Sypialnia Wrońskich
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia Wrońskich
Wchodząc po schodach na piętro domu można zauważyć trzy różne skrzydła drzwiowe. Te najdalsze, położone na samym końcu korytarzyka prowadzą do sypialni państwa domu. Pokoik jest niewielki - znajduje się tutaj jedynie dwuosobowe łóżko, dwa małe stoliczki nocne oraz szafa mieszcząca wszystkie sukienki pani Wroński oraz trochę ciuchów jej męża. Całe pomieszczenie urządzone jest w raczej jasnych barwach. Pościel, zasłony oraz niewielkie serwetki znajdujące się na stoliczkach nocnych są do siebie dopasowane, aby tworzyć jedną, spójną całość. Jasne barwy mają pozwolić odpocząć nie tylko zmęczonym oczom, ale i umysłom. Okno wychodzi na ogród, najwięcej słońca wpuszczając popołudniu.
Nałożone zabezpieczenia: Cave Inicum, Zawierucha, Oczobłysk, Muffliatio, Tenuistis (aportacja)[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Frances Wroński dnia 05.04.21 22:50, w całości zmieniany 2 razy
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
13 lipca, wieczór
List dotarł do niej tuż przed południem. Chociaż bez trudu rozpoznała sowę, która dostarczyła przesyłkę (a nawet pozwoliła sobie zaryzykować pogłaskanie jej miękkich piór) i tak po złamaniu pieczęci, jej serce zatrzymało się na ułamek sekundy. Brona... Czy to nie dziwne, że widok własnego imienia może być równie przerażający co wołanie z zaświatów? Z każdym kolejnym dniem coraz mocniej obrastała w wronie pióra. Z mozołem stawiała podwaliny swojej nowej tożsamości. Morrigan z Nokturnu. Dziewczyna bez nazwiska. Cicha pomocniczka uzdrowicielki z Nokturnu. Lubiła poczucie bezpieczeństwa, które dawało jej porzucenie dawnego miana. Lubiła nową sobie. Przedziwną istotę, która powoli uczyła się jak żyć, a nie tylko przetrwać. Było naprawdę niewielu ludzi dla których miałaby ochotę znów stać się Broną Fletcher.
Frances zawsze była na szczycie tej niezwykle krótkiej listy.
Uproszenie kilku godzin wolnego od obowiązków w lecznicy nie było problemem. Przynajmniej nie dla Cassandry. Sama Morrigan mocno przeżywała wizję opuszczenia swojego posterunku - swojej przystani - nawet na jeden wieczór. Przez całe popołudnie mimowolnie układała w głowię listę rzeczy, które mógłby pójść źle. A co jeśli pojawią się niespodziewani pacjenci? Albo mały Calchas będzie się źle czuć? Lysa będzie mieć w nocy koszmary? A najgorsze z najgorszych - Cassandra uświadomi sobie jak bardzo Morrigan jest bezużyteczna i nie pozwoli jej już wrócić! Gdzieś w połowie dnia musiała zaparzyć sobie ziół na uspokojenie, bo ręce jej drżały. Ale Frances jej potrzebowała. Musiała ją zobaczyć.
Kiedy zapadał zmierzch narzuciła na głowę kaptur lekkiej peleryny i opuściła lecznicę. Przez Nokturn przemknęła szybko, trzymając się cieni i znanych już sobie skrótów. Wciąż nie czuła się tam na tyle bezpiecznie by zatrzymać się i podjąć próbę teleportacji. Dopiero na Pokątnej mogła zwolnić i skupić się na okolicy domu Frances.
Z cichym trzaskiem pojawiła się na skraju posesji. Odetchnęła głębiej ciesząc się świeżym powietrzem - jakże innym od gęstego zaduchu Londynu, który był jej codziennością. Jednocześnie prześlizgnęła wzrokiem po budynku i okolicy, mimowolnie szukając w nich zagrożenia. Ten nawyk był silniejszy od niej. Na szczęście wszystko wyglądało jak należy, w kilku oknach widać było nawet światło. Nie wahała się wiec dłużej i bezszelestnie ruszyła w kierunku domu. Przed drzwiami wejściowymi zatrzymała się dosłownie na ułamek sekundy. Zapukała dla zasady, ale zaraz po tym jej dłoń opadła na klamkę i weszła do środka jak do siebie. Gdyby nie była tak zmartwiona zdawkowym listem pewnie poczekałaby grzecznie na progu, ale nie miała pojęcia czego się spodziewać po nadchodzącym wieczorze. Jej umysł jak zawsze (nie)pomocny podsuwał jej najgorsze możliwe scenariusze i dłuższe czekanie byłoby istną torturą.
- Fran, to ja. - zawołała przekraczając próg. W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała nuta niepokoju. Zamknęła za sobą drzwi, zrzuciła z głowy kaptur i nasłuchiwała uważnie. Jakiś szmer, chyba z kuchni? - Fran, gdzie jesteś? Co się dzieje? - dodała zaraz i powoli ruszyła w kierunku cichych odgłosów świadczących o obecności pani domu.
List dotarł do niej tuż przed południem. Chociaż bez trudu rozpoznała sowę, która dostarczyła przesyłkę (a nawet pozwoliła sobie zaryzykować pogłaskanie jej miękkich piór) i tak po złamaniu pieczęci, jej serce zatrzymało się na ułamek sekundy. Brona... Czy to nie dziwne, że widok własnego imienia może być równie przerażający co wołanie z zaświatów? Z każdym kolejnym dniem coraz mocniej obrastała w wronie pióra. Z mozołem stawiała podwaliny swojej nowej tożsamości. Morrigan z Nokturnu. Dziewczyna bez nazwiska. Cicha pomocniczka uzdrowicielki z Nokturnu. Lubiła poczucie bezpieczeństwa, które dawało jej porzucenie dawnego miana. Lubiła nową sobie. Przedziwną istotę, która powoli uczyła się jak żyć, a nie tylko przetrwać. Było naprawdę niewielu ludzi dla których miałaby ochotę znów stać się Broną Fletcher.
Frances zawsze była na szczycie tej niezwykle krótkiej listy.
Uproszenie kilku godzin wolnego od obowiązków w lecznicy nie było problemem. Przynajmniej nie dla Cassandry. Sama Morrigan mocno przeżywała wizję opuszczenia swojego posterunku - swojej przystani - nawet na jeden wieczór. Przez całe popołudnie mimowolnie układała w głowię listę rzeczy, które mógłby pójść źle. A co jeśli pojawią się niespodziewani pacjenci? Albo mały Calchas będzie się źle czuć? Lysa będzie mieć w nocy koszmary? A najgorsze z najgorszych - Cassandra uświadomi sobie jak bardzo Morrigan jest bezużyteczna i nie pozwoli jej już wrócić! Gdzieś w połowie dnia musiała zaparzyć sobie ziół na uspokojenie, bo ręce jej drżały. Ale Frances jej potrzebowała. Musiała ją zobaczyć.
Kiedy zapadał zmierzch narzuciła na głowę kaptur lekkiej peleryny i opuściła lecznicę. Przez Nokturn przemknęła szybko, trzymając się cieni i znanych już sobie skrótów. Wciąż nie czuła się tam na tyle bezpiecznie by zatrzymać się i podjąć próbę teleportacji. Dopiero na Pokątnej mogła zwolnić i skupić się na okolicy domu Frances.
Z cichym trzaskiem pojawiła się na skraju posesji. Odetchnęła głębiej ciesząc się świeżym powietrzem - jakże innym od gęstego zaduchu Londynu, który był jej codziennością. Jednocześnie prześlizgnęła wzrokiem po budynku i okolicy, mimowolnie szukając w nich zagrożenia. Ten nawyk był silniejszy od niej. Na szczęście wszystko wyglądało jak należy, w kilku oknach widać było nawet światło. Nie wahała się wiec dłużej i bezszelestnie ruszyła w kierunku domu. Przed drzwiami wejściowymi zatrzymała się dosłownie na ułamek sekundy. Zapukała dla zasady, ale zaraz po tym jej dłoń opadła na klamkę i weszła do środka jak do siebie. Gdyby nie była tak zmartwiona zdawkowym listem pewnie poczekałaby grzecznie na progu, ale nie miała pojęcia czego się spodziewać po nadchodzącym wieczorze. Jej umysł jak zawsze (nie)pomocny podsuwał jej najgorsze możliwe scenariusze i dłuższe czekanie byłoby istną torturą.
- Fran, to ja. - zawołała przekraczając próg. W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała nuta niepokoju. Zamknęła za sobą drzwi, zrzuciła z głowy kaptur i nasłuchiwała uważnie. Jakiś szmer, chyba z kuchni? - Fran, gdzie jesteś? Co się dzieje? - dodała zaraz i powoli ruszyła w kierunku cichych odgłosów świadczących o obecności pani domu.
Gość
Gość
Rozmowa z Wren sprawiła, że w głowie panny Burroughs wykwitły kolejne wątpliwości, dotyczących… W zasadzie nie była określić, do dokładnie jawiło jej się jako niejasne, zauważając dziwne nieprawidłowości odrywające ją od normalnego, czarodziejskiego społeczeństwa. Lecz czy kiedykolwiek mogła uznać się za w pełni normalną? Zawsze odstawała od otoczenia, zawsze posiadała problemy, aby się odnaleźć w codziennościach, wykraczających po za jej strefę komfortu. Im dłużej rozmyślała na ten temat, tym bardziej czuła, że potrzebuje ucieczki. Oderwania się od natrętnych myśli, sprawiania odpowiednich pozorów oraz dbania o perfekcję… A do tego potrzebowała odpowiedniego towarzystwa. Tylko jedna postać objawiła się jej w głowie. Ktoś, kogo znała niemal przez całe życie, dzieląc trudy nauki oraz dorastania w dysfunkcyjnych rodzinach. List napisała bez większego zawahania czując pewność, że Brona odpowie na jej prośbę.
Czas oczekiwania próbowała wykorzystać na działania badawcze, szybko jednak zauważyła, że posiada problem z odpowiednim skupieniem się. Z zawodem postanowiła więc zająć się czymś, mniej wymagającym. Napuściła wody do wanny by zanurzyć się w gorącej kąpieli, próbując zebrać myśli w jedno, jej umysł nie znalazł jednak ukojenia nawet przy przyjemnym rozluźnieniu zmęczonych, spiętych mięśni. Ubrana w jasną, jedwabną koszulę nocną podkreślającą jej figurę oraz lekki szlafrok z podobnego materiału udała się do kuchni. Słońce powoli ustąpiło księżycowi na arenie nieboskłonu. Nie traciła nadziei na przybycie przyjaciółki, była pewna, że ta nigdy jej nie zawiedzie, nawet jeśli powody ku temu były niezbyt przyjemne. Niewiele myśląc, przygotowała kilka przekąsek pasujących do Skrzaciego Wina, butelkę owego trunku oraz dwa kieliszki będąc pewną, że delikatna pomoc alkoholu z pewnością nie zaszkodzi.
Westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi, gdy znajomy głos dotarł do jej uszu. Z tacą w dłoniach udała się do przedpokoju, by w progu kuchni spotkać swojego gościa. Przygotowany poczęstunek spoczął na komodzie, a ramiona jasnowłosej alchemiczki owinęły się wokół znajomej sylwetki w uścisku przeznaczonym jedynie dla tych, najbliższych jej sercu.
- Cieszę się, że przyszłaś. - Rzuciła eterycznym półszeptem, jeszcze przez chwilę nie wypuszczając dziewczęcia ze swych objęć. A gdy to zrobiła, szaroniebieskie tęczówki przejechały uważnie po jej obliczu, odruchowo wyszukując wszelkich sińców bądź oznak kłopotów, z ulgą zauważając, że nic takiego nie zdobi jasnej skóry.-Dobrze wyglądasz. Chodź, nie stójmy w przedpokoju. - Taca ponownie znalazła się w dłoniach alchemiczki, która podążyła w kierunku swojej sypialni. Miękkie poduchy oraz ciepłe koce były czymś, co z pewnością przyda się podczas cięższych rozmów, których rozpoczęcia unikała celowo.
Frances usiadła na łóżku odstawiając na nie tacę, by rozlać wino do kieliszków. Była pewna, że Brona nie potrzebuje żadnego zaproszenia, aby do niej dołączyć. Zupełnie jakby przesiadywanie w miękkich pościelach i rozmowa były jakimś dziwnym rytuałem, który zaczęły nawiązywać jeszcze w szkole, pielęgnując go w czasie, gdy panna Fletcher gościła w ich mieszkaniu.
- Ja… Chyba potrzebuję towarzystwa. Wiele się ostatnio działo i nie potrafię uporządkować myśli. - Zaczęła dość nieśmiało, mocząc usta w słodkim, lekkim winie. - Jak sądzisz, co determinuje o charakterze czynów czarownicy? Ukryty za tym cel, powierzchowność, a może coś,jakiś inny czynnik? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, w charakterystyczny dla niej sposób nie przechodząc wprost do tematu. Każda historia przecież potrzebowała odpowiedniego wstępu, czyż nie?
Czas oczekiwania próbowała wykorzystać na działania badawcze, szybko jednak zauważyła, że posiada problem z odpowiednim skupieniem się. Z zawodem postanowiła więc zająć się czymś, mniej wymagającym. Napuściła wody do wanny by zanurzyć się w gorącej kąpieli, próbując zebrać myśli w jedno, jej umysł nie znalazł jednak ukojenia nawet przy przyjemnym rozluźnieniu zmęczonych, spiętych mięśni. Ubrana w jasną, jedwabną koszulę nocną podkreślającą jej figurę oraz lekki szlafrok z podobnego materiału udała się do kuchni. Słońce powoli ustąpiło księżycowi na arenie nieboskłonu. Nie traciła nadziei na przybycie przyjaciółki, była pewna, że ta nigdy jej nie zawiedzie, nawet jeśli powody ku temu były niezbyt przyjemne. Niewiele myśląc, przygotowała kilka przekąsek pasujących do Skrzaciego Wina, butelkę owego trunku oraz dwa kieliszki będąc pewną, że delikatna pomoc alkoholu z pewnością nie zaszkodzi.
Westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi, gdy znajomy głos dotarł do jej uszu. Z tacą w dłoniach udała się do przedpokoju, by w progu kuchni spotkać swojego gościa. Przygotowany poczęstunek spoczął na komodzie, a ramiona jasnowłosej alchemiczki owinęły się wokół znajomej sylwetki w uścisku przeznaczonym jedynie dla tych, najbliższych jej sercu.
- Cieszę się, że przyszłaś. - Rzuciła eterycznym półszeptem, jeszcze przez chwilę nie wypuszczając dziewczęcia ze swych objęć. A gdy to zrobiła, szaroniebieskie tęczówki przejechały uważnie po jej obliczu, odruchowo wyszukując wszelkich sińców bądź oznak kłopotów, z ulgą zauważając, że nic takiego nie zdobi jasnej skóry.-Dobrze wyglądasz. Chodź, nie stójmy w przedpokoju. - Taca ponownie znalazła się w dłoniach alchemiczki, która podążyła w kierunku swojej sypialni. Miękkie poduchy oraz ciepłe koce były czymś, co z pewnością przyda się podczas cięższych rozmów, których rozpoczęcia unikała celowo.
Frances usiadła na łóżku odstawiając na nie tacę, by rozlać wino do kieliszków. Była pewna, że Brona nie potrzebuje żadnego zaproszenia, aby do niej dołączyć. Zupełnie jakby przesiadywanie w miękkich pościelach i rozmowa były jakimś dziwnym rytuałem, który zaczęły nawiązywać jeszcze w szkole, pielęgnując go w czasie, gdy panna Fletcher gościła w ich mieszkaniu.
- Ja… Chyba potrzebuję towarzystwa. Wiele się ostatnio działo i nie potrafię uporządkować myśli. - Zaczęła dość nieśmiało, mocząc usta w słodkim, lekkim winie. - Jak sądzisz, co determinuje o charakterze czynów czarownicy? Ukryty za tym cel, powierzchowność, a może coś,jakiś inny czynnik? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, w charakterystyczny dla niej sposób nie przechodząc wprost do tematu. Każda historia przecież potrzebowała odpowiedniego wstępu, czyż nie?
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdy wreszcie ujrzała przyjaciółkę całą i zdrową, rosnące przez cały dzień napięcie ulotniło się z jej ciała w ułamku sekundy. Chociaż list w żaden sposób nie sugerował bezpośredniego zagrożenia życia, Morrigan nie byłaby sobą, gdyby nie wyobrażała sobie tych wszystkich straszliwych rzeczy, które mogłyby przydarzyć się pannie Burroughs w obecnych czasach. Teraz mogła wreszcie odetchnąć z ulgą. Jej usta mimowolnie rozciągnęły się w uśmiechu.
- Przepraszam, że tak późno. Nie mogłam wyrwać się wcześniej z pracy.- odpowiedziała równie cicho, gdy otoczyły ją ramiona alchemiczki. Na ogół denerwowała się, gdy ktoś naruszał jej przestrzeń osobistą. Niewielu ludzi dopuszczała do siebie na odległość wyciągniętego ramienia, o przytulanie nie wspominając. Ale Frances była wyjątkiem od wszystkich reguł. Znajomy zapach kosmetyków, łaskoczący w policzek materiał szlafroka (z racji swojego nikłego wzrostu Morrigan ledwo sięgała przyjaciółce do ramienia); tak, te objęcia działały kojąco. Uspokajały lepiej niż jakiekolwiek ziołowe napary. - Tęskniłam za Tobą. - wyznała z cichutkim westchnieniem. Zaraz potem jej ramiona zadrżały od bezgłośnego śmiechu.
- Dziękuję. Ty jak zawsze wyglądasz zniewalająco. - odpowiedziała przez chwilę ukazując zęby w szerszym uśmiechu. Odpowiedź była jak najbardziej szczera, choć jak zwykle towarzyszyło jej żartobliwe westchnienie rezygnacji. Panna Fletcher nigdy nie kryła się z tym jak bardzo podziwia Frances. Sposób w jaki ona się nosiła! Z wdziękiem i lekkością, jakby płynęła w powietrzu. Oto prawdziwa dama, którą Morrigan nigdy nie będzie. Kiedy były jeszcze małymi dziewczynkami lubiła wyobrażać sobie, że dla postronnego obserwatora mogłyby uchodzić za siostry - przecież obie miały jasne włosy i oczy w podobnym kolorze. Potem jednak nadszedł okres dojrzewania, który Frances przemienił w łabędzia. A Morrigan... Cóż, ona pozostała wroną. Jednak nie czuła się źle z tego powodu. W jej sercu nie było najmniejszego śladu zazdrości. Na widok panny Burroughs czuła jedynie zachwyt i niedowierzanie, że ktoś obdarzony tak wieloma zaletami mógł uznawać ją za przyjaciółkę.
Gdy Fran znów ujęła tacę w dłonie i ruszyła korytarzem w stronę swojej sypialni Morrigan podążyła za nią bez chwili wahania. W międzyczasie ściągnęła z ramion płaszcz i poprawiła upięty wokół głowy warkocz, który wił się nad jej czołem niczym korona. Kiedy wkroczyły do sypialni, mimowolnie uśmiechnęła się nieco szerzej. Do tej pory nie miała jeszcze okazji odwiedzić tej części domu, ale nie była zaskoczona tym co widziała. Całe to pomieszczenie tak doskonale pasowało do Fran! Ciepłe i przytulne, a mimo to wciąż pełne niewymuszonej elegancji. Morrigan nie była wprawdzie przyzwyczajona do takich wygód, ale dzięki obecności gospodyni od razu poczuła się jak u siebie. Odwiesiła płaszcz i zostawiła swoje skórzane buciki w progu pokoju, bo wiedziała, że już za moment z przyjemnością zatopi się w miękkich poduszkach i kocach.
