Pokój gościnny
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój gościnny
W korytarzu na piętrze, pierwsze drzwi od schodów prowadzą do pokoju gościnnego. Niewielki pokoik w jasnych barwach posiada łóżko, dwa krzesełka, stolik nocny oraz szafę na ubrania potencjalnych gości. Panna Burroughs nie znalazła jeszcze pomysłu na inne urządzenie pokoju, pozostała więc na uszyciu narzuty na łóżko, zasłon oraz poszewek do poduszki. Pasujące do siebie tekstylia miały nadać pomieszczeniu iluzję spójności. Z okna pokoju rozpościera się widok na pola szafirków zdobiących wzgórze oraz ścieżkę, prowadzącą do domu.
Nałożone zabezpieczenia: Cave Inicum, Zawierucha, Oczobłysk, Muffliatio, Tenuistis (aportacja)[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Frances Wroński dnia 05.04.21 22:48, w całości zmieniany 1 raz
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
17 lipca 1957 r.
Znikający Burroughs to nic nowego, choć perfidnie drażniącego. Znikających dwóch Burroughsów to już zagadka, podła i bardzo niepokojąca zagadka, która nie pozwalała od jakiegoś czasu Philippie zmrużyć oczu i zasnąć spokojnie. Za dużo się działo, za dużo się słuchało o pomordowanych portowych rodzinach, o zwłokach znalezionych na śmietniku, w piwnicy czy nawet na ulicach! Groza przelewała się przez doki, ale rozkwitała dumnie nie tylko tam. Była wszędzie. Patrole, czarne płaszcze, demonstracje, naloty i podejrzane błyski ponad wieżami miasta. Moss pozostawała nie tylko więc wściekła na brak wieści, ale i zmartwiona, bo wyobraźnia bardzo chętnie podsuwała jej rozmaite, gnijące scenariusze. Po ostatnich słowach Keata wcale nie była optymistką. Przedłużały się miesiące milczenia, zero złamanego sowiego pióra, zero śladu, choćby pogłoski. A potem jeszcze Frances, puste mieszkanie i kolejne niewyjaśnione zaginięcia. Zaciskała gniewnie pięści, nie wierząc, że drogie jej osoby potrafiły tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Zupełnie jakby nie znaczyła dla nich nic. Życie w porcie toczyło się dalej, mimo wojny, mimo braku niektórych gagatków, ale gdy nawet Boyle, do którego szyi w akcie desperacji ośmieliła się przystawić różdżkę, nie wygadał się słowem na temat rodzeństwa, zaczęła się naprawdę bać. Philippa była pewna, że coś wiedział. Przecież wiedział o wszystkim, co działo się na jego terenie, a już szczególnie o rodzinie. Powiadają jednak, że największe tajemnice chowamy przed tymi, którzy stoją najbliżej. A sam facet zdecydowanie nie należał do wąskiego grona ludzi, którym się ufało i zwierzało. Liczyła więc na panią Boyle, ale ani ona, ani jej karty nie szepnęły słówkiem.
Cała sprawa wydawała się śmierdzieć na kilometr. Bezradnie wpatrywała się w oczy szczenięcego psidwaka, który łasił się do jej nóg, nie wiedząc wcale, że to nie ona miała być jego panią. Wiedziała jednak, że te stworzenia mają dobry nos. I na pewno miała jakąś rzecz, która należała do Frances. Może fiolki? Zatykała buteleczki z eliksirami, zapach jej dłoni mógł na nich osiąść. A może jakieś ubranie? Ciuchy Keata pod jego cholerną nieobecność nosił dumnie Bojczuk, więc były już do niczego, ale Frances… na pewno miała coś, co kiedyś tkwiło w jej dłoniach. Tym jednak nie przejmowała się w pierwszej kolejności, bo przecież mijały dni, a ona nie miała żadnej wieści, nic, zupełnie nic. Powinna więc uważnie przysłuchiwać się w tawernie, dowiedzieć się, kto miał z nią kontakt ostatni raz, kto mógł ją skrzywdzić (oby nie!) lub stąd wypłoszyć – akurat to wydawało jej się tym mniej mdłym scenariuszem. Ponownie wbiła komuś magiczne drewno między żebra, domagając się informacji, wzburzyła siecią kontaktów, licząc na to, że ktoś coś wie. Miała jednak tylko gotowego do akcji psa i jego nos, żadnego więcej śladu, żadnej pogłoski. Durniała, bo zwykle udawało jej się dość sprawnie pozyskać takie informacje. Coraz czarniejsze myśli drażniły. W końcu jednak złapała trop. Ktoś coś słyszał, ktoś wspomniał o alchemiczne, zdolnej, samotnej, młodziutkiej, czyli dokładnie takiej, jakich mogło być w tym kraju wiele. Tylko że wspomniał w Parszywym, a to już zawężało krąg podejrzanych osób. W dodatku ktoś, kogo znała nie od dziś. Trop mdły, ale wystarczyło jegomościa przycisnąć, by dowiedzieć się, że jego żona znała Frances. Nie wiedział dokładnie, nie umiał wskazać adresu, ale wybełkotał już coś, co kazało Filipie nie czekać dłużej i ruszyć w drogę. Nie łudziła się, że to cokolwiek da.
Psa wzięła pod pachę, Bojczukowi zostawiła stosy słoików, żeby nie umarł z głodu, a sama bardzo wczesnym świtem wypełzła z Londynu, mając nadzieję, że patrole jeszcze wciągały wąsa nosem pod pierzynami. Umiała wydostać się z miasta, choć nie było to tak bezproblemowe jak kiedyś. I tak trafiła tutaj. W zupełnie obcej okolicy dała psu do powąchania przedmiot, który mógł go naprowadzić na poszukiwaną. Pognał jak szalony i ledwo co mogła go wyłapać. Znaleźli się w końcu przed chatą. Parsknęła pod nosem i popatrzyła z niedowierzaniem. Śmiało i dziarsko wkroczyła na posesję, nie domyślając się zupełnie niczego. Pamiętała tylko szczekanie psidwaka i uczucie dziwnie miękkich kolan.
Obudziła się w zupełnie innym miejscu. Z łapą na piersi i szorstkim językiem na policzku. Była… w łóżku, w pomieszczeniu, w domu?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Od końca marca złość na rodzinę poczęła rosnąć w eterycznej pannie Burroughs. Począwszy od napadu, jaki miał na nią miejsce gdy Keat zapomniał odebrać ją po pracy (który przeżyła jedynie dzięki cudownemu Wrońskiemu) przez włamanie się do niewielkiej kawalerki, na przyduszaniu jej naukowych zapędów oraz wątpienie w jej umiejętności. Frances miała dość. Wiecznego strachu, poczucia braku przynależności oraz problemów zrzucanych na jej barki w momencie, gdy ona pozostawała sama za każdym razem, kiedy potrzebowała pomocy. Wahała się, przez długie tygodnie nie wiedząc co zrobić, aż do momentu nazbyt szczerej rozmowy z bratnią duszą, jaką odnalazła w postaci Daniela. To on w nią wierzył, to on pomógł jej zebrać siły oraz uwierzyć, że poradzi sobie z dała od paskudnego otoczenia w jakim przyszło jej dorastać. I za jego radą odcięła się od rodziny, pozostawiając tamten ogród pełen zgniłych liści za sobą.
Philippa oberwała rykoszetem złości, skierowanej głównie w kierunku Keata.
Eteryczna alchemiczka nie potrafiła wybaczyć mu pozostawienia jej samej w tych podłych sytuacjach. Zawiedzenia resztki zaufania jaka tliła się w jej sercu względem wyrodnego starszego brata. Czarodziej przed którym Keat tak gorącą ją ostrzegał, zrobił dla niej więcej niż rodzony brat. Posiadał dla niej więcej ciepła, wsparcia oraz rad, które pomogły jej ruszyć do przodu z radością uznając ją za swoją bratnią duszę.
Adres znała jedynie jej matka, nie potrafiąca pogodzić się z wyfrunięciem Frances z gniazda. Córka nie była już na jej każde skinienie, wymykała się z matczynych sieci, próbujących strącić ją na ścieżkę innych wyborów życiowych. I jak ona wcześniej nie otrzymywała żadnych wieści, tak teraz sama nie pisała. Pochłonięta przeprowadzką, badaniami oraz eksperymentami utrzymywała kontakt jedynie z tymi, co do których nie posiadała wątpliwości. Adres eterycznej alchemiczki posiadało jedynie niewielkie grono bliższych znajomych, a kolejne dni pozwalały zapomnieć o rodzinie, która zdawała się wyprzeć ją z pamięci.
O przybyciu nieproszonego gościa wpierw poinformowało ją odpowiednie zaklęcie, nałożone przez przyjaznego magipolicjanta. Zaniepokojona panna Burroughs podeszła do jednego z okien, by zauważyć kobiecą sylwetkę, osuwającą się za sprawą zaprawionych eliksirami roślin. Cóż, przynajmniej była pewna, że zasadzone przez nią pułapki działały dokładnie tak, jak wspominała o tym książka. Z różdżką w ręce, panna Burroughs udała się przed dom, aby sprawdzić kto niepokoił jej spokój. Zdziwienie pojawiło się na delikatnej buzi dziewczęcia, gdy odkryła tożsamość gościa. Nie spodziewała się odwiedzin nikogo, kogo niegdyś nazywała rodziną. Nawet panny Moss, słodko śpiącej na zielonej trawie.
Ostrożnie, przy pomocy zaklęcia przeniosła Philippę oraz towarzyszącego jej psidwaka do pokoju gościnnego, by resztę wpływu eliksiru przeczekała w miękkiej pościeli zamiast pod gołym niebem. Pozostawało czekać, aż eliksir nasenny przestanie działać.
Frances udała się do pracowni by zerknąć w swoje notatki oraz sprawdzić, jaką dokładnie dawkę dodała do sadzonek, sprawnie obliczając czas jaki przyszywana siostra spędzi w słodkim śnie. Nie wiedziała, czego winna spodziewać się po tym spotkaniu. Do tej pory była pewna, że rodzina nie interesuje się jej dalszym losem i zapewne nie prędko przyjdzie jej kogokolwiek spotkać. Wątpliwości wdarły się do dziewczęcego serduszka. Może powinna zostawić Phils przed domem? Nie zdradzać swojego miejsca zamieszkania? Obawiała się powrotu rodziny, w szczególności matki oraz jej prób wywarcia na nią wpływu i zrzucania obowiązków na jej ramiona. Od początku czerwca miała własne życie. I jak egoistycznie to nie zabrzmi, chciała się na nim skupić.
Napięcie towarzyszyło jej do momentu, gdy wskazówki wskazały godzinę o której jej niezapowiedziany gość powinien się obudzić. Stukot pantofelków towarzyszył jej gdy wspinała się po schodach, wprost do pokoju gościnnego.
- Phils? Wstałaś? - Spytała, lokując szaroniebieskie spojrzenie na buzi zdezorientowanej, przyszywanej siostry. - Chodź na dół, zaparzyłam Ci kawę, dobrze zrobi Ci po tym eliksirze. - Dodała dość ciepłym tonem głosu. Poczekała, aż dziewczyna podniesie się z łóżka, by w milczeniu zejść na parter domu. Zaprowadziła Phlippę do kuchni, gdzie wskazała jej miejsce przy stole, by chwilę później postawić przed nią filiżankę gorącego, czarnego naparu. Sama usiadła na przeciwko, z kwiecistą filiżanką wypełnioną herbatą w dłoni. Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że w pannie Burroughs nastąpiły pewne zmiany. Czarna sukienka w jaką była ubrana posiadała bardziej kobiecy krój, subtelnie podkreślając jej figurę. Z delikatnej twarzy zniknęły resztki strachu oraz zaniepokojenia, zastąpione czystym spokojem oraz zmęczeniem kryjącym się gdzieś, za szaroniebieskim spojrzeniem.
Filiżanka powędrowała do ust alchemiczki, niemal pewna, że panna Moss upomni się o wyjaśnienia, jeśli w ogóle były one dla niej interesujące.
Philippa oberwała rykoszetem złości, skierowanej głównie w kierunku Keata.
Eteryczna alchemiczka nie potrafiła wybaczyć mu pozostawienia jej samej w tych podłych sytuacjach. Zawiedzenia resztki zaufania jaka tliła się w jej sercu względem wyrodnego starszego brata. Czarodziej przed którym Keat tak gorącą ją ostrzegał, zrobił dla niej więcej niż rodzony brat. Posiadał dla niej więcej ciepła, wsparcia oraz rad, które pomogły jej ruszyć do przodu z radością uznając ją za swoją bratnią duszę.
Adres znała jedynie jej matka, nie potrafiąca pogodzić się z wyfrunięciem Frances z gniazda. Córka nie była już na jej każde skinienie, wymykała się z matczynych sieci, próbujących strącić ją na ścieżkę innych wyborów życiowych. I jak ona wcześniej nie otrzymywała żadnych wieści, tak teraz sama nie pisała. Pochłonięta przeprowadzką, badaniami oraz eksperymentami utrzymywała kontakt jedynie z tymi, co do których nie posiadała wątpliwości. Adres eterycznej alchemiczki posiadało jedynie niewielkie grono bliższych znajomych, a kolejne dni pozwalały zapomnieć o rodzinie, która zdawała się wyprzeć ją z pamięci.
O przybyciu nieproszonego gościa wpierw poinformowało ją odpowiednie zaklęcie, nałożone przez przyjaznego magipolicjanta. Zaniepokojona panna Burroughs podeszła do jednego z okien, by zauważyć kobiecą sylwetkę, osuwającą się za sprawą zaprawionych eliksirami roślin. Cóż, przynajmniej była pewna, że zasadzone przez nią pułapki działały dokładnie tak, jak wspominała o tym książka. Z różdżką w ręce, panna Burroughs udała się przed dom, aby sprawdzić kto niepokoił jej spokój. Zdziwienie pojawiło się na delikatnej buzi dziewczęcia, gdy odkryła tożsamość gościa. Nie spodziewała się odwiedzin nikogo, kogo niegdyś nazywała rodziną. Nawet panny Moss, słodko śpiącej na zielonej trawie.
Ostrożnie, przy pomocy zaklęcia przeniosła Philippę oraz towarzyszącego jej psidwaka do pokoju gościnnego, by resztę wpływu eliksiru przeczekała w miękkiej pościeli zamiast pod gołym niebem. Pozostawało czekać, aż eliksir nasenny przestanie działać.
Frances udała się do pracowni by zerknąć w swoje notatki oraz sprawdzić, jaką dokładnie dawkę dodała do sadzonek, sprawnie obliczając czas jaki przyszywana siostra spędzi w słodkim śnie. Nie wiedziała, czego winna spodziewać się po tym spotkaniu. Do tej pory była pewna, że rodzina nie interesuje się jej dalszym losem i zapewne nie prędko przyjdzie jej kogokolwiek spotkać. Wątpliwości wdarły się do dziewczęcego serduszka. Może powinna zostawić Phils przed domem? Nie zdradzać swojego miejsca zamieszkania? Obawiała się powrotu rodziny, w szczególności matki oraz jej prób wywarcia na nią wpływu i zrzucania obowiązków na jej ramiona. Od początku czerwca miała własne życie. I jak egoistycznie to nie zabrzmi, chciała się na nim skupić.
Napięcie towarzyszyło jej do momentu, gdy wskazówki wskazały godzinę o której jej niezapowiedziany gość powinien się obudzić. Stukot pantofelków towarzyszył jej gdy wspinała się po schodach, wprost do pokoju gościnnego.
- Phils? Wstałaś? - Spytała, lokując szaroniebieskie spojrzenie na buzi zdezorientowanej, przyszywanej siostry. - Chodź na dół, zaparzyłam Ci kawę, dobrze zrobi Ci po tym eliksirze. - Dodała dość ciepłym tonem głosu. Poczekała, aż dziewczyna podniesie się z łóżka, by w milczeniu zejść na parter domu. Zaprowadziła Phlippę do kuchni, gdzie wskazała jej miejsce przy stole, by chwilę później postawić przed nią filiżankę gorącego, czarnego naparu. Sama usiadła na przeciwko, z kwiecistą filiżanką wypełnioną herbatą w dłoni. Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że w pannie Burroughs nastąpiły pewne zmiany. Czarna sukienka w jaką była ubrana posiadała bardziej kobiecy krój, subtelnie podkreślając jej figurę. Z delikatnej twarzy zniknęły resztki strachu oraz zaniepokojenia, zastąpione czystym spokojem oraz zmęczeniem kryjącym się gdzieś, za szaroniebieskim spojrzeniem.
Filiżanka powędrowała do ust alchemiczki, niemal pewna, że panna Moss upomni się o wyjaśnienia, jeśli w ogóle były one dla niej interesujące.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Suche usta, w nich jakiś taki senny, gorzki posmak. Ułożone na łóżku kończyny zdrętwiały. Ciało rozciągnięte w niezbyt długą linię, okryte, jeszcze ogarnięte szokiem, więc i względnie ruchome. Pod powiekami resztki dziwnych snów, mgły pełne grozy i jakieś głosy, postacie, miejsca, które były, ale których nie miała szansy zapamiętać. Brakowało jej nawet pewności, że śniła źle, że objęły ją ramiona wrogich historii. Czuła między zadomowionymi w palcach dreszczami miękkość pełną ciepła, lekko unoszącą się przy jej boku. Poruszyła dłonią najpierw ostrożnie, uniosła powieki, odważyła się spojrzeć i dostrzec wreszcie obce ściany. Potem tylko podniosła się zbyt gwałtownie, usiadła i świat zakręcił się jeszcze bardziej. Nagłość ruchu skończyła się niedopasowaniem i niepewnością w oczach. Pociągnęła dłoń przez kolana, klatkę piersiową, szyję, aż wreszcie zlepiła palec z mokrym śladem na policzku. Wtedy dopiero nieco przytłumionym spojrzeniem objęła psiego towarzysza. Nochal spoglądał na nią z przekrzywionym charakterystycznie łbem. Zamrugała, a w odpowiedzi jego podwójny ogonek świsnął z zadowoleniem. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Dała sobie czas na dojście do siebie, czuła, że wcale nie chce się ruszać, ale i wiedziała, że nie było to dobre, bezpieczne miejsce. Musiała się wydostać, dowiedzieć, kto tu mieszkał i czy zbliżyła się do swojego celu choć… choć odrobinę. Ten jednak zaraz śmiało wkroczył do pokoiku i wypowiedział jej imię dokładnie tym samym głosem, jaki zapamiętała. Jednak Philippa nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Frances była duchem, promiennym, ciepłym, cholernie realnym. Niemożliwym wręcz po lawinie wskazówek, rozmówek, sekretów ostatnich dni.
– Fran… - mruknęła cicho, stłumionym głosem, jeszcze chyba uwięzionym w klatkach snów. Chyba bolała ją głowa. Co to były za świństwa? Co ją tak znokautowało? Nim jednak zdążyła rozchylić wargi znów, kolejne słowa alchemiczki rozpływały się powoli w powietrzu, aż w końcu nieco z późnieniem dotarły do Philippy. Czuła się tak nieswoja, jak po długiej imprezie i szatańskiej kombinacji trunków. Wstawała jednak. Pies ciekawsko poruszył się na posłaniu, ale zaraz też zlazł z niego, podreptał krok w krok za panią. Dzielny Nochal, nigdy jej nie zostawił. Nie to co ten drugi, bardziej ludzki, na dwóch nogach i szczekający za dużo i za głośno. Kiedy tylko sobie o nim przypomniała, od razu zrobiło jej się jakoś tak nieprzyjemnie w żołądku. Zignorowała to i podążyła za Frances, czując, że chyba jest jej jakoś zimno. Po drodze podglądała wszystkie ściany, obrazy, korytarze, ale i tak ostatecznie zdziwione spojrzenie powracało do Frances. Naprawdę tu była?
Posłusznie usiadła przy kuchennym stoliku. Dopiero kiedy sznur kawowej mgły dotarł do jej nosa, popatrzyła nieco przytomniej. Psidwak usiadł przy niej na podłodze i zerkał raz na jedną, raz na drugą. Sam chyba był pogubiony w tym wszystkim. A może już wiedział, że znaleźli właśnie tę, której szukali? Nie był to jeszcze moment, w którym mogła wychwycić pewne zmiany w obliczu Burroughs. Phils się budziła. Milczała, a w jej przypadku to milczenie wydawało się wręcz niepokojące. Uniosła filiżankę, dusząc myśl o tym, że sama w domu miała właściwie tylko kubki. Tymczasem Frania dorobiła się domu i tych filiżanek. Filiżanki zawsze kojarzyły jej się z bogatymi damulkami. Czy siostra stała się właśnie jedną z nich? Dom chyba nie był pałacem, ale i tak wydawał się Philippie wyjątkowy, niemożliwy dla prostej dziewczyny z portu. – Co mi się stało? – zapytała, odkładając filiżankę na spodek. Ciepły łyk kawy mknął po jej ciele, promieniował przyjemnym ciepłem. Oblizała lekko usta i otworzyła nieco szerzej oczy. – Czuję się, jakbym spała sto lat. I wciąż śpię. – Uniosła brwi, zdecydowanie już bardziej w swoim stylu, i spróbowała na nią spojrzeć bardziej przenikliwie. – Będę potrzebowała zaraz chyba dolewki – oznajmiła, sięgając znów po gorący płyn. Detale stawały się wyraziste, stawały się w końcu powoli dostrzegalne. Pomyślała, że pewnie wygląda koszmarnie. A to już bardzo trzeźwa myśl. Miała mnóstwo teorii dotyczących tego, jak to się stało, że Frances zniknęła z portu i zamieszkała tutaj, ale na razie milczała, smakując pobudzenia. Nagle sięgnęła do kieszonki sukienki i wyjęła z niej kawałek szkiełka. Błysnęło odbijające się w nim światło, ale nic poza tym. Milczało. Zacisnęła usta, tłumiąc odgłos niezadowolenia. Później wyprostowała plecy i zerknęła znów na Frances. – Nochal ma jednak całkiem dobry węch. Znalazł cię – oświadczyła w końcu, ofiarowując jej część tajemnicy tej dziwaczej wyprawy Philippy i psidwaka.
