwało się z jego piersi, gdy kolejne zarzuty uleciały z jej ust. Niezależnie od łagodności jej głosu, mężczyzna odebrał słowa negatywny sposób. Wiedziała, kim jest. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jaki był jego charakter oraz czym przyszło mu się zajmować. Już przy ich pierwszym spotkaniu zabłysnął agresją oraz brutalnością.
- Nie zrzucaj wszystkiego na mnie. Nie raz prowokujesz mnie do takiego zachowania. - Rzucił, mocniej zaciskając dłonie w pięści. Nie czuł, aby wina leżała tylko i wyłącznie po jego stronie. Azjatka nie raz próbowała grać na jego nerwach, tańczyła na granicach jego wytrzymałości nie raz prowokując do podjęcia takich, a nie innych działań. W inny sposób nie umiał reagować. Odruchowo zrobił krok w tył, gdy dziewczyna zmniejszyła dziejącą ich odległość. Ściana za jego plecami nie zapewniała bezpieczeństwa; nie dawała ułudnej nadziei na miejsce do skrycia, z którego można by było wystosować odpowiedni atak. Friedrich Schmidt w tym momencie przypominał dziką zwierzynę zamkniętą w klatce. Nieufną, nie chętną do współpracy, szukającą możliwości do ataku.
- Nie wiesz, o czym mówisz. - Syknął, wyraźnie niezadowolony z pozycji w której się znalazł. Postawiony pod ścianą, niemal zmuszany by wypowiedzieć to, co nigdy nie chciało przejść przez jego gardło. - To… - Zaczął, nie potrafił jednak odnaleźć odpowiednich słów. - Ich gebe keinen Fick drauf. - Mruknął, wypuszczając powietrze zgromadzone w płucach. Nie widział sensu aby tłumaczyć czegoś, czego nie potrafił nawet zwerbalizować. I tak pewnie nie zrozumie. I tak obróci sytuację przeciwko jemu.
Schmidt w końcu się poruszył. Rozplótł ramiona, opuścił je wolno wzdłuż ciała. Jego pięści były zaciśnięte, mięśnie napięte w nieprzyjemnym oczekiwaniu. Austriak ruszył w kierunku Chang, nie zatrzymał się jednak koło niej. Wyminął jedynie dziewczynę z dziwnym spojrzeniem zielonych oczu, by rozpocząć wspinanie się po drabinie. Nie było sensu. Nie powinien dłużej tu siedzieć, wiedząc, że nie będzie w stanie ruszyć rozmowy dalej.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Patio za kamienicą
Szybka odpowiedź