Najpierw jednak musiała się skupić. Jej jasne oczy badawczo prześlizgnęły się po twarzy przyjaciółki, zupełnie tak jakby próbowała odgadnąć jej myśli jeszcze zanim z jej ust spłyną jakiekolwiek słowa. Wiedziała już, że cokolwiek dręczy Frances nie było fizycznym urazem. Co nie zmieniało faktu, że coś było na rzeczy.
- Z przyjemnością będę tym towarzystwem, przecież wiesz. - powiedziała miękko, ujmując jednocześnie w palce kieliszek. Kolejne słowa sprawiły jednak, że zamiast upić łyk, zmarszczyła lekko brwi. Niemal ptasim gestem, przechyliła lekko głowę w bok, wyraźnie zamyślona. Dawno nie miała okazji do roztrząsania takich niemal filozoficznych tematów i zapomniała jak bardzo może to być zajmujące. Nie chciała rzucać pierwszej rzeczy, która przyjdzie jej do głowy. Zawsze traktowała takie pytania z nadzwyczajną powagą.
- Myślę, że dużo zależy od czarownicy. - odparła po kilku sekundach zadumy. Jej spojrzenie, które w tym czasie stało się nieobecne, teraz znów skupiło się na twarzy Frances. - Pytanie też o jakich czynach mówimy. - dodała i wreszcie upiła łyk wina. Słodki płyn przyjemnie podrażnił jej kubki smakowe, więc zamruczała z zadowoleniem.
- Musisz mi podać więcej szczegółów, inaczej zacznę cytować klasyków, a tego chyba nie chcemy. - zaśmiała się cicho i posłała jej zachęcający uśmiech.
W takich chwilach przypominała sobie, że bycie Broną nie zawsze było złe.
- Przepraszam, że tak późno. Nie mogłam wyrwać się wcześniej z pracy.- odpowiedziała równie cicho, gdy otoczyły ją ramiona alchemiczki. Na ogół denerwowała się, gdy ktoś naruszał jej przestrzeń osobistą. Niewielu ludzi dopuszczała do siebie na odległość wyciągniętego ramienia, o przytulanie nie wspominając. Ale Frances była wyjątkiem od wszystkich reguł. Znajomy zapach kosmetyków, łaskoczący w policzek materiał szlafroka (z racji swojego nikłego wzrostu Morrigan ledwo sięgała przyjaciółce do ramienia); tak, te objęcia działały kojąco. Uspokajały lepiej niż jakiekolwiek ziołowe napary. - Tęskniłam za Tobą. - wyznała z cichutkim westchnieniem. Zaraz potem jej ramiona zadrżały od bezgłośnego śmiechu.
- Dziękuję. Ty jak zawsze wyglądasz zniewalająco. - odpowiedziała przez chwilę ukazując zęby w szerszym uśmiechu. Odpowiedź była jak najbardziej szczera, choć jak zwykle towarzyszyło jej żartobliwe westchnienie rezygnacji. Panna Fletcher nigdy nie kryła się z tym jak bardzo podziwia Frances. Sposób w jaki ona się nosiła! Z wdziękiem i lekkością, jakby płynęła w powietrzu. Oto prawdziwa dama, którą Morrigan nigdy nie będzie. Kiedy były jeszcze małymi dziewczynkami lubiła wyobrażać sobie, że dla postronnego obserwatora mogłyby uchodzić za siostry - przecież obie miały jasne włosy i oczy w podobnym kolorze. Potem jednak nadszedł okres dojrzewania, który Frances przemienił w łabędzia. A Morrigan... Cóż, ona pozostała wroną. Jednak nie czuła się źle z tego powodu. W jej sercu nie było najmniejszego śladu zazdrości. Na widok panny Burroughs czuła jedynie zachwyt i niedowierzanie, że ktoś obdarzony tak wieloma zaletami mógł uznawać ją za przyjaciółkę.
Gdy Fran znów ujęła tacę w dłonie i ruszyła korytarzem w stronę swojej sypialni Morrigan podążyła za nią bez chwili wahania. W międzyczasie ściągnęła z ramion płaszcz i poprawiła upięty wokół głowy warkocz, który wił się nad jej czołem niczym korona. Kiedy wkroczyły do sypialni, mimowolnie uśmiechnęła się nieco szerzej. Do tej pory nie miała jeszcze okazji odwiedzić tej części domu, ale nie była zaskoczona tym co widziała. Całe to pomieszczenie tak doskonale pasowało do Fran! Ciepłe i przytulne, a mimo to wciąż pełne niewymuszonej elegancji. Morrigan nie była wprawdzie przyzwyczajona do takich wygód, ale dzięki obecności gospodyni od razu poczuła się jak u siebie. Odwiesiła płaszcz i zostawiła swoje skórzane buciki w progu pokoju, bo wiedziała, że już za moment z przyjemnością zatopi się w miękkich poduszkach i kocach.
Najpierw jednak musiała się skupić. Jej jasne oczy badawczo prześlizgnęły się po twarzy przyjaciółki, zupełnie tak jakby próbowała odgadnąć jej myśli jeszcze zanim z jej ust spłyną jakiekolwiek słowa. Wiedziała już, że cokolwiek dręczy Frances nie było fizycznym urazem. Co nie zmieniało faktu, że coś było na rzeczy.
- Z przyjemnością będę tym towarzystwem, przecież wiesz. - powiedziała miękko, ujmując jednocześnie w palce kieliszek. Kolejne słowa sprawiły jednak, że zamiast upić łyk, zmarszczyła lekko brwi. Niemal ptasim gestem, przechyliła lekko głowę w bok, wyraźnie zamyślona. Dawno nie miała okazji do roztrząsania takich niemal filozoficznych tematów i zapomniała jak bardzo może to być zajmujące. Nie chciała rzucać pierwszej rzeczy, która przyjdzie jej do głowy. Zawsze traktowała takie pytania z nadzwyczajną powagą.
- Myślę, że dużo zależy od czarownicy. - odparła po kilku sekundach zadumy. Jej spojrzenie, które w tym czasie stało się nieobecne, teraz znów skupiło się na twarzy Frances. - Pytanie też o jakich czynach mówimy. - dodała i wreszcie upiła łyk wina. Słodki płyn przyjemnie podrażnił jej kubki smakowe, więc zamruczała z zadowoleniem.
- Musisz mi podać więcej szczegółów, inaczej zacznę cytować klasyków, a tego chyba nie chcemy. - zaśmiała się cicho i posłała jej zachęcający uśmiech.
W takich chwilach przypominała sobie, że bycie Broną nie zawsze było złe.
Gość
Gość
- Och, ja za Tobą też. - Odparła z wzruszeniem w głosie, gdy tylko jakże urokliwe słowa przyjaciółki dotarły do jej uszu. Panna Burroughs w swej zaniżonej ocenie własnej osoby nie sądziła, aby było wiele osób na tym świecie, które kiedykolwiek by za nią tęskniły. Z pewnością nie była to rodzina, nie sądziła również, aby część znanych jej osób odczuwała podobne uczucie, gdy znajdowała się w oddali. Brona wybijała się na tle znanych czarodziejów. Była zawsze, nie zapominała, a ilość wspomnień jaka je łączyła zdawała się być nie do zliczenia.
Na komplement dotyczący stroju, Frances machnęła jedynie ręką. - To nic takiego. - Dodała, będąc pewną prawdziwości swoich słów. Alchemiczka wychodziła z przekonania, że prezencja jest niezwykle ważnym elementem, dlatego też, odkąd tylko poznała jej znaczenie starała się dbać o swój wygląd; odpowiednie stroje, ułożenie jasnych pukli oraz idealny, delikatny makijaż. Nawet przy tak prostych spotkaniach, nie potrafiła zapomnieć o tym elemencie.
Miękkie poduszki, Skrzacie Wino oraz delikatne koce zdawały się być idealnym otoczeniem, do dzielenia się myślami oraz wszelkimi wątpliwościami, jakie nawiedzały bystry umysł Frances. Delikatny, ciepły uśmiech zagościł na malinowych ustach.
- Wiem, dlatego napisałam. - Odpowiedziała miękko. Była pewna, że Brona z pewnością jej nie zostawi, że przybędzie gdy Frances będzie w potrzebie by zwyczajnie spędzić trochę czasu w swoim towarzystwie, porozmawiać oraz rozłożyć na czynniki pierwsze to, co trzeba było na nie rozłożyć. W tym wszystkim, panna Burroughs była gotowa podjąć podobne kroki, gdy tylko panna Fletcher by tego potrzebowała. W końcu, czy nie na tym polega przyjaźń?
Skrzacie wino przyjemnie rozgrzało przełyk jasnowłosego dziewczęcia, chwilę później zastępując ciepło słodkim posmakiem pozostawionym na języku. Odrobina alkoholu miała dodać jej odwagi, by wypowiedzieć to, co czaiło się w zakamarkach jej umysłu. Lekkie westchnięcie uciekło z jej ust, gdy układała się wygodniej na miękkim materacu łóżka.
- Widzisz, w ostatnim czasie dużo się działo. Jedna z moich dostawczyń ingrediencji zaproponowała mi udział w pewnym… Eksperymencie. Chciałyśmy sprawdzić, jak eliksiry działają na mugoli. Udało jej się znaleźć dwie dziewczyny, które namówiłyśmy do wypicia próbek, lecz nie poszło tak, jakbyśmy tego chciały. Jedna z nich się na mnie rzuciła, druga wykrwawiła się na moją sukienkę. - Usta eterycznej dziewczyny wykrzywiły się w wyrazie niezadowolenia. Pamiętna sukienka skończyła w częściach jako szmatki, gdyż nie dało się jej odratować. I chyba tego najbardziej nie mogła przeboleć. - Nie mam wyrzutów sumienia, nauka czasem wymaga pewnych poświęceń… Widziałam się dziś z Wren, tą dziewczyną, z którą przeprowadziłyśmy eksperyment. - Frances ponownie uniosła kieliszek, by upić z niego łyk słodkiego, kobiecego wina, które z pewnością smakowało lepiej, niż anyżówka jaką częstował ją Michael. - Rozmawiałyśmy na temat tego, co się wydarzyło, snułyśmy kolejne plany i jakoś tak temat zszedł na tego chłopaka, z którym ostatnio często się widuję. Pamiętasz, opowiadałam Ci o nim? - Pytanie było czysto retoryczne, doskonale wiedziała, że Brona z pewnością nie zapomniała opowieści o niezręcznej randce w ciemno bądź pożyczanych książkach. - Ostatnio byliśmy na spacerze, natknęliśmy się na wilka, a on strasznie na mnie nakrzyczał, jakby moją winą było, że się ich panicznie boję. - Grymas smutku oraz pewnego rodzaju zawodu przemknął przez jasną twarz. - Wren zasugerowała, że czuję się zobligowana do odwzajemnienia jego uczuć tylko dlatego, że zwrócił na mnie uwagę. I nie mam pojęcia, co powinnam myśleć o tym… I o nim również. Takie zachowanie wydaje mi się… dziwnie podłe. Z drugiej jednak strony, coraz częściej zauważam rzeczy, które nie do końca mi pasują w jego zachowaniu… Jednocześnie mam wrażenie, że to moja jedyna szansa na normalną rodzinę… Och, co jeśli faktycznie tak robię? - Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi, gdy tylko skończyła mówić. Brona była jedyną, przed która była w stanie szczerze przyznać się do swoich obaw, wynikających z braku pewności siebie oraz braku doświadczenia z płcią przeciwną. O wiele pewniej czuła się w otoczeniu ingrediencji, kociołków oraz wrzących eliksirów - były prostsze, logiczne i doskonale przez nią rozumiane.
Na komplement dotyczący stroju, Frances machnęła jedynie ręką. - To nic takiego. - Dodała, będąc pewną prawdziwości swoich słów. Alchemiczka wychodziła z przekonania, że prezencja jest niezwykle ważnym elementem, dlatego też, odkąd tylko poznała jej znaczenie starała się dbać o swój wygląd; odpowiednie stroje, ułożenie jasnych pukli oraz idealny, delikatny makijaż. Nawet przy tak prostych spotkaniach, nie potrafiła zapomnieć o tym elemencie.
Miękkie poduszki, Skrzacie Wino oraz delikatne koce zdawały się być idealnym otoczeniem, do dzielenia się myślami oraz wszelkimi wątpliwościami, jakie nawiedzały bystry umysł Frances. Delikatny, ciepły uśmiech zagościł na malinowych ustach.
- Wiem, dlatego napisałam. - Odpowiedziała miękko. Była pewna, że Brona z pewnością jej nie zostawi, że przybędzie gdy Frances będzie w potrzebie by zwyczajnie spędzić trochę czasu w swoim towarzystwie, porozmawiać oraz rozłożyć na czynniki pierwsze to, co trzeba było na nie rozłożyć. W tym wszystkim, panna Burroughs była gotowa podjąć podobne kroki, gdy tylko panna Fletcher by tego potrzebowała. W końcu, czy nie na tym polega przyjaźń?
Skrzacie wino przyjemnie rozgrzało przełyk jasnowłosego dziewczęcia, chwilę później zastępując ciepło słodkim posmakiem pozostawionym na języku. Odrobina alkoholu miała dodać jej odwagi, by wypowiedzieć to, co czaiło się w zakamarkach jej umysłu. Lekkie westchnięcie uciekło z jej ust, gdy układała się wygodniej na miękkim materacu łóżka.
- Widzisz, w ostatnim czasie dużo się działo. Jedna z moich dostawczyń ingrediencji zaproponowała mi udział w pewnym… Eksperymencie. Chciałyśmy sprawdzić, jak eliksiry działają na mugoli. Udało jej się znaleźć dwie dziewczyny, które namówiłyśmy do wypicia próbek, lecz nie poszło tak, jakbyśmy tego chciały. Jedna z nich się na mnie rzuciła, druga wykrwawiła się na moją sukienkę. - Usta eterycznej dziewczyny wykrzywiły się w wyrazie niezadowolenia. Pamiętna sukienka skończyła w częściach jako szmatki, gdyż nie dało się jej odratować. I chyba tego najbardziej nie mogła przeboleć. - Nie mam wyrzutów sumienia, nauka czasem wymaga pewnych poświęceń… Widziałam się dziś z Wren, tą dziewczyną, z którą przeprowadziłyśmy eksperyment. - Frances ponownie uniosła kieliszek, by upić z niego łyk słodkiego, kobiecego wina, które z pewnością smakowało lepiej, niż anyżówka jaką częstował ją Michael. - Rozmawiałyśmy na temat tego, co się wydarzyło, snułyśmy kolejne plany i jakoś tak temat zszedł na tego chłopaka, z którym ostatnio często się widuję. Pamiętasz, opowiadałam Ci o nim? - Pytanie było czysto retoryczne, doskonale wiedziała, że Brona z pewnością nie zapomniała opowieści o niezręcznej randce w ciemno bądź pożyczanych książkach. - Ostatnio byliśmy na spacerze, natknęliśmy się na wilka, a on strasznie na mnie nakrzyczał, jakby moją winą było, że się ich panicznie boję. - Grymas smutku oraz pewnego rodzaju zawodu przemknął przez jasną twarz. - Wren zasugerowała, że czuję się zobligowana do odwzajemnienia jego uczuć tylko dlatego, że zwrócił na mnie uwagę. I nie mam pojęcia, co powinnam myśleć o tym… I o nim również. Takie zachowanie wydaje mi się… dziwnie podłe. Z drugiej jednak strony, coraz częściej zauważam rzeczy, które nie do końca mi pasują w jego zachowaniu… Jednocześnie mam wrażenie, że to moja jedyna szansa na normalną rodzinę… Och, co jeśli faktycznie tak robię? - Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi, gdy tylko skończyła mówić. Brona była jedyną, przed która była w stanie szczerze przyznać się do swoich obaw, wynikających z braku pewności siebie oraz braku doświadczenia z płcią przeciwną. O wiele pewniej czuła się w otoczeniu ingrediencji, kociołków oraz wrzących eliksirów - były prostsze, logiczne i doskonale przez nią rozumiane.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
17 września 1957 roku
Nie wiedziała, co ją podkusiło aby napisać bardzo nieskładny list do Wren. Ich przyjaźń była cienka, niestabilna, wybudowana na podwalinach pracy oraz śmiałego pomysłu na eksperyment. Nie wiedziała, w którym momencie przekroczyły granicę wątłego zaufania. I nie była pewna, czy to zaufanie można była uznać za wartość trwałą, która nie zniknie po kilku tygodniach. Jednak ze wszystkich, znanych jej osób to właśnie ona pierwsza przyszła jej na myśl, gdy umysł coraz częściej zasadzał na nią pułapki. Nie wiedziała, co było tego powodem, postanowiła jednak zaufać przeczuciu.
Dziwne zdenerwowanie towarzyszyło jej w oczekiwaniu na spotkanie, to też panna Burroughs postanowiła zająć się tym, co wychodziło jej najlepiej - nauką. Z atlasem magicznych stworzeń oraz pozyskiwanych z nich ingrediencji siedziała w salonie, skupiając myśli na zapisanych w książce słowach. Ulga przez chwilę przewędrowała przez jej umysł, gdy oddawała się znanej czynności, pochłaniającej pełnię jej myśli. Przez te kilkadziesiąt minut liczyły się jedynie stworzenia magiczne, ingrediencje od nich pochodzące oraz notatki, jakie Fracnes sprawnie wykonywała na skrawku pergaminu. I zapewne spędziłaby tak resztę wieczoru, odsuwając od siebie natrętne myśli, które zapewne jutrzejszego dnia zaatakowałyby ze zdwojoną siłą.
Ciche westchnienie wyleciało z jej ust, a eteryczne dziewczę oderwało się od ksiąg. W drodze do drzwi wejściowych przystanęła na chwilę przy lustrze, by upewnić się, że złote pukle układają się tak, jak powinny, sukienka odpowiednio otula jej talię, a perły nie przesunęły się tyłem na przód. Dopiero wtedy otworzyła drzwi, by wpuścić Azjatkę do środka.
- Dzień dobry, Wren! - Przywitała się, by chwilę później musnąć ustami policzek dziewczyny. Szaroniebieskie spojrzenie, jak zwykle uważnie powiodło po twarzy towarzyszącej jej czarownicy, coś zdawało się jednak było odrobinę innym w eterycznej alchemiczce. Coś co utrzymywało się od kilku dni, jeszcze przed ich ostatnim spotkaniem. - Cieszę się, że przyjechałaś. Napijesz się czegoś? - Spytała, przechodząc do kuchni, by nastawić zaczarowany zestaw do herbaty. Przekąski, mające towarzyszyć im dzisiejszego wieczoru posiadała już przygotowane, czując, iż dzisiejsza noc będzie należeć do tych długich.