– Fran… - mruknęła cicho, stłumionym głosem, jeszcze chyba uwięzionym w klatkach snów. Chyba bolała ją głowa. Co to były za świństwa? Co ją tak znokautowało? Nim jednak zdążyła rozchylić wargi znów, kolejne słowa alchemiczki rozpływały się powoli w powietrzu, aż w końcu nieco z późnieniem dotarły do Philippy. Czuła się tak nieswoja, jak po długiej imprezie i szatańskiej kombinacji trunków. Wstawała jednak. Pies ciekawsko poruszył się na posłaniu, ale zaraz też zlazł z niego, podreptał krok w krok za panią. Dzielny Nochal, nigdy jej nie zostawił. Nie to co ten drugi, bardziej ludzki, na dwóch nogach i szczekający za dużo i za głośno. Kiedy tylko sobie o nim przypomniała, od razu zrobiło jej się jakoś tak nieprzyjemnie w żołądku. Zignorowała to i podążyła za Frances, czując, że chyba jest jej jakoś zimno. Po drodze podglądała wszystkie ściany, obrazy, korytarze, ale i tak ostatecznie zdziwione spojrzenie powracało do Frances. Naprawdę tu była?
Posłusznie usiadła przy kuchennym stoliku. Dopiero kiedy sznur kawowej mgły dotarł do jej nosa, popatrzyła nieco przytomniej. Psidwak usiadł przy niej na podłodze i zerkał raz na jedną, raz na drugą. Sam chyba był pogubiony w tym wszystkim. A może już wiedział, że znaleźli właśnie tę, której szukali? Nie był to jeszcze moment, w którym mogła wychwycić pewne zmiany w obliczu Burroughs. Phils się budziła. Milczała, a w jej przypadku to milczenie wydawało się wręcz niepokojące. Uniosła filiżankę, dusząc myśl o tym, że sama w domu miała właściwie tylko kubki. Tymczasem Frania dorobiła się domu i tych filiżanek. Filiżanki zawsze kojarzyły jej się z bogatymi damulkami. Czy siostra stała się właśnie jedną z nich? Dom chyba nie był pałacem, ale i tak wydawał się Philippie wyjątkowy, niemożliwy dla prostej dziewczyny z portu. – Co mi się stało? – zapytała, odkładając filiżankę na spodek. Ciepły łyk kawy mknął po jej ciele, promieniował przyjemnym ciepłem. Oblizała lekko usta i otworzyła nieco szerzej oczy. – Czuję się, jakbym spała sto lat. I wciąż śpię. – Uniosła brwi, zdecydowanie już bardziej w swoim stylu, i spróbowała na nią spojrzeć bardziej przenikliwie. – Będę potrzebowała zaraz chyba dolewki – oznajmiła, sięgając znów po gorący płyn. Detale stawały się wyraziste, stawały się w końcu powoli dostrzegalne. Pomyślała, że pewnie wygląda koszmarnie. A to już bardzo trzeźwa myśl. Miała mnóstwo teorii dotyczących tego, jak to się stało, że Frances zniknęła z portu i zamieszkała tutaj, ale na razie milczała, smakując pobudzenia. Nagle sięgnęła do kieszonki sukienki i wyjęła z niej kawałek szkiełka. Błysnęło odbijające się w nim światło, ale nic poza tym. Milczało. Zacisnęła usta, tłumiąc odgłos niezadowolenia. Później wyprostowała plecy i zerknęła znów na Frances. – Nochal ma jednak całkiem dobry węch. Znalazł cię – oświadczyła w końcu, ofiarowując jej część tajemnicy tej dziwaczej wyprawy Philippy i psidwaka.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Obecność przyszywanej siostry w jej nowym domy wydawała się… abstrakcyjna. Panna Burroughs była pewna, że nikt z rodziny nie zauważył nawet jej zniknięcia. Może matka, która musiała zacząć być bardziej samodzielną, nie mogąc już zrzucać obowiązków na córkę, znajdującą się kilkadziesiąt kilometrów od starego miejsca zamieszkania. Ani wujostwo ani tym bardziej rodzeństwo zdawało się nie interesować jej losem, jednocześnie matka próbowała stłamsić jej naukowe zapędy oraz marzenia o wielkich dokonaniach. Ostatnie miesiące skutecznie utwierdziły ją w przekonaniu, że dla rodziny nie jest istotnym elementem. Nigdy przecież do nich nie pasowała, tak samo jak nie pasowała do podłych, portowych doków.
Nie podejrzewała, że ktokolwiek wysili się by sprawdzić gdzie się podziała, tym bardziej aby odnaleźć jej nowy dom, skryty pośród kolorowego kwiecia.
W bezpiecznych ścianach swojego własnego domu czuła się pewniej, prowadziła więc pannę Moss korytarzem swojego przytulnego domku wprost do kuchni. Cały dom zdawał się idealnie pasować do alchemiczki - ciepły, jasny oraz emanujący przytulnością. Reakcje na użyty przez nią eliksir nie były jej obce. Nie raz miała okazję przyglądać się otępionym pacjentom niektórych oddziałów po spożyciu tego specyfiku. Nie pospieszała więc Philippy. Nie zadawała pytań, mimo iż jedno ciągle nieprzyjemnie cisnęło jej się na usta żądając wypowiedzenia. Pozwalała jej dojść do siebie. Na spokojnie, w swoim czasie. Milczenie oraz zaspany wyraz twarzy jedynie utwierdzał w przekonaniu, iż musiała poczekać jeszcze kilka, może kilkanaście minut. Przynajmniej teraz, nim kofeina zawarta w kawie nie zacznie działać tak, jak powinna.
Filiżanka z herbatą powędrowała do malinowych ust, by chwilę później spocząć na pasującym do niej spodeczku, również przyozdobionym kwiecistymi wzorami. Nigdy nie lubiła kubków, zdających nie pasować się do jej prezencji. Filiżanki miały w sobie jakiś specyficzny urok, który już dawno temu ujął dziewczęce serduszko.
- Wpadłaś w pułapkę. - Zaczęła, delikatnie wzruszając wątłymi ramionami, jakoby rozmawiały o ciepłej pogodzie. - Mój dom jest zabezpieczony przed nieproszonymi gośćmi. Jeśli ktoś taki pojawi się przed domem, rośliny zaczynają wydzielać eliksir nasenny. - Wyjaśniła, nie wchodząc na razie w szczegóły oraz całą historię powiązaną z powodem zabezpieczenia niewielkiego domku. Na to z pewnością przyjdzie jeszcze czas, w dalszej rozmowie, gdy umysł panny Moss odzyska dawną jasność. Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku tańczącego koło stołu psidwaka. Z lekkością wstała z miejsca, by z jednej szafek wyjąć niewielką miseczkę.
- Użyłam bardzo silnego stężenia. To uczucie powinno za kilka, maksymalnie kilkanaście minut powinno zniknąć. Kawa z pewnością pomoże, częstuj się. - Odpowiedziała pewnym głosem. Dawka nie była na tyle duża, aby wywołać jakiekolwiek problemy ze zdrowiem. Zwyczajnie Phils musiała się rozbudzić.
Eteryczna alchemiczka nalała do miseczki świeżej wody, by postawić ją na podłodze, gdzieś koło jednej z szafek. Domyślała się, że dzielny zwierzak może również być spragniony i nie miała zamiaru go ignorować. Następnie wyjęła z jednej z szafek kawałek słodkiego ciasta, by pokroić je w kawałki. W towarzystwie słodkiej przekąski i dwóch talerzyków, panna Burroughs powróciła do stołu. Szaroniebieskie spojrzenie spoczęło na buzi panny Moss. Miękko, uważnie obserwując jej ruchy.
- Czemu mnie szukałaś? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew. Była niemal pewna, że chodzi o jakąś sprawę. Eliksiry, pomoc matce bądź kolejny, genialny pomysł na jaki mógł wpaść wuj Boyle, by zgarnąć kilka knutów przy wykorzystaniu jej umiejętności. Zwykła troska, niestety, nie przyszła jej przez myśl.
Nie podejrzewała, że ktokolwiek wysili się by sprawdzić gdzie się podziała, tym bardziej aby odnaleźć jej nowy dom, skryty pośród kolorowego kwiecia.
W bezpiecznych ścianach swojego własnego domu czuła się pewniej, prowadziła więc pannę Moss korytarzem swojego przytulnego domku wprost do kuchni. Cały dom zdawał się idealnie pasować do alchemiczki - ciepły, jasny oraz emanujący przytulnością. Reakcje na użyty przez nią eliksir nie były jej obce. Nie raz miała okazję przyglądać się otępionym pacjentom niektórych oddziałów po spożyciu tego specyfiku. Nie pospieszała więc Philippy. Nie zadawała pytań, mimo iż jedno ciągle nieprzyjemnie cisnęło jej się na usta żądając wypowiedzenia. Pozwalała jej dojść do siebie. Na spokojnie, w swoim czasie. Milczenie oraz zaspany wyraz twarzy jedynie utwierdzał w przekonaniu, iż musiała poczekać jeszcze kilka, może kilkanaście minut. Przynajmniej teraz, nim kofeina zawarta w kawie nie zacznie działać tak, jak powinna.
Filiżanka z herbatą powędrowała do malinowych ust, by chwilę później spocząć na pasującym do niej spodeczku, również przyozdobionym kwiecistymi wzorami. Nigdy nie lubiła kubków, zdających nie pasować się do jej prezencji. Filiżanki miały w sobie jakiś specyficzny urok, który już dawno temu ujął dziewczęce serduszko.
- Wpadłaś w pułapkę. - Zaczęła, delikatnie wzruszając wątłymi ramionami, jakoby rozmawiały o ciepłej pogodzie. - Mój dom jest zabezpieczony przed nieproszonymi gośćmi. Jeśli ktoś taki pojawi się przed domem, rośliny zaczynają wydzielać eliksir nasenny. - Wyjaśniła, nie wchodząc na razie w szczegóły oraz całą historię powiązaną z powodem zabezpieczenia niewielkiego domku. Na to z pewnością przyjdzie jeszcze czas, w dalszej rozmowie, gdy umysł panny Moss odzyska dawną jasność. Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku tańczącego koło stołu psidwaka. Z lekkością wstała z miejsca, by z jednej szafek wyjąć niewielką miseczkę.
- Użyłam bardzo silnego stężenia. To uczucie powinno za kilka, maksymalnie kilkanaście minut powinno zniknąć. Kawa z pewnością pomoże, częstuj się. - Odpowiedziała pewnym głosem. Dawka nie była na tyle duża, aby wywołać jakiekolwiek problemy ze zdrowiem. Zwyczajnie Phils musiała się rozbudzić.
Eteryczna alchemiczka nalała do miseczki świeżej wody, by postawić ją na podłodze, gdzieś koło jednej z szafek. Domyślała się, że dzielny zwierzak może również być spragniony i nie miała zamiaru go ignorować. Następnie wyjęła z jednej z szafek kawałek słodkiego ciasta, by pokroić je w kawałki. W towarzystwie słodkiej przekąski i dwóch talerzyków, panna Burroughs powróciła do stołu. Szaroniebieskie spojrzenie spoczęło na buzi panny Moss. Miękko, uważnie obserwując jej ruchy.
- Czemu mnie szukałaś? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew. Była niemal pewna, że chodzi o jakąś sprawę. Eliksiry, pomoc matce bądź kolejny, genialny pomysł na jaki mógł wpaść wuj Boyle, by zgarnąć kilka knutów przy wykorzystaniu jej umiejętności. Zwykła troska, niestety, nie przyszła jej przez myśl.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przytępione ustępowało. Widok tylu kolorów, może obraz zdrowej Frances wnosił namiastkę przyjemnej ulgi do umysłu jeszcze przez chwilę zatrzaśniętego na granicy jawy i snu. Dłonią przejechała po ramieniu pokrytym gęsią skórką. Ścisnęła mocno skórę nad zgięciem łokcia i na dłużej zawiesiła oko na tych kwiatkach, uroczych detalach, zbyt idyllicznej całości. Wyglądało na to, że siostra wypędziła ze swojej codzienności wojnę. Słodycz tej kryjówki powoli obejmowała Philippę, przed nią parowała urocza filiżaneczka, a dwa kroki dalej prostowała się dziewczęca sylwetka. Wszystko wydawało się tak proste, spokojne, zaskakująco pogodne. Tylko ta niepewność, podejrzenie dziwnie zwisające między nimi, niewidzialnie. Kawy smakowała, jakby kolorowe naczynie było studnią pośrodku największej pustyni, jedyną oazą, ostatnią kroplą wody pośrodku wiecznej suszy. Nim na dobre zaangażowały się w rozmowę, Moss ujrzała dno. Napój zaczął budzić ją od środka, świadomość szybko powracała, choć nie dało się zapomnieć o niedawnym przytłumieniu. Potrzebne odpowiedzi nadbiegły jednak dość szybko, wydawały się nagle jasne, zupełnie przewidywalne. Przeklinała się w duchu za niedomyślność. Przecież żyli w środku gównianego konfliktu, to jasne, że ludzie zabezpieczali swój dobytek. Ten beztroski dobytek, o którym Phils nie miała bladego pojęcia. Zanim jednak zaczęła analizować złoto potencjalnie piętrzące się w skrytce Burroughs, popatrzyła na nią dłużej, głębiej. A co jeśli to wcale nie jest prawdziwa Frania? Nie, to nieprawda.
– A ja jestem tym nieproszonym gościem? – rzuciła mimowolnie, nim zdołała się powstrzymać. Zaśmiała się tępo, raczej pod nosem. Pokręciła lekko głową. – Potrzebujesz, by magia chroniła cię przede mną? – dopytała nieco złośliwie, trochę z nutą rozczarowania. – Pewnie tak. Nigdy nie powiedziałaś, dokąd uciekasz… Oberwałam pieprzonym eliksirem nasennym, jakbym była intruzem. Wrogiem. Nie jestem twoim wrogiem, Frances – mruknęła, przecierając opuszkami placów skroń.
Głowa ciężko zawisła ponad pustą filiżanką. Wsparła ją podporą z dłoni. Była rozgoryczona. Zupełnie jakby Frania zadrwiła z ich znajomości, bała się jej, a może nigdy nie uznawała jej za kogoś więcej niż relację konieczną w portowym światku. Pokręciła lekko głową i ciężko westchnęła. Palec stuknął w piękniutką filiżaneczkę. Uspokoiła się nieco dopiero, kiedy psidwak zaczął łapczywie spijać wodę z miseczki, chlapiąc nieco pyskiem naokoło naczynia. Musiał być tak samo spragniony jak ona. Maksymalne stężenie, maksymalne otępienie. Moss miała ochotę włożyć sobie w powieki podporę z wykałaczek, byleby tylko utrzymać oczy w bardziej rozbudzonym spojrzeniu. Czuła, że czeka ją teraz kilka dni kompletnego ogłupienia. Ciągnęła spojrzenie za poruszającą się przy kuchennych blatach alchemiczką, patrzyła na kawałki ciasta, na irytujący spokój w tych ruchach, na odpowiedzi, które nie nadchodziły. O co tu chodziło?
– Sama robiłaś? – zapytała, kiedy tylko talerzyk znalazł się przed nią. Uniosła lekko brew, zastanawiając się, czy wewnątrz nie tkwiła niespodzianka z kolejnej mikstury. Nie tknęła jednak słodyczy na razie. Wbiła za to mocniejsze spojrzenie we Frances, spodziewając się, że w końcu usłyszy prawdę, że pozna powody, dla których uciekła stąd. Chyba że nie była kimś, kto na nie zasługiwał. Przeklęte Burroughsy. Stłumiła krzywe spojrzenie. – Bo zniknęłaś – rzuciła w pierwszej chwili, jakby to była największa oczywistość. – Zauważyłam to, Frances. I jest wojna. Wyobraź sobie, jak łatwo było ujrzeć ciebie martwą w jakimś cholernym zaułku. Dzieją się paskudne rzeczy, a kiedy ktoś znika, zaczynasz się zastanawiać. Nic, żadnego znaku. Po prostu spakowałaś się i wyjechałaś – mówiła, na koniec prychając w akcie pewnego niedowierzania dla tego, co tu zastała. Był powód, na pewno był. Moss jednak nie otrzymała ani jednego głosu. Nic prócz nagłej, przedłużającej się nieobecności. – Żyjesz. Tyle dobrego – mruknęła w końcu, postukując lekko palcami w blat. Powinna być pocieszona. Czuła jednak w środku dwa skłócone ze sobą uczucia.
– A ja jestem tym nieproszonym gościem? – rzuciła mimowolnie, nim zdołała się powstrzymać. Zaśmiała się tępo, raczej pod nosem. Pokręciła lekko głową. – Potrzebujesz, by magia chroniła cię przede mną? – dopytała nieco złośliwie, trochę z nutą rozczarowania. – Pewnie tak. Nigdy nie powiedziałaś, dokąd uciekasz… Oberwałam pieprzonym eliksirem nasennym, jakbym była intruzem. Wrogiem. Nie jestem twoim wrogiem, Frances – mruknęła, przecierając opuszkami placów skroń.
Głowa ciężko zawisła ponad pustą filiżanką. Wsparła ją podporą z dłoni. Była rozgoryczona. Zupełnie jakby Frania zadrwiła z ich znajomości, bała się jej, a może nigdy nie uznawała jej za kogoś więcej niż relację konieczną w portowym światku. Pokręciła lekko głową i ciężko westchnęła. Palec stuknął w piękniutką filiżaneczkę. Uspokoiła się nieco dopiero, kiedy psidwak zaczął łapczywie spijać wodę z miseczki, chlapiąc nieco pyskiem naokoło naczynia. Musiał być tak samo spragniony jak ona. Maksymalne stężenie, maksymalne otępienie. Moss miała ochotę włożyć sobie w powieki podporę z wykałaczek, byleby tylko utrzymać oczy w bardziej rozbudzonym spojrzeniu. Czuła, że czeka ją teraz kilka dni kompletnego ogłupienia. Ciągnęła spojrzenie za poruszającą się przy kuchennych blatach alchemiczką, patrzyła na kawałki ciasta, na irytujący spokój w tych ruchach, na odpowiedzi, które nie nadchodziły. O co tu chodziło?
– Sama robiłaś? – zapytała, kiedy tylko talerzyk znalazł się przed nią. Uniosła lekko brew, zastanawiając się, czy wewnątrz nie tkwiła niespodzianka z kolejnej mikstury. Nie tknęła jednak słodyczy na razie. Wbiła za to mocniejsze spojrzenie we Frances, spodziewając się, że w końcu usłyszy prawdę, że pozna powody, dla których uciekła stąd. Chyba że nie była kimś, kto na nie zasługiwał. Przeklęte Burroughsy. Stłumiła krzywe spojrzenie. – Bo zniknęłaś – rzuciła w pierwszej chwili, jakby to była największa oczywistość. – Zauważyłam to, Frances. I jest wojna. Wyobraź sobie, jak łatwo było ujrzeć ciebie martwą w jakimś cholernym zaułku. Dzieją się paskudne rzeczy, a kiedy ktoś znika, zaczynasz się zastanawiać. Nic, żadnego znaku. Po prostu spakowałaś się i wyjechałaś – mówiła, na koniec prychając w akcie pewnego niedowierzania dla tego, co tu zastała. Był powód, na pewno był. Moss jednak nie otrzymała ani jednego głosu. Nic prócz nagłej, przedłużającej się nieobecności. – Żyjesz. Tyle dobrego – mruknęła w końcu, postukując lekko palcami w blat. Powinna być pocieszona. Czuła jednak w środku dwa skłócone ze sobą uczucia.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Brew panny Burroughs uniosła się delikatnie brew ku górze, słysząc słowa jakie wypadły z ust przyszywanej siostry. Jeśli wiedziałaby, co spotkało ją w ostatnich miesiącach, z pewnością byłaby w stanie zrozumieć zabezpieczenia, okalające jej domostwo. Westchnienie wyrwało się z malinowych ust.
- Każdy gość który nie jest zapowiedziany, uznawany jest za nieproszonego, Philippo. Nie zawsze chodzi jedynie o Ciebie, zwłaszcza w tym przypadku. - Odpowiedziała głosem obojętnym, zakrawającym o chłodne tony. Poczucie bezpieczeństwa jawiło jej się jako sprawa ważniejsza, od urażonej dumy panny Moss. Ostatnie wydarzenia odcisnęły się na przezorności młodej kobiety. Wolała dmuchać na zimne, niż ponownie przechodzić przez tygodnie strachu. A fakt, że na tym świecie istniały osoby, które i bez zapowiedzenia uznawane były za proszone, wolała przemilczeć. Ponoć im mniej się wie, tym lepiej się śpi. W tym wypadku jeszcze odrobinę zaspana kobieta, mogła nie być w stanie zrozumieć dokładnego przekazu jej słów.
Kiwnęła głową w odpowiedzi na pytanie dotyczące ciasta. Odkąd zamieszkała w niewielkim domku w hrabstwie Surrey, częściej przewijała się przez niewielką kuchnię. Czasem przygotowując ciasta, a czasem całe obiady dla tych kilku dusz, które na przestrzeni ostatnich tygodni stały się dla niej ważne, czerpiąc z tego swego rodzaju przyjemność. I tę historię pominęła, nie czując się w pełni pewnie podczas tego, niezapowiedzianego spotkania. Tygodnie oddaliły od siebie, przynajmniej na razie pozbawiając Frances swobody wypowiedzi oraz opowieści o tym wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach.
Niewielki widelczyk zatopił się w kawałku pysznego ciasta, by zniknąć w ustach alchemiczki, w czasie gdy słuchała słów, jakie padały z ust przyrodniej siostry. Nie przerywała, pozwalając Philippie wyrzucić z siebie to, co zdawało się jej przeszkadzać. Czy była w stanie zrozumieć podjętą przed nią decyzję? W obecnym momencie, panna Burroughs nie była tego pewna.
- Miałam ku temu odpowiednie powody. - Zaczęła, po czym uniosła filiżankę do ust, by pozostawić na niej ślad delikatnej pomadki. Pierś eterycznej alchemiczki uniosła się delikatnie, gdy ta nabrała powietrza w płuca, by po chwili wypuścić je w odruchu, który miał zapewnić jej spokój. Rozmowa przybierała nieprzyjemny tor, czego panna Moss zapewne mogła się nie spodziewać.
- O wyprowadzce powiedziałam jedynie tym, którzy byli dla mnie kiedy ich potrzebowałam, Phils. Ostatnie miesiące były dla mnie nad zwyczaj okrutne i nie było przy mnie nikogo. Ani Ciebie, ani Keata, ani wujostwa… Wiedziałaś, że kiedy Keat zapomniał odebrać mnie z pracy, ten paskudny WIlly próbował mnie zgwałcić i to ledwie uliczkę od Parszywego? Gdyby nie pomoc pewnego czarodzieja, nie chodziłabym po tym świecie. - Emocje zaczęły wybrzmiewać w, do tej pory obojętnym, głosie Frances. - Wiedziałaś, że włamano mi się do mieszkania? Pod okiem wuja Boyle. Wybili mi szyby, wyważyli drzwi i zwinęli wszystko co tylko się dało. Nikt z Was mi nie pomógł. Ani mama, ani ciocia, ani wuj, ani Wy… Nie dość, że bałam się wracać do domu, to jeszcze bałam się w nim przebywać. Wiedziałaś, że gdy udało mi się stworzyć od podstaw moją pierwszą recepturę eliksiru, mama zaczęła narzekać, że nie mam męża i powinnam przestać zajmować się błahostkami? - Żal wybrzmiał w miękkim głosie kobiety. Poczynania rodziny raniły ją coraz bardziej, zatruwając życie. Nie miała w nich wsparcia w momentach, gdy najbardziej tego potrzebowała. Wiedzieli, że nie jest taka jak oni; że nie odnajduje się w podłym otoczeniu doków; że odznaczała się większą delikatnością oraz wrażliwością. Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się, łzy jednak nie spłynęły po jej twarzy. - Miałam dość, Phils. Dość wiecznego strachu, dość zrzucania problemów innych na moje barki, dość niszczenia mojej pewności siebie i poczucia wartości. Jeszcze kilka tygodni w tamtym otoczeniu i sama bym ze sobą skończyła. - Ciężkie westchnienie uleciało z jej ust. Nie lubiła wspominać tamtych miesięcy, próbując wyprzeć je z pamięci i zwyczajnie o nich zapomnieć. Filiżanka ponownie powędrowała do malinowych ust, a smukłe palce drugiej dłoni automatycznie poprawiły jasne pukle okalające delikatną buzię. - Udało mi się intratnie sprzedać jedną z autorskich receptur, zaciągnęłam pożyczkę w Gringottcie… Przyjaciel pomógł mi znaleźć dom i odnaleźć skradzione przedmioty… Pomógł mi zebrać się po tym do kupy. Uznałam… - A raczej uznaliśmy. Frances nie chciała jednak przyznać, jak wielki wpływ miał na nią jeden czarodziej… Oraz jak bliski jej sercu się stał. -… że odcięcie się będzie najlepszym rozwiązaniem. Musiałam odetchnąć, zacząć żyć własnym życiem, bez wyrzutów ze strony matki czy wujostwa. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że ktokolwiek z Was będzie mnie szukać. Byłam pewna, że skoro nie widzieliście mnie wtedy, nie zauważycie mojego braku. - Skończyła opowieść dotyczącą przeprowadzki. Zaszklone, szaroniebieskie spojrzenie przyglądało się buzi panny Moss nie licząc jednak na zrozumienie. Wyjaśniła sprawę. I była pewna, że Phils za chwilę opuści Szafirowe Wzgórze, zapominając o niej tak, jak zapomniała reszta rodziny.
- Każdy gość który nie jest zapowiedziany, uznawany jest za nieproszonego, Philippo. Nie zawsze chodzi jedynie o Ciebie, zwłaszcza w tym przypadku. - Odpowiedziała głosem obojętnym, zakrawającym o chłodne tony. Poczucie bezpieczeństwa jawiło jej się jako sprawa ważniejsza, od urażonej dumy panny Moss. Ostatnie wydarzenia odcisnęły się na przezorności młodej kobiety. Wolała dmuchać na zimne, niż ponownie przechodzić przez tygodnie strachu. A fakt, że na tym świecie istniały osoby, które i bez zapowiedzenia uznawane były za proszone, wolała przemilczeć. Ponoć im mniej się wie, tym lepiej się śpi. W tym wypadku jeszcze odrobinę zaspana kobieta, mogła nie być w stanie zrozumieć dokładnego przekazu jej słów.
Kiwnęła głową w odpowiedzi na pytanie dotyczące ciasta. Odkąd zamieszkała w niewielkim domku w hrabstwie Surrey, częściej przewijała się przez niewielką kuchnię. Czasem przygotowując ciasta, a czasem całe obiady dla tych kilku dusz, które na przestrzeni ostatnich tygodni stały się dla niej ważne, czerpiąc z tego swego rodzaju przyjemność. I tę historię pominęła, nie czując się w pełni pewnie podczas tego, niezapowiedzianego spotkania. Tygodnie oddaliły od siebie, przynajmniej na razie pozbawiając Frances swobody wypowiedzi oraz opowieści o tym wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach.
Niewielki widelczyk zatopił się w kawałku pysznego ciasta, by zniknąć w ustach alchemiczki, w czasie gdy słuchała słów, jakie padały z ust przyrodniej siostry. Nie przerywała, pozwalając Philippie wyrzucić z siebie to, co zdawało się jej przeszkadzać. Czy była w stanie zrozumieć podjętą przed nią decyzję? W obecnym momencie, panna Burroughs nie była tego pewna.
- Miałam ku temu odpowiednie powody. - Zaczęła, po czym uniosła filiżankę do ust, by pozostawić na niej ślad delikatnej pomadki. Pierś eterycznej alchemiczki uniosła się delikatnie, gdy ta nabrała powietrza w płuca, by po chwili wypuścić je w odruchu, który miał zapewnić jej spokój. Rozmowa przybierała nieprzyjemny tor, czego panna Moss zapewne mogła się nie spodziewać.
- O wyprowadzce powiedziałam jedynie tym, którzy byli dla mnie kiedy ich potrzebowałam, Phils. Ostatnie miesiące były dla mnie nad zwyczaj okrutne i nie było przy mnie nikogo. Ani Ciebie, ani Keata, ani wujostwa… Wiedziałaś, że kiedy Keat zapomniał odebrać mnie z pracy, ten paskudny WIlly próbował mnie zgwałcić i to ledwie uliczkę od Parszywego? Gdyby nie pomoc pewnego czarodzieja, nie chodziłabym po tym świecie. - Emocje zaczęły wybrzmiewać w, do tej pory obojętnym, głosie Frances. - Wiedziałaś, że włamano mi się do mieszkania? Pod okiem wuja Boyle. Wybili mi szyby, wyważyli drzwi i zwinęli wszystko co tylko się dało. Nikt z Was mi nie pomógł. Ani mama, ani ciocia, ani wuj, ani Wy… Nie dość, że bałam się wracać do domu, to jeszcze bałam się w nim przebywać. Wiedziałaś, że gdy udało mi się stworzyć od podstaw moją pierwszą recepturę eliksiru, mama zaczęła narzekać, że nie mam męża i powinnam przestać zajmować się błahostkami? - Żal wybrzmiał w miękkim głosie kobiety. Poczynania rodziny raniły ją coraz bardziej, zatruwając życie. Nie miała w nich wsparcia w momentach, gdy najbardziej tego potrzebowała. Wiedzieli, że nie jest taka jak oni; że nie odnajduje się w podłym otoczeniu doków; że odznaczała się większą delikatnością oraz wrażliwością. Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się, łzy jednak nie spłynęły po jej twarzy. - Miałam dość, Phils. Dość wiecznego strachu, dość zrzucania problemów innych na moje barki, dość niszczenia mojej pewności siebie i poczucia wartości. Jeszcze kilka tygodni w tamtym otoczeniu i sama bym ze sobą skończyła. - Ciężkie westchnienie uleciało z jej ust. Nie lubiła wspominać tamtych miesięcy, próbując wyprzeć je z pamięci i zwyczajnie o nich zapomnieć. Filiżanka ponownie powędrowała do malinowych ust, a smukłe palce drugiej dłoni automatycznie poprawiły jasne pukle okalające delikatną buzię. - Udało mi się intratnie sprzedać jedną z autorskich receptur, zaciągnęłam pożyczkę w Gringottcie… Przyjaciel pomógł mi znaleźć dom i odnaleźć skradzione przedmioty… Pomógł mi zebrać się po tym do kupy. Uznałam… - A raczej uznaliśmy. Frances nie chciała jednak przyznać, jak wielki wpływ miał na nią jeden czarodziej… Oraz jak bliski jej sercu się stał. -… że odcięcie się będzie najlepszym rozwiązaniem. Musiałam odetchnąć, zacząć żyć własnym życiem, bez wyrzutów ze strony matki czy wujostwa. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że ktokolwiek z Was będzie mnie szukać. Byłam pewna, że skoro nie widzieliście mnie wtedy, nie zauważycie mojego braku. - Skończyła opowieść dotyczącą przeprowadzki. Zaszklone, szaroniebieskie spojrzenie przyglądało się buzi panny Moss nie licząc jednak na zrozumienie. Wyjaśniła sprawę. I była pewna, że Phils za chwilę opuści Szafirowe Wzgórze, zapominając o niej tak, jak zapomniała reszta rodziny.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Więc wzniosła wokół tajemniczej chaty wysokie mury. Zamazała ślady, wyciszyła głosy, rozpłynęła się w powietrzu, a wrogom podawała ciastka nasączone eliksirem słodkiego snu. Rozkosznie. Rozkosznie i przerażająco. Prawie jak rasowa wiedźma z obskurnej uliczki na Nokturnie. Tylko że akurat ta opakowana była w uprasowaną dokładnie sukienkę i idealnie przygładzone włosy. Jak z bajki, jak z opowieści o pięknie, pod którym czaiły się cholerne niepokoje. Sprawa wydawała się wraz z każdym jej słowem jeszcze bardziej zawiła. Moss jako ten nieproszony gość i Frances jako przewodniczka po zupełnie nowym świecie. O tak, nie wątpiła w istnienie wielu powodów, wielu koszmarów, które mogły wypędzić powabną alchemiczkę z wstrętnej dzielnicy. Nieważne, jak bardzo Burroughs by się starała, nigdy nie będzie zjednoczona z portem. Podświadomie Philippa o tym wiedziała. Pewnych rzeczy dało się nauczyć, do pewnych przyzwyczaić, ale żeby je faktycznie poczuć, trzeba było czegoś więcej. Zrozumienia płynącego z obydwu stron. Co takiego stało się więc, że uciekła właśnie teraz? W tej wojennej godzinie? Daleko od Munga, daleko od matki i pozostałych krewnych. Spodziewała się, że o Keacie wiedziała tyle samo co ona – albo jeszcze mniej. Ale na szczęście w tej otoczce pytań, absurdów i wątpliwości, niezbyt pokrzepiających, wyglądała wciąż jak ta dobra, urocza Frances. Tylko te ramiona chłodu ściskające ją niewidzialnie wydawały się jakieś obce. Choć teraz zwątpić mogła w całą ich znajomość. Zdawało jej się, że gdzieś nagle uleciał komfort. Wcale nie chciała prowokować sztormów. Potrzebowała jednak się dowiedzieć. I dziewczyna i wszystkie podejrzane skrawki jej nowego życia były ostateczną wskazówką – stało się coś naprawdę złego.
I spłynąć miał potok szorstkich sugestii. Właśnie tego się spodziewała, słysząc już w pierwszych słowach o opuszczeniu, o porzuceniu, o nieobecności. Wstęp do kłótni czy smutnej marynarskiej ballady? Gorzkie były jej słowa, ale Moss słuchała w skupieniu, dokonując osobistej kalkulacji. Sugestia, że jej nie było. Aż nazbyt wyraźna. Nie zasługiwała więc na strzępek wieści. Ani nawet na wysłuchanie jej smutków. – Cholera, Frances. Pogoniłabym gnojka raz dwa. Nie poznałby się w lustrze, nie wróciłby już nigdy więcej do portu. Trzeba było powiedzieć. Przyjść i pogadać. Przecież wiesz, że nie z takimi sobie radziłam. Pytasz, czy ja wiedziałam… Nie sprzątam całego brudu po Keatonie, ale jeśli ktoś cię skrzywdził, to chciałabym o tym wiedzieć. Myślisz sobie, że mnie to nie obchodzi, tak? – prychnęła, wznosząc oczy do sufitu. Jasna psidwacza mać. – Gdybym miała to w nosie, to nie szukałabym cię od ładnych dni, stawiając przy okazji na nogach całe doki – burknęła raczej niezadowolona z kryjącego się miedzy tymi historiami zarzutu. – I nie, nie wiedziałam. Bo nie spróbowałaś nawet przyjść i pogadać, choć wcale nie miałaś daleko. Boyle nie wspomniał ani słowem, życie toczyło się dalej. Skąd miałam wiedzieć? Czasem trzeba przyjść i się po prostu pożalić, wiesz? Rozłożyć paskudne karty, wykrzyczeć się. Znalazłabym złodziejaszka, rozumiesz? Znalazłabym i zatłukła gnoja – oświadczyła wzburzona samym faktem, że ktoś śmiał tak jawnie dewastować jej otoczenie. Jakby wcześniej już nie nauczyli się, że warto zadzierać z Moss. Szkoda tylko... że teraz uszło to im wszystkich płazem. Banda bezczelnych oprychów. Milczenie Frances tylko im ułatwiło zadanie. Nie wykonała żadnego kontaktu. – Jeśli wydaje ci się, że jesteś mi potrzebna do uroczych pogaduszek i eliksirów, to się mylisz, Frances. Cholera, mogłaś się odezwać! – Ciasto spoczywało niemal nietknięte. Łeb Filipy pulsował wściekle od nadmiaru emocji. Co za parszywy los. Prawie się poddała, prawie się posypała ledwie kilka ulic od niej. Pokręciła głową i stuknęła palcami w blat, nie do końca wierząc, że wszystko mogło się właśnie tak paskudnie poskładać. I to wstrętne założenie, ta blokada, dwa spojrzenia w szale przykrości umykające. Wystarczyło tylko dać sygnał. Chciałaby o tym wiedzieć, ale alchemiczka najwyraźniej nie obdarzyła jej zaufaniem. – Nie zamiotłabym twojego dramatu pod dywan – dodała gorzko, nie mogąc zignorować tego pałętającego się upierdliwie zarzutu. – W takim smutku i lęku nie powinnaś siedzieć sama i drżeć w obawie o własne życie. Mogłabyś chociażby zamieszkać ze mną, jeśli wolałaś znaleźć się z dala od Boyla i narzekającej matki – stwierdziła po chwili. Rozwiązanie, które przyjęła dziewczyna ostatecznie nie wydawało się złe. Wyszła na tym całkiem dobrze. Oddalona, bezpieczna – w tym miejscu najwyraźniej odzyskiwała harmonię. Tylko co dalej? Zakopała przeszłość?
– Słusznie. Nikt nie powinien dyktować ci warunków i rozporządzać tobą jak własnością. Sama jesteś swoim losem. Ale czasami jest ciężko samemu. Świetnie, że znaleźli się przyjaciele, choć przykro mi, że przestałaś mnie pośród nich dostrzegać – przyznała w końcu, czując, że dawno minęła senność. Kiedy już poznała jej motywacje, wcale nie poczuła ulgi. Złość, troska, ból. Kurwa mać. To nie musiało się tak kończyć. – Nie wiem, co czują inni, ale ja… zauważyłam twój brak, mała alchemiczko. Wykręciłaś numer, wiesz? Przyznaję, ustawiłaś się całkiem nieźle. Ale chyba gdzieś po drodze zapomniałaś, że starsze siostry nie są jedynie od pieprzonych ploteczek – rzuciła, unosząc charakterystycznie brwi. Niech wie, niech rozumie i niech czuje, że może na nią liczyć. Chyba że naprawdę miała w nosie Philippę i wszystkie jej słowa.
I spłynąć miał potok szorstkich sugestii. Właśnie tego się spodziewała, słysząc już w pierwszych słowach o opuszczeniu, o porzuceniu, o nieobecności. Wstęp do kłótni czy smutnej marynarskiej ballady? Gorzkie były jej słowa, ale Moss słuchała w skupieniu, dokonując osobistej kalkulacji. Sugestia, że jej nie było. Aż nazbyt wyraźna. Nie zasługiwała więc na strzępek wieści. Ani nawet na wysłuchanie jej smutków. – Cholera, Frances. Pogoniłabym gnojka raz dwa. Nie poznałby się w lustrze, nie wróciłby już nigdy więcej do portu. Trzeba było powiedzieć. Przyjść i pogadać. Przecież wiesz, że nie z takimi sobie radziłam. Pytasz, czy ja wiedziałam… Nie sprzątam całego brudu po Keatonie, ale jeśli ktoś cię skrzywdził, to chciałabym o tym wiedzieć. Myślisz sobie, że mnie to nie obchodzi, tak? – prychnęła, wznosząc oczy do sufitu. Jasna psidwacza mać. – Gdybym miała to w nosie, to nie szukałabym cię od ładnych dni, stawiając przy okazji na nogach całe doki – burknęła raczej niezadowolona z kryjącego się miedzy tymi historiami zarzutu. – I nie, nie wiedziałam. Bo nie spróbowałaś nawet przyjść i pogadać, choć wcale nie miałaś daleko. Boyle nie wspomniał ani słowem, życie toczyło się dalej. Skąd miałam wiedzieć? Czasem trzeba przyjść i się po prostu pożalić, wiesz? Rozłożyć paskudne karty, wykrzyczeć się. Znalazłabym złodziejaszka, rozumiesz? Znalazłabym i zatłukła gnoja – oświadczyła wzburzona samym faktem, że ktoś śmiał tak jawnie dewastować jej otoczenie. Jakby wcześniej już nie nauczyli się, że warto zadzierać z Moss. Szkoda tylko... że teraz uszło to im wszystkich płazem. Banda bezczelnych oprychów. Milczenie Frances tylko im ułatwiło zadanie. Nie wykonała żadnego kontaktu. – Jeśli wydaje ci się, że jesteś mi potrzebna do uroczych pogaduszek i eliksirów, to się mylisz, Frances. Cholera, mogłaś się odezwać! – Ciasto spoczywało niemal nietknięte. Łeb Filipy pulsował wściekle od nadmiaru emocji. Co za parszywy los. Prawie się poddała, prawie się posypała ledwie kilka ulic od niej. Pokręciła głową i stuknęła palcami w blat, nie do końca wierząc, że wszystko mogło się właśnie tak paskudnie poskładać. I to wstrętne założenie, ta blokada, dwa spojrzenia w szale przykrości umykające. Wystarczyło tylko dać sygnał. Chciałaby o tym wiedzieć, ale alchemiczka najwyraźniej nie obdarzyła jej zaufaniem. – Nie zamiotłabym twojego dramatu pod dywan – dodała gorzko, nie mogąc zignorować tego pałętającego się upierdliwie zarzutu. – W takim smutku i lęku nie powinnaś siedzieć sama i drżeć w obawie o własne życie. Mogłabyś chociażby zamieszkać ze mną, jeśli wolałaś znaleźć się z dala od Boyla i narzekającej matki – stwierdziła po chwili. Rozwiązanie, które przyjęła dziewczyna ostatecznie nie wydawało się złe. Wyszła na tym całkiem dobrze. Oddalona, bezpieczna – w tym miejscu najwyraźniej odzyskiwała harmonię. Tylko co dalej? Zakopała przeszłość?
– Słusznie. Nikt nie powinien dyktować ci warunków i rozporządzać tobą jak własnością. Sama jesteś swoim losem. Ale czasami jest ciężko samemu. Świetnie, że znaleźli się przyjaciele, choć przykro mi, że przestałaś mnie pośród nich dostrzegać – przyznała w końcu, czując, że dawno minęła senność. Kiedy już poznała jej motywacje, wcale nie poczuła ulgi. Złość, troska, ból. Kurwa mać. To nie musiało się tak kończyć. – Nie wiem, co czują inni, ale ja… zauważyłam twój brak, mała alchemiczko. Wykręciłaś numer, wiesz? Przyznaję, ustawiłaś się całkiem nieźle. Ale chyba gdzieś po drodze zapomniałaś, że starsze siostry nie są jedynie od pieprzonych ploteczek – rzuciła, unosząc charakterystycznie brwi. Niech wie, niech rozumie i niech czuje, że może na nią liczyć. Chyba że naprawdę miała w nosie Philippę i wszystkie jej słowa.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie była w stanie ukryć żalu, jaki żywiła względem tych, którzy winni być jej najbliżsi. Zawiedli ją. Oni wszyscy zdawali się nie przykuwać chociażby najmniejszej uwagi do tego, co działo się z jej osobą. Wiedzieli, że nie pasuje do portowego bagna, że nie potrafiła odnaleźć się między paskudnymi uliczkami, a eteryczność sprawiała, że pewne wydarzenia odbierała w inny niż oni sposób. Delikatne oraz wrażliwe dziewczę nie nawykło do przemocy oraz drastycznych przeżyć, nawet jeśli w ostatnim czasie ta zasada zdawała się odrobinę naginać pod naukowe zapędy, jakie przejawiała.