- Ja... - Zacięła się po pierwszym słowie, nie będąc pewną, co powinna powiedzieć. Wyjawić prawdę? Półprawdę? A może zbagatelizować to co działo się w jej głowie? Nie, to chyba nie było rozwiązanie. Niepewne, odrobinę przestraszone spojrzenie szaroniebieskich oczu powędrowało w kierunku panny Chang. - Na Merlina, nie wiem od czego zacząć. - Wyznała, a ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi. Opowiedzieć całą historię? A może jedynie napomnieć o tym, co najbardziej siedziało jej na ramionach? Po raz kolejny eteryczne dziewczę żałowało, iż nie istniał żaden poradnik do podobnych sytuacji. - Po prostu to z siebie wyrzucę, dobrze? Im bardziej szukam początku, tym mocniej nie wiem od czego zacząć... - Zaczęła, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. - Bo... Ja... W przeciągu najbliższych dwóch tygodni, wychodzę za mąż. Tak na poważnie. - W potwierdzeniu swoich słów, uniosła dłoń którą zdobił pierścionek. - I chyba zaczynam panikować, Wren. Bardzo. Nie mamy jeszcze dokładnej daty bo co chwila coś wypada, profesor wymaga ode mnie coraz więcej i błagam, nawet nie każ mi wspominać o mojej mamie... Ja... Ja nawet nie mam wybranej sukienki, mimo iż trzy wiszą w szafie i jedynie czekają, aby podjąć odpowiednią decyzję której nie wiem czemu, nie potrafię podjąć. To... To wszystko... Nie chcę, żeby musiał się za mnie wstydzić. Nie chcę, żeby gdy nadejdzie ten dzień on żałował tej decyzji bo coś nie będzie idealne... bo ja nie będę wystarczająca... - Wyrzucała z siebie słowa szybko, wodząc spojrzeniem od szafki do buzi Azjatki, nawet nie zauważając momentu, w którym zaczęła nerwowo przechadzać się to z jednego końca kuchni, w drugi, jednocześnie co rusz wyginając palce swoich rąk. Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się niebezpiecznie od nadmiaru emocji. - Och, przepraszam, że zajmuję ci czas pewnie masz ważniejsze sprawy, ale... Na Merlina, nie wiem czemu, ale Ty jedyna przyszłaś mi do głowy. - Blady uśmiech kontrastujący z zaszklonym spojrzeniem pojawił się na buzi eterycznego dziewczęcia. Plan był obmyślony, oboje byli zdecydowani i mieli świadomość, iż wszystko powinno się powieść... Frances nie chciała jednak, by przyjaciel pożałował okazanej jej dobroci... By przez te kilka miesięcy nie był szczęśliwy.
I przez chwilę żałowała, iż obiecała Wren, że ten wieczór przebiegnie bez procentów.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
List rzeczywiście okazał się niespodzianką. Chyba jeszcze nikt nigdy świadomie nie wybrał jej na powierniczkę, z reguły znajdowała się po prostu w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, oferując uszy - choć teraz już ucho - jako narzędzie mogące wyłapać przydatne dla niej informacje czy spędzające sen z powiek sekrety. Co też kierowało Frances przy tej specyficznej selekcji? Daleko było im do prawdziwej, społecznie akceptowalnej przyjaźni, jeszcze dalej do zapędów dzielenia się ze sobą trudnościami, ale najwyraźniej z nikim innym alchemiczka nie czułaby się dziś pewnie. Cóż, Wren nie odmówiła. Choć nieubłaganie zbliżał się termin tajemniczej wyprawy, na jaką zaprosił ją Friedrich, znalazła chwilę, by w tak zwanym międzyczasie odwiedzić Frances i, zgodnie ze złożoną obietnicą, spędzić u niej noc. Oby tylko nie każdą z jej godzin musiały spędzić na ćwierkaniu w rozmowie - nie nadawała się do tego, przekonana, że w takim wypadku zarósłby jej ten cholerny kanał słuchowy wystający z miejsca, w którym kiedyś formowała się małżowina. Perfidnie, tylko po to, by nie musiała więcej słuchać rozgorączkowanych opowieści i westchnień do jakiegoś męskiego gagatka. Pewnie o to, przecież, chodziło. Burroughs najtrudniej asymilowała w sobie emocje, Wren trafnie oceniła zatem, gdzie leżała przyczyna tak wielu skreśleń barwiących pergamin nieskładnego listu.
W domu na chabrowych wzgórzach znalazła się o umówionej godzinie, późnym popołudniem, dzierżąc u swojego boku skórzaną torbę wypełnioną potrzebnymi jej na noc przedmiotami. W wolnej dłoni ułożonej w kołyskę drzemał niuchacz, z którym rzadko kiedy ostatnio przyszło jej się rozstawać. Potrzebował jej pomocy, nawet jeśli przynoszenie go do znajomej, gdzie odnaleźć można było perły i wszelką inną biżuterię, było dość ryzykowne. Najwyżej dobowe plany zmienią się na te wieczorne, nie miałaby gospodyni za złe, szczególnie, że ta musiała mieć jeszcze na względzie dobro Nicolasa, który niezbyt grzecznie traktował gości. Przynajmniej tych egzotycznych.
- Witaj - odparła miękko, stojąc w drzwiach, i uśmiechnęła się do kobiety. Zanim jednak przekroczyła próg domu, Wren ruchem głowy wskazała na magiczne stworzenie śpiące na jej ręce. - Nie masz nic przeciwko? Nie ufam sąsiadowi, by z nim go zostawiać - wyjaśniła; zielarz mógł raz na jakiś czas doglądać Yuana, do którego pies był dość przyzwyczajony, ale nie poradziłby sobie z niuchaczem. Niemowlę nie bywało co prawda zbyt energiczne, póki co wciąż skoncentrowane na jedzeniu i spaniu, ale nie zamierzała słuchać, że podwędziło mu jakieś złote zawiniątko czy ozdobny element tradycyjnej szaty; wystarczyło, że świeciła przed światem oczami za narzeczonego. Za zwierzęta nie musiała.
Dopiero po słowach Frances pozwoliła sobie wejść do środka i przyjęła pocałunek złożony na policzku, cały czas dziwnie zaskoczona naturą gestu. Sama rzadko kiedy oferowała podobne całusy komukolwiek. Ale Burroughs była inna, skądinąd bardziej fizycznie otwarta, chyba niepostrzegająca kobiet jako potencjalne niebezpieczeństwo, choć często to ich właśnie należało się wystrzegać. Kąsały, gryzły do krwi i drapały, by pozostawić po sobie trwały ślad, egoistyczne i egocentryczne. Tak czy inaczej znów uśmiechnęła się lekko, samymi kącikami ust, nieporadnie ściągając z ramion płaszcz, by nie rozbudzić stworzonka, a potem buty, które ułożyła na szafce podtrzymującej obuwie domowniczki. Ruszyła też za nią do kuchni, gdzie na jedno z krzeseł odłożyła torbę, by usiąść na tym obok, ułożywszy niuchacza w dłoniach. Przypominała matkę tulącą do siebie dziecko, nawet jeśli świadomie oburzyłaby się na dźwięk takiego porównania. Wystarczająco nasłuchała się ich ostatnio od Philippy, by zdzierżyć inne komentarze; rzeczywistość jednak trudno było oszukać i zaprzeczyć rodzącemu się podobieństwu. Dobrze. Schmidt byłby zadowolony, szczególnie po ostatniej litanii, którą na pożegnanie włożył jej do głowy.
I potem się zaczęło. Powoli świszczał czajnik, świszczała też Frances, która wystrzeliła niczym mugolska broń palna z naręczem opowieści, których Wren słuchała z delikatnie zmrużonymi oczyma. Nie dlatego, że temat nie był w pewien sposób intrygujący, ale nie spodziewała się chyba tak szybkiego startu w biegu do mety; alchemiczka nie traciła czasu, musiało gryźć ją tak bardzo, że dłużej nie zdołała utrzymać w sobie potoku słów pokrewnemu żalom wylewanym przy sadzawce żaberta. Ale tym razem nie były one przynajmniej kierowane pod jej adresem, a to znaczyło, że Azjatka słuchała ich niepomiernie łatwiej.
- Kto jest tym szczęśliwcem? - spytała lakonicznie, po krótkim parsknięciu i salwie cichego śmiechu. Nie zamierzała urazić nim Frances, lecz to, w jaki sposób młoda niewiasta opowiadała o zaręczynach i perspektywie nadchodzącego zamążpójścia wydało jej się dość komiczne. Ona - stoicko podchodziła do tematu Friedricha, niepewna, czy następnego dnia nie kopnie go w cztery litery gdy ten znów przesadzi, tymczasem alchemiczka zdawała się przejmować samym faktem, że ona i jej wybranek w ogóle istnieją. - Daj spokój i przede wszystkim odetchnij. Wyrzuciłaś to z siebie, teraz niczego już nie cofniesz, a z sukienką mogę po prostu ci pomóc - wzruszyła ramionami, z tego wszystkiego przypominając sobie, że nawet nie poprosiła o herbatę. Ale Frances najwyraźniej przygotowywała ją bez konkretnego komunikatu, jak przykładna gospodyni. Jej narzeczony powinien docenić to, w jaki raj przyszło mu wstępować. Czy była zdziwiona? Niezbyt, wszak zakładała, że prędzej czy później ktoś połasi się na ten kąsek, zastanawiającym był jedynie fakt, że ceremonia miała odbyć się już za dwa tygodnie. Blondynka nie wspominała wcześniej o kandydacie na męża, chyba że miałby nim być Scaletta. O zgrozo. - Co prawda niezbyt znam się na modzie, ale skoro już tu jestem, nie zostawię cię samej. Mężczyzną też nie jestem - choć oni są prości, nieskomplikowani, następnego dnia nawet nie będzie pamiętał w co byłaś ubrana - zapewniła; ważniejszym będzie dla tego chłoptasia fakt, w co nie była ubrana podczas nocy poślubnej. Ale o tym Wren profilaktycznie nie wspomniała, jeszcze nie, nie chcąc zbytnio denerwować Burroughs na sam początek.
W domu na chabrowych wzgórzach znalazła się o umówionej godzinie, późnym popołudniem, dzierżąc u swojego boku skórzaną torbę wypełnioną potrzebnymi jej na noc przedmiotami. W wolnej dłoni ułożonej w kołyskę drzemał niuchacz, z którym rzadko kiedy ostatnio przyszło jej się rozstawać. Potrzebował jej pomocy, nawet jeśli przynoszenie go do znajomej, gdzie odnaleźć można było perły i wszelką inną biżuterię, było dość ryzykowne. Najwyżej dobowe plany zmienią się na te wieczorne, nie miałaby gospodyni za złe, szczególnie, że ta musiała mieć jeszcze na względzie dobro Nicolasa, który niezbyt grzecznie traktował gości. Przynajmniej tych egzotycznych.
- Witaj - odparła miękko, stojąc w drzwiach, i uśmiechnęła się do kobiety. Zanim jednak przekroczyła próg domu, Wren ruchem głowy wskazała na magiczne stworzenie śpiące na jej ręce. - Nie masz nic przeciwko? Nie ufam sąsiadowi, by z nim go zostawiać - wyjaśniła; zielarz mógł raz na jakiś czas doglądać Yuana, do którego pies był dość przyzwyczajony, ale nie poradziłby sobie z niuchaczem. Niemowlę nie bywało co prawda zbyt energiczne, póki co wciąż skoncentrowane na jedzeniu i spaniu, ale nie zamierzała słuchać, że podwędziło mu jakieś złote zawiniątko czy ozdobny element tradycyjnej szaty; wystarczyło, że świeciła przed światem oczami za narzeczonego. Za zwierzęta nie musiała.
Dopiero po słowach Frances pozwoliła sobie wejść do środka i przyjęła pocałunek złożony na policzku, cały czas dziwnie zaskoczona naturą gestu. Sama rzadko kiedy oferowała podobne całusy komukolwiek. Ale Burroughs była inna, skądinąd bardziej fizycznie otwarta, chyba niepostrzegająca kobiet jako potencjalne niebezpieczeństwo, choć często to ich właśnie należało się wystrzegać. Kąsały, gryzły do krwi i drapały, by pozostawić po sobie trwały ślad, egoistyczne i egocentryczne. Tak czy inaczej znów uśmiechnęła się lekko, samymi kącikami ust, nieporadnie ściągając z ramion płaszcz, by nie rozbudzić stworzonka, a potem buty, które ułożyła na szafce podtrzymującej obuwie domowniczki. Ruszyła też za nią do kuchni, gdzie na jedno z krzeseł odłożyła torbę, by usiąść na tym obok, ułożywszy niuchacza w dłoniach. Przypominała matkę tulącą do siebie dziecko, nawet jeśli świadomie oburzyłaby się na dźwięk takiego porównania. Wystarczająco nasłuchała się ich ostatnio od Philippy, by zdzierżyć inne komentarze; rzeczywistość jednak trudno było oszukać i zaprzeczyć rodzącemu się podobieństwu. Dobrze. Schmidt byłby zadowolony, szczególnie po ostatniej litanii, którą na pożegnanie włożył jej do głowy.
I potem się zaczęło. Powoli świszczał czajnik, świszczała też Frances, która wystrzeliła niczym mugolska broń palna z naręczem opowieści, których Wren słuchała z delikatnie zmrużonymi oczyma. Nie dlatego, że temat nie był w pewien sposób intrygujący, ale nie spodziewała się chyba tak szybkiego startu w biegu do mety; alchemiczka nie traciła czasu, musiało gryźć ją tak bardzo, że dłużej nie zdołała utrzymać w sobie potoku słów pokrewnemu żalom wylewanym przy sadzawce żaberta. Ale tym razem nie były one przynajmniej kierowane pod jej adresem, a to znaczyło, że Azjatka słuchała ich niepomiernie łatwiej.
- Kto jest tym szczęśliwcem? - spytała lakonicznie, po krótkim parsknięciu i salwie cichego śmiechu. Nie zamierzała urazić nim Frances, lecz to, w jaki sposób młoda niewiasta opowiadała o zaręczynach i perspektywie nadchodzącego zamążpójścia wydało jej się dość komiczne. Ona - stoicko podchodziła do tematu Friedricha, niepewna, czy następnego dnia nie kopnie go w cztery litery gdy ten znów przesadzi, tymczasem alchemiczka zdawała się przejmować samym faktem, że ona i jej wybranek w ogóle istnieją. - Daj spokój i przede wszystkim odetchnij. Wyrzuciłaś to z siebie, teraz niczego już nie cofniesz, a z sukienką mogę po prostu ci pomóc - wzruszyła ramionami, z tego wszystkiego przypominając sobie, że nawet nie poprosiła o herbatę. Ale Frances najwyraźniej przygotowywała ją bez konkretnego komunikatu, jak przykładna gospodyni. Jej narzeczony powinien docenić to, w jaki raj przyszło mu wstępować. Czy była zdziwiona? Niezbyt, wszak zakładała, że prędzej czy później ktoś połasi się na ten kąsek, zastanawiającym był jedynie fakt, że ceremonia miała odbyć się już za dwa tygodnie. Blondynka nie wspominała wcześniej o kandydacie na męża, chyba że miałby nim być Scaletta. O zgrozo. - Co prawda niezbyt znam się na modzie, ale skoro już tu jestem, nie zostawię cię samej. Mężczyzną też nie jestem - choć oni są prości, nieskomplikowani, następnego dnia nawet nie będzie pamiętał w co byłaś ubrana - zapewniła; ważniejszym będzie dla tego chłoptasia fakt, w co nie była ubrana podczas nocy poślubnej. Ale o tym Wren profilaktycznie nie wspomniała, jeszcze nie, nie chcąc zbytnio denerwować Burroughs na sam początek.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Szaroniebieskie spojrzenie z pewnym rozczuleniem powiodło po postaci niewielkiego niuchacza. Te problematyczne stworzenia były jej doskonale znane, choćby przez fakt iż przyszywana siostra zdawała się mieć dziwną na ich punkcie obsesję. Do tej pory jednak, nie przyszło jej widzieć podobnego malucha, który wzbudzał swego rodzaju rozczulenie. Panna Burroughs niemal sama wychowała dwójkę młodszego rodzeństwa, w dodatku była kobietą ciepłą, wrażliwą oraz delikatną, jej reakcja nie powinna więc nikogo dziwić.
- Och, jaki uroczy maluch! - Rzuciła z zachwytem, powracając spojrzeniem do buzi Azjatki. - Nie mam, lecz pilnuj aby nie kręcił się koło drzwi od mojej pracowni, może zrobić sobie okrutną krzywdę. - Odpowiedziała z uśmiechem, pozwalając dziewczynie wejść do środka i na spokojnie się rozgościć.
Wieczór w połączeniu z nocą zdawały się być długie, Frances jednak nie chciała dłużej czekać, pewna, że jeśli nie wypowie pewnych myśli, te zatrują bystry umysł.
Eteryczna alchemiczka, już od najmłodszych lat, wykazywała zamiłowanie do perfekcji. Notatki były uporządkowane, książki równiutko ułożone, a szkolny krawat idealnie przewiązany. Ten nawyk pozostał w niej do tej pory i nie był tajemnicą - wystarczyło jedno spojrzenie na jej dom bądź strój, by nabrać ku temu pewności. Nic więc też dziwnego, że również w kwestii spełnienia cwanego planu jaki wysnuli z Wrońskim, próbowała osiągnąć perfekcję. Chciała, aby wszystko było tak jak powinno, by nic nie wzbudzało choćby najmniejszych podejrzeń.
Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę bardziej, gdy śmiech Wren dobiegł do jej uszu, niepewna jego znaczenia. - Mi nie jest do śmiechu, wiesz... - Rzuciła cichutko, by zakręcić się koło jednej z szafek.Wyjęła drewnianą tackę, by przenieść na nią przygotowane wcześniej przekąski. Dopiero pytanie sprawiło, że dziewczyna przeniosła spojrzenie z powrotem na Wren.
- Och, nie wiem, czy możecie skądś się znać... - Zaczęła, nieświadoma połączeń jakie miały miejsce w czarodziejskim świecie. Nieświadoma tego, jak blisko na rodzinnych drzewach przyjdzie im się znaleźć. - Nazywa się Daniel. Daniel Wroński. - Wyznała z delikatnym uśmiechem na malinowych ustach oraz rumieńcem, jaki pojawił się na jej jasnej buzi. Przez chwilę przyglądała się buzi panny Chang, by wrócić do swojego zajęcia. Przelała herbatę do niewielkiego, ozdobionego kwiecistym wzorem, by drżącymi dłońmi ułożyć ją na tacce, na której chwilę później pojawiły się również strojne filiżanki. Kolejne słowa Wren sprawiły, że eteryczne dziewczę wzięło głęboki wdech, by chwilę później spokojnie wypuścić powietrze z płuc.
- Nie chciałabym niczego cofać, po prostu... nie chcę, żeby się mnie wstydził... - Powiedziała ciszej, na chwilę uciekając spojrzeniem na bok. Obawa, która wydawała jej się jak najbardziej logiczna, choćby przez rodziny, w których przyszło im dorastać. A czarodziejskie społeczeństwo, nie zwykło o takich szczegółach zapominać.
Uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy Wren wyraziła chęci pomocy. I już, już miała coś powiedzieć, gdy towarzyszka wypowiedziała kolejne słowa. Frances zamrugała w zaskoczeniu, zadziwiona jej nie znajomością najprostszych prawd.
- Wren Chang kobieta ubiera się przede wszystkim dla siebie. Zachwyt oraz męskie spojrzenia są jedynie czynnikiem ubocznym, zwłaszcza jeśli wie się, jak winno się nosić suknie. - Odpowiedziała pewnie, przez chwilę przyglądając się uważnie towarzyszce. Frances Burroughs z pewnością wiedziała jak nosić elegancje suknie, co do tego nie było choćby odrobiny wątpliwości. - Chyba mamy więcej do zrobienia... - Dodała, wyznaczając sobie prywatną misję modowego uświadomienia Azjatki. Przynajmniej odrobinę, niewielką część podstaw. - No chodź, zabieram cię do sypialni. Możesz uznać to za komplement. - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. Swoją sypialnię panna Burroughs uważała za miejsce wyjątkowo prywatne, do którego nie zapraszała wielu. Ominął ją Scaletta, ominęły ją Wren z Elvirą podczas zgubnej nocy. Teraz jednak, innego wyjścia nie było - to tam mieściła się jej szafa, a Frances nie miała zamiaru biegać sukniami przez pół domu. Wprawnym ruchem różdżki uniosła tackę, by ruszyć schodami na górę, przejść przez niewielki korytarz na sam jego koniec, ku najdalszym drzwiom.
Pomieszczenie było jasne, przytulne, a zasłony oraz pościel przyozdobiona kwiecistymi wzorami. Panna Burroughs ułożyła tacę na jednym z nocnych stoliczków, po czym rozlała gorący napar po filiżankach.
- Uznałam, że nie będę wydawać kilkuset galeonów na suknię. Chcę wybrać jedną z sukni, jakie dostałam od rodziny, żeby przerobić je pod siebie... - Zaczęła, otwierając wielką szafę przepełnioną sukienkami, w określonej palecie kolorystycznej. Od bieli i błękitu, przez wszystkie odcienie niebieskości, jakie możnaby sobie wyobrazić, aż po granaty i czernie. Z zestawu wyłamywała się jedna sukienka, w kolorze mocnej czerwieni, której Frances jeszcze nigdy nie miała okazji mieć na sobie.- Wiesz, coś starego... - Dodała, po czym wyciągnęła z szafy trzy białe suknie. Pierwsza z nich była niezwykle prosta, gładka, pozbawiona jakichkolwiek zdobień, z szerokimi ramiączkami. Druga była wielka, pozbawiona ramiączek, z obszerną tiulową spódnicą. Trzecia z sukien posiadała gładką, spódnicę nie przerażającą swoją wielkością, jej góra zaś posiadała długi rękaw i stworzona była z misternej koronki. Przy pomocy magii dziewczyna uniosła je w powietrze pod jedną ze ścian, aby towarzyszka mogła się im przyjrzeć. Sama Frances na chwilę uniosła filiżankę do ust.
W tym czasie Nicolas wskoczył na jedną z szafek, zwabiony przez swojąnieulubioną czarownicę. Wpierw pomachał łapką, by ściągnąć na siebie jej uwagę, później z lubością pokazał jej język, by chwilę później ruszyć w jej kierunku, chcąc pociągnąć za ciemne włosy. Zatrzymał się jednak na widok niuchacza. Przyjrzał się jemu, przyjrzał się Wren, po czym założył patykowate palce na piersi, odwracając się do niej tyłem, wyraźnie urażony tym, iż podczas wizyty Azjatka ma inne towarzystwo.
- Którą przymierzyć jako pierwszą? - Spytała, samej nie mogąc się zdecydować się od czego zacząć. Dopiero tak będą w stanie wybrać odpowiedni krój, czyż nie? Eteryczna alchemiczka odłożyła filiżankę, by rozpiąć guziczki swojej sukienki. Krępowała się jedynie przez chwilę, dopóki nie przypomniała sobie, że taki widok nie będzie dla Chang niczym nowym. Powoli zsunęła z siebie delikatny materiał, by odwiesić go na niewielkie krzesełko, pozostając w samej bieliźnie. I to nie byle jakiej - koronkowej, filuternej, w kolorze głębokiego granatu i składającej się z delikatnego biustonosza, fig oraz pasu, utrzymującego wykończone podobną koronką pończochy. Bieliźnie której nikt z pewnością nie spodziewałby się po nieśmiałej dziewczynie, Frances jednak skrycie ją uwielbiała pociągające koronki.
- Och, jaki uroczy maluch! - Rzuciła z zachwytem, powracając spojrzeniem do buzi Azjatki. - Nie mam, lecz pilnuj aby nie kręcił się koło drzwi od mojej pracowni, może zrobić sobie okrutną krzywdę. - Odpowiedziała z uśmiechem, pozwalając dziewczynie wejść do środka i na spokojnie się rozgościć.
Wieczór w połączeniu z nocą zdawały się być długie, Frances jednak nie chciała dłużej czekać, pewna, że jeśli nie wypowie pewnych myśli, te zatrują bystry umysł.
Eteryczna alchemiczka, już od najmłodszych lat, wykazywała zamiłowanie do perfekcji. Notatki były uporządkowane, książki równiutko ułożone, a szkolny krawat idealnie przewiązany. Ten nawyk pozostał w niej do tej pory i nie był tajemnicą - wystarczyło jedno spojrzenie na jej dom bądź strój, by nabrać ku temu pewności. Nic więc też dziwnego, że również w kwestii spełnienia cwanego planu jaki wysnuli z Wrońskim, próbowała osiągnąć perfekcję. Chciała, aby wszystko było tak jak powinno, by nic nie wzbudzało choćby najmniejszych podejrzeń.
Szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się odrobinę bardziej, gdy śmiech Wren dobiegł do jej uszu, niepewna jego znaczenia. - Mi nie jest do śmiechu, wiesz... - Rzuciła cichutko, by zakręcić się koło jednej z szafek.Wyjęła drewnianą tackę, by przenieść na nią przygotowane wcześniej przekąski. Dopiero pytanie sprawiło, że dziewczyna przeniosła spojrzenie z powrotem na Wren.
- Och, nie wiem, czy możecie skądś się znać... - Zaczęła, nieświadoma połączeń jakie miały miejsce w czarodziejskim świecie. Nieświadoma tego, jak blisko na rodzinnych drzewach przyjdzie im się znaleźć. - Nazywa się Daniel. Daniel Wroński. - Wyznała z delikatnym uśmiechem na malinowych ustach oraz rumieńcem, jaki pojawił się na jej jasnej buzi. Przez chwilę przyglądała się buzi panny Chang, by wrócić do swojego zajęcia. Przelała herbatę do niewielkiego, ozdobionego kwiecistym wzorem, by drżącymi dłońmi ułożyć ją na tacce, na której chwilę później pojawiły się również strojne filiżanki. Kolejne słowa Wren sprawiły, że eteryczne dziewczę wzięło głęboki wdech, by chwilę później spokojnie wypuścić powietrze z płuc.
- Nie chciałabym niczego cofać, po prostu... nie chcę, żeby się mnie wstydził... - Powiedziała ciszej, na chwilę uciekając spojrzeniem na bok. Obawa, która wydawała jej się jak najbardziej logiczna, choćby przez rodziny, w których przyszło im dorastać. A czarodziejskie społeczeństwo, nie zwykło o takich szczegółach zapominać.
Uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy Wren wyraziła chęci pomocy. I już, już miała coś powiedzieć, gdy towarzyszka wypowiedziała kolejne słowa. Frances zamrugała w zaskoczeniu, zadziwiona jej nie znajomością najprostszych prawd.
- Wren Chang kobieta ubiera się przede wszystkim dla siebie. Zachwyt oraz męskie spojrzenia są jedynie czynnikiem ubocznym, zwłaszcza jeśli wie się, jak winno się nosić suknie. - Odpowiedziała pewnie, przez chwilę przyglądając się uważnie towarzyszce. Frances Burroughs z pewnością wiedziała jak nosić elegancje suknie, co do tego nie było choćby odrobiny wątpliwości. - Chyba mamy więcej do zrobienia... - Dodała, wyznaczając sobie prywatną misję modowego uświadomienia Azjatki. Przynajmniej odrobinę, niewielką część podstaw. - No chodź, zabieram cię do sypialni. Możesz uznać to za komplement. - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. Swoją sypialnię panna Burroughs uważała za miejsce wyjątkowo prywatne, do którego nie zapraszała wielu. Ominął ją Scaletta, ominęły ją Wren z Elvirą podczas zgubnej nocy. Teraz jednak, innego wyjścia nie było - to tam mieściła się jej szafa, a Frances nie miała zamiaru biegać sukniami przez pół domu. Wprawnym ruchem różdżki uniosła tackę, by ruszyć schodami na górę, przejść przez niewielki korytarz na sam jego koniec, ku najdalszym drzwiom.
Pomieszczenie było jasne, przytulne, a zasłony oraz pościel przyozdobiona kwiecistymi wzorami. Panna Burroughs ułożyła tacę na jednym z nocnych stoliczków, po czym rozlała gorący napar po filiżankach.
- Uznałam, że nie będę wydawać kilkuset galeonów na suknię. Chcę wybrać jedną z sukni, jakie dostałam od rodziny, żeby przerobić je pod siebie... - Zaczęła, otwierając wielką szafę przepełnioną sukienkami, w określonej palecie kolorystycznej. Od bieli i błękitu, przez wszystkie odcienie niebieskości, jakie możnaby sobie wyobrazić, aż po granaty i czernie. Z zestawu wyłamywała się jedna sukienka, w kolorze mocnej czerwieni, której Frances jeszcze nigdy nie miała okazji mieć na sobie.- Wiesz, coś starego... - Dodała, po czym wyciągnęła z szafy trzy białe suknie. Pierwsza z nich była niezwykle prosta, gładka, pozbawiona jakichkolwiek zdobień, z szerokimi ramiączkami. Druga była wielka, pozbawiona ramiączek, z obszerną tiulową spódnicą. Trzecia z sukien posiadała gładką, spódnicę nie przerażającą swoją wielkością, jej góra zaś posiadała długi rękaw i stworzona była z misternej koronki. Przy pomocy magii dziewczyna uniosła je w powietrze pod jedną ze ścian, aby towarzyszka mogła się im przyjrzeć. Sama Frances na chwilę uniosła filiżankę do ust.
W tym czasie Nicolas wskoczył na jedną z szafek, zwabiony przez swoją
- Którą przymierzyć jako pierwszą? - Spytała, samej nie mogąc się zdecydować się od czego zacząć. Dopiero tak będą w stanie wybrać odpowiedni krój, czyż nie? Eteryczna alchemiczka odłożyła filiżankę, by rozpiąć guziczki swojej sukienki. Krępowała się jedynie przez chwilę, dopóki nie przypomniała sobie, że taki widok nie będzie dla Chang niczym nowym. Powoli zsunęła z siebie delikatny materiał, by odwiesić go na niewielkie krzesełko, pozostając w samej bieliźnie. I to nie byle jakiej - koronkowej, filuternej, w kolorze głębokiego granatu i składającej się z delikatnego biustonosza, fig oraz pasu, utrzymującego wykończone podobną koronką pończochy. Bieliźnie której nikt z pewnością nie spodziewałby się po nieśmiałej dziewczynie, Frances jednak skrycie ją uwielbiała pociągające koronki.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zadowolenie błysnęło w czarnych oczach, gdy gospodyni doceniła urok jej nowego podopiecznego. Czy to możliwe, by rzeczywiście porzuciła go matka, uznawszy za najsłabszego z miotu? W jej mniemaniu rokował pozytywnie, coraz chętniej pił mleko podawane strzykawką, drzemki stawały się odrobinę krótsze, a spojrzenie wielkich ślepi podążało po pomieszczeniu w poszukiwaniu upragnionych błyskotek. Zaczynał zamieniać się w prawdziwego niuchacza, choć brak było mu zwierzęcego wzorca. Prowadził go jedynie instynkt wpisany w geny, a wciąż pozbawiony imienia gagatek słuchał się go posłusznie, próbując swych sił w bezpiecznym już świecie. Czarownica odruchowo mocniej przycisnęła go do piersi, gdy płaszcz znalazł się na wieszaku, a reszta kończyn nie musiała ściągać butów z pięt, cicho i delikatnie, tak, by nie zbudzić dzieciątka.
- Nie martw się, beze mnie nigdzie nie pójdzie - zapowiedziała pewnie, z matczyną dumą i spokojem. - Wciąż powłóczy nogami i za bardzo się chwieje, dopiero uczy się stawiać kroki - ale to nic, mężniał z dnia na dzień, rósł w oczach jakby co najmniej karmiła go ośmioma jajami dirikraków, nabierał werwy potrzebnej do eksploracji otoczenia. Potrafił przesunąć się po kanapie czy sturlać z poduszki bez uszkodzenia nitek lub włożenia sobie łapki do oka, a to już coś: choć Wren surowo wymagała od niego więcej, niechętna przyznać, że w rzeczywistości okrutnie ją rozczulał. Był taki mały, taki nieporadny, taki jej, zdany wyłącznie na jej opiekę i przewodnictwo. Nawet jeśli czasem okazywało się to zajęciem irytującym, zważywszy na konkretne pory, w jakich niuchacz musiał jeść, o tyle na ostatnich schodach prowadzących do mieszkania zawsze miękła jej podburzona aura.
Weszła zatem do środka ze swym maluchem i z uwagą słuchała wynurzeń Frances na temat nadchodzącego wielkimi krokami ślubu. Nie było jej do śmiechu - oczywiście, że nie, nabranie dystansu do pewnych kwestii wymagało zapewne kilku lat dopisanych do życiowego stażu, choć Burroughs wydawała się mieć po prostu wrodzoną konieczność demonizowania tego, czego jej umysł nie mógł rozłożyć na niewielkie atomy. Wren rozumiała to, starała się akceptować, nawet jeśli czasem okupowała to własnym rozjątrzeniem czy zmęczeniem; teraz jednak mogła słuchać jej spokojnie, przynajmniej dopóki kobieta nie ujawniła nazwiska swego ukochanego. Och, słodki Merlinie. Azjatka zachłysnęła się powietrzem i gwałtownie zakaszlała kilka razy, zbudzając spoczywającego w jej objęciach potworka o biało-czarnej sierści.
- Co? - wydukała nieelegancko i odkaszlnęła ponownie, wolną dłonią ocierając cieknące z oczu łzy. Spojrzała potem w dół, instynktownie, i zakołysała drugą ręką, zachęcając maleństwo do dalszego snu, tym bardziej, że jej oddech - dzięki dywersji uwagi - zdążył nieco się uspokoić. - Wychodzisz za mąż za Wrońskiego? No ładnie - mruknęła jakby bardziej do siebie, zmarszczyła brwi, niezdolna odegnać od siebie zastanowienia czy Daniel kiedykolwiek raczyłby ją o tym poinformować, gdyby nie zrobiła tego jego narzeczona. A Friedrich - wiedział? Sami nie wspomnieli jego przyrodniemu bratu o zaręczynach, jednak to nie zwalniało Daniela z obowiązku dzielenia się podobnymi rewelacjami. Milczała potem dłuższą chwilę, przetrawiając informację. Kiedy to się stało? Dlaczego, w jakich okolicznościach, co podkusiło Daniela do małżeństwa? Jakim cudem na jego drodze stanęła delikatna jak kwiatek Frances? W głowie piętrzyły się pozbawione odpowiedzi pytania, a jednak żadne z nich nie opuściło jeszcze gardła. Wren czuła, jakby coś ściskało je od środka. Żal? Być może zrozumiała, że pewnego dnia oddalili się od siebie z Danielem na tyle, że żadne z nich nie odczuwało już potrzeby ujawniać sobie nawzajem tak kardynalnie ważnych nowinek; spowodowało to dorosłe życie czy fakt, że obojga z nich ciągnęło teraz do innych biegunów? Czarownica odchrząknęła wreszcie i przekrzywiła głowę, ucieknąwszy gdzieś spojrzeniem. - Znam go. Daniela Wrońskiego. To, cóż, mój bliski przyjaciel - dlatego jestem przekonana, że nie mogłaś trafić lepiej - orzekła cicho, nieobecna, wciąż pogrążona w swoich myślach. Uwierało ją to od środka, nieprzyjemnie kąsało żołądek i mąciło w głowie, ale potem przypomniała sobie, że nie po to jej obecności potrzebowała dziś Frances; powiodła zatem doń wzrokiem i zaoferowała blady, ledwo dostrzegalny uśmiech oraz kiwnięcie głową. Aprobatę. Najwyraźniej wszystkie znaki wskazywały na to, że będą rodziną: ale nie wspomniała o tym jeszcze, nie chcąc przecież niczego przedwcześnie zapeszać. - Przecież wiem jak nosić suknie - dodała później ze znów zmarszczonymi brwiami, pełna niezrozumienia. O co chodziło? Materiał ubierało się przez głowę, do rękawów wsadzało ręce, a potem wygładzało spódnicę, jeśli zachodziła taka potrzeba, ot, cała filozofia. Przez jej głowę przemknęło wspomnienie, jak tego poranka w rękawie zaplątała niuchacza, który zresztą po raz kolejny pochrapywał cicho w jej objęciach, bo ten nie chciał rozstać się z zaręczynowym pierścionkiem ani na momencik; w efekcie prawie upadł jej na podłogę, ale zdążyła pochwycić go w ostatniej chwili. Zakończyło się to co najwyżej na obopólnym strachu.
W końcu ruszyła za Frances do sypialni, w pomieszczeniu bezpardonowo siadając na łóżku. Skrzyżowała nań nogi, obojętna na fakt, że w tej pozycji jej sukienka zbyt odsłaniała dolne partie ciała skryte pod materiałem ciemnych rajstop; w towarzystwie znanych sobie kobiet nie dosięgała jej krępacja, a zważywszy na wiele poczynionych ostatnio kąpieli w krwi, widok nagich ciał kompletnie przestał robić na niej wrażenie - przynajmniej w większości sytuacji. Kroki prowadzące do pokoju sprawiły, że jej stworzonko rozbudziło się całkowicie i przesiadywało teraz na naszyjniku zaczarowanej czapli, wtulone w łańcuszek i kolorowe kamienie układające wzór ptaka. Błyszczał tam też pierścionek zaręczynowy. Dyndał się, bujał jakby na huśtawce, z wciąż zamglonymi drzemką oczyma, podczas gdy Wren oceniała prezentowane przez gospodynię kreacje.
- Żeby tylko nie siedziały w nich bahanki - przestrzegła, najwyraźniej nie rozumiejąc komentarza na temat czegoś starego. Matka nie nauczyła jej ślubnych tajników, zbyt zajęta wypluwaniem z siebie złośliwych uwag i pełnych niezadowolenia westchnień. - Idźmy po kolei, zacznij od pierwszej - zdecydowała, choć o wiele bardziej przemawiał do niej fason z pełnymi rękawami sięgającymi nadgarstków. Trzecią z kreacji świadomie jednak zostawiła sobie na deser, zerknąwszy w kierunku Nicolasa, do którego uśmiechnęła się zaczepnie, by potem trącić go lekko paznokciem palca wskazującego - i oferując mu jej dłoń, jeśli chciał nań wstąpić. - Do kogo należały wcześniej? - zapytała. W końcu były to stare suknie, z historią, którą być może warto by było uszanować.
- Nie martw się, beze mnie nigdzie nie pójdzie - zapowiedziała pewnie, z matczyną dumą i spokojem. - Wciąż powłóczy nogami i za bardzo się chwieje, dopiero uczy się stawiać kroki - ale to nic, mężniał z dnia na dzień, rósł w oczach jakby co najmniej karmiła go ośmioma jajami dirikraków, nabierał werwy potrzebnej do eksploracji otoczenia. Potrafił przesunąć się po kanapie czy sturlać z poduszki bez uszkodzenia nitek lub włożenia sobie łapki do oka, a to już coś: choć Wren surowo wymagała od niego więcej, niechętna przyznać, że w rzeczywistości okrutnie ją rozczulał. Był taki mały, taki nieporadny, taki jej, zdany wyłącznie na jej opiekę i przewodnictwo. Nawet jeśli czasem okazywało się to zajęciem irytującym, zważywszy na konkretne pory, w jakich niuchacz musiał jeść, o tyle na ostatnich schodach prowadzących do mieszkania zawsze miękła jej podburzona aura.
Weszła zatem do środka ze swym maluchem i z uwagą słuchała wynurzeń Frances na temat nadchodzącego wielkimi krokami ślubu. Nie było jej do śmiechu - oczywiście, że nie, nabranie dystansu do pewnych kwestii wymagało zapewne kilku lat dopisanych do życiowego stażu, choć Burroughs wydawała się mieć po prostu wrodzoną konieczność demonizowania tego, czego jej umysł nie mógł rozłożyć na niewielkie atomy. Wren rozumiała to, starała się akceptować, nawet jeśli czasem okupowała to własnym rozjątrzeniem czy zmęczeniem; teraz jednak mogła słuchać jej spokojnie, przynajmniej dopóki kobieta nie ujawniła nazwiska swego ukochanego. Och, słodki Merlinie. Azjatka zachłysnęła się powietrzem i gwałtownie zakaszlała kilka razy, zbudzając spoczywającego w jej objęciach potworka o biało-czarnej sierści.
- Co? - wydukała nieelegancko i odkaszlnęła ponownie, wolną dłonią ocierając cieknące z oczu łzy. Spojrzała potem w dół, instynktownie, i zakołysała drugą ręką, zachęcając maleństwo do dalszego snu, tym bardziej, że jej oddech - dzięki dywersji uwagi - zdążył nieco się uspokoić. - Wychodzisz za mąż za Wrońskiego? No ładnie - mruknęła jakby bardziej do siebie, zmarszczyła brwi, niezdolna odegnać od siebie zastanowienia czy Daniel kiedykolwiek raczyłby ją o tym poinformować, gdyby nie zrobiła tego jego narzeczona. A Friedrich - wiedział? Sami nie wspomnieli jego przyrodniemu bratu o zaręczynach, jednak to nie zwalniało Daniela z obowiązku dzielenia się podobnymi rewelacjami. Milczała potem dłuższą chwilę, przetrawiając informację. Kiedy to się stało? Dlaczego, w jakich okolicznościach, co podkusiło Daniela do małżeństwa? Jakim cudem na jego drodze stanęła delikatna jak kwiatek Frances? W głowie piętrzyły się pozbawione odpowiedzi pytania, a jednak żadne z nich nie opuściło jeszcze gardła. Wren czuła, jakby coś ściskało je od środka. Żal? Być może zrozumiała, że pewnego dnia oddalili się od siebie z Danielem na tyle, że żadne z nich nie odczuwało już potrzeby ujawniać sobie nawzajem tak kardynalnie ważnych nowinek; spowodowało to dorosłe życie czy fakt, że obojga z nich ciągnęło teraz do innych biegunów? Czarownica odchrząknęła wreszcie i przekrzywiła głowę, ucieknąwszy gdzieś spojrzeniem. - Znam go. Daniela Wrońskiego. To, cóż, mój bliski przyjaciel - dlatego jestem przekonana, że nie mogłaś trafić lepiej - orzekła cicho, nieobecna, wciąż pogrążona w swoich myślach. Uwierało ją to od środka, nieprzyjemnie kąsało żołądek i mąciło w głowie, ale potem przypomniała sobie, że nie po to jej obecności potrzebowała dziś Frances; powiodła zatem doń wzrokiem i zaoferowała blady, ledwo dostrzegalny uśmiech oraz kiwnięcie głową. Aprobatę. Najwyraźniej wszystkie znaki wskazywały na to, że będą rodziną: ale nie wspomniała o tym jeszcze, nie chcąc przecież niczego przedwcześnie zapeszać. - Przecież wiem jak nosić suknie - dodała później ze znów zmarszczonymi brwiami, pełna niezrozumienia. O co chodziło? Materiał ubierało się przez głowę, do rękawów wsadzało ręce, a potem wygładzało spódnicę, jeśli zachodziła taka potrzeba, ot, cała filozofia. Przez jej głowę przemknęło wspomnienie, jak tego poranka w rękawie zaplątała niuchacza, który zresztą po raz kolejny pochrapywał cicho w jej objęciach, bo ten nie chciał rozstać się z zaręczynowym pierścionkiem ani na momencik; w efekcie prawie upadł jej na podłogę, ale zdążyła pochwycić go w ostatniej chwili. Zakończyło się to co najwyżej na obopólnym strachu.
W końcu ruszyła za Frances do sypialni, w pomieszczeniu bezpardonowo siadając na łóżku. Skrzyżowała nań nogi, obojętna na fakt, że w tej pozycji jej sukienka zbyt odsłaniała dolne partie ciała skryte pod materiałem ciemnych rajstop; w towarzystwie znanych sobie kobiet nie dosięgała jej krępacja, a zważywszy na wiele poczynionych ostatnio kąpieli w krwi, widok nagich ciał kompletnie przestał robić na niej wrażenie - przynajmniej w większości sytuacji. Kroki prowadzące do pokoju sprawiły, że jej stworzonko rozbudziło się całkowicie i przesiadywało teraz na naszyjniku zaczarowanej czapli, wtulone w łańcuszek i kolorowe kamienie układające wzór ptaka. Błyszczał tam też pierścionek zaręczynowy. Dyndał się, bujał jakby na huśtawce, z wciąż zamglonymi drzemką oczyma, podczas gdy Wren oceniała prezentowane przez gospodynię kreacje.
- Żeby tylko nie siedziały w nich bahanki - przestrzegła, najwyraźniej nie rozumiejąc komentarza na temat czegoś starego. Matka nie nauczyła jej ślubnych tajników, zbyt zajęta wypluwaniem z siebie złośliwych uwag i pełnych niezadowolenia westchnień. - Idźmy po kolei, zacznij od pierwszej - zdecydowała, choć o wiele bardziej przemawiał do niej fason z pełnymi rękawami sięgającymi nadgarstków. Trzecią z kreacji świadomie jednak zostawiła sobie na deser, zerknąwszy w kierunku Nicolasa, do którego uśmiechnęła się zaczepnie, by potem trącić go lekko paznokciem palca wskazującego - i oferując mu jej dłoń, jeśli chciał nań wstąpić. - Do kogo należały wcześniej? - zapytała. W końcu były to stare suknie, z historią, którą być może warto by było uszanować.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Frances spojrzała na Wren zaskoczonym spojrzeniem, gdy ta zachłysnęła się powietrzem. Czy wieść o jej ślubie mogła być aż tak nierealna, by wywoływać podobne reakcje? Nie wiedziała. Bywała nieśmiała, a jej doświadczenie z męską częścią czarodziejskiego społeczeństwa należało do raczej nikłych... Nie sądziła, jednak, aby ta wieść mogłaby być równie zaskakująca.
- Wren...? W porządku...? - Spytała, uważnie przyglądając się dziewczynie, gdy ta rozkaszlała się, a łzy poleciały z jej ust. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie się przyglądało się towarzyszce, gdy dziewczyna nie była pewna, jak odebrać tę reakcję. - No tak... To dziwne? W zasadzie, sama jeszcze nie do końca w to wierzę, ale... - Zaczęła, urwała jednak gdy kolejne tłumaczenia opuściły usta panny Chang. Kolejny raz zaskoczenie pojawiło się na twarzy eterycznego dziewczęcia. Nie sądziła, że się znają. Co prawda oboje prowadzili interesy, w których moralność można było poddać wątpliwości, Londyn jednak pozostawał wielki... A jej i Danielowi rzadko przyszło rozmawiać na temat innych czarodziejów, zwykle zajęci nadrabianiem nowinek, poruszaniem głębszych spraw, jakie mogły poruszać bratnie dusze... A w ostatnich tygodniach snuciem dokładnego planu oraz wprowadzaniem go w życie.
- Nie wiedziałam, że się znacie... Teraz mi głupio, że dowiedziałaś się o tym ode mnie... - Dan zapewne zapomniał. Panna Burroughs szybko zauważyła, że Wroński w kwestii umiejętnego planowania pozostawia naprawdę sporo do życzenia. I mimo iż umówili się, że wszystko będzie jak najbardziej wiarygodne. Z tego też powodu dodała: - Och, wiem, że nie mogłam lepiej trafić. Chyba nigdy nie poznałam cudowniejszego czarodzieja... - Szczery uśmiech zagościł na jej buzi, a spojrzenie błysnęło radością. Przynajmniej sympatii, jaką darzyła Daniela, nigdy nie będzie musiała udawać. Uwielbiała go jako swoją bratnią duszę i najbliższego przyjaciela; prywatnego rycerza, gotowego w każdej chwili ruszyć jej na pomoc.
Dziwne rozczulenie pojawiło się na jej twarzy, gdy Wren wspomniała o umiejętności noszenia sukni. I jak panna Burroughs lubiła Azjatkę, tak tego z pewnością by o niej nie powiedziała. - Och kochanie, trochę wiedzy w tej materii Ci brakuje. - Odpowiedziała ciepło, bez choćby najmniejszej pretensji w głosie. Pewne rzeczy przychodziły z czasem, inne z odpowiednią wiedzą. A tą, najrzadszą można było pojąć jedynie od innych. Frances dowiedziała się od swojej babci. I miała wrażenie, że Wren nikt nie przekazał pewnych prawd. - Ale możemy to nadrobić, jeśli będziesz chciała. - Dodała jeszcze, posyłając dziewczynie przyjazny uśmiech. Panna Burroughs była w stanie uchylić jej rąbka tajemnicy.
Szaroniebieskie spojrzenie na chwilę powędrowało w kierunku niuchacza uczepionego wisiorka znajdującego się na szyi towarzyszki.
- Och, jaki jest uroczy! Nazwałaś go już? - Spytała, nie potrafiąc powstrzymać rozczulenia oraz uśmiechu, jakie pojawiły się na jej buzi. - Wren, chyba miałaś zły kontakt z mamą, prawda? Nie, żebym chciała wnikać po prostu... Już drugi raz mnie dziś zaskakujesz swoimi stwierdzeniami w kwestiach niezwykle przyziemnych. - Niepewność wkradła się do jej głosu. Nie chciała urazić towarzyszki, jedynie dowiedzieć się, czy powinna w swoich wypowiedziach uwzględniać więcej konkretów. - Istnieje taki przesąd, że idąc do ślubu powinno mieć się ze sobą coś starego, coś nowego, coś pożyczonego oraz coś niebieskiego. - Dookreśliła, podchodząc do pierwszej z sukni.
Nicolas ze złością na buzi pokazał jej język gdy trąciła go paznokciem, finalnie jednak wszedł na jej dłoń, by wpiąć się po jej ramieniu i z zachwytem wypisanym na buzi pociągnąć za ciemne pasmo.
Frances ujęła w dłonie pierwszą suknię. - Ta pierwsza jest po mojej mamie, druga po ciotce, a trzecia... Moja prababcia szła w niej do ślubu, później szła w niej sama babcia. - Wyjaśniła historie sukien, nie wdając się jednak jeszcze w historię małżeństw, jakie były w nich zawarte. Jeśli Wren będzie chciała wiedzieć, z pewnością o nie zapyta. Eteryczna dziewczyna szybko wsunęła na siebie sukienkę, poświęcając chwilę, aby poprawić materiał dłońmi. - Bielizna którą mam na sobie jest codzienna, nie pasuje do sukienki, ani do okazji... Och, ją też będę musiała wybrać... - Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi. - Ale po za tym, co sądzisz? - Spytała, wykonując obrót wokół własnej osi, by finalnie zerknąć do lustra. - Na pewno dopasowałabym ją w talii, teraz jest trochę za szeroka. Dodałabym również koronki na gorsecie... - Dodała przekonana, iż suknia potrzebowała odpowiednich poprawek.
- Wren...? W porządku...? - Spytała, uważnie przyglądając się dziewczynie, gdy ta rozkaszlała się, a łzy poleciały z jej ust. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie się przyglądało się towarzyszce, gdy dziewczyna nie była pewna, jak odebrać tę reakcję. - No tak... To dziwne? W zasadzie, sama jeszcze nie do końca w to wierzę, ale... - Zaczęła, urwała jednak gdy kolejne tłumaczenia opuściły usta panny Chang. Kolejny raz zaskoczenie pojawiło się na twarzy eterycznego dziewczęcia. Nie sądziła, że się znają. Co prawda oboje prowadzili interesy, w których moralność można było poddać wątpliwości, Londyn jednak pozostawał wielki... A jej i Danielowi rzadko przyszło rozmawiać na temat innych czarodziejów, zwykle zajęci nadrabianiem nowinek, poruszaniem głębszych spraw, jakie mogły poruszać bratnie dusze... A w ostatnich tygodniach snuciem dokładnego planu oraz wprowadzaniem go w życie.
- Nie wiedziałam, że się znacie... Teraz mi głupio, że dowiedziałaś się o tym ode mnie... - Dan zapewne zapomniał. Panna Burroughs szybko zauważyła, że Wroński w kwestii umiejętnego planowania pozostawia naprawdę sporo do życzenia. I mimo iż umówili się, że wszystko będzie jak najbardziej wiarygodne. Z tego też powodu dodała: - Och, wiem, że nie mogłam lepiej trafić. Chyba nigdy nie poznałam cudowniejszego czarodzieja... - Szczery uśmiech zagościł na jej buzi, a spojrzenie błysnęło radością. Przynajmniej sympatii, jaką darzyła Daniela, nigdy nie będzie musiała udawać. Uwielbiała go jako swoją bratnią duszę i najbliższego przyjaciela; prywatnego rycerza, gotowego w każdej chwili ruszyć jej na pomoc.
Dziwne rozczulenie pojawiło się na jej twarzy, gdy Wren wspomniała o umiejętności noszenia sukni. I jak panna Burroughs lubiła Azjatkę, tak tego z pewnością by o niej nie powiedziała. - Och kochanie, trochę wiedzy w tej materii Ci brakuje. - Odpowiedziała ciepło, bez choćby najmniejszej pretensji w głosie. Pewne rzeczy przychodziły z czasem, inne z odpowiednią wiedzą. A tą, najrzadszą można było pojąć jedynie od innych. Frances dowiedziała się od swojej babci. I miała wrażenie, że Wren nikt nie przekazał pewnych prawd. - Ale możemy to nadrobić, jeśli będziesz chciała. - Dodała jeszcze, posyłając dziewczynie przyjazny uśmiech. Panna Burroughs była w stanie uchylić jej rąbka tajemnicy.
Szaroniebieskie spojrzenie na chwilę powędrowało w kierunku niuchacza uczepionego wisiorka znajdującego się na szyi towarzyszki.
- Och, jaki jest uroczy! Nazwałaś go już? - Spytała, nie potrafiąc powstrzymać rozczulenia oraz uśmiechu, jakie pojawiły się na jej buzi. - Wren, chyba miałaś zły kontakt z mamą, prawda? Nie, żebym chciała wnikać po prostu... Już drugi raz mnie dziś zaskakujesz swoimi stwierdzeniami w kwestiach niezwykle przyziemnych. - Niepewność wkradła się do jej głosu. Nie chciała urazić towarzyszki, jedynie dowiedzieć się, czy powinna w swoich wypowiedziach uwzględniać więcej konkretów. - Istnieje taki przesąd, że idąc do ślubu powinno mieć się ze sobą coś starego, coś nowego, coś pożyczonego oraz coś niebieskiego. - Dookreśliła, podchodząc do pierwszej z sukni.
Nicolas ze złością na buzi pokazał jej język gdy trąciła go paznokciem, finalnie jednak wszedł na jej dłoń, by wpiąć się po jej ramieniu i z zachwytem wypisanym na buzi pociągnąć za ciemne pasmo.
Frances ujęła w dłonie pierwszą suknię. - Ta pierwsza jest po mojej mamie, druga po ciotce, a trzecia... Moja prababcia szła w niej do ślubu, później szła w niej sama babcia. - Wyjaśniła historie sukien, nie wdając się jednak jeszcze w historię małżeństw, jakie były w nich zawarte. Jeśli Wren będzie chciała wiedzieć, z pewnością o nie zapyta. Eteryczna dziewczyna szybko wsunęła na siebie sukienkę, poświęcając chwilę, aby poprawić materiał dłońmi. - Bielizna którą mam na sobie jest codzienna, nie pasuje do sukienki, ani do okazji... Och, ją też będę musiała wybrać... - Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi. - Ale po za tym, co sądzisz? - Spytała, wykonując obrót wokół własnej osi, by finalnie zerknąć do lustra. - Na pewno dopasowałabym ją w talii, teraz jest trochę za szeroka. Dodałabym również koronki na gorsecie... - Dodała przekonana, iż suknia potrzebowała odpowiednich poprawek.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Znali się - to mało powiedziane. Gdy była mała, chyba zapewniła go, że pewnego dnia sama zostanie jego żoną, choć to przeświadczenie prysło wraz ze zrozumieniem co właściwie oznaczało. Nosił ją na barana, bronił przed jaszczurkami w rodzinnym ogrodzie i dmuchał na herbatę, by szybciej ostygła - a to kwalifikowało go do roli wymarzonego księcia, przynajmniej w mniemaniu dziewczynki, która o świecie nie wiedziała jeszcze nic. Później przyszła szkoła, pierwsza prawdziwa miłostka i ramię Daniela, w które można było wypłakać się nie tyle w żalu, co w złości, że pojął naturę jej najgorszego sekretu przesiąkniętego młodzieńczym odrzuceniem i zawodem; przyfasolił kawalerowi tłuczkiem w jej imieniu, pamiętała ten dzień, pamiętała ciepło swego uśmiechu, gdy przyglądała się meczowi z trybun, świadoma, dlaczego wycelował piłką akurat w tamtego młokosa. Znali się, ach, to miało powiedziane. Wren uśmiechnęła się do siebie nostalgicznie; wszystko wtedy wydawało się łatwiejsze, życie, problemy, nikt nie zaprzątał sobie głowy myślą o przyszłości. I zrozumiała w tym momencie, że właściwie to była całkiem zadowolona z podobnego obrotu spraw - Frances mającej wyjść za mąż za Daniela, jej przyszłego szwagra. Zasługiwał na nią, jako jeden z nielicznych, a ona zasługiwała na niego - chyba jako jedyna.
- Nie planowaliście tego od dawna? - podjęła temat, odrobinę zdziwiona. Najwyraźniej Wroński zaskoczył damę swego serca propozycją, ale nie mogła uwierzyć, by tak analityczna osobowość jak panna Burroughs nie zauważyła zmierzających ku temu przesłanek. Z pewnością nie byli podobni jej i Friedrichowi; ich, cóż, miłość?, nie potoczyła się tak szybko, burzliwie, w gorącej atmosferze walk i fizyczności; podobny scenariusz nie pasował do wstydliwej na co dzień alchemiczki, do jej rumieńców na samo wspomnienie nieprzyzwoitości czy łez na rozkwitnięcie konfliktu. - Nie przejmuj się - odparła i lekko machnęła dłonią, gestem akcentując, że nie miało to teraz większego znaczenia kto uprzejmie doniósł jej o zaręczynach. Ważne, że wiedziała. I że mogła nakrzyczeć na Friedricha, że o niczym jej nie poinformował, jeśli sam wiedział. Jeśli nie - trudno, o długodystansowych turbulencjach w życiu brata dowie się od niej. Ich całe towarzystwo wydawało się coraz bardziej symbiotyczne. Ściśnięte w dziwnej mieszance zależności, których Wren nie pojmowała: zachodziły samoistnie, naturalnie, zupełnie jakby otaczająca ich bańka trwała od lat. A przecież wszystko wydarzyło się zaledwie na przestrzeni kilku miesięcy, czyż nie? - Nie wiem co miałybyśmy nadrabiać, Fran. Każda kobieta potrafi ubrać sukienkę czy rajstopy, gdzie widzisz w tym głębszą filozofię? - odparowała czarownica. Jej metodą było nie przyćmiewać; na co dzień to jej klientki były ważniejsze, miały błyszczeć, a przyzwyczajenie oddawania im reflektorów na scenie przenikało także do garderoby, i tej zawodowej, i najwidoczniej prywatnej. W porównaniu do Burroughs nie odczuwała przyjemności w doborze ubrań. Ot, nie mogła obejść się bez nich, więc wybierała te, które wyglądały i spisywały się nienagannie, jednocześnie będąc całkiem wygodnymi. Z niezrozumieniem pokręciła więc głową, ale zdecydowała, że pozwoli alchemiczce czynić jej magię, choćby po to, by dowiedzieć się, czy przez całe życie naprawdę pomijała pewną cenną naukę.
- Jeszcze nie ma imienia. Rozpatrywałam kilka opcji ale nic do niego nie pasuje, wszystkie brzmią... zbyt surowo - westchnęła z cieniem uśmiechu; ten coraz częściej rozkwitał na orientalnej twarzy, gdy temat rozmowy schodził na niuchacza. Gagatek spojrzał na nią z dołu i zaświszczał dwukrotnie, wciągając do nozdrzy powietrze, jednocześnie dotykając jej podbródka ciemnopomarańczowym ryjkiem. Był rozkoszny, tego nie można było mu odmówić - rozkoszny i na tyle delikatny, by zablokować wzbierającą w niej falę irytacji. Frances miała rację. Matka nie przygotowała jej na małżeństwo, nie wyjaśniła żadnej z tradycyjnych tajemnic, a to, co tłumaczyła alchemiczka, Azjatka słyszała pierwszy raz w życiu. - Salazarze, po co to wszystko, te zabobony? A jeśli nie będziesz miała tych rzeczy - to co? Ślub okaże się katastrofą, na gości spadnie meteoryt? - prychnęła w niezrozumieniu. Zalążek złości nie kiełkował w kierunku blondynki - a Euclid, jedynej winnej, wiecznie winnej, odrażającej w swym egocentryzmie; Wren poczuła się nagle ułomna, pozbawiona podstawowej, oczywistej wiedzy, gorsza. Szybko jednak odrzuciła od siebie te uczucia. Zamknęła je za zimnym murem naturalnej dlań fasady, teatralnej maski przywdziewanej po to, by pewnego dnia po prostu nie zwariować.
Jej emocje łagodził też widok Frances przywdziewającej białe suknie. Pierwszą z nich, zgodnie z jej własnym wyborem. Czarownica przechyliła głowę do boku i mruknęła w zamyśle, wpatrzona zarówno w przód sukni, jak i jej odbicie w lustrze szafy.
- Nie jest zła - orzekła w końcu, choć niezbyt fachowo, a potem cmoknęła w rozbawieniu, czując, jak Nicolas pociągnął ją za włosy. - I nie wydaje mi się, żeby potrzebowała koronkowych udziwnień. Taka powinna być - prosta i elegancka, pozwala twojej twarzy grać pierwsze skrzypce - mówiła skonsternowana Azjatka. Jedną dłonią, profilaktycznie, asekurowała bujającego się na czapli niuchacza. - Ale pokaż następną - zachęciła towarzyszkę z rozleniwionym uśmiechem. Wszystko to było tak abstrakcyjne - fakt, że ubierały dziś Frances do ślubu z Danielem, jej Danielem, bratem mężczyzny, który niebawem miał zabrać ją w nieznane. Nie tylko gdzieś w puszczę, lecz i w samym życiu. Śniła na jawie, na pewno, bo czy to możliwe, by świat zmieniał się tak szybko? - I nie przesadzaj z tą bielizną. Byłoby miło, gdyby po tym wszystkim Wroński nie musiał lądować w Mungu z zatrzymaniem akcji serca - mruknęła zaraz złośliwie.
- Nie planowaliście tego od dawna? - podjęła temat, odrobinę zdziwiona. Najwyraźniej Wroński zaskoczył damę swego serca propozycją, ale nie mogła uwierzyć, by tak analityczna osobowość jak panna Burroughs nie zauważyła zmierzających ku temu przesłanek. Z pewnością nie byli podobni jej i Friedrichowi; ich, cóż, miłość?, nie potoczyła się tak szybko, burzliwie, w gorącej atmosferze walk i fizyczności; podobny scenariusz nie pasował do wstydliwej na co dzień alchemiczki, do jej rumieńców na samo wspomnienie nieprzyzwoitości czy łez na rozkwitnięcie konfliktu. - Nie przejmuj się - odparła i lekko machnęła dłonią, gestem akcentując, że nie miało to teraz większego znaczenia kto uprzejmie doniósł jej o zaręczynach. Ważne, że wiedziała. I że mogła nakrzyczeć na Friedricha, że o niczym jej nie poinformował, jeśli sam wiedział. Jeśli nie - trudno, o długodystansowych turbulencjach w życiu brata dowie się od niej. Ich całe towarzystwo wydawało się coraz bardziej symbiotyczne. Ściśnięte w dziwnej mieszance zależności, których Wren nie pojmowała: zachodziły samoistnie, naturalnie, zupełnie jakby otaczająca ich bańka trwała od lat. A przecież wszystko wydarzyło się zaledwie na przestrzeni kilku miesięcy, czyż nie? - Nie wiem co miałybyśmy nadrabiać, Fran. Każda kobieta potrafi ubrać sukienkę czy rajstopy, gdzie widzisz w tym głębszą filozofię? - odparowała czarownica. Jej metodą było nie przyćmiewać; na co dzień to jej klientki były ważniejsze, miały błyszczeć, a przyzwyczajenie oddawania im reflektorów na scenie przenikało także do garderoby, i tej zawodowej, i najwidoczniej prywatnej. W porównaniu do Burroughs nie odczuwała przyjemności w doborze ubrań. Ot, nie mogła obejść się bez nich, więc wybierała te, które wyglądały i spisywały się nienagannie, jednocześnie będąc całkiem wygodnymi. Z niezrozumieniem pokręciła więc głową, ale zdecydowała, że pozwoli alchemiczce czynić jej magię, choćby po to, by dowiedzieć się, czy przez całe życie naprawdę pomijała pewną cenną naukę.
- Jeszcze nie ma imienia. Rozpatrywałam kilka opcji ale nic do niego nie pasuje, wszystkie brzmią... zbyt surowo - westchnęła z cieniem uśmiechu; ten coraz częściej rozkwitał na orientalnej twarzy, gdy temat rozmowy schodził na niuchacza. Gagatek spojrzał na nią z dołu i zaświszczał dwukrotnie, wciągając do nozdrzy powietrze, jednocześnie dotykając jej podbródka ciemnopomarańczowym ryjkiem. Był rozkoszny, tego nie można było mu odmówić - rozkoszny i na tyle delikatny, by zablokować wzbierającą w niej falę irytacji. Frances miała rację. Matka nie przygotowała jej na małżeństwo, nie wyjaśniła żadnej z tradycyjnych tajemnic, a to, co tłumaczyła alchemiczka, Azjatka słyszała pierwszy raz w życiu. - Salazarze, po co to wszystko, te zabobony? A jeśli nie będziesz miała tych rzeczy - to co? Ślub okaże się katastrofą, na gości spadnie meteoryt? - prychnęła w niezrozumieniu. Zalążek złości nie kiełkował w kierunku blondynki - a Euclid, jedynej winnej, wiecznie winnej, odrażającej w swym egocentryzmie; Wren poczuła się nagle ułomna, pozbawiona podstawowej, oczywistej wiedzy, gorsza. Szybko jednak odrzuciła od siebie te uczucia. Zamknęła je za zimnym murem naturalnej dlań fasady, teatralnej maski przywdziewanej po to, by pewnego dnia po prostu nie zwariować.
Jej emocje łagodził też widok Frances przywdziewającej białe suknie. Pierwszą z nich, zgodnie z jej własnym wyborem. Czarownica przechyliła głowę do boku i mruknęła w zamyśle, wpatrzona zarówno w przód sukni, jak i jej odbicie w lustrze szafy.
- Nie jest zła - orzekła w końcu, choć niezbyt fachowo, a potem cmoknęła w rozbawieniu, czując, jak Nicolas pociągnął ją za włosy. - I nie wydaje mi się, żeby potrzebowała koronkowych udziwnień. Taka powinna być - prosta i elegancka, pozwala twojej twarzy grać pierwsze skrzypce - mówiła skonsternowana Azjatka. Jedną dłonią, profilaktycznie, asekurowała bujającego się na czapli niuchacza. - Ale pokaż następną - zachęciła towarzyszkę z rozleniwionym uśmiechem. Wszystko to było tak abstrakcyjne - fakt, że ubierały dziś Frances do ślubu z Danielem, jej Danielem, bratem mężczyzny, który niebawem miał zabrać ją w nieznane. Nie tylko gdzieś w puszczę, lecz i w samym życiu. Śniła na jawie, na pewno, bo czy to możliwe, by świat zmieniał się tak szybko? - I nie przesadzaj z tą bielizną. Byłoby miło, gdyby po tym wszystkim Wroński nie musiał lądować w Mungu z zatrzymaniem akcji serca - mruknęła zaraz złośliwie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pewniejszy uśmiech przyozdobił buzię eterycznego dziewczęcia. Nie potrafiła wypowiadać się o przyjacielu bez uśmiechu na ustach, doskonale wiedząc, że gdyby nie on zapewne już dawno nie przyszłoby jej chodzić po tym świecie. I teraz chciał ratować jej skórę, zapewnić bezpieczeństwo niezależnie od możliwych obrotów sytuacji. A ona nadal nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie w stanie mu się odwdzięczyć.
- Nie. Oświadczył mi się dziesiątego sierpnia i wierz mi, nie miałam najmniejszego pojęcia, że to zrobi. - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. - Wyobrażasz to sobie? Przewiduję działania mikstur, które jeszcze nie istnieją, a nie miałam pojęcia o tak prostej rzeczy. - Dodała, wzruszając wątłymi ramionami. Scenariusz, biorąc pod uwagę nieśmiałość panny Burroughs, wydawał jej się całkiem prawdopodobny. Nie posiadała większego doświadczenia w relacjach damsko-męskich, do nie dawna nie mając o nich najmniejszego pojęcia. Ich plan, mimo zawartej w nim abstracji, przynajmniej w pojęciu eterycznego dziewczęcia wydawał się iść całkiem nieźle. Pewna, że z nikim innym nie miałby najmniejszego sensu - o nikim innym nie potrafiła wypowiadać się tak cholernie ciepło.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy Wren nadal nie rozumiała o co jej chodzi. Na Merlina, było coś źle z nią czy z Chang? Frances od zawsze przykuwała niezwykle sporo uwagi do swojego wyglądu, będącego częścią masek, za jakimi zwykła się chować.
- Strój potrafi być niezwykle ważnym elementem, Wren. Gdy ktoś widzi Cię po raz pierwszy, to głównie po nim cię ocenia, niezależnie od tego jak śliczną masz twarz bądź jak pięknie się wysławiasz. - Zaczęła spokojnie, niemal mentorskim tonem tłumacząc to, co dla niej od dawna było czymś niezwykle oczywistym. - Co za tym idzie, odpowiednie ubrania potrafią sprawiać odpowiednie pozory. Dzięki niemu możesz zapanować nad tym, jak inni będą Cię postrzegać; możesz zniknąć w tłumie, możesz pryćmiewać, możesz błyszczeć profesjonalizmem bądź uwodzić i rozbudzać wyobraźnię... Co prawda manipulowanie postrzeganiem za sprawą ubioru wymaga odrobiny wiedzy oraz dbałości o nawet niewielkie szczegóły, osobiście jednak uważam, iż potrafi to ułatwić pewne kwestie. - Jak cię widzą, tak cię piszą. I Frances była przekonana, że te słowa były prawdą. Sama w końcu przez długie lata była postrzegana według stworzonego siebie wizerunku, nie uwzględniającego portowe doki. - Mogę dać Ci coś do przymierzenia... - Zaproponowała jeszcze, z błyskiem w szaroniebieskim spojrzeniu. Czym było nocowanie, bez wertowania sukien?
Uśmiechnęła się ciepło na słowa tyczące niuchacza. I musiała się zmusić, by nie poświęcać mu więcej uwagi, zwłaszcza w towarzystwie dość zazdrosnego nieśmiałka. Na szczęście, czekały na nią suknie.
- Tradycje, ponoć mają przynieść szczęście w związku, nieprzemijające uczucie, wierność, dobrobyt i wsparcie rodziny... - Odpowiedziała wzruszając wątłymi ramionami, a coś nieprzyjemnie ukuło w ją w piersi. Chciała, żeby szczęście faktycznie było im pisane, nawet przez te kilka, krótkich miesięcy. - Nie wiem, co się stanie. I w tym wypadku chyba nie chcę ryzykować. - Dodała, spojrzenie ogniskując na sukniach. I tym razem umiejętność wybiórczego postrzegania rzeczywistości wydawała się być niezwykle przydatna.
Uważnie przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, uważając je w pewien sposób za abstrakcyjne. Tej myśli jednak nie wypowiedziała na głos.
- W zasadzie... Mogłabym przy niej dobrać kilka, pięknych dodatków. - Dodała w zamyśleniu, nie będąc jednak w pełni przekonaną. Skinęła głową na propozycję przymierzenia kolejnej sukni. Ostrożnie zsunęła z ramion ramiączka pierwszej sukni, by zsunąć ją na ziemię. Ułożyła ją na komodzie, ponownie pozostając w samej bieliźnie.
- Nie bardzo rozumiem, co moja bielizna może mieć wspólnego z zatrzymaniem serca Dana. - Przyznała, na chwilę skupiając swoje spojrzenie na buzi Wren. Do niedawna była przekonana, że przyjaciel nie patrzy na nią w tych kategoriach... I nadal byłaby tego pewna, gdyby nie pocałunek, jaki złożył na jej ustach w dniu, gdy zaproponował jej ten plan. Ta kwestia wiązała się z ogromem niepewności. - Po za tym, odpowiednia bielizna poprawia humor i dodaje pewności siebie... Nie masz tak, jak zakładasz finezyjną bieliznę? - Spytała, ostrożnie zakładając na siebie drugą z sukien. Przez chwilę siłowała się z jej zamkiem, próbując nie utonąć w wielkich falach tiulu, na jakie składała się spódnica sukni. Eteryczna alchemiczka podeszła do lustra, by niemal od razu parsknąć śmiechem. - Widziałaś kiedyś chodzącą bezę? - Spytała rozbawiona, ustawiając się przodem do towarzyszki.
- Nie. Oświadczył mi się dziesiątego sierpnia i wierz mi, nie miałam najmniejszego pojęcia, że to zrobi. - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. - Wyobrażasz to sobie? Przewiduję działania mikstur, które jeszcze nie istnieją, a nie miałam pojęcia o tak prostej rzeczy. - Dodała, wzruszając wątłymi ramionami. Scenariusz, biorąc pod uwagę nieśmiałość panny Burroughs, wydawał jej się całkiem prawdopodobny. Nie posiadała większego doświadczenia w relacjach damsko-męskich, do nie dawna nie mając o nich najmniejszego pojęcia. Ich plan, mimo zawartej w nim abstracji, przynajmniej w pojęciu eterycznego dziewczęcia wydawał się iść całkiem nieźle. Pewna, że z nikim innym nie miałby najmniejszego sensu - o nikim innym nie potrafiła wypowiadać się tak cholernie ciepło.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy Wren nadal nie rozumiała o co jej chodzi. Na Merlina, było coś źle z nią czy z Chang? Frances od zawsze przykuwała niezwykle sporo uwagi do swojego wyglądu, będącego częścią masek, za jakimi zwykła się chować.
- Strój potrafi być niezwykle ważnym elementem, Wren. Gdy ktoś widzi Cię po raz pierwszy, to głównie po nim cię ocenia, niezależnie od tego jak śliczną masz twarz bądź jak pięknie się wysławiasz. - Zaczęła spokojnie, niemal mentorskim tonem tłumacząc to, co dla niej od dawna było czymś niezwykle oczywistym. - Co za tym idzie, odpowiednie ubrania potrafią sprawiać odpowiednie pozory. Dzięki niemu możesz zapanować nad tym, jak inni będą Cię postrzegać; możesz zniknąć w tłumie, możesz pryćmiewać, możesz błyszczeć profesjonalizmem bądź uwodzić i rozbudzać wyobraźnię... Co prawda manipulowanie postrzeganiem za sprawą ubioru wymaga odrobiny wiedzy oraz dbałości o nawet niewielkie szczegóły, osobiście jednak uważam, iż potrafi to ułatwić pewne kwestie. - Jak cię widzą, tak cię piszą. I Frances była przekonana, że te słowa były prawdą. Sama w końcu przez długie lata była postrzegana według stworzonego siebie wizerunku, nie uwzględniającego portowe doki. - Mogę dać Ci coś do przymierzenia... - Zaproponowała jeszcze, z błyskiem w szaroniebieskim spojrzeniu. Czym było nocowanie, bez wertowania sukien?
Uśmiechnęła się ciepło na słowa tyczące niuchacza. I musiała się zmusić, by nie poświęcać mu więcej uwagi, zwłaszcza w towarzystwie dość zazdrosnego nieśmiałka. Na szczęście, czekały na nią suknie.
- Tradycje, ponoć mają przynieść szczęście w związku, nieprzemijające uczucie, wierność, dobrobyt i wsparcie rodziny... - Odpowiedziała wzruszając wątłymi ramionami, a coś nieprzyjemnie ukuło w ją w piersi. Chciała, żeby szczęście faktycznie było im pisane, nawet przez te kilka, krótkich miesięcy. - Nie wiem, co się stanie. I w tym wypadku chyba nie chcę ryzykować. - Dodała, spojrzenie ogniskując na sukniach. I tym razem umiejętność wybiórczego postrzegania rzeczywistości wydawała się być niezwykle przydatna.
Uważnie przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, uważając je w pewien sposób za abstrakcyjne. Tej myśli jednak nie wypowiedziała na głos.
- W zasadzie... Mogłabym przy niej dobrać kilka, pięknych dodatków. - Dodała w zamyśleniu, nie będąc jednak w pełni przekonaną. Skinęła głową na propozycję przymierzenia kolejnej sukni. Ostrożnie zsunęła z ramion ramiączka pierwszej sukni, by zsunąć ją na ziemię. Ułożyła ją na komodzie, ponownie pozostając w samej bieliźnie.
- Nie bardzo rozumiem, co moja bielizna może mieć wspólnego z zatrzymaniem serca Dana. - Przyznała, na chwilę skupiając swoje spojrzenie na buzi Wren. Do niedawna była przekonana, że przyjaciel nie patrzy na nią w tych kategoriach... I nadal byłaby tego pewna, gdyby nie pocałunek, jaki złożył na jej ustach w dniu, gdy zaproponował jej ten plan. Ta kwestia wiązała się z ogromem niepewności. - Po za tym, odpowiednia bielizna poprawia humor i dodaje pewności siebie... Nie masz tak, jak zakładasz finezyjną bieliznę? - Spytała, ostrożnie zakładając na siebie drugą z sukien. Przez chwilę siłowała się z jej zamkiem, próbując nie utonąć w wielkich falach tiulu, na jakie składała się spódnica sukni. Eteryczna alchemiczka podeszła do lustra, by niemal od razu parsknąć śmiechem. - Widziałaś kiedyś chodzącą bezę? - Spytała rozbawiona, ustawiając się przodem do towarzyszki.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dziesiątego sierpnia, zatem po jego ostatniej wizycie w domu na Pokątnej. Może o tym chciał wówczas porozmawiać, zanim całą scenę skradł jego starszy brat? O zaręczynach ze śliczną, wybitnie zdolną blondynką, o nadchodzącym wielkimi krokami ślubie i konieczności wybrania stosownej szaty? Cóż, nie dowie się tego nigdy; tamto spotkanie w zupełności przyćmił Schmidt, a później, ach, ich własne zaręczyny, zorganizowane w przypływie ognia chwili i braku dojrzałego rozsądku. Wren uśmiechnęła się do siebie z przekąsem, z zadowoleniem, na wspomnienie własnego oniemienia w nokturnowskiej kuchni lekko przewracając oczyma. Kto by pomyślał. Czasem wciąż nie mogła wyjść ze zdumienia - nie dlatego, że Austriak zdecydował się jej oświadczyć, lecz dlatego, że ona w ogóle te oświadczyny przyjęła.
- Czyli brat rzeczywiście jest równy bratu - mruknęła bardziej do siebie, choć słowa te nie mogły umknąć uwadze Frances, nawet jeśli ta zbyt była zajęta rumienieniem się i wzdychaniem do amanta, który skradł jej serce. - Obaj zaskakują - skwitowała i nie powiedziała nic więcej, usta zamykając na metaforyczną kłódkę. Nie zamierzała psuć alchemiczce tej chwili, odbierać epicentrum zainteresowania jej sprawunkom, emocjom; nie była na tyle egoistyczna, nauczona zarówno protekcji własnych tajemnic, jak i pozostawiania kwestii dotyczących samej siebie na dalszym, odległym mgliście planie. Zboczenie zawodowe. Wymagały tego klientki, a ona dostosowywała się do ich potrzeb, kompletnie ślepa na fakt, że wszelkie nawyki z dominującego jej życiem zajęcia przesiąkały także do sfery prywatnej. Podobnie było zresztą z ubiorem - co najwyraźniej okrutnie konsternowało Frances, zmuszając samą Wren do silniejszego zmrużenia skośnych oczu. Czy coś mówiła nie tak?
- To dobre dla szlachcianek - zdecydowanie weszła jej w słowo. Burroughs opowiadała dziś doprawdy niestworzone farmazony, z pewnością nagromadzony stres tak namącił jej w głowie, że plotła trzy po trzy. - Większość z nich nie ma nic do powiedzenia, więc wyrażają niestworzone historie za pomocą sukienek i biżuterii. One muszą z trwogą dbać o prezencje. A my, cóż... - Azjatka urwała i oblizała usta, zwilżając gardło łykiem herbaty. Koncept nie był przyjemny. Uwierał ją, panoszył się w umyśle, podkreślał, że żadna z nich nie była dość dobra na podobnie kokieteryjne zagrywki, na dorabianie głębszej ideologii do kawałka materiału przyozdobionego złotą nicią. - Nas na salonach nikt nie ogląda - zwieńczyła zatem wypowiedź z kwaśnym grymasem. A ją ktoś oglądać powinien. Docenić, zrozumieć, że w przyrodzie zaszła pomyłka - tak naprawdę winna była urodzić się w wykładanej drogim atłasem kołysce, wśród arystokracji, ułożona w ramionach prześlicznej matki, pod czujnym okiem przystojnego, dumnego ojca składającego na czole małżonki wdzięczny pocałunek. Tam był jej świat, nie tu, nie w miejscu, gdzie kobiety mogły pozwolić sobie na pewną swobodę nawet w kwestii ubioru - nieistotne, czy drogę owej swobody wciąż wyznaczały żelazne ramy dobrego smaku. Z pobłażaniem zerknęła na swą drogą towarzyszkę, gdy ta zaproponowała przymiarki, ale - z czystej chęci uczynienia jej przyjemności -, czarownica westchnęła w końcu i skinęła głową, skapitulowała, poniekąd połowicznie ciekawa, co też ta bestyjka mogłaby wymyślić.
- To wszystko Daniel dałby ci bez tych wszystkich rupieci - stwierdziła oczywistość i wzruszyła lekko jednym ramieniem. - Da - i poprawiła się zaraz. Miłość, wierność aż po grób, dobrobyt i wsparcie, każde z tych słów w jej mniemaniu pasowało do charakterystyki wąsacza, którego alchemiczka planowała usidlić na dobre; nie wiedziała przecież, że wiązała ich jedynie umowa pomocy, że Wroński oferował nazwisko swej półkrwistej przyjaciółce po to, by umocnić jej renomę i zatrzeć ślad po niechlubnych krewnych. Wren spodziewała się raczej, że, doprawdy, połączyło ich uczucie. Szczere. Gorące, jeśli tak szybko pchało przed ołtarze. - Ale decyzja należy do ciebie, każdą uszanuje i on, i ja; ty masz się dobrze czuć - dodała po chwili, głosem spokojniejszym, łagodniejszym. Przecież to nie jej wybór, nie jej troska, nie ona miała nosić na sobie coś starego, coś pożyczonego i Merlin jeszcze raczy wiedzieć co innego; w dzień jej ślubu na gości będzie mógł spaść meteoryt, jeśli ktokolwiek w ogóle zasiądzie na obserwacyjnych ławach. Bo tę ceremonię wyobrażała sobie kameralnie. Tak kameralnie, jak tylko to możliwe. Najlepiej - on, ona i ministerialny urzędnik.
Niczego innego nie potrzebowała.
- Zobaczysz - rzuciła jedynie enigmatycznie na wzmiankę o bieliźnie, niechętna tego Frances tłumaczyć. Może przynajmniej jeszcze nie teraz. Każde z cisnących się na język objaśnień wiązało się ze schmidtowską historią, czego przykładne, eleganckie uszy alchemiczki mogłyby nie znieść. Przy alkoholu niźli herbacie taka rozmowa przebiegłaby łatwiej, na pewno - ale Wren wiedziała już, by nigdy więcej nie próbować ognistej w towarzystwie cichej wody podobnej pannie Burroughs. Nie miała zamiaru ryzykować kolejnymi wyjcami. - Nie. Mam normalną bieliznę i normalnie się w niej czuję. Co ty masz z tym postrzeganiem ubrań, moja droga? - zmarszczyła brwi, nieco już zaniepokojona, choć na jej twarzy nie brak było rozbawionego uśmiechu, gdy popijała ponowny łyk herbaty. A rozbawienie to jedynie spotęgował widok drugiej z sukni. Och, spodziewała się, że tak to właśnie będzie wyglądać. - Okropna! - zaśmiała się Wren, chyba pierwszy raz - lub jeden z nielicznych - tak szczerze. Dolne partie ciała smukłej zazwyczaj Frances wyglądały teraz kuriozalnie. - Wyglądasz jakbyś pod spódnicą schowała Daniela i jeszcze kilku innych absztyfikantów. Zdejmuj to paskudztwo - zdecydowała ze śmiechem, dłonią wskazując zaś na trzecią z sukni. Ta zapowiadała się najbardziej obiecująco, jednakże w pierwszej z mierzonych kreacji posiadała już mocną konkurentkę. Azjatka przepadała za prostotą podobnych projektów - lecz nie ukrywała, że ciągnęło ją do długich rękawów i delikatnych koronkowych zdobień, jakimi pokryta była ostatnia z propozycji.
- Czyli brat rzeczywiście jest równy bratu - mruknęła bardziej do siebie, choć słowa te nie mogły umknąć uwadze Frances, nawet jeśli ta zbyt była zajęta rumienieniem się i wzdychaniem do amanta, który skradł jej serce. - Obaj zaskakują - skwitowała i nie powiedziała nic więcej, usta zamykając na metaforyczną kłódkę. Nie zamierzała psuć alchemiczce tej chwili, odbierać epicentrum zainteresowania jej sprawunkom, emocjom; nie była na tyle egoistyczna, nauczona zarówno protekcji własnych tajemnic, jak i pozostawiania kwestii dotyczących samej siebie na dalszym, odległym mgliście planie. Zboczenie zawodowe. Wymagały tego klientki, a ona dostosowywała się do ich potrzeb, kompletnie ślepa na fakt, że wszelkie nawyki z dominującego jej życiem zajęcia przesiąkały także do sfery prywatnej. Podobnie było zresztą z ubiorem - co najwyraźniej okrutnie konsternowało Frances, zmuszając samą Wren do silniejszego zmrużenia skośnych oczu. Czy coś mówiła nie tak?
- To dobre dla szlachcianek - zdecydowanie weszła jej w słowo. Burroughs opowiadała dziś doprawdy niestworzone farmazony, z pewnością nagromadzony stres tak namącił jej w głowie, że plotła trzy po trzy. - Większość z nich nie ma nic do powiedzenia, więc wyrażają niestworzone historie za pomocą sukienek i biżuterii. One muszą z trwogą dbać o prezencje. A my, cóż... - Azjatka urwała i oblizała usta, zwilżając gardło łykiem herbaty. Koncept nie był przyjemny. Uwierał ją, panoszył się w umyśle, podkreślał, że żadna z nich nie była dość dobra na podobnie kokieteryjne zagrywki, na dorabianie głębszej ideologii do kawałka materiału przyozdobionego złotą nicią. - Nas na salonach nikt nie ogląda - zwieńczyła zatem wypowiedź z kwaśnym grymasem. A ją ktoś oglądać powinien. Docenić, zrozumieć, że w przyrodzie zaszła pomyłka - tak naprawdę winna była urodzić się w wykładanej drogim atłasem kołysce, wśród arystokracji, ułożona w ramionach prześlicznej matki, pod czujnym okiem przystojnego, dumnego ojca składającego na czole małżonki wdzięczny pocałunek. Tam był jej świat, nie tu, nie w miejscu, gdzie kobiety mogły pozwolić sobie na pewną swobodę nawet w kwestii ubioru - nieistotne, czy drogę owej swobody wciąż wyznaczały żelazne ramy dobrego smaku. Z pobłażaniem zerknęła na swą drogą towarzyszkę, gdy ta zaproponowała przymiarki, ale - z czystej chęci uczynienia jej przyjemności -, czarownica westchnęła w końcu i skinęła głową, skapitulowała, poniekąd połowicznie ciekawa, co też ta bestyjka mogłaby wymyślić.
- To wszystko Daniel dałby ci bez tych wszystkich rupieci - stwierdziła oczywistość i wzruszyła lekko jednym ramieniem. - Da - i poprawiła się zaraz. Miłość, wierność aż po grób, dobrobyt i wsparcie, każde z tych słów w jej mniemaniu pasowało do charakterystyki wąsacza, którego alchemiczka planowała usidlić na dobre; nie wiedziała przecież, że wiązała ich jedynie umowa pomocy, że Wroński oferował nazwisko swej półkrwistej przyjaciółce po to, by umocnić jej renomę i zatrzeć ślad po niechlubnych krewnych. Wren spodziewała się raczej, że, doprawdy, połączyło ich uczucie. Szczere. Gorące, jeśli tak szybko pchało przed ołtarze. - Ale decyzja należy do ciebie, każdą uszanuje i on, i ja; ty masz się dobrze czuć - dodała po chwili, głosem spokojniejszym, łagodniejszym. Przecież to nie jej wybór, nie jej troska, nie ona miała nosić na sobie coś starego, coś pożyczonego i Merlin jeszcze raczy wiedzieć co innego; w dzień jej ślubu na gości będzie mógł spaść meteoryt, jeśli ktokolwiek w ogóle zasiądzie na obserwacyjnych ławach. Bo tę ceremonię wyobrażała sobie kameralnie. Tak kameralnie, jak tylko to możliwe. Najlepiej - on, ona i ministerialny urzędnik.
Niczego innego nie potrzebowała.
- Zobaczysz - rzuciła jedynie enigmatycznie na wzmiankę o bieliźnie, niechętna tego Frances tłumaczyć. Może przynajmniej jeszcze nie teraz. Każde z cisnących się na język objaśnień wiązało się ze schmidtowską historią, czego przykładne, eleganckie uszy alchemiczki mogłyby nie znieść. Przy alkoholu niźli herbacie taka rozmowa przebiegłaby łatwiej, na pewno - ale Wren wiedziała już, by nigdy więcej nie próbować ognistej w towarzystwie cichej wody podobnej pannie Burroughs. Nie miała zamiaru ryzykować kolejnymi wyjcami. - Nie. Mam normalną bieliznę i normalnie się w niej czuję. Co ty masz z tym postrzeganiem ubrań, moja droga? - zmarszczyła brwi, nieco już zaniepokojona, choć na jej twarzy nie brak było rozbawionego uśmiechu, gdy popijała ponowny łyk herbaty. A rozbawienie to jedynie spotęgował widok drugiej z sukni. Och, spodziewała się, że tak to właśnie będzie wyglądać. - Okropna! - zaśmiała się Wren, chyba pierwszy raz - lub jeden z nielicznych - tak szczerze. Dolne partie ciała smukłej zazwyczaj Frances wyglądały teraz kuriozalnie. - Wyglądasz jakbyś pod spódnicą schowała Daniela i jeszcze kilku innych absztyfikantów. Zdejmuj to paskudztwo - zdecydowała ze śmiechem, dłonią wskazując zaś na trzecią z sukni. Ta zapowiadała się najbardziej obiecująco, jednakże w pierwszej z mierzonych kreacji posiadała już mocną konkurentkę. Azjatka przepadała za prostotą podobnych projektów - lecz nie ukrywała, że ciągnęło ją do długich rękawów i delikatnych koronkowych zdobień, jakimi pokryta była ostatnia z propozycji.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Panna Burrughs przez chwilę przyjrzała się Wren odrobinę uważniej, gdy ta wspomniała o bracie jej przyjaciela. Nie pewna o którego z nich chodziło bądź czy powinna drążyć temat, pozwoliła aby ten odpłynął w eter, mimo pewnej nieufności jaka pojawiła się w szaroniebieskim spojrzeniu. Zwłaszcza po ostatniej rozmowie, jaką odbyła z Danielem w jej kuchni. Podejrzenia pozostawiła jednak dla siebie.
Eteryczne dziewczę na chwilę zacisnęło usta, słysząc odpowiedź ze strony towarzyszki. - Wren Chang, do tej pory miałam cię za inteligentną kobietę. - Zaczęła, rzucając jej krótkie spojrzenie. - Szlachcianki nie są w niczym od nas lepsze, połowa z nich może marzyć o mojej wiedzy. A niektóre również o urodzie, a „szlachetne” urodzenie jest bzdurą. - Nie czuła się gorsza, ze względu na pochodzenie. Doskonale wiedziała, choćby za sprawą Wren, że posiada odpowiednią wartość. Posiadała urodę i co ważniejsze posiadała wiedzę, której niektórym nigdy nie przyjdzie doświadczyć. Nie było również tajemnicą, że panna Burroughs gardziła wymuszanym szacunkiem. To wiedzę powinno się szanować, nie nic nie znaczące geny. - To czy ktoś nas ogląda bądź podziwia zależy jedynie od nas, Wren. Mnie podziwiają. - Dodała jeszcze, wzruszając delikatnie ramionami. Wiedziała, a raczej uświadomiono ją, że potrafi przyciągać męskie spojrzenia. I mimo iż sama uważała to za odrobinę kłopotliwe, nie miała zamiaru rezygnować z uwielbianych przez siebie strojów. Uśmiechnęła się jednak widząc skinienie głowy towarzyszki, posiadając w głowie kiełkujący plan.
Ciężkie westchnienie opuściło jej pierś, gdy kolejne słowa uleciały z ust towarzyszki, a coś nieprzyjemnie ukuło w piersi. Coś w jej słowach wywołało chwilowe poczucie melancholii oraz odrobinę zagubienia. Wiedziała, że może liczyć na wsparcie; że będzie z nim bezpieczna i z pewnością jej nie skrzywdzi. A to już coś, czyż nie?
Eteryczna alchemiczka uśmiechnęła się delikatnie. - Mam nadzieję, że tak będzie. Chociaż... czasem mam wrażenie, że na to nie zasłużyłam. - Wyznała, spojrzenie przenosząc gdzieś, na czekające na nią suknie. Z pewnością nie zasłużyła, samej nie będąc w stanie zaoferować mu nic po za zaufaniem, ciepłem oraz alchemicznymi miksturami.
Kiwnęła głową na wspomnienie o tym, że to ona ma się dobrze czuć, nie drążąc bardziej poruszonego przez nie tematu. Przesądy czy też nie, Frances miała swoje ciche postanowienia, których w tym momencie nie miała zamiaru zdradzać.
Nieco zaniepokojone spojrzenie powędrowało w kierunku Wren, gdy ta nie odpowiedziała na jej pytanie.
- Powiedz mi, Wren. Proszę. Kolejna niejasność sprawi, że chyba wyląduje z nerwów w Mungu... - Poprosiła, posyłając jej spojrzenie zbitego szczeniaczka. Denerwowała się i wydawało jej się to całkiem logiczne i uzasadnione, to jednak nie potrafiło odebrać jej tych dziwnych nerwów. W swej niewinności nie miała najmniejszego pojęcia, o co mogło chodzić pannie Chang.
- Lubię ładne rzeczy, koronki i eleganckie sukienki. W dodatku dorastałam w porcie, którego szczerze nienawidziłam. Nie pasowałam tam, nigdy... A odpowiedni strój pomagał mi wybudować odpowiednią fasadę. Jak Cię widzą, tak cię piszą, czyż nie? - Odpowiedziała, wzruszając delikatnymi ramionami. Dla panienki Burroughs wygląd zawsze pozostawał kwestią niezwykle istotną. I trochę ciężko było jej bagatelizować tę kwestię.
Frances roześmiała się dźwięcznie wraz z Wren, prezentując jej przeogromną suknię ślubną. Na kolejne słowa towarzyszki, uniosła kilka warstw tiulu, prezentując jej część przestrzeni pod spódnicą. - Mogliby tu zrobić turniej o moją rękę, starczyłoby miejsca nawet na stanowisko z przekąskami. - Dodała słodko chichocząc z jakże abstrakcyjnej wizji. Nim jednak zdjęła suknię, panna Burroughs podeszła do jednej z szuflad, by wyjąć z niej niewielkie, kartonowe acz eleganckie pudełeczko. - Przymierzę, a Ty przymierz to... - Z tymi słowami wręczyła Wren pudełeczko, w którym znajdowała się bielizna. Czarna, koronkowa, filuterna, składająca się z delikatnego biustonosza, wykrojonych fig oraz wąskiego pasa, mającego utrzymywać podwiązki. - Nie miałam jej na sobie i ciekawi mnie, jak będziesz się w niej czuła. - Frances wypowiedziała te słowa ze słodkim, niewinnym uśmiechem wymalowanym na malinowych wargach. Skoro Chang nie wierzyła jej na słowo, równie dobrze mogła się przekonać na własnej skórze, jak to jest.
Eteryczna alchemiczka potrzebowała chwili, aby uwolnić się z obszernej sukni. Znalezienie z niej wyjścia między tyloma warstwami tiulu nie było łatwym zadaniem, na szczęście jakoś się jej udało. - Labirynt nie sukienka. - Rzuciła, kątem oka zerkając w kierunku Wren. Dłonią poprawiła jasne pukle okalające delikatną buzię, by zabrać się za zakładanie sukni. Ozdobne guziczki znajdujące się z przodu sukni nie były jedynym zapięciem, a rozszyfrowanie go sprawiło, iż potrzebowała chwili, aby założyć ją na siebie. Smukłe palce powędrowały po koronkowej górze, a Frances niemal od razu podeszła do lustra. Delikatny uśmiech przyozdobił jej twarz, gdy przyglądała się swojej prezencji w sukni. Podobała jej się. Tak samo jak podobała jej się powiązana z nią historia.
- Co sądzisz? I jak bielizna? - Spytała, wpierw robiąc obrót wokół własnej osi, później ustawiając się przodem, czekając na werdykt towarzyszki.
Eteryczne dziewczę na chwilę zacisnęło usta, słysząc odpowiedź ze strony towarzyszki. - Wren Chang, do tej pory miałam cię za inteligentną kobietę. - Zaczęła, rzucając jej krótkie spojrzenie. - Szlachcianki nie są w niczym od nas lepsze, połowa z nich może marzyć o mojej wiedzy. A niektóre również o urodzie, a „szlachetne” urodzenie jest bzdurą. - Nie czuła się gorsza, ze względu na pochodzenie. Doskonale wiedziała, choćby za sprawą Wren, że posiada odpowiednią wartość. Posiadała urodę i co ważniejsze posiadała wiedzę, której niektórym nigdy nie przyjdzie doświadczyć. Nie było również tajemnicą, że panna Burroughs gardziła wymuszanym szacunkiem. To wiedzę powinno się szanować, nie nic nie znaczące geny. - To czy ktoś nas ogląda bądź podziwia zależy jedynie od nas, Wren. Mnie podziwiają. - Dodała jeszcze, wzruszając delikatnie ramionami. Wiedziała, a raczej uświadomiono ją, że potrafi przyciągać męskie spojrzenia. I mimo iż sama uważała to za odrobinę kłopotliwe, nie miała zamiaru rezygnować z uwielbianych przez siebie strojów. Uśmiechnęła się jednak widząc skinienie głowy towarzyszki, posiadając w głowie kiełkujący plan.
Ciężkie westchnienie opuściło jej pierś, gdy kolejne słowa uleciały z ust towarzyszki, a coś nieprzyjemnie ukuło w piersi. Coś w jej słowach wywołało chwilowe poczucie melancholii oraz odrobinę zagubienia. Wiedziała, że może liczyć na wsparcie; że będzie z nim bezpieczna i z pewnością jej nie skrzywdzi. A to już coś, czyż nie?
Eteryczna alchemiczka uśmiechnęła się delikatnie. - Mam nadzieję, że tak będzie. Chociaż... czasem mam wrażenie, że na to nie zasłużyłam. - Wyznała, spojrzenie przenosząc gdzieś, na czekające na nią suknie. Z pewnością nie zasłużyła, samej nie będąc w stanie zaoferować mu nic po za zaufaniem, ciepłem oraz alchemicznymi miksturami.
Kiwnęła głową na wspomnienie o tym, że to ona ma się dobrze czuć, nie drążąc bardziej poruszonego przez nie tematu. Przesądy czy też nie, Frances miała swoje ciche postanowienia, których w tym momencie nie miała zamiaru zdradzać.
Nieco zaniepokojone spojrzenie powędrowało w kierunku Wren, gdy ta nie odpowiedziała na jej pytanie.
- Powiedz mi, Wren. Proszę. Kolejna niejasność sprawi, że chyba wyląduje z nerwów w Mungu... - Poprosiła, posyłając jej spojrzenie zbitego szczeniaczka. Denerwowała się i wydawało jej się to całkiem logiczne i uzasadnione, to jednak nie potrafiło odebrać jej tych dziwnych nerwów. W swej niewinności nie miała najmniejszego pojęcia, o co mogło chodzić pannie Chang.
- Lubię ładne rzeczy, koronki i eleganckie sukienki. W dodatku dorastałam w porcie, którego szczerze nienawidziłam. Nie pasowałam tam, nigdy... A odpowiedni strój pomagał mi wybudować odpowiednią fasadę. Jak Cię widzą, tak cię piszą, czyż nie? - Odpowiedziała, wzruszając delikatnymi ramionami. Dla panienki Burroughs wygląd zawsze pozostawał kwestią niezwykle istotną. I trochę ciężko było jej bagatelizować tę kwestię.
Frances roześmiała się dźwięcznie wraz z Wren, prezentując jej przeogromną suknię ślubną. Na kolejne słowa towarzyszki, uniosła kilka warstw tiulu, prezentując jej część przestrzeni pod spódnicą. - Mogliby tu zrobić turniej o moją rękę, starczyłoby miejsca nawet na stanowisko z przekąskami. - Dodała słodko chichocząc z jakże abstrakcyjnej wizji. Nim jednak zdjęła suknię, panna Burroughs podeszła do jednej z szuflad, by wyjąć z niej niewielkie, kartonowe acz eleganckie pudełeczko. - Przymierzę, a Ty przymierz to... - Z tymi słowami wręczyła Wren pudełeczko, w którym znajdowała się bielizna. Czarna, koronkowa, filuterna, składająca się z delikatnego biustonosza, wykrojonych fig oraz wąskiego pasa, mającego utrzymywać podwiązki. - Nie miałam jej na sobie i ciekawi mnie, jak będziesz się w niej czuła. - Frances wypowiedziała te słowa ze słodkim, niewinnym uśmiechem wymalowanym na malinowych wargach. Skoro Chang nie wierzyła jej na słowo, równie dobrze mogła się przekonać na własnej skórze, jak to jest.
Eteryczna alchemiczka potrzebowała chwili, aby uwolnić się z obszernej sukni. Znalezienie z niej wyjścia między tyloma warstwami tiulu nie było łatwym zadaniem, na szczęście jakoś się jej udało. - Labirynt nie sukienka. - Rzuciła, kątem oka zerkając w kierunku Wren. Dłonią poprawiła jasne pukle okalające delikatną buzię, by zabrać się za zakładanie sukni. Ozdobne guziczki znajdujące się z przodu sukni nie były jedynym zapięciem, a rozszyfrowanie go sprawiło, iż potrzebowała chwili, aby założyć ją na siebie. Smukłe palce powędrowały po koronkowej górze, a Frances niemal od razu podeszła do lustra. Delikatny uśmiech przyozdobił jej twarz, gdy przyglądała się swojej prezencji w sukni. Podobała jej się. Tak samo jak podobała jej się powiązana z nią historia.
- Co sądzisz? I jak bielizna? - Spytała, wpierw robiąc obrót wokół własnej osi, później ustawiając się przodem, czekając na werdykt towarzyszki.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z pewną dozą niedowierzania przysłuchiwała się śmiałym zapewnieniom Frances. Szlachetne urodzenie jest bzdurą, mogą nam zazdrościć - z czego wynikały te słowa? Czyżby język alchemiczki nagle rozwiązała perspektywa protekcji męskiego ramienia, odpowiedzialności, którą Daniel już niebawem będzie za nią ponosił? A może wypiła coś wcześniej, coś mocniejszego niż herbatę, by dodać sobie rezonu przed ujawnieniem prawdy o nadchodzącym małżeństwie komuś, kogo uważała za godnego zaufania? Wren słuchała jej w konsternacji. Tłumiła budzące się na swym dnie wzburzenie; w pewien sposób młoda kobieta zaprzeczała wszystkiemu, w co Chang przyszło wierzyć, co podziwiać. Ufała, że arystokracja wyznaczała nurt historii, wszakże to często ich decyzje - dumnych nestorów - tkały nowe porządki, rzeczywistości, wynikające z nich zasady, jakie w późniejszym czasie obejmowały zwykłe społeczeństwo. Tym przecież były. Zwykłym społeczeństwem, mogły być podziwiane - czym zresztą chwaliła się Frances, dotychczas rzekomo przekonana, że nie przykuwa spojrzeń, a każdy zainteresowany nią jegomość z pewnością pragnie tylko jednego -, lecz nie w taki sposób, jak podziwiało się migoczące na niebie gwiazdy. To nie na nie zwrócone było spojrzenie całej Brytanii. Kuriozalnym wydawał jej się więc fakt, że z takim animuszem podobnymi myślami dzieliła się nią właśnie Frances. Ach, co miłość czyni z człowiekiem...
- Radziłabym ci powściągliwość w powtarzaniu tych słów w towarzystwie innym niż moje - stwierdziła zatem poważnie, nieurażona insynuacją, jakoby brakowało jej inteligencji. W porównaniu do młodziutkiej alchemiczki Wren zdawała się wiedzieć, że pewnych kwestii nigdy, nawet w otoczeniu bliskich przyjaciół, nie wypadało poruszać. Wokół trwała wojna, a ściany często miały uszy; o ile dobrze pamiętała, Frances zapewniała, że nie przetrwałaby w Azkabanie ani dnia. - Myślenia pewnie już nie zmienisz, ale nie afiszuj się z nim, nie mów, że szlachta niczym się od nas nie różni. Po to stworzono podziały, by istniały - dodała, wzruszywszy ramieniem. Jej przestroga wynikała wyłącznie z troski o dobro Frances. Po wydarzeniach z Connaught Square - szczególnie po nich -, każde wywrotowe naleciałości mogłyby zostać brutalnie zduszone w zarodku przez snujące się po ich świecie cienie. - Daniel ci tak mówił? - dopytała po chwili; musiała wiedzieć, czy Wrońskiemu również bombarda strzeliła do głowy i zaczął wypierać się społecznej hierarchii w imię, cóż, czego? Tego, by samemu ze sobą poczuć się lepiej? Ona sama nauczyła się funkcjonować w świecie dokładnie takim, jakim był: patriarchalnym, podzielonym, świadoma tego, gdzie plasuje się na obywatelskiej drabinie i na co, w związku z tym, może sobie pozwolić. - Ale dobrze, zostawmy to za sobą. Mamy co innego na głowie - przypomniała; wszak zbliżał się wielki dzień przyszłych państwa Wrońskich, a przed nimi wciąż znajdował się wybór odpowiedniej kreacji. Tym bardziej, że po pierwotnej prezentacji wspaniałego rezonu Frances znów zdawała się emocjonalnie opadać w dół, ciągnięta tam latami niedowartościowania i niespełnienia. Wren zamrugała, chyba przekonana, że dziś miały to za sobą - po czym przechyliła lekko głowę do boku, odłożywszy filiżankę herbaty na szafkę nocną stojącą przy łóżku. Porcelana błysnęła w świetle, niuchacz powiódł więc do niej spojrzeniem - nie mogła jednak równać się z czaplą i spoczywającym obok niej pierścionkiem, toteż szybko powrócił do wtulania się w biżuterię, popiskując przy tym cichutko.
- A to na miłość trzeba sobie jakoś zasłużyć? - wytknęła. - No popatrz, a mi wydawało się, że przychodzi sama. Jak w tych romansidłach dla nastolatek, jedno spojrzenie i serce samo zrywa się do pędu - zacytowała teatralnie, aktorskim gestem układając dłoń na czole, nim ta znów opadła na łóżko, a czarne oczy zaskrzyły się pobłażliwym powątpiewaniem. Azjatka z pewnością nie czyniła niczego specjalnego by utrzymać przy sobie kawalerów, ani teraz, ani nigdy wcześniej, choć młodzieńcze lata cechowały się odrobinę innymi zasadami egzystencji. Po prostu była, tak jak była i Frances, i był Daniel, decydujący się na wspólne życie u boku drugiego. Ot, cała filozofia. - Noc poślubna - wymruczała potem dość obojętnie, tłumacząc Burroughs swój niewybredny komentarz. Tego nie mogła już nie pojąć: jeśli na co dzień nosiła taką bieliznę, musiała rozumieć, z czym wiązał się jej widok. Nie tylko dla niej, ale i każdego, kto mógłby ją, jak to sama określiła, podziwiać.
Ciche parsknięcie skwitowało temat drugiej z sukien, a zaproszona do przymierzania Wren spojrzała na zawartość pudełeczka wręczonego jej przez gospodynię. Merlinie, cóż to za skąpstwo materiału? Przez moment przyglądała się temu wszystkiemu krytycznie, niepewna, z mocno ściągniętymi brwiami, na wskazującym palcu unosząc koronkowe figi, na które nigdy w życiu nie spojrzałaby sama.
- Skąd to masz? - spytała zdezorientowana, po czym westchnęła ciężko i skinęła głową, podniosła z łóżka. Niuchacz zadyndał na naszyjniku, w dziecięcym przykładzie dramatyzmu piszcząc trochę głośniej, jakby nagle rzucono go na fale wzburzonego morza. - Nie przesadzaj - mruknęła do niego Wren i odłożyła Nicolasa na szafkę nocną, obok swojej filiżanki, by potem ostrożnie ściągnąć sukienkę przez głowę; uważała, by magiczne stworzonko nie ześlizgnęło się w trakcie zdradliwego manewru. Ściągnęła potem własną bieliznę, układając ją na jednym z sypialnianych krzeseł, nim z wciąż utrzymującą się nieufnością założyła komplet zaoferowany przez Frances. Wyglądała w nim - dość ładnie, choć wydawało jej się, że bardziej pasowała teraz do miękkich łóż Wenus niż do swojej codzienności. Azjatka zmrużyła lekko oczy, wpatrzona w swoje odbicie. - I to jest lepsze niż moje? - spytała kontrolnie gospodyni, samej nie będąc w stanie obiektywnie tego ocenić. Obrócenie głowy w kierunku złotowłosej poskutkowało także dostrzeżeniem ostatniej ze ślubnych sukni. Wydawała się pasować jak ulał, podkreślała delikatność dziewczyny, zaś koronkowa warstwa wierzchnia dodawała materiałowi ornamentalnego charakteru. Wren zacmokała z zadowoleniem, podeszła doń bliżej. - Jak ze snu. Zobacz tylko - ułożyła wówczas dłonie na ramionach Frances i obróciła ją do lustra, opierając brodę o jej lewe ramię. Czarne kosmyki przy zarumienionej twarzy alchemiczki odrobinę zaburzały subtelność kreacji, ale to nic, alabastrowa biel i tak przyćmiewała ją dziś skutecznie: sięgnęła po dłoń dziewczęcia i uniosła ją do boku, jakby za moment miała zatańczyć z Danielem ślubnego walca. - Będzie tobą oczarowany.
- Radziłabym ci powściągliwość w powtarzaniu tych słów w towarzystwie innym niż moje - stwierdziła zatem poważnie, nieurażona insynuacją, jakoby brakowało jej inteligencji. W porównaniu do młodziutkiej alchemiczki Wren zdawała się wiedzieć, że pewnych kwestii nigdy, nawet w otoczeniu bliskich przyjaciół, nie wypadało poruszać. Wokół trwała wojna, a ściany często miały uszy; o ile dobrze pamiętała, Frances zapewniała, że nie przetrwałaby w Azkabanie ani dnia. - Myślenia pewnie już nie zmienisz, ale nie afiszuj się z nim, nie mów, że szlachta niczym się od nas nie różni. Po to stworzono podziały, by istniały - dodała, wzruszywszy ramieniem. Jej przestroga wynikała wyłącznie z troski o dobro Frances. Po wydarzeniach z Connaught Square - szczególnie po nich -, każde wywrotowe naleciałości mogłyby zostać brutalnie zduszone w zarodku przez snujące się po ich świecie cienie. - Daniel ci tak mówił? - dopytała po chwili; musiała wiedzieć, czy Wrońskiemu również bombarda strzeliła do głowy i zaczął wypierać się społecznej hierarchii w imię, cóż, czego? Tego, by samemu ze sobą poczuć się lepiej? Ona sama nauczyła się funkcjonować w świecie dokładnie takim, jakim był: patriarchalnym, podzielonym, świadoma tego, gdzie plasuje się na obywatelskiej drabinie i na co, w związku z tym, może sobie pozwolić. - Ale dobrze, zostawmy to za sobą. Mamy co innego na głowie - przypomniała; wszak zbliżał się wielki dzień przyszłych państwa Wrońskich, a przed nimi wciąż znajdował się wybór odpowiedniej kreacji. Tym bardziej, że po pierwotnej prezentacji wspaniałego rezonu Frances znów zdawała się emocjonalnie opadać w dół, ciągnięta tam latami niedowartościowania i niespełnienia. Wren zamrugała, chyba przekonana, że dziś miały to za sobą - po czym przechyliła lekko głowę do boku, odłożywszy filiżankę herbaty na szafkę nocną stojącą przy łóżku. Porcelana błysnęła w świetle, niuchacz powiódł więc do niej spojrzeniem - nie mogła jednak równać się z czaplą i spoczywającym obok niej pierścionkiem, toteż szybko powrócił do wtulania się w biżuterię, popiskując przy tym cichutko.
- A to na miłość trzeba sobie jakoś zasłużyć? - wytknęła. - No popatrz, a mi wydawało się, że przychodzi sama. Jak w tych romansidłach dla nastolatek, jedno spojrzenie i serce samo zrywa się do pędu - zacytowała teatralnie, aktorskim gestem układając dłoń na czole, nim ta znów opadła na łóżko, a czarne oczy zaskrzyły się pobłażliwym powątpiewaniem. Azjatka z pewnością nie czyniła niczego specjalnego by utrzymać przy sobie kawalerów, ani teraz, ani nigdy wcześniej, choć młodzieńcze lata cechowały się odrobinę innymi zasadami egzystencji. Po prostu była, tak jak była i Frances, i był Daniel, decydujący się na wspólne życie u boku drugiego. Ot, cała filozofia. - Noc poślubna - wymruczała potem dość obojętnie, tłumacząc Burroughs swój niewybredny komentarz. Tego nie mogła już nie pojąć: jeśli na co dzień nosiła taką bieliznę, musiała rozumieć, z czym wiązał się jej widok. Nie tylko dla niej, ale i każdego, kto mógłby ją, jak to sama określiła, podziwiać.
Ciche parsknięcie skwitowało temat drugiej z sukien, a zaproszona do przymierzania Wren spojrzała na zawartość pudełeczka wręczonego jej przez gospodynię. Merlinie, cóż to za skąpstwo materiału? Przez moment przyglądała się temu wszystkiemu krytycznie, niepewna, z mocno ściągniętymi brwiami, na wskazującym palcu unosząc koronkowe figi, na które nigdy w życiu nie spojrzałaby sama.
- Skąd to masz? - spytała zdezorientowana, po czym westchnęła ciężko i skinęła głową, podniosła z łóżka. Niuchacz zadyndał na naszyjniku, w dziecięcym przykładzie dramatyzmu piszcząc trochę głośniej, jakby nagle rzucono go na fale wzburzonego morza. - Nie przesadzaj - mruknęła do niego Wren i odłożyła Nicolasa na szafkę nocną, obok swojej filiżanki, by potem ostrożnie ściągnąć sukienkę przez głowę; uważała, by magiczne stworzonko nie ześlizgnęło się w trakcie zdradliwego manewru. Ściągnęła potem własną bieliznę, układając ją na jednym z sypialnianych krzeseł, nim z wciąż utrzymującą się nieufnością założyła komplet zaoferowany przez Frances. Wyglądała w nim - dość ładnie, choć wydawało jej się, że bardziej pasowała teraz do miękkich łóż Wenus niż do swojej codzienności. Azjatka zmrużyła lekko oczy, wpatrzona w swoje odbicie. - I to jest lepsze niż moje? - spytała kontrolnie gospodyni, samej nie będąc w stanie obiektywnie tego ocenić. Obrócenie głowy w kierunku złotowłosej poskutkowało także dostrzeżeniem ostatniej ze ślubnych sukni. Wydawała się pasować jak ulał, podkreślała delikatność dziewczyny, zaś koronkowa warstwa wierzchnia dodawała materiałowi ornamentalnego charakteru. Wren zacmokała z zadowoleniem, podeszła doń bliżej. - Jak ze snu. Zobacz tylko - ułożyła wówczas dłonie na ramionach Frances i obróciła ją do lustra, opierając brodę o jej lewe ramię. Czarne kosmyki przy zarumienionej twarzy alchemiczki odrobinę zaburzały subtelność kreacji, ale to nic, alabastrowa biel i tak przyćmiewała ją dziś skutecznie: sięgnęła po dłoń dziewczęcia i uniosła ją do boku, jakby za moment miała zatańczyć z Danielem ślubnego walca. - Będzie tobą oczarowany.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia Wrońskich
Szybka odpowiedź