Słuchała słów, jakie padały z jej ust próbując uspokoić emocje, jakie pojawiały się w jej ciele. Widelczyk zatopił się w cieście, a szaroniebieskie spojrzenie wodziło między kwiecistym talerzykiem a buzią przyszywanej siostry. W jej spojrzeniu brakowało jednak przekonania co do słów, jakie padały ze słodkich ust panny Moss. Wiedziała, że kobieta potrafi sobie poradzić; że w przeciwieństwie do niej była silna, pewna siebie oraz potrafiła odpowiednio się bronić. Nie sądziła jednak, aby była w stanie zdziałać coś w kwestii złodziei.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z ust eterycznej alchemiczki, gdy Philippa zakończyła swoją wypowiedź. Filiżanka powędrowała do malinowych ust. Myśli lawirowały w jej umyśle mieszając się w jeden, dziwny zlepek zaskoczenia, rozczarowania, żalu oraz dziwnego wyrzutu sumienia. Nie sądziła, że panna Moss tak przejmie się jej brakiem między portowymi uliczkami, aby organizować całe poszukiwania. Czyżby źle ją oceniła? Czyżby niepotrzebnie swój żal kierowania również w jej kierunku? Nie wiedziała.
- Nie wiem czy Cię to obchodzi czy też nie, Phils. - Wyznała szczerze, nie chcąc ukrywać niepewności wybrzmiewającej w jej głosie oraz myślach. - Ty też mogłaś się do mnie odezwać, od kwietnia nie dostałam od Ciebie ani jednego listu… Nie wpadłaś nawet na chwilę, mimo iż pracowałaś ledwie kilka metrów od moich drzwi. Kontakt działa w dwie strony, nie możesz więc mieć do mnie o to żalu. - Wypowiedziała spokojnym tonem, uważnie obserwując jej twarz. I ona się martwiła, zwłaszcza na początku kwietnia, wujostwo zapewniło ją jednak, że z Moss nic złego się nie działo. Ona sama nie otrzymała od niej ani jednej wiadomości, mimo iż Philippa uważała się za jej przybraną siostrę. I ona była winna pogorszenia się między nimi kontaktu. I ona nosiła na ramionach brzemię tajemnic, które odsunęły je od siebie. Była równie winna, co i sama panna Burroughs, temu nie dało się zaprzeczyć.
- Te zbiry… zamordowali jednego z chłopców Boyle’a. Leżał martwy w bramie, kiedy wróciłam do domu z pracy. Wiem, że jesteś odważna i pewna siebie, mi jednak tych cech często brakuje. Znany jednak mi jest rozsądek, a narażanie cię na śmierć z pewnością nie byłoby rozsądne. - Odpowiedziała, wzruszając ramionami. W tamtym momencie panna Moss była ostatnią, którą chciałaby wplątywać w poszukiwania złodziei, zwłaszcza takich, którzy nie mieli oporów przed zadawaniem śmiercionośnych ciosów. - Sprawę rozwiązał ktoś, kto ma doświadczenie z podobnymi… ewenementami. - Dodała jednak obojętnie. Była cholernie wdzięczna jej cudownej bratniej duszy, za udzieloną pomoc. Wiedział, jak rozmawiać z takimi podłymi typami jednocześnie znając sztuki, sprawiające, że nie miał możliwości podzielenia losu jednego z chłopaków wuja. Kolejne westchnienie opuściło usta eterycznego dziewczęcia.
- Nie Phils, nie mogłabym z Tobą zamieszkać. Port mnie dusił, wysysał ze mnie siły… Nigdy nie potrafiłam się tam odnaleźć. - Stwierdziła ciężko, nie odrywając szaroniebieskiego spojrzenia od twarzy dziewczyny. Nie mogła tam zostać, nie mogła dalej się dusić w zatęchłych ulicach. I nie chciała wracać pamięcią do tamtego miejsca, skrupulatnie omijając je, gdy pojawiała się w Londynie.
- Och, doskonale o tym wiem, Phils. Mama ma mój adres, a od wyprowadzki nie napisała mi ani jednego listu. - Napomknęła, wzruszając wątłymi ramionami. Nie była w stanie ponownie się ugiąć, i pozwolić matce dalej wchodzić jej na głowę; wbijać w paskudne niepewności oraz brak poczucia własnej wartości. Kolejne westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy dochodziły do czegoś innego niż wspomnienia, oraz wyjaśnienia jej zniknięcia praktycznie z dnia na dzień.
- Nie przestałam, Phillie. Po prostu… Tak wiele się działo. Tak wiele okropnych rzeczy, a Ty też się nie odzywałaś… Uznałam, że cię to nie obchodzi tak samo jak i reszty tej paskudnej rodziny. - Wyznała, wzruszając wątłymi ramionami. Zachowanie siostry pasowało do schematu, a zaprzątnięty strachem oraz problemami umysł alchemiczki nie wpadł na to, aby to wszystko sprawdzić. - Możliwe, najdłuższy przykład starszego rodzeństwa jaki znam nie jest najlepszy. - Mruknęła, oczywiście mając na myśli Keatona. On nawał po całej linii, niezależnie od sytuacji zawsze ją zawodząc. - Nie musisz utrzymywać ze mną kontaktu, jeśli nie chcesz. Zrozumiem to. - Dodała jeszcze, przechodząc niejako do meritum tego niezapowiedzianego spotkania, wszelkie wybory pozostawiając pannie Moss.
Słuchała słów, jakie padały z jej ust próbując uspokoić emocje, jakie pojawiały się w jej ciele. Widelczyk zatopił się w cieście, a szaroniebieskie spojrzenie wodziło między kwiecistym talerzykiem a buzią przyszywanej siostry. W jej spojrzeniu brakowało jednak przekonania co do słów, jakie padały ze słodkich ust panny Moss. Wiedziała, że kobieta potrafi sobie poradzić; że w przeciwieństwie do niej była silna, pewna siebie oraz potrafiła odpowiednio się bronić. Nie sądziła jednak, aby była w stanie zdziałać coś w kwestii złodziei.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z ust eterycznej alchemiczki, gdy Philippa zakończyła swoją wypowiedź. Filiżanka powędrowała do malinowych ust. Myśli lawirowały w jej umyśle mieszając się w jeden, dziwny zlepek zaskoczenia, rozczarowania, żalu oraz dziwnego wyrzutu sumienia. Nie sądziła, że panna Moss tak przejmie się jej brakiem między portowymi uliczkami, aby organizować całe poszukiwania. Czyżby źle ją oceniła? Czyżby niepotrzebnie swój żal kierowania również w jej kierunku? Nie wiedziała.
- Nie wiem czy Cię to obchodzi czy też nie, Phils. - Wyznała szczerze, nie chcąc ukrywać niepewności wybrzmiewającej w jej głosie oraz myślach. - Ty też mogłaś się do mnie odezwać, od kwietnia nie dostałam od Ciebie ani jednego listu… Nie wpadłaś nawet na chwilę, mimo iż pracowałaś ledwie kilka metrów od moich drzwi. Kontakt działa w dwie strony, nie możesz więc mieć do mnie o to żalu. - Wypowiedziała spokojnym tonem, uważnie obserwując jej twarz. I ona się martwiła, zwłaszcza na początku kwietnia, wujostwo zapewniło ją jednak, że z Moss nic złego się nie działo. Ona sama nie otrzymała od niej ani jednej wiadomości, mimo iż Philippa uważała się za jej przybraną siostrę. I ona była winna pogorszenia się między nimi kontaktu. I ona nosiła na ramionach brzemię tajemnic, które odsunęły je od siebie. Była równie winna, co i sama panna Burroughs, temu nie dało się zaprzeczyć.
- Te zbiry… zamordowali jednego z chłopców Boyle’a. Leżał martwy w bramie, kiedy wróciłam do domu z pracy. Wiem, że jesteś odważna i pewna siebie, mi jednak tych cech często brakuje. Znany jednak mi jest rozsądek, a narażanie cię na śmierć z pewnością nie byłoby rozsądne. - Odpowiedziała, wzruszając ramionami. W tamtym momencie panna Moss była ostatnią, którą chciałaby wplątywać w poszukiwania złodziei, zwłaszcza takich, którzy nie mieli oporów przed zadawaniem śmiercionośnych ciosów. - Sprawę rozwiązał ktoś, kto ma doświadczenie z podobnymi… ewenementami. - Dodała jednak obojętnie. Była cholernie wdzięczna jej cudownej bratniej duszy, za udzieloną pomoc. Wiedział, jak rozmawiać z takimi podłymi typami jednocześnie znając sztuki, sprawiające, że nie miał możliwości podzielenia losu jednego z chłopaków wuja. Kolejne westchnienie opuściło usta eterycznego dziewczęcia.
- Nie Phils, nie mogłabym z Tobą zamieszkać. Port mnie dusił, wysysał ze mnie siły… Nigdy nie potrafiłam się tam odnaleźć. - Stwierdziła ciężko, nie odrywając szaroniebieskiego spojrzenia od twarzy dziewczyny. Nie mogła tam zostać, nie mogła dalej się dusić w zatęchłych ulicach. I nie chciała wracać pamięcią do tamtego miejsca, skrupulatnie omijając je, gdy pojawiała się w Londynie.
- Och, doskonale o tym wiem, Phils. Mama ma mój adres, a od wyprowadzki nie napisała mi ani jednego listu. - Napomknęła, wzruszając wątłymi ramionami. Nie była w stanie ponownie się ugiąć, i pozwolić matce dalej wchodzić jej na głowę; wbijać w paskudne niepewności oraz brak poczucia własnej wartości. Kolejne westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy dochodziły do czegoś innego niż wspomnienia, oraz wyjaśnienia jej zniknięcia praktycznie z dnia na dzień.
- Nie przestałam, Phillie. Po prostu… Tak wiele się działo. Tak wiele okropnych rzeczy, a Ty też się nie odzywałaś… Uznałam, że cię to nie obchodzi tak samo jak i reszty tej paskudnej rodziny. - Wyznała, wzruszając wątłymi ramionami. Zachowanie siostry pasowało do schematu, a zaprzątnięty strachem oraz problemami umysł alchemiczki nie wpadł na to, aby to wszystko sprawdzić. - Możliwe, najdłuższy przykład starszego rodzeństwa jaki znam nie jest najlepszy. - Mruknęła, oczywiście mając na myśli Keatona. On nawał po całej linii, niezależnie od sytuacji zawsze ją zawodząc. - Nie musisz utrzymywać ze mną kontaktu, jeśli nie chcesz. Zrozumiem to. - Dodała jeszcze, przechodząc niejako do meritum tego niezapowiedzianego spotkania, wszelkie wybory pozostawiając pannie Moss.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Była jak księżniczka dorastająca w brudzie i przemocy. Nie pasowały do niej szaty kopciuszka, nie mazała sobie ust wyzwiskami, nie wznosiła różdżki na wrogów – przynajmniej Philippa tak myślała, bo tak naprawdę w zasupłanych wariacjach dni zatarły się ich relacje. Niczego nie mogła być pewna, oprócz tego, że ma przed sobą damę, a nie nędzarkę, że ma przed sobą naukowca, a nie tanią barmankę, która za kilka galeonów zrobi niemal wszystko. Obydwie czuć mogły zawód, w myślach wyklinać nieszczęsnego brata i to, czego nie uczynił lub właśnie to, co zrobił. Ale jego tu nie było, zbladł, zapadł się pod ziemię, a one zostały same, naprzeciw siebie – zdolne do pojednań i siostrzanych uścisków lub chłodne, obojętne, obce. Tylko ta wojna odbierała, zamiast ofiarowywać. Moss nie chciała nikogo więcej tracić, nikomu pozwalać na tak łatwe i nieczułe wywijanie się z jej łap. Psidwacza mać, no nie godziło się!
Franka mogła jej nie wierzyć, mogła ją pogrzebać. Zapewne miała więcej zaufania do kilku posłusznych, dobrych dusz, które wyciągnęły ku niej dłonie w chwilach bolesnej grozy. Philippa głośnej wypuściła powietrze z nosa i lekko pokręciła głową. W jakiej popieprzonej sytuacji się znalazły. Jak bardzo wszystko było nie tak. Domyślała się, że dziewczyna wcale nie musiała jej wierzyć. Mogły ugrzęznąć w bajorze portowego szlamu, w morzu nieporozumienia, żalu, zazdrości. Wywodziły się z tego samego świata, chociaż przemawiały zupełnie innym głosem. Mogłaby podziwiać jej naukowe zacięcie, jej pasję, jej siłę do skutecznego wspinania się ku lepszej rzeczywistości. Wiele dróg mogło się otworzyć przed tak zdolną bestią. Życzyła jej dobrze, gotowa była pomóc jej, podciągnąć, popchnąć. Tylko że Frances najwyraźniej wcale tego nie potrzebowała.
– Słusznie – stwierdziła, nie wzniecając spodziewanego pewnie buntu. – Mam swoje za uszami. Nie zajrzałam. I nawet nie mam na co zwalić, Frances – skwitowała z lekkim uśmiechem, choć sytuacja wcale nie była taka zabawna. – Cholerna wojna, wszystko jest nie tak – burknęła, wstając od stołu, by zrobić te dwa spontaniczne kroki. Gdziekolwiek. Wcisnęła dłoń między włosy, przejechała od czoła aż po tył głowy. – Choć trochę się skomplikowało. I nawet mnie, ale dalej jestem tą dziewczyną z tawerny – kontynuowała gorzko. – To się akurat nie zmieni. Nastroje w porcie są coraz gorsze. Dzieją się rzeczy.. Może i dobrze, że zwiałaś. Zgnietliby cię przy pierwszej okazji, przekupili wielu naszych. Po ulicach walają się trupy, policyjne patrole panoszą się nawet po Parszywym. I nie zanosi się na zmiany. Duszeni marynarze wreszcie wybuchną, a wtedy dojdzie do największej bitwy w dziejach Londynu – wywróżyła, trochę w to wszystko nie wierząc. – Zakopiemy się w gruzach własnych domów – podsumowała szorstko i wzniosła oczy, jakby spodziewała się tam w górze odnaleźć coś. Cokolwiek, co pozwoliłoby wyrwać się z przeklętego snu.
Nie jednak o porcie mowa. Nie o ulicach, które porzuciła i gębach, za którymi nie tęskniła. Tych samych gębach, które zagroziły jej niewinności. Potworne scenariusze wpadały Phils do głowy, kiedy tylko myślała o tym, co mogłaby z nimi zrobić. Jak śmiali podnieść łapę na Frances! – I tak włażę w ramiona śmierci, pchając się do wściekłych gardeł. Nie pozwoliłabym im na to. Tknęli ciebie, tknęli dzieciaka Boyle’a, nie ma dla nich żadnej świętości. Są coraz bardziej bezczelni, by siać zamęt na jego terenach, wokół jego rodziny. Port przestaje należeć do nas, do ludzi z doków, do dzieci morza. Toniemy w gównie, nikomu nie można wierzyć – wydusiła z niezadowoleniem. Wreszcie jednak należało powiedzieć o tym głośno. O ile na początku naprawdę ufała braciom, że nie dadzą się zapędzić do rowu, tak teraz tylko dzień za dniem spływały do niej informacje o kolejnych przekupstwach, o bratobójczych walkach. – Ktoś? No proszę, znalazłaś swojego osobistego zbira, siostrzyczko? – zapytała ciekawsko, ale jednak bez kpiny. Trochę ją to zaskoczyło. Tylko zbir znał się na zbirach. Psy nie potrafiłyby się w tej rzeczywistości odnaleźć. Nie potrafiły jej pojąć. – Może to i dobrze. Z niektórymi warto współpracować, ale uważaj, Frania.
Boyleowa mama nie rozczarowywała dziecięcia wypuszczonego do wielkiego świata. Może obrażona, może pod ciężkim wpływem starego kapitana. Alchemiczka pozostała sama. Sama w pięknym domu, sama z ogródkiem gdzieś daleko od cuchnących fabryk i gnijących odmętów Tamizy. Nieźle. Grzeczne dziewczynki zasługiwały na te lepsze zakończenia. – Obchodzisz mnie – wyrzuciła szczerze, spoglądając jej na moment prosto w oczy głębiej mocniej. Intensywnie. – Rozumiesz, Frances? Wyszło paskudnie, ale nie możemy się rozdzielać jeszcze bardziej. Chcę wiedzieć, co u ciebie słychać, chcę się z tobą spotykać i otrzymać znaki życia, szczególnie teraz. Wybiłaś się, jesteś utalentowana, słodka, dobra. Zaraz się przypałęta jakiś kawaler i już całkiem zapomnisz o tej wojnie. Był chyba… Ten Dudley, nie? Co z nim? – podpytała zaciekawiona. Dobrze pamiętała ich starą rozmowę. Może należało właśnie zboczyć nieco z tematu i spróbować pogadać całkiem normalnie, bez wylewających się wyrzutów, bez lęków i smutków. Jak dwie pogodzone siostry. – A tego małego skurczybyka miejmy w nosie. Kiedyś wróci – skwitowała ponuro, choć gdzieś między głoskami złamało się jej serce. Kochała go. Kochała jednak ich oboje, a to jedno miała przed sobą żywe i czujące. To się teraz liczyło.
Franka mogła jej nie wierzyć, mogła ją pogrzebać. Zapewne miała więcej zaufania do kilku posłusznych, dobrych dusz, które wyciągnęły ku niej dłonie w chwilach bolesnej grozy. Philippa głośnej wypuściła powietrze z nosa i lekko pokręciła głową. W jakiej popieprzonej sytuacji się znalazły. Jak bardzo wszystko było nie tak. Domyślała się, że dziewczyna wcale nie musiała jej wierzyć. Mogły ugrzęznąć w bajorze portowego szlamu, w morzu nieporozumienia, żalu, zazdrości. Wywodziły się z tego samego świata, chociaż przemawiały zupełnie innym głosem. Mogłaby podziwiać jej naukowe zacięcie, jej pasję, jej siłę do skutecznego wspinania się ku lepszej rzeczywistości. Wiele dróg mogło się otworzyć przed tak zdolną bestią. Życzyła jej dobrze, gotowa była pomóc jej, podciągnąć, popchnąć. Tylko że Frances najwyraźniej wcale tego nie potrzebowała.
– Słusznie – stwierdziła, nie wzniecając spodziewanego pewnie buntu. – Mam swoje za uszami. Nie zajrzałam. I nawet nie mam na co zwalić, Frances – skwitowała z lekkim uśmiechem, choć sytuacja wcale nie była taka zabawna. – Cholerna wojna, wszystko jest nie tak – burknęła, wstając od stołu, by zrobić te dwa spontaniczne kroki. Gdziekolwiek. Wcisnęła dłoń między włosy, przejechała od czoła aż po tył głowy. – Choć trochę się skomplikowało. I nawet mnie, ale dalej jestem tą dziewczyną z tawerny – kontynuowała gorzko. – To się akurat nie zmieni. Nastroje w porcie są coraz gorsze. Dzieją się rzeczy.. Może i dobrze, że zwiałaś. Zgnietliby cię przy pierwszej okazji, przekupili wielu naszych. Po ulicach walają się trupy, policyjne patrole panoszą się nawet po Parszywym. I nie zanosi się na zmiany. Duszeni marynarze wreszcie wybuchną, a wtedy dojdzie do największej bitwy w dziejach Londynu – wywróżyła, trochę w to wszystko nie wierząc. – Zakopiemy się w gruzach własnych domów – podsumowała szorstko i wzniosła oczy, jakby spodziewała się tam w górze odnaleźć coś. Cokolwiek, co pozwoliłoby wyrwać się z przeklętego snu.
Nie jednak o porcie mowa. Nie o ulicach, które porzuciła i gębach, za którymi nie tęskniła. Tych samych gębach, które zagroziły jej niewinności. Potworne scenariusze wpadały Phils do głowy, kiedy tylko myślała o tym, co mogłaby z nimi zrobić. Jak śmiali podnieść łapę na Frances! – I tak włażę w ramiona śmierci, pchając się do wściekłych gardeł. Nie pozwoliłabym im na to. Tknęli ciebie, tknęli dzieciaka Boyle’a, nie ma dla nich żadnej świętości. Są coraz bardziej bezczelni, by siać zamęt na jego terenach, wokół jego rodziny. Port przestaje należeć do nas, do ludzi z doków, do dzieci morza. Toniemy w gównie, nikomu nie można wierzyć – wydusiła z niezadowoleniem. Wreszcie jednak należało powiedzieć o tym głośno. O ile na początku naprawdę ufała braciom, że nie dadzą się zapędzić do rowu, tak teraz tylko dzień za dniem spływały do niej informacje o kolejnych przekupstwach, o bratobójczych walkach. – Ktoś? No proszę, znalazłaś swojego osobistego zbira, siostrzyczko? – zapytała ciekawsko, ale jednak bez kpiny. Trochę ją to zaskoczyło. Tylko zbir znał się na zbirach. Psy nie potrafiłyby się w tej rzeczywistości odnaleźć. Nie potrafiły jej pojąć. – Może to i dobrze. Z niektórymi warto współpracować, ale uważaj, Frania.
Boyleowa mama nie rozczarowywała dziecięcia wypuszczonego do wielkiego świata. Może obrażona, może pod ciężkim wpływem starego kapitana. Alchemiczka pozostała sama. Sama w pięknym domu, sama z ogródkiem gdzieś daleko od cuchnących fabryk i gnijących odmętów Tamizy. Nieźle. Grzeczne dziewczynki zasługiwały na te lepsze zakończenia. – Obchodzisz mnie – wyrzuciła szczerze, spoglądając jej na moment prosto w oczy głębiej mocniej. Intensywnie. – Rozumiesz, Frances? Wyszło paskudnie, ale nie możemy się rozdzielać jeszcze bardziej. Chcę wiedzieć, co u ciebie słychać, chcę się z tobą spotykać i otrzymać znaki życia, szczególnie teraz. Wybiłaś się, jesteś utalentowana, słodka, dobra. Zaraz się przypałęta jakiś kawaler i już całkiem zapomnisz o tej wojnie. Był chyba… Ten Dudley, nie? Co z nim? – podpytała zaciekawiona. Dobrze pamiętała ich starą rozmowę. Może należało właśnie zboczyć nieco z tematu i spróbować pogadać całkiem normalnie, bez wylewających się wyrzutów, bez lęków i smutków. Jak dwie pogodzone siostry. – A tego małego skurczybyka miejmy w nosie. Kiedyś wróci – skwitowała ponuro, choć gdzieś między głoskami złamało się jej serce. Kochała go. Kochała jednak ich oboje, a to jedno miała przed sobą żywe i czujące. To się teraz liczyło.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z malinowych ust wyrwało się ciężkie westchnięcie, gdy Philippa zaczęła opowiadać o porcie. To miejsce powinno spłonąć już dawno temu. Zapaść się pod ziemią, zniknąć z powierzchni ziemi pozostawiając ją lepszą, mniej straszną oraz porządniejszą. Szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w buzi panny Moss. Nigdy nie rozumiała więzi, jaką ta miała z portem. Nie rozumiała dziwnej zażyłości żywionej do tamtych podłych ulic, wyszukiwanego zrozumienia do parszywych mord, w końcu… Mogła mierzyć wyżej. Była piękna, zawzięta oraz inteligentna. Gdyby tylko chciała z pewnością odnalazła by dla siebie zajęcie bezpieczniejsze oraz ambitniejsze niż nalewanie drinków marynarzom i wsłuchiwanie się w ich plotki.
- Port mnie nie interesuje, Phillie. Może spłonąć, może skąpać się w krwi i wierz mi, nie odczuję chociażby odrobiny żalu z tego powodu. - Nigdy nie potrafiła się tam odnaleźć. Nie nawiązała przyjaźni wśród portowych ulic, nawet Bojczuka mając okazję poznać dopiero po opuszczeniu podłego otoczenia. Dla niej port był jedynie wspomnieniem - przykrym oraz cholernie nieprzyjemnym. - To od Ciebie zależy, czy dasz się zakopać. Nie jesteś zamknięta w portowej klatce, nie musisz tam tkwić i powinnaś o tym wiedzieć. Zastanów się, czy istotniejszy jest dla Ciebie port, czy Twoje życie. - Dodała, a odrobina przejęcia wkradła się w tony jej głosu. Moss była jedyną cząstką rodziny, nawet jeśli realnie nie łączyła ich krew, która wysiliła się, aby sprawdzić co się z nią stało. Jedyną, która wyraziła jakiekolwiek zainteresowanie jej osobą. I panna Burroughs nie chciała być w tej materii dłużna. Philippa zasługiwała na coś więcej, niż zginięcie w portowym gruzie.
Sama Frances w tym konkretnym momencie nie chciała mieć z portem nic wspólnego. Musiała dojść do równowagi, odsunąć od siebie okrutne wydarzenia ostatnich miesięcy; przyzwyczaić się do poczucia bezpieczeństwa oraz braku zagrożenia za każdym, kolejnym rogiem. Chciała zapomnieć o próbie gwałtu, ostrych słowach jakie padały z ust jej matki oraz włamaniu.
Kwiecista filiżanka powędrowała do ust eterycznego dziewczęcia, gdy przyszywana siostra wypowiadała kolejne słowa. Frances zaczynała mieć dość poszukania tematu dawnego otoczenia.
- Och, Philiie nie bądź głupia. Boyle jest coraz starszy, coraz więcej trunków spływa jego gardłem… On nie zareagował. Zamiast wyrwać im nogi postanowił urżnąć się w trupa. Jestem niemal pewna, że jest ktoś, kto o tym wie… Ktoś, kto będzie próbował zająć jego miejsce i nie zdziwiłabym się, gdyby ten włam był sprawdzeniem reakcji wuja... A ten wilk zdziadział, traci swój pazur. - Wygłosiła śmiałą teorię która w jej mniemaniu miała spore szanse na bycie realną. Wuj nie młodniał, a skoro ktoś postanowił uderzyć w jego najbliższe otoczenie mogło to być swego rodzaju sprawdzianem. Bądź dziwnym przypadkiem, w co jednak nie chciało jej się wierzyć. - Nie mówmy już o porcie. - Dodała jeszcze, posyłając siostrze znaczące spojrzenie. Nie chciała wracać wspomnieniami do podłych wydarzeń, a portowe wspomnienia samoistnie przywoływały je do umysłu.
Ciepły uśmiech samoistnie pojawił się na malinowych wargach, gdy Phils dopytała o tego wyjątkowego przyjaciela. I szaroniebieskie spojrzenie przez chwilę błysnęło ciepłem.
- Och, w moich oczach nie jawi się jako zbir. Raczej… przyjaciel, ciepła dusza o wielu różnych talentach. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Nie mówiła o kogo chodziła będąc pewną, że ten nie życzyłby sobie nadszarpywania groźnej oraz niebezpiecznej fasady zapewniającej mu chleb, odrobinę bezpieczeństwa oraz respekt.
- Staram się uważać. - Dodała jeszcze, nie chcąc wzbudzać kolejnych powodów do kobiecych zmartwień. Wiele rzeczy oraz relacji było dla niej zupełnie nowych, doświadczanych po raz pierwszy. I pozostawało jej mieć nadzieję, że kobieca intuicja podpowiada jej odpowiednie rozwiązania, a ci uważani za przyjaciół nie zostawią jej w potrzebie.
Z ciężkim westchnieniem jakie uleciało z jej ust, panna Burroughs wstała od stołu odruchowo poprawiając materię sukienki. Ostrożnie, odrobinę niepewnie podeszła do Moss, aby otoczyć ją wątłymi ramionami w siostrzanym uścisku, będący oznaką cichego pojednania. - Rozumiem. - Wyszeptała gdzieś w ciemne kosmyki, jeszcze przez krótką chwilę trwając w uścisku i przejeżdżając delikatnie palcami po krótkich włosach. Odsunęła się jednak w końcu, słysząc pytanie, jakie uleciało z jej ust. Alchemiczka założyła ręce na piersi, wyraźnie niezadowolona.
- Od dłuższego czasu z nim nie rozmawiam. Widzisz, było całkiem miło, lecz pewnego dnia poszliśmy na spacer, on zszedł ze ścieżki i natknęliśmy się na wilka... Zmroziło mnie, dobrze wiesz, jak się ich boję. A on... Zaczął na mnie krzyczeć, obwiniać, że go rozpraszam i to moja wina, że różdżka nie chce się go słuchać. Nie przeprosił mnie, nawet gdy jasno dałam mu do zrozumienia, że zraniły mnie jego słowa. - Zawód pojawił się w szaroniebieskim spojrzeniu. Nie sądziła, że przyjdzie jej aż tak zawieść się na Sheridanie, który przez większą część ich znajomości sprawiał zupełnie inne wrażenie. Ślina niosła na język i inne słowa, wyjawiające coś, czego nikomu nie przyszło jej wyjawić. Czy aby to jednak był odpowiedni moment? Dawno nie przyszło im rozmawiać, pewność co do zaufania zdawała się odrobinę zblednąć. Panna Burroughs przygryzła delikatnie wargę, rozważając wszystkie za i przeciw… Co przerwały jej kolejne słowa. Szaroniebieskie spojrzenie posmutniało na jedną, krótką chwilę.
- Wróci do Ciebie, nie do mnie Phillie. Dla mnie nigdy go nie było. - Odpowiedziała, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Wiedziała, że to prawda. Ten skurczybyk był na każde skinienie panny Moss, nigdy nie oferując wsparcia bądź pomocy tej siostrze, z którą łączyły go faktyczne więzy krwi. Frances machnęła dłonią, chcąc odgonić od siebie te myśli. Wolała skupić się na tym elemencie rodziny, który stał przed nią.
- Wiesz… Ostatnio miałam okazję poznać bliżej jednego czarodzieja… - Zaczęła, a płonny rumieniec przyozdobił jej lico odkrywając zawoalowane znaczenie jej słów. Temat odrobinę wstydliwy, zwłaszcza biorąc pod uwagę poglądy matki alchemiczki... oraz reszty społeczeństwa. - Nie wydaje mi się jednak, aby było to coś istotnego z jego strony. - Dodała wzruszając ramionami i uciekając spojrzeniem. Nie posiadała doświadczenia w tych sprawach, czując dezorientację w związku z wydarzeniami pewnego lipcowego wieczoru. Ze wszystkich znanych dusz, nie miała takiej, której ufałaby na tyle aby uchylić odrobinę rąbka tajemnicy. Cisza czarodzieja zdawała się być wymowna, wymuszała na pannie Burroughs ustosunkowanie się do swoich odczuć. A były one niezmiernie sprzeczne.
Szaroniebieskie tęczówki powiodły po buzi panny Moss. - Co u Ciebie? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Ona przekazała w telegraficznym skrócie najważniejsze informacje, przyszła kolej na Philippę.
- Port mnie nie interesuje, Phillie. Może spłonąć, może skąpać się w krwi i wierz mi, nie odczuję chociażby odrobiny żalu z tego powodu. - Nigdy nie potrafiła się tam odnaleźć. Nie nawiązała przyjaźni wśród portowych ulic, nawet Bojczuka mając okazję poznać dopiero po opuszczeniu podłego otoczenia. Dla niej port był jedynie wspomnieniem - przykrym oraz cholernie nieprzyjemnym. - To od Ciebie zależy, czy dasz się zakopać. Nie jesteś zamknięta w portowej klatce, nie musisz tam tkwić i powinnaś o tym wiedzieć. Zastanów się, czy istotniejszy jest dla Ciebie port, czy Twoje życie. - Dodała, a odrobina przejęcia wkradła się w tony jej głosu. Moss była jedyną cząstką rodziny, nawet jeśli realnie nie łączyła ich krew, która wysiliła się, aby sprawdzić co się z nią stało. Jedyną, która wyraziła jakiekolwiek zainteresowanie jej osobą. I panna Burroughs nie chciała być w tej materii dłużna. Philippa zasługiwała na coś więcej, niż zginięcie w portowym gruzie.
Sama Frances w tym konkretnym momencie nie chciała mieć z portem nic wspólnego. Musiała dojść do równowagi, odsunąć od siebie okrutne wydarzenia ostatnich miesięcy; przyzwyczaić się do poczucia bezpieczeństwa oraz braku zagrożenia za każdym, kolejnym rogiem. Chciała zapomnieć o próbie gwałtu, ostrych słowach jakie padały z ust jej matki oraz włamaniu.
Kwiecista filiżanka powędrowała do ust eterycznego dziewczęcia, gdy przyszywana siostra wypowiadała kolejne słowa. Frances zaczynała mieć dość poszukania tematu dawnego otoczenia.
- Och, Philiie nie bądź głupia. Boyle jest coraz starszy, coraz więcej trunków spływa jego gardłem… On nie zareagował. Zamiast wyrwać im nogi postanowił urżnąć się w trupa. Jestem niemal pewna, że jest ktoś, kto o tym wie… Ktoś, kto będzie próbował zająć jego miejsce i nie zdziwiłabym się, gdyby ten włam był sprawdzeniem reakcji wuja... A ten wilk zdziadział, traci swój pazur. - Wygłosiła śmiałą teorię która w jej mniemaniu miała spore szanse na bycie realną. Wuj nie młodniał, a skoro ktoś postanowił uderzyć w jego najbliższe otoczenie mogło to być swego rodzaju sprawdzianem. Bądź dziwnym przypadkiem, w co jednak nie chciało jej się wierzyć. - Nie mówmy już o porcie. - Dodała jeszcze, posyłając siostrze znaczące spojrzenie. Nie chciała wracać wspomnieniami do podłych wydarzeń, a portowe wspomnienia samoistnie przywoływały je do umysłu.
Ciepły uśmiech samoistnie pojawił się na malinowych wargach, gdy Phils dopytała o tego wyjątkowego przyjaciela. I szaroniebieskie spojrzenie przez chwilę błysnęło ciepłem.
- Och, w moich oczach nie jawi się jako zbir. Raczej… przyjaciel, ciepła dusza o wielu różnych talentach. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Nie mówiła o kogo chodziła będąc pewną, że ten nie życzyłby sobie nadszarpywania groźnej oraz niebezpiecznej fasady zapewniającej mu chleb, odrobinę bezpieczeństwa oraz respekt.
- Staram się uważać. - Dodała jeszcze, nie chcąc wzbudzać kolejnych powodów do kobiecych zmartwień. Wiele rzeczy oraz relacji było dla niej zupełnie nowych, doświadczanych po raz pierwszy. I pozostawało jej mieć nadzieję, że kobieca intuicja podpowiada jej odpowiednie rozwiązania, a ci uważani za przyjaciół nie zostawią jej w potrzebie.
Z ciężkim westchnieniem jakie uleciało z jej ust, panna Burroughs wstała od stołu odruchowo poprawiając materię sukienki. Ostrożnie, odrobinę niepewnie podeszła do Moss, aby otoczyć ją wątłymi ramionami w siostrzanym uścisku, będący oznaką cichego pojednania. - Rozumiem. - Wyszeptała gdzieś w ciemne kosmyki, jeszcze przez krótką chwilę trwając w uścisku i przejeżdżając delikatnie palcami po krótkich włosach. Odsunęła się jednak w końcu, słysząc pytanie, jakie uleciało z jej ust. Alchemiczka założyła ręce na piersi, wyraźnie niezadowolona.
- Od dłuższego czasu z nim nie rozmawiam. Widzisz, było całkiem miło, lecz pewnego dnia poszliśmy na spacer, on zszedł ze ścieżki i natknęliśmy się na wilka... Zmroziło mnie, dobrze wiesz, jak się ich boję. A on... Zaczął na mnie krzyczeć, obwiniać, że go rozpraszam i to moja wina, że różdżka nie chce się go słuchać. Nie przeprosił mnie, nawet gdy jasno dałam mu do zrozumienia, że zraniły mnie jego słowa. - Zawód pojawił się w szaroniebieskim spojrzeniu. Nie sądziła, że przyjdzie jej aż tak zawieść się na Sheridanie, który przez większą część ich znajomości sprawiał zupełnie inne wrażenie. Ślina niosła na język i inne słowa, wyjawiające coś, czego nikomu nie przyszło jej wyjawić. Czy aby to jednak był odpowiedni moment? Dawno nie przyszło im rozmawiać, pewność co do zaufania zdawała się odrobinę zblednąć. Panna Burroughs przygryzła delikatnie wargę, rozważając wszystkie za i przeciw… Co przerwały jej kolejne słowa. Szaroniebieskie spojrzenie posmutniało na jedną, krótką chwilę.
- Wróci do Ciebie, nie do mnie Phillie. Dla mnie nigdy go nie było. - Odpowiedziała, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Wiedziała, że to prawda. Ten skurczybyk był na każde skinienie panny Moss, nigdy nie oferując wsparcia bądź pomocy tej siostrze, z którą łączyły go faktyczne więzy krwi. Frances machnęła dłonią, chcąc odgonić od siebie te myśli. Wolała skupić się na tym elemencie rodziny, który stał przed nią.
- Wiesz… Ostatnio miałam okazję poznać bliżej jednego czarodzieja… - Zaczęła, a płonny rumieniec przyozdobił jej lico odkrywając zawoalowane znaczenie jej słów. Temat odrobinę wstydliwy, zwłaszcza biorąc pod uwagę poglądy matki alchemiczki... oraz reszty społeczeństwa. - Nie wydaje mi się jednak, aby było to coś istotnego z jego strony. - Dodała wzruszając ramionami i uciekając spojrzeniem. Nie posiadała doświadczenia w tych sprawach, czując dezorientację w związku z wydarzeniami pewnego lipcowego wieczoru. Ze wszystkich znanych dusz, nie miała takiej, której ufałaby na tyle aby uchylić odrobinę rąbka tajemnicy. Cisza czarodzieja zdawała się być wymowna, wymuszała na pannie Burroughs ustosunkowanie się do swoich odczuć. A były one niezmiernie sprzeczne.
Szaroniebieskie tęczówki powiodły po buzi panny Moss. - Co u Ciebie? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Ona przekazała w telegraficznym skrócie najważniejsze informacje, przyszła kolej na Philippę.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oczywiście, że była świadoma, jak wstrętnym siedliskiem zła i brudu był port. Z tego błota, z tego dna parszywego oceanu umiała jednak wydobyć coś więcej. Utonęła, ale przy okazji otrzymała coś, co wcale nie było tak pewne i jawne. Pojęła szybko, jak pokochać tę dzielnicę, jednoczyć z tymi ludźmi. Pojęła, że jest tam miejsce dla niej, że wystarczy tylko nauczyć się przedzierać przez chaszcze prymitywności, wulgarności i niezbyt inteligentnej prostoty. Bystre umysły zmieszane z tłumem dokowych dusz dokonać mogły wiele. Philippa naprawdę nie chciała być gdzieś indziej, ale też nigdy nie była. Znała tylko dwie domowe rzeczywistości – sierociniec i port. Obydwie gówniane, obydwie ponure, ale ta druga nigdy nie dusiła jej samotnością, ta druga pozwoliła jej ubrać płaszcz pewności, pozwoliła jej stać się wyszczekaną, zaradną dziewuchą pośrodku całego tego bajzlu. Wiedziała jednak, że Frances się od niej różniła, że nie zapuści tam nigdy korzeni. Dojrzewały w swoich gniazdach. Phils w tym starym, a Burroughs w zupełnie nowym, ale zdecydowanie bardziej swoim od wszystkich poprzednich. To dobrze. Tego jej życzyła – zaszycia się w zakątku, w miejscu, które ją wzmocni zamiast przepełniać nieustającym lękiem i smutkiem.
Nie była pierwszą, która sugerowała opuszczenie portu, która wskazywała inne opcje, brak więzów trwale usadzających ją w dokach. Istniały inne drogi, ale zrobienie kroku było zbyt trudne i dziś jeszcze niepotrzebne. Może innym razem, może pod wpływem innych motywacji, może za miesiąc, dwa, trzy, może potrzebowała tragedii, która wygoni ją stamtąd raz na zawsze. Oby nie. – Dziś jeszcze moje życie jest portem. Ja jestem nim. Jestem ich częścią. Może równie parszywą – skwitowała trochę z kwaśnym uśmiechem. Nie była oprawcą, nie groziła jej, nie uczyniłaby jej krzywdy, ale przecież były zdarzenia, były działania, które zdecydowanie nie leżały w możliwościach grzecznych panienek. Philippa musiała wyciągać pazury, drapać rzeczywistość, czynić podłości w imię innych podłości. Ale nigdy nie skrzywdziłaby rodziny. – Jeśli to się zmieni, zapewne będziesz jedną z pierwszych osób, które się dowiedzą – oznajmiła na pocieszenie. Na pocieszenie chyba bardziej dla siebie niż dla niej. Choć cały portowy temat był nie w smak eliksirowej pannie, to jednak łączył je. Frances wolała, by stał się martwy, ale Philippie było trudno pominąć ten wątek w całej dziwaczności tego spotkania. – O tak, jest takich wielu. A najbardziej godnego następcę już znasz. Jeszcze bardziej godnego od niego samego, Frances – oznajmiła, patrząc na nią znacząco. Pani Boyle zrobiłaby swoje porządki i zaraz wszyscy łaziliby jak w zegarku – o ile już tak nie było. – Stary zaraz się przekręci. Albo sami się go pozbędą. A wtedy się dopiero zacznie. Nie mogłabym tego przegapić. – Uśmiechnęła się zawadiacko i lekko pokręciła głową. – W porządku, nie mówmy – dodała w końcu gotowa na ostateczne porzucenie tematu.
Przecież spotkały się. Miała przy sobie żywą młodą alchemiczkę! Należało nie tracić czasu i wziąć się za nadrabianie okropnie długich tygodni rozłąki. Przecież pragnęła wiedzieć, co dzieje się w życiu Frances – szczególnie że słyszała o niemałych sukcesów. Złotej dziewczynie się udało, to ją szczerze uszczęśliwiało. Uniosła zaczepnie brwi, słysząc o zbirze, który jest miłym przyjacielem. No proszę, co za niespodzianki. Najwyraźniej zawinęła sobie któregoś wokół palca. Może jednak łączyło je jeszcze więcej. Istnieli źli chłopcy o wielkich sercach? Frances takiego złowiła. Philippa z chęcią dowiedziałaby się o nim jeszcze więcej. Czy na pewno przyjaciel? Może przy następnej okazji będzie mogła usłyszeć o nim jeszcze więcej. Nadrobienie wszystkiego zapewne zajmie im kilka kaw i kilka kawałków ciasta. Ha, żeby tylko! To nic, Philippa miała czas, donikąd się nie spieszyła.
Siostrzany uścisk najpewniej dodał im obu mocy. Przyjęła ten gest z ulgą, z tęsknotą, której przez chwilę nie mogła dostrzec alchemiczka. Objęła ją mocno, wdychając delikatny, przyjemny zapach. Znajomy, a jednak nieznośnie przykurzony w pamięci. Tak nie mogło być. Nigdy więcej. – To dobrze. Jesteśmy razem – zakomunikowała, powoli zdejmując z niej swoje ciepłe objęcie. Słysząc jej opowieść o tym całym Dudleyu, otworzyła szerzej oczy i odruchowo wbiła dłonie w talię. Przyjęła dość oburzoną postawę, która jawnie zdradzała jej emocje. – A to kawał małego gnojka. Znajdę go i wypatroszę. Mały, podły tchórz. Tak kobiety nie upoluje. Też mi bohater. Kiepski czarodziej i kiepski człowiek. Zapomnij o nim, facet powinien cię szanować, a temu coś najwyraźniej za mocno gnije we łbie. Mam nadzieję, że więcej się już nie spotkaliście, co? – podpytała kontrolnie, nie chcąc, by Frances mimo wszystko dała się cwaniaczkowi omotać. Mógł się uśmiechać słodko i grać dżentelmena, ale wyszło jak wyszło. Pokręciła głową rozczarowana tym całym kawalerem od siedmiu boleści. Przez moment pomyślała o… o kimś, kto może też miał nie po kolei w głowie, ale nigdy by jej nie naraził. Te myśli jednak rozproszyły się szybko. Keat wciąż ożywiał nieśmieszne, niedobre wspomnienie u Frances. Philippa też była nim rozczarowana, najchętniej połamałaby mu wszystkie kości. Znała prawdę. Trudno było w nieskończoność jej zaprzeczać. Nigdy nie był dla Frani dobrym bratem, odwalało mu nazbyt często, a teraz się całkiem rozpłynął. Zamknęła na moment oczy. Może należało porzucić i ten temat.
– Tak? – podchwyciła natychmiast, wyłapując falę cieplej nieśmiałości na tej delikatnej buzi. – Widzę, że trochę ich się wokół ciebie kręci, siostro. Co to znaczy bliżej? Randkujecie? Całowaliście się? – zapytała bez owijania w bawełnę. Zapytała tak, jak zapytałaby przyjaciółkę. Między sobą przecież nie musiały się wstydzić. – Jeśli jest bardziej kumaty niż ten cały Dudley, to już jest istotny. Powiedz coś więcej, Frania – zachęciła ją pogodnie, choć z wyraźną ciekawością. Niknęły niepewności, rozpraszała się gorycz, nie brakowało im wcale słów, emocji, spojrzeń. To dobrze. To ulga.
I tylko pytanie o jej życie było jak zderzenie z wyjątkowo szorstkimi murami. Jasna cholera, co mogła jej powiedzieć? – Możliwe, że… i ja lubię kogoś bardziej, niż bym chciała – rzuciła z niezadowoleniem, gorzko, chłodno. Nie polubiła się wciąż z tym uczuciem, ale chyba pierwszy raz w życiu powiedziała to na głos. – Mam psidwaka. O, no i mieszka u mnie Bojczuk ze swoim skrzatem. Robimy remont. Jego chałupa jest spalona, nie mogłam pozwolić, by mieszkał na ulicy. Co za podłe czasy… - rzuciła, kręcąc lekko głową. – No i byłam ostatnio w tym sierocińcu, z moim kumplem, Scalettą. Pierwszy raz, odkąd mnie wywalili. Strasznie ponure uczucie – mruknęła dobitnie szczerze. Niespecjalnie była wylewna, ale i tak powiedziała naprawdę dużo. Mimo to gęsia skórka objęła jej całe ramiona na samo wspomnienie. Annie Scott nigdy nie umarła.
Nie była pierwszą, która sugerowała opuszczenie portu, która wskazywała inne opcje, brak więzów trwale usadzających ją w dokach. Istniały inne drogi, ale zrobienie kroku było zbyt trudne i dziś jeszcze niepotrzebne. Może innym razem, może pod wpływem innych motywacji, może za miesiąc, dwa, trzy, może potrzebowała tragedii, która wygoni ją stamtąd raz na zawsze. Oby nie. – Dziś jeszcze moje życie jest portem. Ja jestem nim. Jestem ich częścią. Może równie parszywą – skwitowała trochę z kwaśnym uśmiechem. Nie była oprawcą, nie groziła jej, nie uczyniłaby jej krzywdy, ale przecież były zdarzenia, były działania, które zdecydowanie nie leżały w możliwościach grzecznych panienek. Philippa musiała wyciągać pazury, drapać rzeczywistość, czynić podłości w imię innych podłości. Ale nigdy nie skrzywdziłaby rodziny. – Jeśli to się zmieni, zapewne będziesz jedną z pierwszych osób, które się dowiedzą – oznajmiła na pocieszenie. Na pocieszenie chyba bardziej dla siebie niż dla niej. Choć cały portowy temat był nie w smak eliksirowej pannie, to jednak łączył je. Frances wolała, by stał się martwy, ale Philippie było trudno pominąć ten wątek w całej dziwaczności tego spotkania. – O tak, jest takich wielu. A najbardziej godnego następcę już znasz. Jeszcze bardziej godnego od niego samego, Frances – oznajmiła, patrząc na nią znacząco. Pani Boyle zrobiłaby swoje porządki i zaraz wszyscy łaziliby jak w zegarku – o ile już tak nie było. – Stary zaraz się przekręci. Albo sami się go pozbędą. A wtedy się dopiero zacznie. Nie mogłabym tego przegapić. – Uśmiechnęła się zawadiacko i lekko pokręciła głową. – W porządku, nie mówmy – dodała w końcu gotowa na ostateczne porzucenie tematu.
Przecież spotkały się. Miała przy sobie żywą młodą alchemiczkę! Należało nie tracić czasu i wziąć się za nadrabianie okropnie długich tygodni rozłąki. Przecież pragnęła wiedzieć, co dzieje się w życiu Frances – szczególnie że słyszała o niemałych sukcesów. Złotej dziewczynie się udało, to ją szczerze uszczęśliwiało. Uniosła zaczepnie brwi, słysząc o zbirze, który jest miłym przyjacielem. No proszę, co za niespodzianki. Najwyraźniej zawinęła sobie któregoś wokół palca. Może jednak łączyło je jeszcze więcej. Istnieli źli chłopcy o wielkich sercach? Frances takiego złowiła. Philippa z chęcią dowiedziałaby się o nim jeszcze więcej. Czy na pewno przyjaciel? Może przy następnej okazji będzie mogła usłyszeć o nim jeszcze więcej. Nadrobienie wszystkiego zapewne zajmie im kilka kaw i kilka kawałków ciasta. Ha, żeby tylko! To nic, Philippa miała czas, donikąd się nie spieszyła.
Siostrzany uścisk najpewniej dodał im obu mocy. Przyjęła ten gest z ulgą, z tęsknotą, której przez chwilę nie mogła dostrzec alchemiczka. Objęła ją mocno, wdychając delikatny, przyjemny zapach. Znajomy, a jednak nieznośnie przykurzony w pamięci. Tak nie mogło być. Nigdy więcej. – To dobrze. Jesteśmy razem – zakomunikowała, powoli zdejmując z niej swoje ciepłe objęcie. Słysząc jej opowieść o tym całym Dudleyu, otworzyła szerzej oczy i odruchowo wbiła dłonie w talię. Przyjęła dość oburzoną postawę, która jawnie zdradzała jej emocje. – A to kawał małego gnojka. Znajdę go i wypatroszę. Mały, podły tchórz. Tak kobiety nie upoluje. Też mi bohater. Kiepski czarodziej i kiepski człowiek. Zapomnij o nim, facet powinien cię szanować, a temu coś najwyraźniej za mocno gnije we łbie. Mam nadzieję, że więcej się już nie spotkaliście, co? – podpytała kontrolnie, nie chcąc, by Frances mimo wszystko dała się cwaniaczkowi omotać. Mógł się uśmiechać słodko i grać dżentelmena, ale wyszło jak wyszło. Pokręciła głową rozczarowana tym całym kawalerem od siedmiu boleści. Przez moment pomyślała o… o kimś, kto może też miał nie po kolei w głowie, ale nigdy by jej nie naraził. Te myśli jednak rozproszyły się szybko. Keat wciąż ożywiał nieśmieszne, niedobre wspomnienie u Frances. Philippa też była nim rozczarowana, najchętniej połamałaby mu wszystkie kości. Znała prawdę. Trudno było w nieskończoność jej zaprzeczać. Nigdy nie był dla Frani dobrym bratem, odwalało mu nazbyt często, a teraz się całkiem rozpłynął. Zamknęła na moment oczy. Może należało porzucić i ten temat.
– Tak? – podchwyciła natychmiast, wyłapując falę cieplej nieśmiałości na tej delikatnej buzi. – Widzę, że trochę ich się wokół ciebie kręci, siostro. Co to znaczy bliżej? Randkujecie? Całowaliście się? – zapytała bez owijania w bawełnę. Zapytała tak, jak zapytałaby przyjaciółkę. Między sobą przecież nie musiały się wstydzić. – Jeśli jest bardziej kumaty niż ten cały Dudley, to już jest istotny. Powiedz coś więcej, Frania – zachęciła ją pogodnie, choć z wyraźną ciekawością. Niknęły niepewności, rozpraszała się gorycz, nie brakowało im wcale słów, emocji, spojrzeń. To dobrze. To ulga.
I tylko pytanie o jej życie było jak zderzenie z wyjątkowo szorstkimi murami. Jasna cholera, co mogła jej powiedzieć? – Możliwe, że… i ja lubię kogoś bardziej, niż bym chciała – rzuciła z niezadowoleniem, gorzko, chłodno. Nie polubiła się wciąż z tym uczuciem, ale chyba pierwszy raz w życiu powiedziała to na głos. – Mam psidwaka. O, no i mieszka u mnie Bojczuk ze swoim skrzatem. Robimy remont. Jego chałupa jest spalona, nie mogłam pozwolić, by mieszkał na ulicy. Co za podłe czasy… - rzuciła, kręcąc lekko głową. – No i byłam ostatnio w tym sierocińcu, z moim kumplem, Scalettą. Pierwszy raz, odkąd mnie wywalili. Strasznie ponure uczucie – mruknęła dobitnie szczerze. Niespecjalnie była wylewna, ale i tak powiedziała naprawdę dużo. Mimo to gęsia skórka objęła jej całe ramiona na samo wspomnienie. Annie Scott nigdy nie umarła.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ciężkie westchnienie opuściło kobiece usta. Nie rozumiała zażyłości, jaka łączyła Philippę z portem. I chyba nigdy nie przyjdzie jej tego zrozumieć, w sobie znajdując jedynie nienawiść oraz złość na tamto miejsce. Nigdy do niego nie pasowała, nigdy nie potrafiła odnaleźć się między jego uliczkami i chyba nigdy nie przyjdzie jej zauważyć w tamtym miejscu czegokolwiek, co jawiłoby się w jasnych barwach.
- To Twoja decyzja, Phillie. -Odparła jedynie, delikatnie wzruszając wątłym ramieniem. Nie jej było decydować o życiu przybranej siostry, nawet jeśli coś w środku okrutnie sprzeciwiało się, aby pozostawała w porcie. Nie zmusi jej jednak, nie zamknie siłą w jednym z pokojów. Jej życie oraz jej wybory. Frances pozostało jedynie mieć nadzieję, że dziewczyna nie wplącze się w kłopoty, z których niemożliwym byłoby wyjść. Chciała dobrze, nie mogła jednak narzucać jej swojego zdania. - Mam wolny pokój, jeśli będziesz potrzebować dachu nad głową. - Odpowiedziała obojętnie, jakby wiadomość miła nic nie znaczyć. Przyjęłaby ją, to było oczywiste. A Moss musiała o tym wiedzieć, gdyby kiedykolwiek coś poszło nie tak, jak powinno.
Ciche westchnienie uleciało z jej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło czymś, czego nie dało się jednoznacznie nazwać.
- Ten następca mógłby sprawować władzę już dawno temu. Obawiam się, że tyle lat zwłoki mogło nim zachwiać. - Proponowała. Nie wprost, lecz nie raz. Wystarczyło jedno słowo, jedna dobrze dobrana prośba cioci Boyle a przygotowałaby odpowiedni specyfik; cichego zabójcę który rozprawiłby się z panem Boyle, przenosząc koronę na mądrą głowę cioteczki. I w tej kwestii była gotowa pomóc, nie mogąc jednak zmusić krewniaczki do podjęcia decyzji. Miała jedynie nadzieję, że ciotka zdaje sobie sprawę z otwartej oferty, trucizny czekały, aby je wykorzystać. Otworzyć niewielkie fiolki oraz podać szkodliwą zawartość. Otrucie wuja nie było czymś ciężkim, zwłaszcza przy ilościach alkoholu, jaki wypijał.
Na zaczepny gest odpowiedziała jedynie uśmiechem. Ciepłym, zdradzającym ciepłe uczucia, jakimi darzyła wspomnianego mężczyznę wątpliwej moralności. Nie wyjawiła jego imienia, nie wspomniała o tym, jak się poznali. Był zbyt bliski jej sercu, aby ryzykować zachwianiem wybudowanej przez niego fasady. Może kiedy indziej, przy innej kawie oraz innym cieście.
Alchemiczka przymknęła delikatnie oczka, gdy siostrzane ręce otoczyły jej wątłe ciało. Przyjemnie było wiedzieć, iż nie jest na tym świecie sama; że jeśli coś się wydarzy, będzie miała do kogo się zwrócić… że może porozmawiać z kimś, z kim nie łączą ją interesy bądź relacje ciężkie do nazwania.
Kimś, kto zna ją od dawna.
Przez chwilę szaroniebieskie tęczówki zaszkliły się dziwnym wzruszeniem, gdy usłyszała osobliwe zapewnienie więzi, powstrzymała jednak łzy, napływające do oczu. O wiele bardziej wolała nadrobić stracony czas.
- Nie, nie widziałam się z nim. Jakoś… nie było ku temu okazji. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami. Gdzieś między spojrzeniami dało się zauważyć, iż pannie Burroughs było zwyczajnie przykro; że doszło do spotkania wilkiem, a sytuacja od dłuższego czasu pozostawała niewyjaśniona. Sama jednak nie zdobyła się na odwagę, aby wystosować zaproszenie; wyjaśnić to co okryte było woalem tajemnicy. Dziwny ciąg wydarzeń panował w jej życiu sprawiając, że powoli gubiła się w wywracającym się do góry świecie.
- Teoretycznie, pierścionka nadal nie mam, ciężko mi więc stwierdzić, czy faktycznie ktoś się kręci. - Odparła z delikatnym uśmiechem na ustach. Mama mówiła, że niezmiernie istotnym jest znaleźć odpowiedniego męża w odpowiednim wieku. Jej wiek zdawał się powoli zbliżać, na horyzoncie jednak nie było nikogo, kto chciałby związać się z nią na dłużej. - Mama mówiła, że jestem za brzydka i za mądra, żeby znaleźć męża. - Dodała, z ciężkim westchnieniem jakie uleciało z jej ust. Nie wiedziała, co było czynnikiem, wywołującym nieprzyjemne komentarze ze strony matki.
- Nie, nie nazwałabym tego randkowaniem. - Odpowiedziała pewnie. Ich spotkania nigdy wcześniej nie miały podobnego wydźwięku. - Poznaliśmy się w bibliotece. Przypadkiem. Zaczęliśmy rozmawiać o książkach, to powtórzyło się kilka razy… Później potrzebował eliksirów… Odwiedził mnie ostatnio, żeby podziękować. Wypiliśmy trochę i chyba mam braki w pamięci. Jakoś tak wyszło, że wpadliśmy do stawu… - Policzki panny Burroughs w miarę opowiadania przystrajały się coraz silniejszym rumieńcem ale i uśmiechem. Niewyraźne wspomnienia tamtego wieczoru naznaczone były pozytywnymi odczuciami pełnymi lekkości oraz przyjemności. - Było sensualnie, zaczęliśmy się całować, a później… Och, chyba nie muszę tłumaczyć, co było później? Wyszedł przed śniadaniem… - Rumieniec na policzku dziewczyny piekł, przybierając barwę czerwieni. Zawstydzenie zdawało się jej naturalne - żyły w czasach, w których nie winno się sypiać przed ślubem. Frances miała poczucie zrobienia czegoś złego oraz nieodpowiedniego. Nie żałowała jednak, zapamiętując wieczór w samych, pozytywnych aspektach. I jedynie odrobinę było jej smutno, że ten nie wysłał jej chociażby jednego listu.
Panna Burroughs swobodnie oparła łokcie na blacie stołu, unosząc filiżankę w dłoniach. Z porcelanką opartą o malinowe wargi słuchała tego, co Philippa miała jej do powiedzenia. Jej oczy błysnęły zaciekawieniem, gdy wspomniała o jakimś mężczyźnie. I Frances wiedziała, że musiał to być osobnik wyjątkowy w swym rodzaju. Byle kto nie sprawiłby, że zwykle otoczona wianuszkiem mężczyzn Moss straciłaby dla niego głowę. Nie wypowiadała się jednak jeszcze, nie chcąc przerywać potoku informacji. Mało wylewnych, lecz niezmiernie istotnych. Eteryczna dziewczyna uniosła filiżankę do ust… Chwilę później uważając to za błąd. Znajome nazwisko sprawiło, że alchemiczka zachłysnęła się naparem. Szybko odstawiła porcelanę i rozkaszlała się, a łzy nabiegły do jej oczu. Na Merlina, nie przeszło jej przez myśl, że Phils może go znać. Frances wzięła głęboki oddech, ostrożnie ocierając palcem kryształki łez, czające się w kącikach jej oczu.
- Skoro znasz Scalettę, to nie muszę Ci więcej mówić… Tak jakby… No wiesz... Ten mężczyzna z mojej historii i Scaletta, to jedna i ta sama osoba… - Mruknęła, skrywając twarz w dłoniach w nagłym, dziwnym zawstydzeniu. Czy to mogło oznaczać, że popełniła błąd w swoich decyzjach? Nie wiedziała. I bała się dowiedzieć. Przez chwilę miała ochotę zadać kilka pytań, dowiedzieć się, czy coś wspominał na jej temat... Odpowiedzi na te pytania również jednak się obawiała, finalnie rezygnując z pytań. Jej pierś uniosła się w głębokim wdechu, by chwilę później ostrożnie wypuścić powietrze z płuc.
- Widziałam się z Bojczukiem jakiś czas temu w szpitalu. - Pierwsza odpowiedź, była tą najprostszą. Nie wymagała większego zastanawiania się oraz rozmyślania, jednocześnie pomagając zebrać myśli w całość. Nadal nie patrzyła w kierunku Moss, próbując zapanować nad mieszaniną zażenowania oraz ciekawości. - Jaki jest ten mężczyzna, którego lubisz? Musi być niezwykły, skoro złapał Twoją uwagę na dłużej... Co najważniejsze, kiedy przyjdzie mi go poznać? Nie mówię, że oficjalnie, doskonale wiesz, że czasem przypadki bywają najciekawsze. A każda kobieta winna być w stanie stworzyć odpowiednią okazję... Nie sądzisz, że powinnam go poznać? - Dopiero teraz, szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się na buzię siostry, przepełnione reminiscencjami niedawnych uczuć. Ona znała Scalettę, Frances winna więc poznać mężczyznę, który zaburzył spokój Philippy. Alchemiczka wstała, by podejść do przyszywanej siostry i zacisnąć palce na jej dłoniach. - Czemu nie chcesz go lubić? - Nie rozumiała, chciała jednak wiedzieć. Wiedziała, że Keat zawsze był z nią bliżej… Teraz jednak, zostały same. I jeśli Philippa potrzebowała wsparcia, z pewnością mogła je znaleźć w ramionach siostry. - Wiesz, jeśli kiedykolwiek Cię skrzywdzi, przyjdź do mnie. Wymyślę i opracuję nową truciznę, specjalnie dla niego… - Odpowiedziała z błyskiem w szaroniebieskim spojrzeniu, mocniej zaciskając dłonie na jej dłoniach. Była gotowa to zrobić. Wymyślić najpodlejszy specyfik, opracować jego recepturę tylko po to, by ulżyć w możliwym cierpieniu Moss. Co ważniejsze posiadała na tyle bystry umysł, aby być w stanie to osiągnąć. - A ten sierociniec? czemu było ponuro? Co czułaś? - Dopytała, gotowa wysłuchać wszystkiego. Chciała wiedzieć. Długie miesiące rozłąki sprawiały, że miały wiele do nadrobienia. A Frances nie chciała ignorować rzeczy, jawiących się jako ważne.
- To Twoja decyzja, Phillie. -Odparła jedynie, delikatnie wzruszając wątłym ramieniem. Nie jej było decydować o życiu przybranej siostry, nawet jeśli coś w środku okrutnie sprzeciwiało się, aby pozostawała w porcie. Nie zmusi jej jednak, nie zamknie siłą w jednym z pokojów. Jej życie oraz jej wybory. Frances pozostało jedynie mieć nadzieję, że dziewczyna nie wplącze się w kłopoty, z których niemożliwym byłoby wyjść. Chciała dobrze, nie mogła jednak narzucać jej swojego zdania. - Mam wolny pokój, jeśli będziesz potrzebować dachu nad głową. - Odpowiedziała obojętnie, jakby wiadomość miła nic nie znaczyć. Przyjęłaby ją, to było oczywiste. A Moss musiała o tym wiedzieć, gdyby kiedykolwiek coś poszło nie tak, jak powinno.
Ciche westchnienie uleciało z jej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło czymś, czego nie dało się jednoznacznie nazwać.
- Ten następca mógłby sprawować władzę już dawno temu. Obawiam się, że tyle lat zwłoki mogło nim zachwiać. - Proponowała. Nie wprost, lecz nie raz. Wystarczyło jedno słowo, jedna dobrze dobrana prośba cioci Boyle a przygotowałaby odpowiedni specyfik; cichego zabójcę który rozprawiłby się z panem Boyle, przenosząc koronę na mądrą głowę cioteczki. I w tej kwestii była gotowa pomóc, nie mogąc jednak zmusić krewniaczki do podjęcia decyzji. Miała jedynie nadzieję, że ciotka zdaje sobie sprawę z otwartej oferty, trucizny czekały, aby je wykorzystać. Otworzyć niewielkie fiolki oraz podać szkodliwą zawartość. Otrucie wuja nie było czymś ciężkim, zwłaszcza przy ilościach alkoholu, jaki wypijał.
Na zaczepny gest odpowiedziała jedynie uśmiechem. Ciepłym, zdradzającym ciepłe uczucia, jakimi darzyła wspomnianego mężczyznę wątpliwej moralności. Nie wyjawiła jego imienia, nie wspomniała o tym, jak się poznali. Był zbyt bliski jej sercu, aby ryzykować zachwianiem wybudowanej przez niego fasady. Może kiedy indziej, przy innej kawie oraz innym cieście.
Alchemiczka przymknęła delikatnie oczka, gdy siostrzane ręce otoczyły jej wątłe ciało. Przyjemnie było wiedzieć, iż nie jest na tym świecie sama; że jeśli coś się wydarzy, będzie miała do kogo się zwrócić… że może porozmawiać z kimś, z kim nie łączą ją interesy bądź relacje ciężkie do nazwania.
Kimś, kto zna ją od dawna.
Przez chwilę szaroniebieskie tęczówki zaszkliły się dziwnym wzruszeniem, gdy usłyszała osobliwe zapewnienie więzi, powstrzymała jednak łzy, napływające do oczu. O wiele bardziej wolała nadrobić stracony czas.
- Nie, nie widziałam się z nim. Jakoś… nie było ku temu okazji. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami. Gdzieś między spojrzeniami dało się zauważyć, iż pannie Burroughs było zwyczajnie przykro; że doszło do spotkania wilkiem, a sytuacja od dłuższego czasu pozostawała niewyjaśniona. Sama jednak nie zdobyła się na odwagę, aby wystosować zaproszenie; wyjaśnić to co okryte było woalem tajemnicy. Dziwny ciąg wydarzeń panował w jej życiu sprawiając, że powoli gubiła się w wywracającym się do góry świecie.
- Teoretycznie, pierścionka nadal nie mam, ciężko mi więc stwierdzić, czy faktycznie ktoś się kręci. - Odparła z delikatnym uśmiechem na ustach. Mama mówiła, że niezmiernie istotnym jest znaleźć odpowiedniego męża w odpowiednim wieku. Jej wiek zdawał się powoli zbliżać, na horyzoncie jednak nie było nikogo, kto chciałby związać się z nią na dłużej. - Mama mówiła, że jestem za brzydka i za mądra, żeby znaleźć męża. - Dodała, z ciężkim westchnieniem jakie uleciało z jej ust. Nie wiedziała, co było czynnikiem, wywołującym nieprzyjemne komentarze ze strony matki.
- Nie, nie nazwałabym tego randkowaniem. - Odpowiedziała pewnie. Ich spotkania nigdy wcześniej nie miały podobnego wydźwięku. - Poznaliśmy się w bibliotece. Przypadkiem. Zaczęliśmy rozmawiać o książkach, to powtórzyło się kilka razy… Później potrzebował eliksirów… Odwiedził mnie ostatnio, żeby podziękować. Wypiliśmy trochę i chyba mam braki w pamięci. Jakoś tak wyszło, że wpadliśmy do stawu… - Policzki panny Burroughs w miarę opowiadania przystrajały się coraz silniejszym rumieńcem ale i uśmiechem. Niewyraźne wspomnienia tamtego wieczoru naznaczone były pozytywnymi odczuciami pełnymi lekkości oraz przyjemności. - Było sensualnie, zaczęliśmy się całować, a później… Och, chyba nie muszę tłumaczyć, co było później? Wyszedł przed śniadaniem… - Rumieniec na policzku dziewczyny piekł, przybierając barwę czerwieni. Zawstydzenie zdawało się jej naturalne - żyły w czasach, w których nie winno się sypiać przed ślubem. Frances miała poczucie zrobienia czegoś złego oraz nieodpowiedniego. Nie żałowała jednak, zapamiętując wieczór w samych, pozytywnych aspektach. I jedynie odrobinę było jej smutno, że ten nie wysłał jej chociażby jednego listu.
Panna Burroughs swobodnie oparła łokcie na blacie stołu, unosząc filiżankę w dłoniach. Z porcelanką opartą o malinowe wargi słuchała tego, co Philippa miała jej do powiedzenia. Jej oczy błysnęły zaciekawieniem, gdy wspomniała o jakimś mężczyźnie. I Frances wiedziała, że musiał to być osobnik wyjątkowy w swym rodzaju. Byle kto nie sprawiłby, że zwykle otoczona wianuszkiem mężczyzn Moss straciłaby dla niego głowę. Nie wypowiadała się jednak jeszcze, nie chcąc przerywać potoku informacji. Mało wylewnych, lecz niezmiernie istotnych. Eteryczna dziewczyna uniosła filiżankę do ust… Chwilę później uważając to za błąd. Znajome nazwisko sprawiło, że alchemiczka zachłysnęła się naparem. Szybko odstawiła porcelanę i rozkaszlała się, a łzy nabiegły do jej oczu. Na Merlina, nie przeszło jej przez myśl, że Phils może go znać. Frances wzięła głęboki oddech, ostrożnie ocierając palcem kryształki łez, czające się w kącikach jej oczu.
- Skoro znasz Scalettę, to nie muszę Ci więcej mówić… Tak jakby… No wiesz... Ten mężczyzna z mojej historii i Scaletta, to jedna i ta sama osoba… - Mruknęła, skrywając twarz w dłoniach w nagłym, dziwnym zawstydzeniu. Czy to mogło oznaczać, że popełniła błąd w swoich decyzjach? Nie wiedziała. I bała się dowiedzieć. Przez chwilę miała ochotę zadać kilka pytań, dowiedzieć się, czy coś wspominał na jej temat... Odpowiedzi na te pytania również jednak się obawiała, finalnie rezygnując z pytań. Jej pierś uniosła się w głębokim wdechu, by chwilę później ostrożnie wypuścić powietrze z płuc.
- Widziałam się z Bojczukiem jakiś czas temu w szpitalu. - Pierwsza odpowiedź, była tą najprostszą. Nie wymagała większego zastanawiania się oraz rozmyślania, jednocześnie pomagając zebrać myśli w całość. Nadal nie patrzyła w kierunku Moss, próbując zapanować nad mieszaniną zażenowania oraz ciekawości. - Jaki jest ten mężczyzna, którego lubisz? Musi być niezwykły, skoro złapał Twoją uwagę na dłużej... Co najważniejsze, kiedy przyjdzie mi go poznać? Nie mówię, że oficjalnie, doskonale wiesz, że czasem przypadki bywają najciekawsze. A każda kobieta winna być w stanie stworzyć odpowiednią okazję... Nie sądzisz, że powinnam go poznać? - Dopiero teraz, szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się na buzię siostry, przepełnione reminiscencjami niedawnych uczuć. Ona znała Scalettę, Frances winna więc poznać mężczyznę, który zaburzył spokój Philippy. Alchemiczka wstała, by podejść do przyszywanej siostry i zacisnąć palce na jej dłoniach. - Czemu nie chcesz go lubić? - Nie rozumiała, chciała jednak wiedzieć. Wiedziała, że Keat zawsze był z nią bliżej… Teraz jednak, zostały same. I jeśli Philippa potrzebowała wsparcia, z pewnością mogła je znaleźć w ramionach siostry. - Wiesz, jeśli kiedykolwiek Cię skrzywdzi, przyjdź do mnie. Wymyślę i opracuję nową truciznę, specjalnie dla niego… - Odpowiedziała z błyskiem w szaroniebieskim spojrzeniu, mocniej zaciskając dłonie na jej dłoniach. Była gotowa to zrobić. Wymyślić najpodlejszy specyfik, opracować jego recepturę tylko po to, by ulżyć w możliwym cierpieniu Moss. Co ważniejsze posiadała na tyle bystry umysł, aby być w stanie to osiągnąć. - A ten sierociniec? czemu było ponuro? Co czułaś? - Dopytała, gotowa wysłuchać wszystkiego. Chciała wiedzieć. Długie miesiące rozłąki sprawiały, że miały wiele do nadrobienia. A Frances nie chciała ignorować rzeczy, jawiących się jako ważne.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Obdarzały się wzajemnymi potwierdzeniami. Potwierdzeniami emocji, oddania, zaufania, wspólnej więzi. Nie tylko objawiającej się w obietnicy pokoju czekającego za dnia i w nocy, w geście siostrzanego przytulenia, w nieco zakamuflowanych troskach i groźbach rzucanych wszelkim wrogom. Po złamaniu niepewnego posmaku goryczy Filipa poczuła się zdecydowanie lżej. Po pierwsze udało jej się ją znaleźć: zdrową, pogodniejszą, dziwnie dojrzalszą i nawet nie tak pogubioną. Towarzyszyło to dziwne wrażenie, że Burroughs zapanowała nad światem, zatrzymała go w silnym uścisku, że los zaczął spełniać się tak, jak tylko sobie to umyśliła. To dobrze. Po nieprzyjemnym dotyku wiosny, po latach duszenia się w porcie zasłużyła na nieco więcej swobody i sympatii. Z opowieści wynikało, że po lawinie nieszczęścia dobro zaczęło ją zalewać zewsząd. Niech tak więc pozostanie. Port nie poczuje jej nieobecności, nie zawoła, nie zapłacze, ale za to Frances wreszcie mogła żyć tak, jak tego zapragnęła. Philippa od zawsze była zwolenniczką robienia tego, na co miało się ochotę. Ambicje alchemiczki zgniłyby w dokach. Izolacja od rodziny mogła jej jeszcze wyjść na dobre. Moss nie zamierzała jej przekonywać do powrotu – ani tym bardziej do pokochania miejsca, z którego uciekła. Po wyjaśnieniu tych wszystkich kwestii przyszedł czas na rzucenie w kąt ponurych utrapień. Przyszedł czas na znacznie weselsze tematy, chociaż niemniej przejmujące.
– Świetnie – podsumowała krótko, nie spróbowała nawet ukryć zadowolenia. – Szkoda twojego czasu na takich byle jakich knypków. Stać cię na znacznie więcej – oświadczyła nieskrępowana. Zresztą mówiła prawdę. Dziewczyny takie jak Franka miały szansę złapać naprawdę porządnych facetów. Może jakiegoś naukowca? Medyka? Urzędniczy podlotek niespecjalnie jej się widział. Pamiętała wciąż jego głupawe zachowanie w Błędnym Rycerzu. Ewidentnie był jeszcze dzieciakiem, a Frances przeistoczyła się w kobietę, która wiedziała, czego pragnie. Czy Philippa się myliła?
Uniosła wysoko brwi, słysząc o pierścionku. Że jak? Ach, no tak. Przecież to, że jej się nie spieszyło do bycia żoną, matką, służącą, nie oznaczało, że inne kobiety nie miały takich, poniekąd okropnie oczywistych, pragnień. Stabilizacja. Obietnica. Przysięga. Czas wojny raczej jawił się Moss jako kiepski moment dla jakichkolwiek deklaracji, ale jeśli Frances się zakocha – tak serio, serio zakocha – to zapewne w końcu poczuje potrzebę przypieczętowania relacji. Oby tylko kawaler się spisał. Chociaż miała już sporo do powiedzenia na ten temat, powstrzymała komentarze, pozwalając jej mówić. – Matka nie wie, co gada – wtrąciła tylko z oburzeniem. Że jej syn miał paszczę paskudną jak rozjechany pysk garboroga, to akurat prawda, ale córka? Potrząsnęła głową, nie wierząc jakoś temu, że matka mogłaby tak mówić o własnym dziecku.
– Co!? – zawołała głośno i pozostawiła usta otwarte. Oczy zastygły, powieki zapomniały mrugać, serce na moment się zatrzymało. – O cholera, Frances. Pijacka randka i seks? No… Muszę przyznać, że jestem w szoku. Czy ktoś cię podmienił? – zapytała nieco ciszej i rozejrzała się uważnie na boki, jakby poszukiwała tej właściwiej dziewczęcej wariacji. – Ale zaraz, czekaj… On cię upił? Zupełnie nic nie pamiętasz? – dopytywała, nie kryjąc wzburzenia i jednoczesnego podniecenia tak niespodziewanymi rewelacjami. – Mimo wszystko wyglądasz na zadowoloną. Podobało ci się – bardziej stwierdziła, niż zapytała, ale zmrużone oczy obserwowały ją wyjątkowo niedyskretnie. Próbowała wyłapać zawahanie, niepewność, smutek. – Nie zrobił ci żadnej krzywdy? Pragnęłaś tego? – podpytywała, chcąc się upewnić, że nic nie odbyło się poza jej zgodą. – Nie wiem, czy mi się to podoba. Brzmi… Ech, brzmi w sumie jak ja i moje historie – skwitowała, pozwalając sobie na dozę rozbawienia. Przecież różniły się od siebie. I to dość wyraźnie! Nigdy nie pomyślałaby, że alchemiczce przydarzy się tak elektryzująca przygoda. – Powiedz mi tylko, że to jakiś ogarnięty przystojniak. Jak było? Spisał się? – kontynuowała wywiad, nie mogąc się pozbyć wciąż tak wyraźnej mimiki. – Proszę, proszę. Moja mała siostra - Z uznaniem pokiwała brodą i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nie powinna jej oceniać, bo sama chowała w swych wątpliwych dziejach całą masę mniej lub bardziej nieodpowiednich dla damy przygód. Tylko że nie była damą, ale Frances zdecydowanie pasowała do roli grzecznej panienki. Najwyraźniej jednak i ten czas się skończył. Na tym nie zaprzestały, na tym nie skończyły się spisywane emocjami relacje z czasu dłuższej rozłąki. Kawaler nie był bezimiennym, nieznanym Philippie przypadkiem. Kawaler miał charakterystyczne, piekielnie znajome nazwisko. I wiedziała, jak całował.
Tego tym bardziej się nie spodziewała. W pierwszej chwili próbowała przetrawić nową informację, spoglądała przelotnie na Frankę chowającą buzię za zasłoną dłoni. Przysunęła się do niej i powili odciągnęła jej palce. – Hej – zaczęła spokojnie. Spojrzenie próbowało pocieszyć zawstydzoną duszę. Philippa wiedziała, że może jej brakować specjalnego… wyczucia. Ale postanowiła spróbować. – Jestem zaskoczona, przyznaję. Ale nie musisz się obawiać. Już na pewno nie mnie. Scaletta to kawał cwaniaka, ale na pewno o tym wiesz. W sumie to nie jest do końca oczywisty. I mnie denerwuje, aż nazbyt często, ale to mój przyjaciel. Przynajmniej wiem, w kogo w razie co grzmotnąć bombardą. To raczej nie jest przykładny chłopak. – To na pewno nie jest przykładny chłopak. – Ale może zdołałaś go oczarować. Mam nadzieję, że traktuje cię tak, jak na to zasługujesz, Frances – zakończyła, łagodnie głaszcząc ją po ramieniu. Ostatecznie już głęboko w myśli rwała się, by skopać mu dupsko. Rozdziewiczył. Po pijaku. Co za gnojek. Ale chyba Frances powiedziałaby Philippie, gdyby tylko potrzebowała pomocy. – Rozmawialiście po tym wszystkim? – zapytała jeszcze. Tak kontrolnie. Mimo sympatii do Michaela nie zamierzała tracić czujności.
– Wkurwia mnie – odparła jakże wulgarnie, jakże szczerze. Posłała później France krótkie, nieco przepraszające spojrzenie. Jednak nie kłamała. – Jest trochę starszy. Przemądrzały. Wyjątkowo irytujący. Wydaje mu się, że wie, co jest dla mnie lepsze. On… pomógł mi bardzo, kiedy mieszkałam na ulicy. Znamy się od dawna, od bardzo dawna. Właściwie to nigdy go nie lubiłam. Zawsze właził nieproszony w moje życie. W najmniej odpowiednich momentach. Nie potrafię tego znieść, a jednocześnie wciąż go prowokuję. Nie potrafię przestać. I wiesz, pierwszy raz mówię o tym wszystkim głośno. Dziwnie się czuję… Lubię, kiedy jest obok. Wtedy boję się chyba tylko samej siebie – Bo przecież nie umiała się przyznać tak po prostu, że czuła się przy nim bezpiecznie. – Cholernie mnie kręci, to z pewnością. Sama nie wiem, co się dzieje. To chyba nie jest dobry moment, by komukolwiek go przedstawiać. Jest… – poszukiwany listem gończym. Jest członkiem Zakonu Feniksa. – Muszę najpierw sama dojść z tym do ładu – podsumowała na koniec, pocieszając chyba samą siebie. To wyznanie przeszło jej przez usta z trudem. W ogóle nie wiedziała, czy powinna o tym mówić. Że bliskość z kimkolwiek mogła być aż tak intensywna, aż tak wyjątkowa. Jasna cholera. Co się z nią działo?! – Jeśli kiedykolwiek mnie skrzywdzi, wypatroszę go osobiście. Dzięki, Franka – odpowiedziała z uśmiechem. Moss była jednak zdania, że po pierwsze, wcale nie tak łatwo ją skrzywdzić i, po drugie, na razie chyba nie było o czym mówić. W sumie to nie wiedziała, jak nazwać to, co się przydarzyło. Czuła, że go chce. Tylko tyle czy aż tyle? – Poszliśmy tam. Wypuściłam niuchacza. Znalazł kilka ciekawych pamiątek. Chciałam się chyba zderzyć ze smutkiem z przeszłości. Nic nie poczułam. Pewnie tam wrócę, może tym razem sama – powiedziała, wzruszając lekko ramionami. Spodziewała się po tej wizycie czegoś więcej, ale najwyraźniej to jeszcze nie ten moment.
– Świetnie – podsumowała krótko, nie spróbowała nawet ukryć zadowolenia. – Szkoda twojego czasu na takich byle jakich knypków. Stać cię na znacznie więcej – oświadczyła nieskrępowana. Zresztą mówiła prawdę. Dziewczyny takie jak Franka miały szansę złapać naprawdę porządnych facetów. Może jakiegoś naukowca? Medyka? Urzędniczy podlotek niespecjalnie jej się widział. Pamiętała wciąż jego głupawe zachowanie w Błędnym Rycerzu. Ewidentnie był jeszcze dzieciakiem, a Frances przeistoczyła się w kobietę, która wiedziała, czego pragnie. Czy Philippa się myliła?
Uniosła wysoko brwi, słysząc o pierścionku. Że jak? Ach, no tak. Przecież to, że jej się nie spieszyło do bycia żoną, matką, służącą, nie oznaczało, że inne kobiety nie miały takich, poniekąd okropnie oczywistych, pragnień. Stabilizacja. Obietnica. Przysięga. Czas wojny raczej jawił się Moss jako kiepski moment dla jakichkolwiek deklaracji, ale jeśli Frances się zakocha – tak serio, serio zakocha – to zapewne w końcu poczuje potrzebę przypieczętowania relacji. Oby tylko kawaler się spisał. Chociaż miała już sporo do powiedzenia na ten temat, powstrzymała komentarze, pozwalając jej mówić. – Matka nie wie, co gada – wtrąciła tylko z oburzeniem. Że jej syn miał paszczę paskudną jak rozjechany pysk garboroga, to akurat prawda, ale córka? Potrząsnęła głową, nie wierząc jakoś temu, że matka mogłaby tak mówić o własnym dziecku.
– Co!? – zawołała głośno i pozostawiła usta otwarte. Oczy zastygły, powieki zapomniały mrugać, serce na moment się zatrzymało. – O cholera, Frances. Pijacka randka i seks? No… Muszę przyznać, że jestem w szoku. Czy ktoś cię podmienił? – zapytała nieco ciszej i rozejrzała się uważnie na boki, jakby poszukiwała tej właściwiej dziewczęcej wariacji. – Ale zaraz, czekaj… On cię upił? Zupełnie nic nie pamiętasz? – dopytywała, nie kryjąc wzburzenia i jednoczesnego podniecenia tak niespodziewanymi rewelacjami. – Mimo wszystko wyglądasz na zadowoloną. Podobało ci się – bardziej stwierdziła, niż zapytała, ale zmrużone oczy obserwowały ją wyjątkowo niedyskretnie. Próbowała wyłapać zawahanie, niepewność, smutek. – Nie zrobił ci żadnej krzywdy? Pragnęłaś tego? – podpytywała, chcąc się upewnić, że nic nie odbyło się poza jej zgodą. – Nie wiem, czy mi się to podoba. Brzmi… Ech, brzmi w sumie jak ja i moje historie – skwitowała, pozwalając sobie na dozę rozbawienia. Przecież różniły się od siebie. I to dość wyraźnie! Nigdy nie pomyślałaby, że alchemiczce przydarzy się tak elektryzująca przygoda. – Powiedz mi tylko, że to jakiś ogarnięty przystojniak. Jak było? Spisał się? – kontynuowała wywiad, nie mogąc się pozbyć wciąż tak wyraźnej mimiki. – Proszę, proszę. Moja mała siostra - Z uznaniem pokiwała brodą i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nie powinna jej oceniać, bo sama chowała w swych wątpliwych dziejach całą masę mniej lub bardziej nieodpowiednich dla damy przygód. Tylko że nie była damą, ale Frances zdecydowanie pasowała do roli grzecznej panienki. Najwyraźniej jednak i ten czas się skończył. Na tym nie zaprzestały, na tym nie skończyły się spisywane emocjami relacje z czasu dłuższej rozłąki. Kawaler nie był bezimiennym, nieznanym Philippie przypadkiem. Kawaler miał charakterystyczne, piekielnie znajome nazwisko. I wiedziała, jak całował.
Tego tym bardziej się nie spodziewała. W pierwszej chwili próbowała przetrawić nową informację, spoglądała przelotnie na Frankę chowającą buzię za zasłoną dłoni. Przysunęła się do niej i powili odciągnęła jej palce. – Hej – zaczęła spokojnie. Spojrzenie próbowało pocieszyć zawstydzoną duszę. Philippa wiedziała, że może jej brakować specjalnego… wyczucia. Ale postanowiła spróbować. – Jestem zaskoczona, przyznaję. Ale nie musisz się obawiać. Już na pewno nie mnie. Scaletta to kawał cwaniaka, ale na pewno o tym wiesz. W sumie to nie jest do końca oczywisty. I mnie denerwuje, aż nazbyt często, ale to mój przyjaciel. Przynajmniej wiem, w kogo w razie co grzmotnąć bombardą. To raczej nie jest przykładny chłopak. – To na pewno nie jest przykładny chłopak. – Ale może zdołałaś go oczarować. Mam nadzieję, że traktuje cię tak, jak na to zasługujesz, Frances – zakończyła, łagodnie głaszcząc ją po ramieniu. Ostatecznie już głęboko w myśli rwała się, by skopać mu dupsko. Rozdziewiczył. Po pijaku. Co za gnojek. Ale chyba Frances powiedziałaby Philippie, gdyby tylko potrzebowała pomocy. – Rozmawialiście po tym wszystkim? – zapytała jeszcze. Tak kontrolnie. Mimo sympatii do Michaela nie zamierzała tracić czujności.
– Wkurwia mnie – odparła jakże wulgarnie, jakże szczerze. Posłała później France krótkie, nieco przepraszające spojrzenie. Jednak nie kłamała. – Jest trochę starszy. Przemądrzały. Wyjątkowo irytujący. Wydaje mu się, że wie, co jest dla mnie lepsze. On… pomógł mi bardzo, kiedy mieszkałam na ulicy. Znamy się od dawna, od bardzo dawna. Właściwie to nigdy go nie lubiłam. Zawsze właził nieproszony w moje życie. W najmniej odpowiednich momentach. Nie potrafię tego znieść, a jednocześnie wciąż go prowokuję. Nie potrafię przestać. I wiesz, pierwszy raz mówię o tym wszystkim głośno. Dziwnie się czuję… Lubię, kiedy jest obok. Wtedy boję się chyba tylko samej siebie – Bo przecież nie umiała się przyznać tak po prostu, że czuła się przy nim bezpiecznie. – Cholernie mnie kręci, to z pewnością. Sama nie wiem, co się dzieje. To chyba nie jest dobry moment, by komukolwiek go przedstawiać. Jest… – poszukiwany listem gończym. Jest członkiem Zakonu Feniksa. – Muszę najpierw sama dojść z tym do ładu – podsumowała na koniec, pocieszając chyba samą siebie. To wyznanie przeszło jej przez usta z trudem. W ogóle nie wiedziała, czy powinna o tym mówić. Że bliskość z kimkolwiek mogła być aż tak intensywna, aż tak wyjątkowa. Jasna cholera. Co się z nią działo?! – Jeśli kiedykolwiek mnie skrzywdzi, wypatroszę go osobiście. Dzięki, Franka – odpowiedziała z uśmiechem. Moss była jednak zdania, że po pierwsze, wcale nie tak łatwo ją skrzywdzić i, po drugie, na razie chyba nie było o czym mówić. W sumie to nie wiedziała, jak nazwać to, co się przydarzyło. Czuła, że go chce. Tylko tyle czy aż tyle? – Poszliśmy tam. Wypuściłam niuchacza. Znalazł kilka ciekawych pamiątek. Chciałam się chyba zderzyć ze smutkiem z przeszłości. Nic nie poczułam. Pewnie tam wrócę, może tym razem sama – powiedziała, wzruszając lekko ramionami. Spodziewała się po tej wizycie czegoś więcej, ale najwyraźniej to jeszcze nie ten moment.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ciężkie westchnienie wyleciało z piersi eterycznego dziewczęcia. Czuła się rozczarowana zachowaniem młodego czarodzieja niemal równie mocno, co swoimi ostatnimi wybrykami. Ciepło, towarzystwo oraz zgubny alkohol mieszały jej w głowie, odbierając panowanie. Chyba najwyższa pora powrócić do abstynencji oraz delikatnego, kremowego piwa, które nie podsuwało dziwnych pomysłów.
- Myślałam, że jest inny. - Mruknęła jedynie w odpowiedzi. Nie wiedziała, co poszło nie tak. Czyżby przewrotny los faktycznie istniał? Nie wiedziała, nie potrafiąc określić swojej opinii na ten temat, bez odpowiedniej ilości zawiłych danych oraz naukowych opracowań. Wady analitycznego umysłu, powoli coraz mocniej przyzwyczajającego się do ściśle naukowych działań. Policzki panny Burroughs okryły się czerwienią, gdy z ust przyszywanej siostry wyleciały te wszystkie pytania. Nie zwykła do rozmów na podobne tematy, to było oczywiste. Zawsze sądziła, iż nie uchodzi o nich rozmawiać chociaż… Jeśli ktokolwiek miał jej powiedzieć w tej materii coś mądrego bądź przydatnego, z pewnością była to Philippa.
Rodzina, zwłaszcza w jej sytuacji, zdawała jej się być pragnieniem prostym oraz oczywistym. Panna Burroughs, wbrew wszelkim pozorom, z pewnością nie związałaby się z mężczyzną, próbującym wsadzić ją do klatki; odsunąć od naukowych planów oraz chęci rozwoju. W tym wszystkim jednak, chyba najbardziej nie chciała być sama. Duży dom, w którym towarzyszył jej jedynie nieśmiałek, nie raz był okrutnie pusty oraz cichy. I nawet goście, pojawiający się czasem w jej progach, nie zdołali tego zmienić na dłużej.
- No, tak jakoś wyszło. Wiesz, to nie miała być randka, ale ja mam naprawdę słabą głowę. Och, mam nadzieję, że nikt mnie nie podmienił. - Odpowiedziała w zakłopotaniu, uciekając spojrzeniem. Pierwszy raz od tamtych wydarzeń poczuła dziwny rodzaj wstydu. Nie powinna, to było jasne. Porządniej pannie, jaką przecież była, nie schlebiały podobne zachowania. Mimo to umysł otumaniony alkoholem nie protestował, samemu zachęcając mięśnie do działania.
- No, chyba trochę mnie upił. Nie wypiliśmy wiele, ledwie kilka kieliszków, ale najwidoczniej tyle mi wystarczyło. Ech, chyba nie powinnam nigdy więcej tykać mocnych procentów… Ja… Pamiętam tylko wyrywki; że siedzieliśmy nad stawem, wpadliśmy do wody i co robiliśmy później… Ale nie mam pojęcia, kto zaczął, ani z jakiego powodu. - Wyznała, ostrożnie przenosząc spojrzenie w kierunku siostry. Czuła się zagubiona w tej całej sytuacji, a fakt, iż do tej pory nie miała okazji aby przeprowadzić jakże żenującą i niezręczną osobę z towarzyszem zbrodni, chyba w tym wszystkim nie pomagał. - Szczerze? Nie pamiętam. Większość tamtego wieczoru to kalejdoskop bardzo niemoralnych obrazów. - Nie lubiła braków w pamięci, do dokładnie uświadamiała sobie właśnie w tym momencie. Nie miała pojęcia, że to ona wykonała pierwszy ruch i to że z jej inicjatywy doszło do takich wydarzeń. - Och, wierz mi, również nie wiem czy mi się to podoba… Ja…
Po prostu… Och, sama już nie wiem… - Ciężkie westchnienie opuściło dziewczęcą pierś. - Jest przystojny, powiedziałabym nawet, że bardzo. A czy spisał… Wiesz, nie mam żadnego porównania. - Nie wiedziała. Podobne sytuacje do tej pory były jej nie znane; nie wiedziała według jakiej skali powinna to wszystko określać. A upojenie alkoholowe w jakim była, z pewnością nie sprzyjało dokładnym, opracowanym porównaniom bądź logicznym ocenom.
Frances wstała z zajmowanego miejsca, by ponownie owinąć ramionami ciało siostry. Ostrożnie ułożyła głowę na jej ramieniu, wdychając kojący, jakże znajomy zapach. Tysiące myśli przewijało się przez jej głowę, nie potrafiła jednak znaleźć jednej, której mogłaby się konkretnie uczepić.
- Zaczynam mieć wrażenie, że to był błąd. Ogromny błąd. - Mruknęła w jej ramię. Nie była taka i doskonale o tym wiedziała. Przygodne uniesienia z pewnością nie były dla niej, w tamtym dniu jednak coś sprawiło, że pozwoliła się im ponieść. I nie była z tego zadowolona. - Nie, nie wiedziałam. Znałam go głównie z biblioteki, gdzie przegadywaliśmy godziny o ulubionych książkach… - Nie wiedziała, czym się zajmuje. Nie miała pojęcia, iż należy do tych, nieprzykładnych typów, w zasadzie do tej pory mając o mężczyźnie naprawdę dobre zdanie. Milczała przez dłuższą chwilę, nie odsuwając się od Philippy choćby na jeden, niewielki krok. - Nie traktuje mnie w ogóle, Phils. Po tym wszystkim nie wysłał mi nawet sowy… Och, jaka ja byłam głupia!- Mruknęła, a szaroniebieskie spojrzenie odrobinę się zaszkliło. Naszło ją nieprzyjemne poczucie beznadziejności, do tej pory zaznawanej niezwykle rzadko.
Nie miała jednak wiele czasu na swoje smutki. Odsunęła się, by uważnie przyjrzeć się twarzy przyszywanej siostry, gdy mówiła o tamtym mężczyźnie. I wszystko, przynajmniej Frances, zdawało się niezwykle jasne. Ciepły uśmiech pojawił się na malinowych wargach.
- Wiesz, to brzmi, jakby się o Ciebie troszczył. - Zaczęła, unosząc dłoń do policzka siostry, aby w niemal matczynym geście przejechać po nim smukłymi palcami. - Och, głuptasie. Wygląda mi to tak, jakbyś zwyczajnie się zakochała… Wiesz, to nic złego. A jeśli czujesz się przy nim bezpiecznie i wyraźnie się o Ciebie troszczy… Może powinnaś dać temu szansę? - Brew dziewczęcia uniosła się delikatnie ku górze. - Jesteś cudna, Phils. I zasługujesz na szczęście niezależnie od tego, jaka była przeszłość. Żyjemy w bardzo ciężkich czasach, wybuch konfliktu może zmieść nas w każdej chwili… Nie sądzisz, że warto skorzystać? Sprawdzić, jakby to było? - Ona raczej nie miała tej szansy. Jedyny mężczyzna który się o nią troszczył, zdawał się nie darzyć ją tego rodzaju uczuciami. Smutek błysnął w szaroniebieskim spojrzeniu. - Chciałabym, żebyś była szczęśliwa, Moss. A jeśli on jest w stanie zapewnić ci bezpieczeństwo oraz szczęście… Uważam, że powinnaś dać jemu szansę. Najpierw jednak musisz dać sobie szansę na szczęście. Szczęśliwe zakończenia zdarzają się również takim dziewczynom jak Ty, kochanie. - Mówiła miękko, delikatnie niczym matka przemawiająca do zagubionej córki. Philippie przyszło wiele przejść w życiu, to nie oznaczało jednak, że nie zasługiwała na szczęście. Frances chciała dla niej wszystkiego, co najlepsze. By chociaż jednak z nich doznała szczęśliwego zakończenia, w otoczeniu ciepła drugiej osoby. Sama nie sądziła, aby miała na to jeszcze jakiekolwiek szanse. Uśmiechnęła się lekko, słysząc podziękowanie. Nie wątpiła, by panna Moss była w stanie porachować czyjeś kości. Potrzeba było silnego charakteru oraz zdolności, by zapanować nad bandą podłych klientów Parszywego.
- Jakbyś potrzebowała towarzysza, już wiesz, gdzie mnie znaleźć. I mam nadzieję, że tym razem będziesz się odzywać. - Nie chciała, by na nowo zawiązany kontakt zanikł równie szybko, co poprzednim razem. Keat szlajał się gdzieś, pozostawiając je same sobie. Co było dla panny Burroughs zaskoczeniem to fakt, że obie były w stanie zaoferować sobie wsparcie bez jego udziału.
Dobrze, wręcz bardzo dobrze.
Zwłaszcza w obecnej sytuacji.
- Myślałam, że jest inny. - Mruknęła jedynie w odpowiedzi. Nie wiedziała, co poszło nie tak. Czyżby przewrotny los faktycznie istniał? Nie wiedziała, nie potrafiąc określić swojej opinii na ten temat, bez odpowiedniej ilości zawiłych danych oraz naukowych opracowań. Wady analitycznego umysłu, powoli coraz mocniej przyzwyczajającego się do ściśle naukowych działań. Policzki panny Burroughs okryły się czerwienią, gdy z ust przyszywanej siostry wyleciały te wszystkie pytania. Nie zwykła do rozmów na podobne tematy, to było oczywiste. Zawsze sądziła, iż nie uchodzi o nich rozmawiać chociaż… Jeśli ktokolwiek miał jej powiedzieć w tej materii coś mądrego bądź przydatnego, z pewnością była to Philippa.
Rodzina, zwłaszcza w jej sytuacji, zdawała jej się być pragnieniem prostym oraz oczywistym. Panna Burroughs, wbrew wszelkim pozorom, z pewnością nie związałaby się z mężczyzną, próbującym wsadzić ją do klatki; odsunąć od naukowych planów oraz chęci rozwoju. W tym wszystkim jednak, chyba najbardziej nie chciała być sama. Duży dom, w którym towarzyszył jej jedynie nieśmiałek, nie raz był okrutnie pusty oraz cichy. I nawet goście, pojawiający się czasem w jej progach, nie zdołali tego zmienić na dłużej.
- No, tak jakoś wyszło. Wiesz, to nie miała być randka, ale ja mam naprawdę słabą głowę. Och, mam nadzieję, że nikt mnie nie podmienił. - Odpowiedziała w zakłopotaniu, uciekając spojrzeniem. Pierwszy raz od tamtych wydarzeń poczuła dziwny rodzaj wstydu. Nie powinna, to było jasne. Porządniej pannie, jaką przecież była, nie schlebiały podobne zachowania. Mimo to umysł otumaniony alkoholem nie protestował, samemu zachęcając mięśnie do działania.
- No, chyba trochę mnie upił. Nie wypiliśmy wiele, ledwie kilka kieliszków, ale najwidoczniej tyle mi wystarczyło. Ech, chyba nie powinnam nigdy więcej tykać mocnych procentów… Ja… Pamiętam tylko wyrywki; że siedzieliśmy nad stawem, wpadliśmy do wody i co robiliśmy później… Ale nie mam pojęcia, kto zaczął, ani z jakiego powodu. - Wyznała, ostrożnie przenosząc spojrzenie w kierunku siostry. Czuła się zagubiona w tej całej sytuacji, a fakt, iż do tej pory nie miała okazji aby przeprowadzić jakże żenującą i niezręczną osobę z towarzyszem zbrodni, chyba w tym wszystkim nie pomagał. - Szczerze? Nie pamiętam. Większość tamtego wieczoru to kalejdoskop bardzo niemoralnych obrazów. - Nie lubiła braków w pamięci, do dokładnie uświadamiała sobie właśnie w tym momencie. Nie miała pojęcia, że to ona wykonała pierwszy ruch i to że z jej inicjatywy doszło do takich wydarzeń. - Och, wierz mi, również nie wiem czy mi się to podoba… Ja…
Po prostu… Och, sama już nie wiem… - Ciężkie westchnienie opuściło dziewczęcą pierś. - Jest przystojny, powiedziałabym nawet, że bardzo. A czy spisał… Wiesz, nie mam żadnego porównania. - Nie wiedziała. Podobne sytuacje do tej pory były jej nie znane; nie wiedziała według jakiej skali powinna to wszystko określać. A upojenie alkoholowe w jakim była, z pewnością nie sprzyjało dokładnym, opracowanym porównaniom bądź logicznym ocenom.
Frances wstała z zajmowanego miejsca, by ponownie owinąć ramionami ciało siostry. Ostrożnie ułożyła głowę na jej ramieniu, wdychając kojący, jakże znajomy zapach. Tysiące myśli przewijało się przez jej głowę, nie potrafiła jednak znaleźć jednej, której mogłaby się konkretnie uczepić.
- Zaczynam mieć wrażenie, że to był błąd. Ogromny błąd. - Mruknęła w jej ramię. Nie była taka i doskonale o tym wiedziała. Przygodne uniesienia z pewnością nie były dla niej, w tamtym dniu jednak coś sprawiło, że pozwoliła się im ponieść. I nie była z tego zadowolona. - Nie, nie wiedziałam. Znałam go głównie z biblioteki, gdzie przegadywaliśmy godziny o ulubionych książkach… - Nie wiedziała, czym się zajmuje. Nie miała pojęcia, iż należy do tych, nieprzykładnych typów, w zasadzie do tej pory mając o mężczyźnie naprawdę dobre zdanie. Milczała przez dłuższą chwilę, nie odsuwając się od Philippy choćby na jeden, niewielki krok. - Nie traktuje mnie w ogóle, Phils. Po tym wszystkim nie wysłał mi nawet sowy… Och, jaka ja byłam głupia!- Mruknęła, a szaroniebieskie spojrzenie odrobinę się zaszkliło. Naszło ją nieprzyjemne poczucie beznadziejności, do tej pory zaznawanej niezwykle rzadko.
Nie miała jednak wiele czasu na swoje smutki. Odsunęła się, by uważnie przyjrzeć się twarzy przyszywanej siostry, gdy mówiła o tamtym mężczyźnie. I wszystko, przynajmniej Frances, zdawało się niezwykle jasne. Ciepły uśmiech pojawił się na malinowych wargach.
- Wiesz, to brzmi, jakby się o Ciebie troszczył. - Zaczęła, unosząc dłoń do policzka siostry, aby w niemal matczynym geście przejechać po nim smukłymi palcami. - Och, głuptasie. Wygląda mi to tak, jakbyś zwyczajnie się zakochała… Wiesz, to nic złego. A jeśli czujesz się przy nim bezpiecznie i wyraźnie się o Ciebie troszczy… Może powinnaś dać temu szansę? - Brew dziewczęcia uniosła się delikatnie ku górze. - Jesteś cudna, Phils. I zasługujesz na szczęście niezależnie od tego, jaka była przeszłość. Żyjemy w bardzo ciężkich czasach, wybuch konfliktu może zmieść nas w każdej chwili… Nie sądzisz, że warto skorzystać? Sprawdzić, jakby to było? - Ona raczej nie miała tej szansy. Jedyny mężczyzna który się o nią troszczył, zdawał się nie darzyć ją tego rodzaju uczuciami. Smutek błysnął w szaroniebieskim spojrzeniu. - Chciałabym, żebyś była szczęśliwa, Moss. A jeśli on jest w stanie zapewnić ci bezpieczeństwo oraz szczęście… Uważam, że powinnaś dać jemu szansę. Najpierw jednak musisz dać sobie szansę na szczęście. Szczęśliwe zakończenia zdarzają się również takim dziewczynom jak Ty, kochanie. - Mówiła miękko, delikatnie niczym matka przemawiająca do zagubionej córki. Philippie przyszło wiele przejść w życiu, to nie oznaczało jednak, że nie zasługiwała na szczęście. Frances chciała dla niej wszystkiego, co najlepsze. By chociaż jednak z nich doznała szczęśliwego zakończenia, w otoczeniu ciepła drugiej osoby. Sama nie sądziła, aby miała na to jeszcze jakiekolwiek szanse. Uśmiechnęła się lekko, słysząc podziękowanie. Nie wątpiła, by panna Moss była w stanie porachować czyjeś kości. Potrzeba było silnego charakteru oraz zdolności, by zapanować nad bandą podłych klientów Parszywego.
- Jakbyś potrzebowała towarzysza, już wiesz, gdzie mnie znaleźć. I mam nadzieję, że tym razem będziesz się odzywać. - Nie chciała, by na nowo zawiązany kontakt zanikł równie szybko, co poprzednim razem. Keat szlajał się gdzieś, pozostawiając je same sobie. Co było dla panny Burroughs zaskoczeniem to fakt, że obie były w stanie zaoferować sobie wsparcie bez jego udziału.
Dobrze, wręcz bardzo dobrze.
Zwłaszcza w obecnej sytuacji.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź