Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Brzeg rzeki Lune
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzeg rzeki Lune
Rzeka Lune łączy swoim nurtem hrabstwa Kumbria oraz Lancashire, jednak jej większa część płynie przez to drugie. Nazwana tak na cześć bóstwa czczonego przez zamieszkujących tutaj kiedyś Celtów, najbardziej malownicze i magiczne widoki ukazuje w należącym do Ollivanderów lesie Bowland. Ma niski brzeg, pozbawiony skarp, raczej brakuje jej żwirowych i piaszczystych plaż, natomiast pod dostatkiem ma tych kamiennych i porośniętych florą, w szczególności w lesistej części.
Kogo by nie poruszyło?
Człowieka, który oddychał śmiercią tak często, że zdążył już zobojętnieć; że obumarły w nim receptory żalu. Ilu takich jak ten tu mijali każdego dnia? Ilu zabijano na ich oczach? Bezimiennych, obcych twarzy, wykrzywionych bólem i czymś na kształt lęku. Przed tym, co dalej.
Choć on sam trwożył się bardziej tego, co przyszłość przyniesie w świecie żywych, to jednak widział w tym człowieku samego siebie. Za dzień albo miesiąc. Z każdym kolejnym utwierdzał się w przekonaniu, że on sam skończy tak samo; miał wrażenie, że wszystkich wokół - i jego również - opuszczało szczęście; że nie może bez końca wymykać się zaklęciom, któreś w końcu go dosięgnie.
Tracił nadzieję.
Choć jednocześnie chciał się jej desperacko trzymać.
Ale żółć wyżerająca oddech w krtani przypominała mu wciąż, że dla niektórych już jej nie było. Dla ludzi lepszych niż on. Sprawniejszych w walce. Dobrych - w ten czysty, moralnie niewątpliwy sposób. Całkowicie oddanych potrzebującemu człowiekowi.
I wtedy to do niego dotarło.
Poczuł się tak, jakby patrzył na niego, na Petera. Na tamtym wzgórzu, wichrowym, nadmorskim wzgórzu, szarpanym podmuchem bólu, rozdzierającym go od środka. Nic już nie mógł dla niego zrobić. Wcześniej, kiedy jeszcze cokolwiek by to zmieniło. Później, kiedy stał nad jego bezwładnym ciałem. Ani tym bardziej teraz, gdy na wszystko było już za późno, a jednak ten widok wciąż go nawiedzał, powracając do niego bez końca, obuchem skomplikowanych emocji pozbawiając go tchu.
Zamrugał, chcąc, by człowiek u ich stóp stał się znowu tylko obcym ciałem, by patrzył na martwego z bezemocjonalnej dali. Ale na opuszkach palców poczuł dotyk śmierci, sam zacisnął na niej dłonie.
Wtedy - kurczowo, jakby mógł przeciągnąć Pete'a na stronę żywych; teraz, ledwie muskając płaszcz zabarwiony krwistym bólem. Z jakiegoś powodu to wystarczyło.
Nie musiał długo czekać na paniczną reakcję własnego ciała; treść żołądka naprawdę wspięła się ku górze, szarpiąc go torsjami. Zaczerpywanie głębszych wdechów nie pomogło, niechciana woń wgryzała się w jego węch. Oblepiła go całego.
Skoncentrował się więc na tym, co znane mu było najlepiej. Na gniewie. Pozwolił, by wsączył się w jego myśli, oderwał je od mar przeszłości i świeżo rozdrapanych, nigdy niezabliźnionych ran.
Człowiek taki sam jak my.
- Warty tyle, co ty? - kąśliwa, retoryczna uwaga opuściła jego usta, zanim pomyślał, że to nie ma sensu. Powracanie do tej samej rozmowy - po latach. Ale przecież zaszła jakaś zmiana. Choć nie znał jeszcze jej przyczyny. Nie był zresztą pewien, co bardziej by go irytowało. Gdyby Sythia zachowywała się dokładnie tak, jak mógłby się po niej spodziewać, czy może, gdy była taka jak teraz - kiedy odgrywała żywo przejętą, nie tyle słowami, co czynami potwierdzając, że los tego człowieka nie pozostawał jej całkiem obojętny.
Albo jedynie chciała, by tak właśnie myślał.
- Co ty tu właściwie robisz? - czemu znalazła się pośrodku niczego, tak blisko miejsca, które miało pozostać tajemnicą? W pobliżu kryjówki (przestrzeni już nie tak bezpieczniej, jak mogłoby mu się wydawać)?
W chwilach takich jak ta żałował, że nie potrafi wedrzeć się komuś do głowy, przebić się przez mur umysłu z taką skutecznością, z jaką robił to Skamander. O ile łatwiej byłoby, gdyby w kilka minut dotarł do odpowiedzi na dręczące go pytania.
Torturami umysłu wydobył wyjaśnienie.
- O ile szuka się odpowiedzi, a nie wszechmocy - po to było przecież to wszystko - dla potęgi i władzy? Niepodzielnych rządów czystej krwi. Ktokolwiek to zrobił, mógł znęcać się nad tym człowiekiem jedynie dla własnej, chorej satysfakcji - chyba wołałby zresztą, by tak właśnie było. By nie okazało się, że ten mugol był świadomy, że w pobliżu znajduje się kryjówka - a tym samym, aby wszyscy znajdujący się tam ludzie nie znaleźli się w niebezpieczeństwie.
Co mógł wiedzieć Gilbert Grape?
Co mógł powiedzieć?
- Prawo do czego? Do życia? Wolności? - sam też niewiele wiedział o mugolskim Bogu - przekonał się, że nie istnieje wiele lat temu, gdy żarliwie modlący się do tego tworu ojciec zginął przedwcześnie. Nikt go nie ochronił. Ani jego - ani żadnych z setek mugoli, których nicie życia przecinano każdego dnia. - Trzeba coś z nim zrobić, nie może tak tu leżeć - może więc pozostało mu przynajmniej to jedno prawo - do pochówku. Choć czy robiło mu to teraz jakąkolwiek różnicę?
- Nic mi nie jest - zaprzeczył kategorycznie, na tyle wiarygodnie, że gdyby nie bladość cery, być może udałoby mu się ją przekonać, iż w istocie wszystko było we względnym porządku.
Tyle że chwilę później zgiął się w pół i zwymiotował, krztusząc się rozwodnioną papką. Bez słowa ruszył w stronę rzeki, a potem nabrał do niecki lewej dłoni wodę, żeby przepłukać usta. Gorzki posmak pozostał. Niesmak także.
Milczenie przerwała dopiero inkantacja pierwszego zaklęcia. - Orcumiano - w znacznej odległości od rzeki pojawił się w ziemi dół, na tyle głęboki, by można było włożyć tam ciało. Zamiast człowieka odda rodzinie dokumenty - przekaże też informację o tym, gdzie mogą się z nim pożegnać. O ile pod adresem z paszportu jeszcze kogokolwiek zastanie. - Expelliarmus - zaraz potem powietrze przecięła też świetlista smuga o innym kolorze.
Nie potrafił jej zaufać - z różdżką, czy bez. Ale ze względu na bezpieczeństwo swoje, jak i ludzi, do których zmierzał, uznał, że rozbrojenie Crabbe jest koniecznością.
Przynajmniej do momentu, w którym nie zastanowi się, co dalej.
rzucam na expelliarmusa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Człowieka, który oddychał śmiercią tak często, że zdążył już zobojętnieć; że obumarły w nim receptory żalu. Ilu takich jak ten tu mijali każdego dnia? Ilu zabijano na ich oczach? Bezimiennych, obcych twarzy, wykrzywionych bólem i czymś na kształt lęku. Przed tym, co dalej.
Choć on sam trwożył się bardziej tego, co przyszłość przyniesie w świecie żywych, to jednak widział w tym człowieku samego siebie. Za dzień albo miesiąc. Z każdym kolejnym utwierdzał się w przekonaniu, że on sam skończy tak samo; miał wrażenie, że wszystkich wokół - i jego również - opuszczało szczęście; że nie może bez końca wymykać się zaklęciom, któreś w końcu go dosięgnie.
Tracił nadzieję.
Choć jednocześnie chciał się jej desperacko trzymać.
Ale żółć wyżerająca oddech w krtani przypominała mu wciąż, że dla niektórych już jej nie było. Dla ludzi lepszych niż on. Sprawniejszych w walce. Dobrych - w ten czysty, moralnie niewątpliwy sposób. Całkowicie oddanych potrzebującemu człowiekowi.
I wtedy to do niego dotarło.
Poczuł się tak, jakby patrzył na niego, na Petera. Na tamtym wzgórzu, wichrowym, nadmorskim wzgórzu, szarpanym podmuchem bólu, rozdzierającym go od środka. Nic już nie mógł dla niego zrobić. Wcześniej, kiedy jeszcze cokolwiek by to zmieniło. Później, kiedy stał nad jego bezwładnym ciałem. Ani tym bardziej teraz, gdy na wszystko było już za późno, a jednak ten widok wciąż go nawiedzał, powracając do niego bez końca, obuchem skomplikowanych emocji pozbawiając go tchu.
Zamrugał, chcąc, by człowiek u ich stóp stał się znowu tylko obcym ciałem, by patrzył na martwego z bezemocjonalnej dali. Ale na opuszkach palców poczuł dotyk śmierci, sam zacisnął na niej dłonie.
Wtedy - kurczowo, jakby mógł przeciągnąć Pete'a na stronę żywych; teraz, ledwie muskając płaszcz zabarwiony krwistym bólem. Z jakiegoś powodu to wystarczyło.
Nie musiał długo czekać na paniczną reakcję własnego ciała; treść żołądka naprawdę wspięła się ku górze, szarpiąc go torsjami. Zaczerpywanie głębszych wdechów nie pomogło, niechciana woń wgryzała się w jego węch. Oblepiła go całego.
Skoncentrował się więc na tym, co znane mu było najlepiej. Na gniewie. Pozwolił, by wsączył się w jego myśli, oderwał je od mar przeszłości i świeżo rozdrapanych, nigdy niezabliźnionych ran.
Człowiek taki sam jak my.
- Warty tyle, co ty? - kąśliwa, retoryczna uwaga opuściła jego usta, zanim pomyślał, że to nie ma sensu. Powracanie do tej samej rozmowy - po latach. Ale przecież zaszła jakaś zmiana. Choć nie znał jeszcze jej przyczyny. Nie był zresztą pewien, co bardziej by go irytowało. Gdyby Sythia zachowywała się dokładnie tak, jak mógłby się po niej spodziewać, czy może, gdy była taka jak teraz - kiedy odgrywała żywo przejętą, nie tyle słowami, co czynami potwierdzając, że los tego człowieka nie pozostawał jej całkiem obojętny.
Albo jedynie chciała, by tak właśnie myślał.
- Co ty tu właściwie robisz? - czemu znalazła się pośrodku niczego, tak blisko miejsca, które miało pozostać tajemnicą? W pobliżu kryjówki (przestrzeni już nie tak bezpieczniej, jak mogłoby mu się wydawać)?
W chwilach takich jak ta żałował, że nie potrafi wedrzeć się komuś do głowy, przebić się przez mur umysłu z taką skutecznością, z jaką robił to Skamander. O ile łatwiej byłoby, gdyby w kilka minut dotarł do odpowiedzi na dręczące go pytania.
Torturami umysłu wydobył wyjaśnienie.
- O ile szuka się odpowiedzi, a nie wszechmocy - po to było przecież to wszystko - dla potęgi i władzy? Niepodzielnych rządów czystej krwi. Ktokolwiek to zrobił, mógł znęcać się nad tym człowiekiem jedynie dla własnej, chorej satysfakcji - chyba wołałby zresztą, by tak właśnie było. By nie okazało się, że ten mugol był świadomy, że w pobliżu znajduje się kryjówka - a tym samym, aby wszyscy znajdujący się tam ludzie nie znaleźli się w niebezpieczeństwie.
Co mógł wiedzieć Gilbert Grape?
Co mógł powiedzieć?
- Prawo do czego? Do życia? Wolności? - sam też niewiele wiedział o mugolskim Bogu - przekonał się, że nie istnieje wiele lat temu, gdy żarliwie modlący się do tego tworu ojciec zginął przedwcześnie. Nikt go nie ochronił. Ani jego - ani żadnych z setek mugoli, których nicie życia przecinano każdego dnia. - Trzeba coś z nim zrobić, nie może tak tu leżeć - może więc pozostało mu przynajmniej to jedno prawo - do pochówku. Choć czy robiło mu to teraz jakąkolwiek różnicę?
- Nic mi nie jest - zaprzeczył kategorycznie, na tyle wiarygodnie, że gdyby nie bladość cery, być może udałoby mu się ją przekonać, iż w istocie wszystko było we względnym porządku.
Tyle że chwilę później zgiął się w pół i zwymiotował, krztusząc się rozwodnioną papką. Bez słowa ruszył w stronę rzeki, a potem nabrał do niecki lewej dłoni wodę, żeby przepłukać usta. Gorzki posmak pozostał. Niesmak także.
Milczenie przerwała dopiero inkantacja pierwszego zaklęcia. - Orcumiano - w znacznej odległości od rzeki pojawił się w ziemi dół, na tyle głęboki, by można było włożyć tam ciało. Zamiast człowieka odda rodzinie dokumenty - przekaże też informację o tym, gdzie mogą się z nim pożegnać. O ile pod adresem z paszportu jeszcze kogokolwiek zastanie. - Expelliarmus - zaraz potem powietrze przecięła też świetlista smuga o innym kolorze.
Nie potrafił jej zaufać - z różdżką, czy bez. Ale ze względu na bezpieczeństwo swoje, jak i ludzi, do których zmierzał, uznał, że rozbrojenie Crabbe jest koniecznością.
Przynajmniej do momentu, w którym nie zastanowi się, co dalej.
rzucam na expelliarmusa
[bylobrzydkobedzieladnie]
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Ostatnio zmieniony przez Keat Burroughs dnia 12.06.21 9:33, w całości zmieniany 1 raz
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Warty tyle, co ty?
Zawiesiła dłużej spojrzenie w szarozielonym oceanie, pełnym nieufności, który rozbijał się falami o skały ciemnego wybrzeża. – A ile jestem warta, Burroughs? – bąknęła bez nadziei w głosie. W oczach swojej rodziny, a przede wszystkim ojca, miała najwyraźniej niewielką wartość. Była jedną z wielu urzędniczek, chociaż wprawną magizoolożką, tak prędką do zastąpienia. Może w oczach przyjaciół kosztowała więcej, lecz ilu ich tak naprawdę było? W jakimś stopniu była zdrajczynią, kłamliwą szują, taką jak cała jej rodzina. Zginęłaby już bez echa. Nikt, by się nie przejął naprawdę. Więc jaka to była wartość? Może lepiej nie było znać ceny własnego życia. Dopiero pytanie przywołało ją z powrotem do marnego ciała, które równie niedługo być może miało zmienić się w gnijące truchło, jakie leżało tuż przed nią. – Czkawka – mruknęła. Irytująca przypadłość, krzyżująca każde plany, których tak kurczowo próbowała się trzymać.
Wreszcie uniosła lekko brew na stwierdzenie Burroughsa, a potem kiwnęła głową, nie rozwodząc się nad kwestią wszechmocy. Ile mogłaby o tym powiedzieć? O własnym ojcu, który dla potęgi i nieskalanego imienia poświęcił życie jej narzeczonego? Ciemne oczy pomknęły gdzieś po krawędzi profilu Keatona, zagubione w myślach, słowach i pytaniach. Co wiedział Gilbert Grape? Jakie posiadał odpowiedzi?
– Nie mam pojęcia – rzuciła w odpowiedzi na kolejne zadane pytanie, badawczo lustrując jeszcze przez chwilę napis na paszporcie. Zaraz jednak ponownie zerknęła kątem oka na Keatona, zastanawiając się, czy jego słowa miały być kolejnym przytykiem do jej persony. Rozumiała złość na obecną politykę rządu, sama przecież była na nich wściekła, ale przecież nie była winowajcą. A może jednak była? Żyła w dostatku swojej rodziny, miała ojca polityka powiązanego z konserwatywnym szlacheckim rodem, którego krew płynęła w jej żyłach. Czysta krew, a jednak brudna i przesiąknięta piętnem, o które nie prosiła. Stała się więc wrogiem każdego. Jednych z wyboru, innych z urodzenia. – Mhm… trzeba go pochować – przytaknęła, zaliczając kolejny pogrzeb do swych bogatych w podobne uroczystości wspomnień. – Z należytym szacunkiem – dodała po dłuższej chwili, rozważając przeniesienie jakiegoś porządnego kamienia z rzeki. Jednak również w tej chwili z Keatonem było coraz gorzej, a blade lico nie pozostawiło złudzeń. – Jest, przecież widzę. Przestań zgrywać palanta – choć ton miała względnie opiekuńczy, tak czuć w nim był tlącą się złość. Nim jednak zdążyła powiedzieć coś więcej, charakterystyczny dźwięk wymiocin zmusił ją do raptownego odsunięcia. – Keat… – westchnęła, czego zaraz pożałowała. Przytknęła dłoń do ust i po wytarciu trzewika o trawę, odeszła kawałek dalej, skupiając wzrok na ścianie lasu, aby nie zwrócić tego, co miała w żołądku. Próbowała nie myśleć, zostawić jakoś to wszystko za sobą, byleby już odejść z tego miejsca.
Pierwsza wiązka zaklęcia jej nie zdziwiła, zresztą sama inkantacja wydawała się całkiem zasadna, jeśli spojrzeć na to, że mieli dochować pochówku. Zerknąwszy krótkim spojrzeniem na wyrastający dół, odwróciła się do truchła, skupiając całkowicie na tym, by w ciszy spróbować unieść zwłoki magią. Nie chciała go dotykać, nie mogła, a nadwyrężony żołądek i tak zdążył już dać się jej we znaki. – Wingardium – zaczęła, jednak nie skończyła, gdy usłyszała za sobą ponownie głos Keatona. Ktoś ich atakował? Jednak nim zdążyła pojąć, co się wydarzyło, wiązka zaklęcia uderzyła w jej dłoń, a różdżka wyskoczyła do góry, lądując w stworzony przez młodzieńca dole. – Co ty wyprawiasz? – skrzywiła się, obrzucając Burrogusa spojrzeniem pełnym nieporozumienia. Wpatrywała się w niego przez kilka chwil, a potem po prostu przymknęła oczy. Naprawdę miał ją za potwora. Naprawdę przekreślił jej każde słowo i chęć pomocy? Tkwił w tym swoim przeświadczeniu, że zjadł wszystkie rozumy i wiedział wszystko, nawet nie siląc się, by zrozumieć? Przecież to nie był ten Keat… Ale skoro ona się zmieniła, to on też. Prychnęła na własną głupotę i naiwność, a gdy tylko podniosła powieki, tliły się w nich iskry. – No dalej, spetryfikuj mnie jeszcze. Może Lancea? Albo Lamino? Może wyczyść mi pamięć, hm? Dalej Keat, nie mam różdżki, śmiało. Wyżyj się na mnie – skrzywiła się, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie krzyczała, jedynie dosadny ton roznosił się po przestrzeni z charakterystycznymi znamionami emocji. Rozłożyła dłonie na boki, wzruszyła ramionami, aż wreszcie pociągnęła niewdzięcznie nosem. – Bo przecież zawsze trzeba znaleźć kozła ofiarnego – westchnęła i czknęła niezamierzenie, na szczęście bez uprzykrzającej życie teleportacji. Przetarła rękawem płaszcza nos i mając najwyraźniej głęboko w poważaniu mierzącego w nią czarodzieja, ruszyła w kierunku dołu, by zobaczyć, gdzie właściwie wylądowała jej różdżka. – Mieć ten cel, na który zepchnie się całą winę, żeby pozostać czystym. Zabawne, zapisz się do Walczącego Maga, oni kochają taką narrację. Chociaż nie wiem, czy spodoba się to Philippie, zapytam się jej, a nie… przecież zaraz skończę, jak ten nieszczęśnik. Wstydź się, Burroughs – rzuciła już sykliwym tonem, klękając nad dołem, nawet nie myśląc, czy słowa miały jakikolwiek sens. Jedynie zerknęła w kierunku trupa, czując, jak przeszywa ją dreszcz obrzydzenia, złości i smutku. Jednak nie strachu – nie bała się dawnego przyjaciela, nie potrafiła, mimo wszystko. Ile razy się kłócili i sprzeczali w dawnych latach? Dla niej wciąż był tym chłopcem, który szlajał się po porcie i smoczym rezerwacie, nie wiedziała, w czym brał udział, w co się wplątał. Był Keatem, po prostu Keatem. Nie wierzyła, aby mógł ją skrzywdzić.
Różdżka na szczęście wbiła się jedną ze ścianek powstałego w wyniku zaklęcia dołu, jednak dosyć głęboko. W dosyć żałosny sposób czarownica próbowała sięgnąć po wiśniowe drewienko, jednak nawet długie ręce, były wciąż za krótkie. – I to by było na tyle z pochówku pełnego szacunku, jeszcze niech ktoś zaklaszcze – mruknęła pod nosem, pochylając się jeszcze bardziej nad dołem, nie spostrzegając, że ziemia pod nią poczęła się delikatnie osuwać.
Zawiesiła dłużej spojrzenie w szarozielonym oceanie, pełnym nieufności, który rozbijał się falami o skały ciemnego wybrzeża. – A ile jestem warta, Burroughs? – bąknęła bez nadziei w głosie. W oczach swojej rodziny, a przede wszystkim ojca, miała najwyraźniej niewielką wartość. Była jedną z wielu urzędniczek, chociaż wprawną magizoolożką, tak prędką do zastąpienia. Może w oczach przyjaciół kosztowała więcej, lecz ilu ich tak naprawdę było? W jakimś stopniu była zdrajczynią, kłamliwą szują, taką jak cała jej rodzina. Zginęłaby już bez echa. Nikt, by się nie przejął naprawdę. Więc jaka to była wartość? Może lepiej nie było znać ceny własnego życia. Dopiero pytanie przywołało ją z powrotem do marnego ciała, które równie niedługo być może miało zmienić się w gnijące truchło, jakie leżało tuż przed nią. – Czkawka – mruknęła. Irytująca przypadłość, krzyżująca każde plany, których tak kurczowo próbowała się trzymać.
Wreszcie uniosła lekko brew na stwierdzenie Burroughsa, a potem kiwnęła głową, nie rozwodząc się nad kwestią wszechmocy. Ile mogłaby o tym powiedzieć? O własnym ojcu, który dla potęgi i nieskalanego imienia poświęcił życie jej narzeczonego? Ciemne oczy pomknęły gdzieś po krawędzi profilu Keatona, zagubione w myślach, słowach i pytaniach. Co wiedział Gilbert Grape? Jakie posiadał odpowiedzi?
– Nie mam pojęcia – rzuciła w odpowiedzi na kolejne zadane pytanie, badawczo lustrując jeszcze przez chwilę napis na paszporcie. Zaraz jednak ponownie zerknęła kątem oka na Keatona, zastanawiając się, czy jego słowa miały być kolejnym przytykiem do jej persony. Rozumiała złość na obecną politykę rządu, sama przecież była na nich wściekła, ale przecież nie była winowajcą. A może jednak była? Żyła w dostatku swojej rodziny, miała ojca polityka powiązanego z konserwatywnym szlacheckim rodem, którego krew płynęła w jej żyłach. Czysta krew, a jednak brudna i przesiąknięta piętnem, o które nie prosiła. Stała się więc wrogiem każdego. Jednych z wyboru, innych z urodzenia. – Mhm… trzeba go pochować – przytaknęła, zaliczając kolejny pogrzeb do swych bogatych w podobne uroczystości wspomnień. – Z należytym szacunkiem – dodała po dłuższej chwili, rozważając przeniesienie jakiegoś porządnego kamienia z rzeki. Jednak również w tej chwili z Keatonem było coraz gorzej, a blade lico nie pozostawiło złudzeń. – Jest, przecież widzę. Przestań zgrywać palanta – choć ton miała względnie opiekuńczy, tak czuć w nim był tlącą się złość. Nim jednak zdążyła powiedzieć coś więcej, charakterystyczny dźwięk wymiocin zmusił ją do raptownego odsunięcia. – Keat… – westchnęła, czego zaraz pożałowała. Przytknęła dłoń do ust i po wytarciu trzewika o trawę, odeszła kawałek dalej, skupiając wzrok na ścianie lasu, aby nie zwrócić tego, co miała w żołądku. Próbowała nie myśleć, zostawić jakoś to wszystko za sobą, byleby już odejść z tego miejsca.
Pierwsza wiązka zaklęcia jej nie zdziwiła, zresztą sama inkantacja wydawała się całkiem zasadna, jeśli spojrzeć na to, że mieli dochować pochówku. Zerknąwszy krótkim spojrzeniem na wyrastający dół, odwróciła się do truchła, skupiając całkowicie na tym, by w ciszy spróbować unieść zwłoki magią. Nie chciała go dotykać, nie mogła, a nadwyrężony żołądek i tak zdążył już dać się jej we znaki. – Wingardium – zaczęła, jednak nie skończyła, gdy usłyszała za sobą ponownie głos Keatona. Ktoś ich atakował? Jednak nim zdążyła pojąć, co się wydarzyło, wiązka zaklęcia uderzyła w jej dłoń, a różdżka wyskoczyła do góry, lądując w stworzony przez młodzieńca dole. – Co ty wyprawiasz? – skrzywiła się, obrzucając Burrogusa spojrzeniem pełnym nieporozumienia. Wpatrywała się w niego przez kilka chwil, a potem po prostu przymknęła oczy. Naprawdę miał ją za potwora. Naprawdę przekreślił jej każde słowo i chęć pomocy? Tkwił w tym swoim przeświadczeniu, że zjadł wszystkie rozumy i wiedział wszystko, nawet nie siląc się, by zrozumieć? Przecież to nie był ten Keat… Ale skoro ona się zmieniła, to on też. Prychnęła na własną głupotę i naiwność, a gdy tylko podniosła powieki, tliły się w nich iskry. – No dalej, spetryfikuj mnie jeszcze. Może Lancea? Albo Lamino? Może wyczyść mi pamięć, hm? Dalej Keat, nie mam różdżki, śmiało. Wyżyj się na mnie – skrzywiła się, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie krzyczała, jedynie dosadny ton roznosił się po przestrzeni z charakterystycznymi znamionami emocji. Rozłożyła dłonie na boki, wzruszyła ramionami, aż wreszcie pociągnęła niewdzięcznie nosem. – Bo przecież zawsze trzeba znaleźć kozła ofiarnego – westchnęła i czknęła niezamierzenie, na szczęście bez uprzykrzającej życie teleportacji. Przetarła rękawem płaszcza nos i mając najwyraźniej głęboko w poważaniu mierzącego w nią czarodzieja, ruszyła w kierunku dołu, by zobaczyć, gdzie właściwie wylądowała jej różdżka. – Mieć ten cel, na który zepchnie się całą winę, żeby pozostać czystym. Zabawne, zapisz się do Walczącego Maga, oni kochają taką narrację. Chociaż nie wiem, czy spodoba się to Philippie, zapytam się jej, a nie… przecież zaraz skończę, jak ten nieszczęśnik. Wstydź się, Burroughs – rzuciła już sykliwym tonem, klękając nad dołem, nawet nie myśląc, czy słowa miały jakikolwiek sens. Jedynie zerknęła w kierunku trupa, czując, jak przeszywa ją dreszcz obrzydzenia, złości i smutku. Jednak nie strachu – nie bała się dawnego przyjaciela, nie potrafiła, mimo wszystko. Ile razy się kłócili i sprzeczali w dawnych latach? Dla niej wciąż był tym chłopcem, który szlajał się po porcie i smoczym rezerwacie, nie wiedziała, w czym brał udział, w co się wplątał. Był Keatem, po prostu Keatem. Nie wierzyła, aby mógł ją skrzywdzić.
Różdżka na szczęście wbiła się jedną ze ścianek powstałego w wyniku zaklęcia dołu, jednak dosyć głęboko. W dosyć żałosny sposób czarownica próbowała sięgnąć po wiśniowe drewienko, jednak nawet długie ręce, były wciąż za krótkie. – I to by było na tyle z pochówku pełnego szacunku, jeszcze niech ktoś zaklaszcze – mruknęła pod nosem, pochylając się jeszcze bardziej nad dołem, nie spostrzegając, że ziemia pod nią poczęła się delikatnie osuwać.
Fala mrozów, która napłynęła nad Anglię, pokryła całą okolicę rzeki Lune grubą warstwą śniegu, odmieniając ją nie do poznania; przemieszczanie się wzdłuż brzegów zamarzniętej wody było trudne – pomiędzy wysokimi zaspami wciąż można było znaleźć jednak kilka wydrążonych ścieżek. Gdy na kilka dni zza gęstych chmur wyszło słońce, topiąc górną warstwę białej pokrywy, spływający cienkimi strugami śnieg odsłonił część zasypanej roślinności, a także szarą, wysłużoną czapkę, wciąż spoczywającą na głowie leżącego pod śniegiem ciała młodzieńca.
Wydostany spod śniegu, okazał się nosić na sobie ślady walki – jego plecy, rozorane czarnomagiczną klątwą, wyglądały na spopielone, poparzone; twarz, fioletowo-czarna od odmrożeń, była niemożliwa do rozpoznania, wątpliwości co do jego tożsamości nie pozostawiała jednak metalowa przypinka na klapie przesiąkniętego zakrzepłą krwią płaszcza, układająca się w kształt pieczęci podziemnego Ministerstwa Magii Harolda Longbottoma. W wewnętrznych kieszeniach czarodziej miał jedynie różdżkę, fotografię przedstawiającą młodą, jasnowłosą dziewczynę, oraz zwinięty i zapieczętowany list:
| List może odnaleźć dowolna postać lub postacie zamieszkujące bądź też przebywające na co dzień na terenach Lancashire. Należy uznać, że sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera osoba, która pojawi się w wątku jako pierwsza.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty jakikolwiek wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
Wydostany spod śniegu, okazał się nosić na sobie ślady walki – jego plecy, rozorane czarnomagiczną klątwą, wyglądały na spopielone, poparzone; twarz, fioletowo-czarna od odmrożeń, była niemożliwa do rozpoznania, wątpliwości co do jego tożsamości nie pozostawiała jednak metalowa przypinka na klapie przesiąkniętego zakrzepłą krwią płaszcza, układająca się w kształt pieczęci podziemnego Ministerstwa Magii Harolda Longbottoma. W wewnętrznych kieszeniach czarodziej miał jedynie różdżkę, fotografię przedstawiającą młodą, jasnowłosą dziewczynę, oraz zwinięty i zapieczętowany list:
Przeczytaj Edmond Twigs
Sir, nie dotrzemy na czas do Lancaster.
Zgodnie z Twoimi rozkazami, odnalazłem mugoli ukrywających się na granicy z Kumbrią i zabrałem ich na łódź. Wypłynęliśmy spod Devil's Bridge kierując się z nurtem rzeki Lune, ale na wysokości Caton with Littledale rzeka okazała się zbyt mocno ścięta lodem, byśmy mogli płynąć dalej. Próbowaliśmy przybić do brzegu, ale utknęliśmy na mieliźnie. Dzień później przeszła nad nami burza śnieżna; udało nam się zabezpieczyć na czas dolny pokład, straciliśmy jednak część zapasów i wiosła. Nie jesteśmy w stanie ruszyć z miejsca.
Próbowaliśmy dotrzeć na miejsce piechotą, ale na prawym brzegu zaatakowało nas stado widmołaków - największe, jakie widziałem w życiu, musiały rozmnożyć się w ostatnim czasie; część mugoli wystraszyła się ich tak bardzo, że rozbiegła się po lesie - wysłaliśmy za nimi ludzi, ale nie odnaleźliśmy wszystkich, a nocy temperatura spadła poniżej dwudziestu stopni. Obawiam się, że o ile nie znaleźli schronienia, to nie mamy już kogo szukać. Na lewy brzeg z kolei zejść nie możemy - od samego początku przemieszcza się nim grupa szmalcowników, siedzą nam na ogonie; brzeg jest zbyt stromy, żeby porwali się na próbę przekroczenia w tym miejscu rzeki, ale ilekroć wystawimy ponad niego głowy, zalewa nas fala zaklęć. Jesteśmy w potrzasku.
Wiem, że zawiodłem, sir - kreślę jednak ten list w nadziei, że będziesz w stanie wysłać do nas posiłki. Póki co ogrzewamy siebie i mugoli zaklęciami, ale nie możemy tkwić pod pokładem w nieskończoność - szacujemy, że zapasy skończą się nam za najwyżej trzy dni. Później albo umrzemy z głodu - albo pomogą nam w tym ludzie Malfoya.
Wybacz mi.
Twigs
Zgodnie z Twoimi rozkazami, odnalazłem mugoli ukrywających się na granicy z Kumbrią i zabrałem ich na łódź. Wypłynęliśmy spod Devil's Bridge kierując się z nurtem rzeki Lune, ale na wysokości Caton with Littledale rzeka okazała się zbyt mocno ścięta lodem, byśmy mogli płynąć dalej. Próbowaliśmy przybić do brzegu, ale utknęliśmy na mieliźnie. Dzień później przeszła nad nami burza śnieżna; udało nam się zabezpieczyć na czas dolny pokład, straciliśmy jednak część zapasów i wiosła. Nie jesteśmy w stanie ruszyć z miejsca.
Próbowaliśmy dotrzeć na miejsce piechotą, ale na prawym brzegu zaatakowało nas stado widmołaków - największe, jakie widziałem w życiu, musiały rozmnożyć się w ostatnim czasie; część mugoli wystraszyła się ich tak bardzo, że rozbiegła się po lesie - wysłaliśmy za nimi ludzi, ale nie odnaleźliśmy wszystkich, a nocy temperatura spadła poniżej dwudziestu stopni. Obawiam się, że o ile nie znaleźli schronienia, to nie mamy już kogo szukać. Na lewy brzeg z kolei zejść nie możemy - od samego początku przemieszcza się nim grupa szmalcowników, siedzą nam na ogonie; brzeg jest zbyt stromy, żeby porwali się na próbę przekroczenia w tym miejscu rzeki, ale ilekroć wystawimy ponad niego głowy, zalewa nas fala zaklęć. Jesteśmy w potrzasku.
Wiem, że zawiodłem, sir - kreślę jednak ten list w nadziei, że będziesz w stanie wysłać do nas posiłki. Póki co ogrzewamy siebie i mugoli zaklęciami, ale nie możemy tkwić pod pokładem w nieskończoność - szacujemy, że zapasy skończą się nam za najwyżej trzy dni. Później albo umrzemy z głodu - albo pomogą nam w tym ludzie Malfoya.
Wybacz mi.
Twigs
| List może odnaleźć dowolna postać lub postacie zamieszkujące bądź też przebywające na co dzień na terenach Lancashire. Należy uznać, że sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera osoba, która pojawi się w wątku jako pierwsza.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty jakikolwiek wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
dokończenie
Wytrzymał to spojrzenie, pozwolił kotłować się emocjom intensywniej, i wreszcie udało mu się także wykrzesać z niej coś więcej niż ceremonialny smutek i żywe martwym przejęcie. - Ty mi powiedz. W jaki sposób to szacujecie, jak oceniacie - wy. Czystokrwiści. Tytułujący się szlachetnymi. Choć nie był pewien, czy to właśnie tak powinno się o mówić o ludziach, którzy poczucie własnej i cudzej wartości uzależniali od tego, jakie nazwisko przyszło im nosić. - Numerologia nigdy nie była moją mocną stroną, wycenianie wartości życia drugiego człowieka też niekoniecznie… ale obstawiam, że ta cała twoja szlachetna krew powinna być chyba sporo warta? Odpowiednią sumę galeonów, prawda? A za moją? Zapłaciłabyś w syklach czy raczej knutach? Jestem tylko półkrwi, to już chyba właściwie szlam - kontynuował podobnie zobojętniałym tonem; najpewniej zdążyła przez te wszystkie pozaszkolne lata zapomnieć, że jego ojciec był mugolem, bez wątpienia jednak zdawała sobie sprawę z tego, że nie wychowała go dwójka czarodziejów.
W gniewie znalazł spokój; bólem wydrapujące serce poczucie straty odczuwał jakby mniej, gdy mógł sam pozostawić zadrę. Nie miał pojęcia, na ile dotkliwą - i czy w ogóle odczuwalną, ale wystarczyło tylko to, że nie musiał już dłużej wyłącznie bronić się przed swoimi emocjami; że mógł wykorzystać je, by się od nich uwolnić.
- Z należytym szacunkiem - powtórzył za nią, cedząc te słowa, przeinaczając owe wypowiedziane przez Sythię. W istocie - z szacunkiem należnym brudnokrwistym - wystarczy przecież pogrzebać ich zmasakrowane ciała w równie brudnej ziemi, gdzieś pośrodku niczego; za nagrobek posłuży jakiś kamień, za żałobników przypadkowa dwójka, chowająca człowieka, o którym nie ma najmniejszego pojęcia. Nad którym nie zostanie uroniona ani jedna łza.
Nie powinien był czuć się z tego powodu winny. Ani on, ani ona. Żadne z nich nie przyczyniło się do upodlającej śmierci, z której ostatnim stadium przyszło im się zetknąć. Ale z jakiegoś powodu wciąż drapował to uczucie, będące czymś w rodzaju odwrotnego samozachwytu. Jakby w celebracji udręki samoistnie można było znaleźć pocieszenie czy akceptację. Jakby przypisanie winy - sobie i jej - miało pomóc mu zostawić to za sobą.
Gdy tylko ostrze światła przecięło powietrze, wyrywając z kobiecej dłoni różdżkę, smagnięta zaskoczeniem twarz odwróciła się w jego stronę, szukając zrozumienia - w niezrozumieniu. On wciąż nie potrafił pojąć, kim tak właściwie jest teraz Sythia - nie ułatwiał im tej konfrontacji, zaborczo odrzucając każdą z ofiarowanych mu gałęzi oliwnych. Miał ochotę wrzucić je wszystkie na stos winy, spalić, pozostawić za sobą tylko popiół, nic więcej.
Nie wiedział zresztą, co właściwie wyprawiał. W tym momencie, odwlekając chwilę, w której przyjdzie mu podjąć jakąś decyzję, spokojnym ruchem nadgarstka uniósł zwłoki za pomocą niedokończonego przez nią zaklęcia. Smętnie zwisające dłonie wykrzywione były pod absurdalnymi kątami, jakby kości złamano na całej ich długości wielokrotnie. Patrzył gdzieś ponad trupem, nie na niego samego, nie chciał dostrzec ponownie czegoś, co sprawi, że tamto wspomnienie powróci. Skrócił dystans dzielący go tak od ziejącej w ziemi dziury, jak i od gniewnego tonu Forsythii.
Ciało schroniło się w ziemi, a ziemia przyjęła je chętnie, jakby tam właśnie było jego miejsce.
- Nie rozbroiłbym cię, gdybym chciał się na tobie wyżyć - skontrował w porywie irytacji; nie sięgnął po żaden z uroków, nie zaatakował - na ten moment jedynie pozbawił ją broni. - Naprawdę... nazywasz się kozłem ofiarnym? - na zwieńczenie tego pytania z jego krtani wydobył się nieprzyjemnie szczekliwy śmiech. - Mam zacząć ci współczuć? Chcesz, żebym cię pocieszył? - największa pokrzywdzona - nad grobem człowieka, którego bestialsko zamordowały rządy równie czystych nazwisk. Z jakiegoś jednak powodu wspominając o Walczącym Magu zdawała się wykrzywiać usta w pogardzie, niemal identycznej, którą posłużyłby się on. Lecz nie roztrząsał tego zbyt długo, bo koncentracja pomknęła ku następnym słowom - uwaga zaostrzyła się, gdy usłyszał to jedno imię.
- To groźba? - perfidna, zawoalowana groźba? Sygnał, że wie, jak dotrzeć do Philippy; że jeśli Crabbe coś się stanie, to zapłaci za to Moss? A może nie? Jaka była szansa, że te dwie wciąż utrzymywały ze sobą kontakt? - Czy chcesz mi powiedzieć, że wpadasz do niej od czasu do czasu, żeby poplotkować przy skrzacim winie? I zapleść warkocze z jej blond włosów? - z lekka zaakcentował to, co mogło zdradzić już teraz, czy Sythia w ogóle ostatnimi czasy widywała Phils. Charakterystyczna burza ciemnych włosów nie zmieniła wcale barwy. Ale Crabbe nie powinna o tym wiedzieć.
- Przestań dramatyzować, prędzej sama wpadniesz do tej dziury - mógł się wstydzić wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że nie pozwolił sobie na zlekceważenie potencjalnego zagrożenia, oceniając je przez pryzmat sentymentalnych czasów spędzonych w Hogwarcie.
I właściwie zupełnie przypadkiem jego słowa miały chyba okazać się prorocze, lecz widząc to, czego sfokusowana na utraconej różdżce Sythia jeszcze nie dostrzegała, mało delikatnie szarpnął ją za ramię, przyciągając bliżej siebie.
- Do kurwy nędzy, jeszcze chwila, i naprawdę byś tam wylądowała… uznałaś, że jako kozioł ofiarny powinnaś pogrzebać się żywcem? - wysyczał cicho, lecz wciąż emfatycznie, jednocześnie obrzucając ją poirytowanym spojrzeniem, jakby ziemia osuwała się pod stopami kobiety na jej własne życzenie.
Niechlujnie szybkim ruchem różdżki uniósł tę należącą do Crabbe, zakotwiczoną w jednej ze ścian ziemi. Posłusznie pomknęła w jego stronę - zacisnął na niej palce przed chwilę, acz zaraz potem wyciągnął ją w stronę Sythii, rączką skierowaną w jej stronę, a szpikulcem w jego.
Interpretacja tego gestu należała już tylko do niej.
Wytrzymał to spojrzenie, pozwolił kotłować się emocjom intensywniej, i wreszcie udało mu się także wykrzesać z niej coś więcej niż ceremonialny smutek i żywe martwym przejęcie. - Ty mi powiedz. W jaki sposób to szacujecie, jak oceniacie - wy. Czystokrwiści. Tytułujący się szlachetnymi. Choć nie był pewien, czy to właśnie tak powinno się o mówić o ludziach, którzy poczucie własnej i cudzej wartości uzależniali od tego, jakie nazwisko przyszło im nosić. - Numerologia nigdy nie była moją mocną stroną, wycenianie wartości życia drugiego człowieka też niekoniecznie… ale obstawiam, że ta cała twoja szlachetna krew powinna być chyba sporo warta? Odpowiednią sumę galeonów, prawda? A za moją? Zapłaciłabyś w syklach czy raczej knutach? Jestem tylko półkrwi, to już chyba właściwie szlam - kontynuował podobnie zobojętniałym tonem; najpewniej zdążyła przez te wszystkie pozaszkolne lata zapomnieć, że jego ojciec był mugolem, bez wątpienia jednak zdawała sobie sprawę z tego, że nie wychowała go dwójka czarodziejów.
W gniewie znalazł spokój; bólem wydrapujące serce poczucie straty odczuwał jakby mniej, gdy mógł sam pozostawić zadrę. Nie miał pojęcia, na ile dotkliwą - i czy w ogóle odczuwalną, ale wystarczyło tylko to, że nie musiał już dłużej wyłącznie bronić się przed swoimi emocjami; że mógł wykorzystać je, by się od nich uwolnić.
- Z należytym szacunkiem - powtórzył za nią, cedząc te słowa, przeinaczając owe wypowiedziane przez Sythię. W istocie - z szacunkiem należnym brudnokrwistym - wystarczy przecież pogrzebać ich zmasakrowane ciała w równie brudnej ziemi, gdzieś pośrodku niczego; za nagrobek posłuży jakiś kamień, za żałobników przypadkowa dwójka, chowająca człowieka, o którym nie ma najmniejszego pojęcia. Nad którym nie zostanie uroniona ani jedna łza.
Nie powinien był czuć się z tego powodu winny. Ani on, ani ona. Żadne z nich nie przyczyniło się do upodlającej śmierci, z której ostatnim stadium przyszło im się zetknąć. Ale z jakiegoś powodu wciąż drapował to uczucie, będące czymś w rodzaju odwrotnego samozachwytu. Jakby w celebracji udręki samoistnie można było znaleźć pocieszenie czy akceptację. Jakby przypisanie winy - sobie i jej - miało pomóc mu zostawić to za sobą.
Gdy tylko ostrze światła przecięło powietrze, wyrywając z kobiecej dłoni różdżkę, smagnięta zaskoczeniem twarz odwróciła się w jego stronę, szukając zrozumienia - w niezrozumieniu. On wciąż nie potrafił pojąć, kim tak właściwie jest teraz Sythia - nie ułatwiał im tej konfrontacji, zaborczo odrzucając każdą z ofiarowanych mu gałęzi oliwnych. Miał ochotę wrzucić je wszystkie na stos winy, spalić, pozostawić za sobą tylko popiół, nic więcej.
Nie wiedział zresztą, co właściwie wyprawiał. W tym momencie, odwlekając chwilę, w której przyjdzie mu podjąć jakąś decyzję, spokojnym ruchem nadgarstka uniósł zwłoki za pomocą niedokończonego przez nią zaklęcia. Smętnie zwisające dłonie wykrzywione były pod absurdalnymi kątami, jakby kości złamano na całej ich długości wielokrotnie. Patrzył gdzieś ponad trupem, nie na niego samego, nie chciał dostrzec ponownie czegoś, co sprawi, że tamto wspomnienie powróci. Skrócił dystans dzielący go tak od ziejącej w ziemi dziury, jak i od gniewnego tonu Forsythii.
Ciało schroniło się w ziemi, a ziemia przyjęła je chętnie, jakby tam właśnie było jego miejsce.
- Nie rozbroiłbym cię, gdybym chciał się na tobie wyżyć - skontrował w porywie irytacji; nie sięgnął po żaden z uroków, nie zaatakował - na ten moment jedynie pozbawił ją broni. - Naprawdę... nazywasz się kozłem ofiarnym? - na zwieńczenie tego pytania z jego krtani wydobył się nieprzyjemnie szczekliwy śmiech. - Mam zacząć ci współczuć? Chcesz, żebym cię pocieszył? - największa pokrzywdzona - nad grobem człowieka, którego bestialsko zamordowały rządy równie czystych nazwisk. Z jakiegoś jednak powodu wspominając o Walczącym Magu zdawała się wykrzywiać usta w pogardzie, niemal identycznej, którą posłużyłby się on. Lecz nie roztrząsał tego zbyt długo, bo koncentracja pomknęła ku następnym słowom - uwaga zaostrzyła się, gdy usłyszał to jedno imię.
- To groźba? - perfidna, zawoalowana groźba? Sygnał, że wie, jak dotrzeć do Philippy; że jeśli Crabbe coś się stanie, to zapłaci za to Moss? A może nie? Jaka była szansa, że te dwie wciąż utrzymywały ze sobą kontakt? - Czy chcesz mi powiedzieć, że wpadasz do niej od czasu do czasu, żeby poplotkować przy skrzacim winie? I zapleść warkocze z jej blond włosów? - z lekka zaakcentował to, co mogło zdradzić już teraz, czy Sythia w ogóle ostatnimi czasy widywała Phils. Charakterystyczna burza ciemnych włosów nie zmieniła wcale barwy. Ale Crabbe nie powinna o tym wiedzieć.
- Przestań dramatyzować, prędzej sama wpadniesz do tej dziury - mógł się wstydzić wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że nie pozwolił sobie na zlekceważenie potencjalnego zagrożenia, oceniając je przez pryzmat sentymentalnych czasów spędzonych w Hogwarcie.
I właściwie zupełnie przypadkiem jego słowa miały chyba okazać się prorocze, lecz widząc to, czego sfokusowana na utraconej różdżce Sythia jeszcze nie dostrzegała, mało delikatnie szarpnął ją za ramię, przyciągając bliżej siebie.
- Do kurwy nędzy, jeszcze chwila, i naprawdę byś tam wylądowała… uznałaś, że jako kozioł ofiarny powinnaś pogrzebać się żywcem? - wysyczał cicho, lecz wciąż emfatycznie, jednocześnie obrzucając ją poirytowanym spojrzeniem, jakby ziemia osuwała się pod stopami kobiety na jej własne życzenie.
Niechlujnie szybkim ruchem różdżki uniósł tę należącą do Crabbe, zakotwiczoną w jednej ze ścian ziemi. Posłusznie pomknęła w jego stronę - zacisnął na niej palce przed chwilę, acz zaraz potem wyciągnął ją w stronę Sythii, rączką skierowaną w jej stronę, a szpikulcem w jego.
Interpretacja tego gestu należała już tylko do niej.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Słucham? – błagała w myślach, aby zaledwie jej się to przesłyszało. Wy – wyznaczył więc sam granicę. Nie było to jej – my. Odtrącał, odtrącał i odtrącał wyciąganą raz za razem dłoń. – Nic bym nie zapłaciła, bo najwyraźniej nie jesteś nic wart, pokazując, że myślisz tak jak oni – warknęła. Nie była nimi, nie utożsamiała się z poglądami natarczywie przypisywanymi jej personie. Ściszyła jednak głos, gdy tylko zyskał znamiona głośniejszej mowy. – Oceniając krew, nie człowieka. Pochodzenie, nie to, co ma w głowie – parsknęła nerwowym śmiechem, chcąc przetestować swoje siły w łamaniu czyjegoś nosa, jednak zaledwie dłonie zatrzęsły się ledwo widocznie, by nigdy nie poczynić aktu agresji. Przemoc nie była drogą do rozwiązania czegokolwiek, czyniła więcej szkody i ona odczuła to niejeden raz. – Zastanów się nad tym co mówisz kilkanaście razy, bo możesz kogoś tym zranić – mruknęła jeszcze pod nosem, kręcąc głową na swoją naiwność. Chyba że o zadanie rany chodziło. No tak, byli sami. Dokładnie zachował się, jak każdy mężczyzna, poniżając gdy nie było świadków. Poza pustymi ślepiami Gilberta. Westchnęła, odgarniając ciemne kosmyki za uszy i zawładnęła nią myśl, że nie omieszkał jej również wspomnieć szlamy. Nie miała siły się kłócić i naprawdę tego nie chciała, a jednak czar skierowany w jej stronę stał się zaklęciem lacarnum inflamare, rzuconym pod kociołkiem, z którego wkrótce coś miało wykipieć.
Przekrzywiła głowę, wznosząc powoli oczy ku niebu, uwydatniając nieświadomie cienie pod oczami, będące znamionami chronicznego niewyspania. – Nie? A to nie na tym polega? Nie chcesz, żebym poczuła się, jak niemagiczna, pozostawiona na pastwę czarów, przed którymi nie mogę się obronić? – zapytała, nawet nie posiłkując się o żaden pośpiech. – Nie stawiasz mnie w roli Gilberta? Co ja ci zrobiłam Keat? – jednak on dalej parł w swoje, ślepy na białą flagę, która z każdym słowem opadała z masztu.
– Nawet gdybym chciała, to najwyraźniej nie potrafisz współczuć, w tym swoim zadufaniu nad własnym punktem widzenia. Ślepym ideologicznie, jak… – prychnęła, odwracając głowę w bok, jak gdyby wydawało jej się, że usłyszała skrzypnięcie gałązek w oddali. Lecz prawda była taka, że nie chciała tego powiedzieć do końca, gdy w gęstwinie mógł kryć się każdy.
Nie chciała z nim tak rozmawiać, nie tak powinno wyglądać ich spotkanie po tak długim czasie. Chciała to przecież zaplanować, dotrzeć w klarowny sposób, wypracować w pewien sposób, nie porzucać na pastwę losu, jako spalonego mostu. Dlatego wolała wiedzieć, lecz nie ingerować w ich życie. Trzymała się Philippy, otrzymując skrawki wiedzy, która powoli spływała z rynsztoka, którym był port. – Gówno nie groźba, oprzytomniej Keat i naucz się słuchać, bo zachowujesz się jakbyś nadal nie wyszedł z Hogwartu. Może gdybyś schował to swoje zabójczo wydumane ego, to być może usłyszałbyś, że płochliwy Bimber robi postępy, Knut kradł mi kolczyki, a Łapserdak świetnie gotuje. I psa najwyraźniej też zgubiłeś. No Keat, gdzie jest Szanta? Zdziwiłam się, że nie była smokiem. Myślisz, że się nie interesuję? Że nie pytam? Że nie wiem co z tobą, Bojczukiem, Philippą, Lizzie i Steffenem? Sądzisz, że naprawdę potrafiłam się od was odciąć? – wiedza była wszystkim, a ona miała tupet, by ją wykorzystać w perfidny sposób możliwe, że nawet wyrachowany, żonglując imionami i faktami. Nie miała różdżki, miała słowa, będące potężniejszym orężem. Tylko każde wymienione imię odnawiało wyrysowaną w sercu ranę. Lizzie – czterdzieści listów wysłanych na przestrzeni pół roku. Steffen – ciągłe pytania o to czy jest bezpieczny, otrzymując zdawkowe odpowiedzi. Bojczuk… Bolało, nieważne ile czasu minęło i jedynie Philippa znała całą prawdę. Tylko ona dawała jej pełną szansę, przyjęła i otuliła troską. Podobnie, jak Frances. Też los spłatał figla, gdy jedne z najważniejszych kobiet w życiu Burroughsa, były dla Forsycji tymi, które naprawdę się nią przejmowały. – I jakich blond włosów? Pomieszała ci się już Frances z Philippą? – skrzywiła się, zerkając na niego z niedowierzaniem. Zgłupiał? Zdurniał? – Piłeś? – wycedziła z niekrytym szokiem w ciemnych tęczówkach, chociaż krztyny alkoholu wcześniej od niego nie wyczuła. Może dlatego zwymiotował? – Zresztą, co mnie to obchodzi – wzbiła się na wyżyny teatralnego tonu, przez który i tak wyłaniały się tumany złości. – Przecież… jak ty to ująłeś? Półkrwi to już właściwie szlama? – pokręciła głową kolejny raz, zupełnie, niczym zepsuta zabawka. Przedwczoraj spotkanie z aurorem, dziś z dawnym przyjacielem. Zastanawiała się, ile jeszcze los mógł z niej drwić, ta farsa trwała już zdecydowanie zbyt długo. Życie było jednak proste te kilkanaście miesięcy temu, gdy próbowała rozróżnić trop demimoza od tropu zwykłej małpki. Uwagę o dole w ziemi puściła mimo uszu. – Nie byłoby ci szkoda, sądząc po tym co już pokazałeś – przewróciła oczami, próbują sięgnąć głębiej po różdżkę, klasycznie odkładają instynkt samozachowawczy na półki jestestwa, gdzie umysł nie sięgał. Czy tak nie było też gdy byli mali? Przecież poradziłaby sobie z wejściem na drzewo. Wycieczka do Zakazanego Lasu była świetnym pomysłem. I to w niej bezapelacyjnie zostało niezmienne.
Powinnaś pogrzebać się żywcem? Tak Keatonie, chciałam to zrobić. Chcę od dłuższego czasu, bo nie umiem żyć. Jednak to były słowa podświadomości, wpisane gdzieś daleko ponad chmurami. Zaciśnięta na ramieniu dłoń, rozbudziła strach, bynajmniej przed nim, a wyobrażeniem, kto już tak z nią robił. Była delikatniejsza w swojej bańce przywilejów, czująca mocniej to, co dla innych stało się już niczym. – Nie dotykaj mnie – wyrwała się gwałtownie, łapiąc za ramię, a głos zadrżał, gotów do zduszonego krzyku. On też tak szarpał. Potrzebowała kilku chwil, ażeby ostrożnie sięgnąć i złapać, skierowaną ku sobie różdżkę. Zawiesiła spojrzenie gdzieś najpierw na dłoni Burroughsa, a potem powędrowała wyżej, aż do twarzy – znanej, lecz nagle obcej. Wolałaby wpaść już w tego trupa, niż czuć się tak upokorzona. – I nigdy więcej mną nie szarp – kipiało w każdym, powoli wypowiedzianym, słowie od emocji, granicznych z powracającymi wspomnieniami. Nie dziękowała, nie uratował jej. Upokorzył ją.
Nie zabierała różdżki, czekała, aż to on ją puści, nie miała zamiaru się o nią kłócić. Było to jego dobrą wolą, by zwrócić należność w pełni. – A teraz, jeśli masz, chociaż krztynę godności, pochowajmy go, tak jak należy, bo to jego krzywdzimy najbardziej.
Nie pytała, czy może czarować, odeszła od młodzieńca, kierując czubek wiśniowego drewna na ziemię, zasypując niewerbalnym zaklęciem grób. Podniosła wyżej brodę i otrzepała ubranie, składając przed sobą dłonie. Nie obchodził jej już. Obchodził. Przynajmniej nie była w stanie już mu tego pokazać, uwikłana w uzależnienia sentymentalności. Ile razy już była w ten sposób skrzywdzona i zdołała zachować godność? Mógł to zrobić inaczej, mógł użyć zaklęcia – utrzymać ten dystans dzielący ich przepaścią, na niemal każdej płaszczyźnie.
I co dalej? Zastygłe oczy, wpatrywały się w ziemię. – Nie wiem, jak żegnacie się wedle swoich tradycji, Gilbercie – westchnęła, kierując słowa do zasypanego trupa. Ignorując całkowicie Keatona, jak gdyby został nagle wykluczony. Jednak to ona wykluczyła siebie i przestrzeń, odcinając od padołu. – W co wierzycie, co wyznajecie… Co składacie na trumnach – wzdrygnęła się lekko na myśl o mugolskich sercach. – Ale odchodzimy w ten sam sposób. Podobnie gaśniemy… – kontynuowała, przenosząc ruchem różdżki kamienie z rzeki. – Wypalamy się… jak świeca. Tli się w nas płomień, który drga wiedziony powiewem życia. Mamy swój czas, a jednak bywa i tak, że ktoś nam ten czas odbiera. Nawet jeśli było go jeszcze wiele przed nami, tak zostaje nam odebrany. Innym razem sami go oddajemy, aby inni mogli przeżyć – głos zadrżał nie z jej woli, a z winy. Żal jej było Alpharda, choć nie był dobrym człowiekiem. Oddał życie za Śmierciożercę. A za kogo życie oddał Gilbert? Ostatni z kamieni ułożył się na pokaźnej stercie, będącej grobem, a ona znów poczuła to dziwne uczucie, które kotłowało się rwącym szarpnięciem w pępku. – Keat, ja… HEP! – i zniknęła, rozpływając się w powietrzu z trzaskiem.
| zt
Przekrzywiła głowę, wznosząc powoli oczy ku niebu, uwydatniając nieświadomie cienie pod oczami, będące znamionami chronicznego niewyspania. – Nie? A to nie na tym polega? Nie chcesz, żebym poczuła się, jak niemagiczna, pozostawiona na pastwę czarów, przed którymi nie mogę się obronić? – zapytała, nawet nie posiłkując się o żaden pośpiech. – Nie stawiasz mnie w roli Gilberta? Co ja ci zrobiłam Keat? – jednak on dalej parł w swoje, ślepy na białą flagę, która z każdym słowem opadała z masztu.
– Nawet gdybym chciała, to najwyraźniej nie potrafisz współczuć, w tym swoim zadufaniu nad własnym punktem widzenia. Ślepym ideologicznie, jak… – prychnęła, odwracając głowę w bok, jak gdyby wydawało jej się, że usłyszała skrzypnięcie gałązek w oddali. Lecz prawda była taka, że nie chciała tego powiedzieć do końca, gdy w gęstwinie mógł kryć się każdy.
Nie chciała z nim tak rozmawiać, nie tak powinno wyglądać ich spotkanie po tak długim czasie. Chciała to przecież zaplanować, dotrzeć w klarowny sposób, wypracować w pewien sposób, nie porzucać na pastwę losu, jako spalonego mostu. Dlatego wolała wiedzieć, lecz nie ingerować w ich życie. Trzymała się Philippy, otrzymując skrawki wiedzy, która powoli spływała z rynsztoka, którym był port. – Gówno nie groźba, oprzytomniej Keat i naucz się słuchać, bo zachowujesz się jakbyś nadal nie wyszedł z Hogwartu. Może gdybyś schował to swoje zabójczo wydumane ego, to być może usłyszałbyś, że płochliwy Bimber robi postępy, Knut kradł mi kolczyki, a Łapserdak świetnie gotuje. I psa najwyraźniej też zgubiłeś. No Keat, gdzie jest Szanta? Zdziwiłam się, że nie była smokiem. Myślisz, że się nie interesuję? Że nie pytam? Że nie wiem co z tobą, Bojczukiem, Philippą, Lizzie i Steffenem? Sądzisz, że naprawdę potrafiłam się od was odciąć? – wiedza była wszystkim, a ona miała tupet, by ją wykorzystać w perfidny sposób możliwe, że nawet wyrachowany, żonglując imionami i faktami. Nie miała różdżki, miała słowa, będące potężniejszym orężem. Tylko każde wymienione imię odnawiało wyrysowaną w sercu ranę. Lizzie – czterdzieści listów wysłanych na przestrzeni pół roku. Steffen – ciągłe pytania o to czy jest bezpieczny, otrzymując zdawkowe odpowiedzi. Bojczuk… Bolało, nieważne ile czasu minęło i jedynie Philippa znała całą prawdę. Tylko ona dawała jej pełną szansę, przyjęła i otuliła troską. Podobnie, jak Frances. Też los spłatał figla, gdy jedne z najważniejszych kobiet w życiu Burroughsa, były dla Forsycji tymi, które naprawdę się nią przejmowały. – I jakich blond włosów? Pomieszała ci się już Frances z Philippą? – skrzywiła się, zerkając na niego z niedowierzaniem. Zgłupiał? Zdurniał? – Piłeś? – wycedziła z niekrytym szokiem w ciemnych tęczówkach, chociaż krztyny alkoholu wcześniej od niego nie wyczuła. Może dlatego zwymiotował? – Zresztą, co mnie to obchodzi – wzbiła się na wyżyny teatralnego tonu, przez który i tak wyłaniały się tumany złości. – Przecież… jak ty to ująłeś? Półkrwi to już właściwie szlama? – pokręciła głową kolejny raz, zupełnie, niczym zepsuta zabawka. Przedwczoraj spotkanie z aurorem, dziś z dawnym przyjacielem. Zastanawiała się, ile jeszcze los mógł z niej drwić, ta farsa trwała już zdecydowanie zbyt długo. Życie było jednak proste te kilkanaście miesięcy temu, gdy próbowała rozróżnić trop demimoza od tropu zwykłej małpki. Uwagę o dole w ziemi puściła mimo uszu. – Nie byłoby ci szkoda, sądząc po tym co już pokazałeś – przewróciła oczami, próbują sięgnąć głębiej po różdżkę, klasycznie odkładają instynkt samozachowawczy na półki jestestwa, gdzie umysł nie sięgał. Czy tak nie było też gdy byli mali? Przecież poradziłaby sobie z wejściem na drzewo. Wycieczka do Zakazanego Lasu była świetnym pomysłem. I to w niej bezapelacyjnie zostało niezmienne.
Powinnaś pogrzebać się żywcem? Tak Keatonie, chciałam to zrobić. Chcę od dłuższego czasu, bo nie umiem żyć. Jednak to były słowa podświadomości, wpisane gdzieś daleko ponad chmurami. Zaciśnięta na ramieniu dłoń, rozbudziła strach, bynajmniej przed nim, a wyobrażeniem, kto już tak z nią robił. Była delikatniejsza w swojej bańce przywilejów, czująca mocniej to, co dla innych stało się już niczym. – Nie dotykaj mnie – wyrwała się gwałtownie, łapiąc za ramię, a głos zadrżał, gotów do zduszonego krzyku. On też tak szarpał. Potrzebowała kilku chwil, ażeby ostrożnie sięgnąć i złapać, skierowaną ku sobie różdżkę. Zawiesiła spojrzenie gdzieś najpierw na dłoni Burroughsa, a potem powędrowała wyżej, aż do twarzy – znanej, lecz nagle obcej. Wolałaby wpaść już w tego trupa, niż czuć się tak upokorzona. – I nigdy więcej mną nie szarp – kipiało w każdym, powoli wypowiedzianym, słowie od emocji, granicznych z powracającymi wspomnieniami. Nie dziękowała, nie uratował jej. Upokorzył ją.
Nie zabierała różdżki, czekała, aż to on ją puści, nie miała zamiaru się o nią kłócić. Było to jego dobrą wolą, by zwrócić należność w pełni. – A teraz, jeśli masz, chociaż krztynę godności, pochowajmy go, tak jak należy, bo to jego krzywdzimy najbardziej.
Nie pytała, czy może czarować, odeszła od młodzieńca, kierując czubek wiśniowego drewna na ziemię, zasypując niewerbalnym zaklęciem grób. Podniosła wyżej brodę i otrzepała ubranie, składając przed sobą dłonie. Nie obchodził jej już. Obchodził. Przynajmniej nie była w stanie już mu tego pokazać, uwikłana w uzależnienia sentymentalności. Ile razy już była w ten sposób skrzywdzona i zdołała zachować godność? Mógł to zrobić inaczej, mógł użyć zaklęcia – utrzymać ten dystans dzielący ich przepaścią, na niemal każdej płaszczyźnie.
I co dalej? Zastygłe oczy, wpatrywały się w ziemię. – Nie wiem, jak żegnacie się wedle swoich tradycji, Gilbercie – westchnęła, kierując słowa do zasypanego trupa. Ignorując całkowicie Keatona, jak gdyby został nagle wykluczony. Jednak to ona wykluczyła siebie i przestrzeń, odcinając od padołu. – W co wierzycie, co wyznajecie… Co składacie na trumnach – wzdrygnęła się lekko na myśl o mugolskich sercach. – Ale odchodzimy w ten sam sposób. Podobnie gaśniemy… – kontynuowała, przenosząc ruchem różdżki kamienie z rzeki. – Wypalamy się… jak świeca. Tli się w nas płomień, który drga wiedziony powiewem życia. Mamy swój czas, a jednak bywa i tak, że ktoś nam ten czas odbiera. Nawet jeśli było go jeszcze wiele przed nami, tak zostaje nam odebrany. Innym razem sami go oddajemy, aby inni mogli przeżyć – głos zadrżał nie z jej woli, a z winy. Żal jej było Alpharda, choć nie był dobrym człowiekiem. Oddał życie za Śmierciożercę. A za kogo życie oddał Gilbert? Ostatni z kamieni ułożył się na pokaźnej stercie, będącej grobem, a ona znów poczuła to dziwne uczucie, które kotłowało się rwącym szarpnięciem w pępku. – Keat, ja… HEP! – i zniknęła, rozpływając się w powietrzu z trzaskiem.
| zt
28 stycznia 1958 roku
Mroźne powietrze dostawało się do płuc z każdym wdechem. Tegoroczna zima nie należała do tych najlżejszych, ba, biały puch pokrywający okolice utrzymywał się nad wyraz dobrze przez ostatnie dni. Tego jednak ranka słońce postanowiło przygrzać zdecydowanie mocniej niż zwykle, naruszając lekko ciężką, śniegową pokrywę. Sprawiło także, że ten dzień stał się idealny na spacer, na który Jackie zaprosiła odwiedzającą ją dziś Prudence.
Siedzenie w swoich czterech ścianach było dla niej jakieś nużące. Czuła się zbyt podobnie do zwierzęcia zamkniętego w klatce. Może przez fakt tego, że była poszukiwana, może przez to, że ostatnio za mało robiła, skupiając się na dojściu do siebie? Nie potrafiła jednak wysiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Bezczynność ją irytowała. Czuła, że musiała ciągle coś robić, bo zwariuje. Miała nadzieję, że większość otaczających ją ludzi potrafiła to zrozumieć.
- … Zresztą, wiesz, że prędzej czy później bym się dowiedziała sama, ty i Gabriel jesteście dla mnie zbyt bliskimi przyjaciółmi, dlatego nie miej Ronji tego za złe. Po prostu przyśpieszyła nieuniknione, a ja mogłam przynajmniej wcześniej zacząć pilnować, by Gabriel traktował całą sprawę na poważnie - mówiła dość spokojnie, z oczami zwróconymi lekko w górę, mając nadzieję, że ta rozmowa skończy się bez niepotrzebnych spięć. Tego po prostu wolała uniknąć. Zresztą, dla niej i tak dowiedziała się o tym całym związku zbyt późno. Znała zarówno jego jedną jak i drugą stronę, naprawdę musieli przed nią trzymać jeżyk za zębami, jakby dokonali, nie wiadomo czego? Dla niej takie zbliżenie się jej przyjaciół oznaczało same plusy!
Wiatr lekko targał kaptur jej ciemnego płaszcza, niemal zwiewając go z głowy, ręce włożyła w kieszenie spodni, próbując rozgrzać lekko dłonie, na których nie miała rękawiczek. Jej ciężkie buty na lekkim obcasie zostawiały wyraźne ślady w śniegu, nie przejmowała się tym jednak. Już dawno sprawdziła, czy przypadkiem nie ma kogoś w okolicy. Były same, dlatego mogła pozwolić sobie na chwilę swobody i porozmawiać na prywatne tematy. To, że miała różdżkę pod ręką i czarodziejką kuszę na plecach nic nie znaczyło. Po prostu wolała się spodziewać niespodziewanego. I w sumie miała rację.
Jej wzrok powędrował w miejsce, gdzie spośród śniegu wystawało coś nietypowego. Prawie by przegapiła szary kawałek materiału, lata pracy w Wiedźmiej Straży nauczyły ją jednak doszukiwać się dziwnych szczegółów w każdej sytuacji.
- Tam coś jest - rzuciła tylko, widząc dziwne wybrzuszenie zaraz obok czapki. Spięła się i sięgnęła po różdżkę, trzymając ją teraz przed sobą. - Sprawdzę co to, ty mnie ubezpieczaj. Co prawda chciałam spokojny spacerek, ale wolę sprawdzić, o co chodzi. Mamy takie czasy, że lepiej być przezornym - mruknęła, powoli zbliżając się na lekkich nogach do, jak się okazało gdy podeszła bliżej, czapki.
- Co do… - nie dokończyła, gdy kucnęła i podniosła część ubrania, odkrywając, że pod czapką kryje się głowa. - O cholera - syknęła, próbując wyciągnąć nieszczęśliwca spod śniegu. Jak się okazało martwego. - O cholera - powtórzyła, czując, jak robi jej się zdecydowanie zimniej, gdy spojrzała na sine ciało denata. - Pru, uważaj, nie wiem co go skosiło - mówiła, patrząc na obrażenia od czarnej magii, samej nagle rozglądając się podejrzliwie po okolicy. Adrenalina zaczęła krążyć w jej żyłach. Trup był dla niej jedynie ostrzeżeniem, zbyt wielu już ich widziała w swoim życiu, mieli zresztą wojnę, potrafiła zostawić ubolewanie nad zmarłymi na później. Ważniejsze było to, by one nie podzieliły jego losu.
|Ekwipunek: różdżka, kusza, zielonkawy kamień
Mroźne powietrze dostawało się do płuc z każdym wdechem. Tegoroczna zima nie należała do tych najlżejszych, ba, biały puch pokrywający okolice utrzymywał się nad wyraz dobrze przez ostatnie dni. Tego jednak ranka słońce postanowiło przygrzać zdecydowanie mocniej niż zwykle, naruszając lekko ciężką, śniegową pokrywę. Sprawiło także, że ten dzień stał się idealny na spacer, na który Jackie zaprosiła odwiedzającą ją dziś Prudence.
Siedzenie w swoich czterech ścianach było dla niej jakieś nużące. Czuła się zbyt podobnie do zwierzęcia zamkniętego w klatce. Może przez fakt tego, że była poszukiwana, może przez to, że ostatnio za mało robiła, skupiając się na dojściu do siebie? Nie potrafiła jednak wysiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Bezczynność ją irytowała. Czuła, że musiała ciągle coś robić, bo zwariuje. Miała nadzieję, że większość otaczających ją ludzi potrafiła to zrozumieć.
- … Zresztą, wiesz, że prędzej czy później bym się dowiedziała sama, ty i Gabriel jesteście dla mnie zbyt bliskimi przyjaciółmi, dlatego nie miej Ronji tego za złe. Po prostu przyśpieszyła nieuniknione, a ja mogłam przynajmniej wcześniej zacząć pilnować, by Gabriel traktował całą sprawę na poważnie - mówiła dość spokojnie, z oczami zwróconymi lekko w górę, mając nadzieję, że ta rozmowa skończy się bez niepotrzebnych spięć. Tego po prostu wolała uniknąć. Zresztą, dla niej i tak dowiedziała się o tym całym związku zbyt późno. Znała zarówno jego jedną jak i drugą stronę, naprawdę musieli przed nią trzymać jeżyk za zębami, jakby dokonali, nie wiadomo czego? Dla niej takie zbliżenie się jej przyjaciół oznaczało same plusy!
Wiatr lekko targał kaptur jej ciemnego płaszcza, niemal zwiewając go z głowy, ręce włożyła w kieszenie spodni, próbując rozgrzać lekko dłonie, na których nie miała rękawiczek. Jej ciężkie buty na lekkim obcasie zostawiały wyraźne ślady w śniegu, nie przejmowała się tym jednak. Już dawno sprawdziła, czy przypadkiem nie ma kogoś w okolicy. Były same, dlatego mogła pozwolić sobie na chwilę swobody i porozmawiać na prywatne tematy. To, że miała różdżkę pod ręką i czarodziejką kuszę na plecach nic nie znaczyło. Po prostu wolała się spodziewać niespodziewanego. I w sumie miała rację.
Jej wzrok powędrował w miejsce, gdzie spośród śniegu wystawało coś nietypowego. Prawie by przegapiła szary kawałek materiału, lata pracy w Wiedźmiej Straży nauczyły ją jednak doszukiwać się dziwnych szczegółów w każdej sytuacji.
- Tam coś jest - rzuciła tylko, widząc dziwne wybrzuszenie zaraz obok czapki. Spięła się i sięgnęła po różdżkę, trzymając ją teraz przed sobą. - Sprawdzę co to, ty mnie ubezpieczaj. Co prawda chciałam spokojny spacerek, ale wolę sprawdzić, o co chodzi. Mamy takie czasy, że lepiej być przezornym - mruknęła, powoli zbliżając się na lekkich nogach do, jak się okazało gdy podeszła bliżej, czapki.
- Co do… - nie dokończyła, gdy kucnęła i podniosła część ubrania, odkrywając, że pod czapką kryje się głowa. - O cholera - syknęła, próbując wyciągnąć nieszczęśliwca spod śniegu. Jak się okazało martwego. - O cholera - powtórzyła, czując, jak robi jej się zdecydowanie zimniej, gdy spojrzała na sine ciało denata. - Pru, uważaj, nie wiem co go skosiło - mówiła, patrząc na obrażenia od czarnej magii, samej nagle rozglądając się podejrzliwie po okolicy. Adrenalina zaczęła krążyć w jej żyłach. Trup był dla niej jedynie ostrzeżeniem, zbyt wielu już ich widziała w swoim życiu, mieli zresztą wojnę, potrafiła zostawić ubolewanie nad zmarłymi na później. Ważniejsze było to, by one nie podzieliły jego losu.
|Ekwipunek: różdżka, kusza, zielonkawy kamień
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zima była jakby surowsza, niż wszystkie inne. Nawet natura nie wydawała się być po ich stronie. Wszystko przeciwko. Wielu ludzi głodowało, nie miało dachu nad głową. Prudence próbowała angażować się w pomoc, nie mogła z boku patrzeć na cierpienie niewinnych.
Miały dzisiaj szczęście, słońce wyszło zza chmur i zachęciło je do wyjścia na zewnątrz. Może temperatura nie była aż tak łaskawa, szkoda jednak było nie wykorzystać tego okna pogodowego. Odwiedziła dzisiaj Jackie, wiedziała, że ona również nie lubi siedzieć w miejscu, więc idealnie się złożyło. Miała świadomość, że muszą uważać. Wszak twarz Reinheart była widoczna na plakatach, zresztą tak jak i Anthony'ego, a wszędzie mogli być tacy, który im źle życzyli.
- Nie do końca wiem, czy dobrze się stało, że tyle osób wie.. Jackie, my pochodzimy z różnych światów, nadal się zastanawiam, czy moje postępowanie jest właściwe. Anthony zaczął mnie pilnować, czyta moją korespondencję, zresztą rozmawiał nawet z Gabrielem o tym, że ma się do mnie nie zbliżać. Zaczyna mnie to przerastać, ale nie mogę mieć wszystkiego. Nie potrafię zadecydować, czy mam wybrać rodzinę, czy jego. To jest okropne. - ciężko westchnęła, widać było, że nie radzi sobie zbytnio z tym, co aktualnie działo się w jej życiu. Najgorsze było jednak to, że nie było to już tajemnicą i informacje zaczęły się rozchodzić wśród znajomych. Miała świadomość, że niedługo zapewne znowu będzie musiała się tłumaczyć przed rodziną. Jakby na świecie aktualnie nie było większych problemów niż to, że zakochała się w mugolaku.
Śnieg skrzypiał pod ich stopami, Prudence miała policzki zaróżowione od wiatru i mrozu, wsadziła ręce głębiej do czarnego, wełnianego płaszcza. Było całkiem rześko, spacer wydawał się być całkiem przyjemnym pomysłem, ileż w końcu można siedzieć w zamknięciu. Jak się okazało, nie mogło być jednak zbyt kolorowo. Usłyszała kolejne słowa Jackie i przystanęła. Zacisnęła mocniej rękę na rożdżce, którą miała w kieszeni, wszak nie wiadomo o co chodziło.
- Masz moje wsparcie. - rzekła po czym wyciągnęła ręce z kieszeni. Była gotowa na ewentualną obronę. Miała nadzieję jednak, że to fałszywy alarm.
Zobaczyła, że przyjaciółka się nachyla i postanowiła do niej podejść. Była ciekawa co tam znalazła, stanęła więc za Jackie. - Na Merlina.. - zdecydowanie nie wyglądał na żywego, ktoś musiał pomóc mu odejść. Nie był to pierwszy trup, którego w życiu widziała, na pewno jednak nie miała takiego doświadczenia jak Reinheart. - Musimy uważać.. odparła rozglądając się wokół. Różdżkę miała gotową do ewentualnej obrony. - Musimy coś z nim zrobić, chyba nie zostawimy go tak tutaj?
Miały dzisiaj szczęście, słońce wyszło zza chmur i zachęciło je do wyjścia na zewnątrz. Może temperatura nie była aż tak łaskawa, szkoda jednak było nie wykorzystać tego okna pogodowego. Odwiedziła dzisiaj Jackie, wiedziała, że ona również nie lubi siedzieć w miejscu, więc idealnie się złożyło. Miała świadomość, że muszą uważać. Wszak twarz Reinheart była widoczna na plakatach, zresztą tak jak i Anthony'ego, a wszędzie mogli być tacy, który im źle życzyli.
- Nie do końca wiem, czy dobrze się stało, że tyle osób wie.. Jackie, my pochodzimy z różnych światów, nadal się zastanawiam, czy moje postępowanie jest właściwe. Anthony zaczął mnie pilnować, czyta moją korespondencję, zresztą rozmawiał nawet z Gabrielem o tym, że ma się do mnie nie zbliżać. Zaczyna mnie to przerastać, ale nie mogę mieć wszystkiego. Nie potrafię zadecydować, czy mam wybrać rodzinę, czy jego. To jest okropne. - ciężko westchnęła, widać było, że nie radzi sobie zbytnio z tym, co aktualnie działo się w jej życiu. Najgorsze było jednak to, że nie było to już tajemnicą i informacje zaczęły się rozchodzić wśród znajomych. Miała świadomość, że niedługo zapewne znowu będzie musiała się tłumaczyć przed rodziną. Jakby na świecie aktualnie nie było większych problemów niż to, że zakochała się w mugolaku.
Śnieg skrzypiał pod ich stopami, Prudence miała policzki zaróżowione od wiatru i mrozu, wsadziła ręce głębiej do czarnego, wełnianego płaszcza. Było całkiem rześko, spacer wydawał się być całkiem przyjemnym pomysłem, ileż w końcu można siedzieć w zamknięciu. Jak się okazało, nie mogło być jednak zbyt kolorowo. Usłyszała kolejne słowa Jackie i przystanęła. Zacisnęła mocniej rękę na rożdżce, którą miała w kieszeni, wszak nie wiadomo o co chodziło.
- Masz moje wsparcie. - rzekła po czym wyciągnęła ręce z kieszeni. Była gotowa na ewentualną obronę. Miała nadzieję jednak, że to fałszywy alarm.
Zobaczyła, że przyjaciółka się nachyla i postanowiła do niej podejść. Była ciekawa co tam znalazła, stanęła więc za Jackie. - Na Merlina.. - zdecydowanie nie wyglądał na żywego, ktoś musiał pomóc mu odejść. Nie był to pierwszy trup, którego w życiu widziała, na pewno jednak nie miała takiego doświadczenia jak Reinheart. - Musimy uważać.. odparła rozglądając się wokół. Różdżkę miała gotową do ewentualnej obrony. - Musimy coś z nim zrobić, chyba nie zostawimy go tak tutaj?
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Prudence Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
tylko kończę
Zapominała, że to nie on wyznaczył granice; że te powstały znacznie wcześniej, a wojna jedynie je pogłębiła - jeśli zdawało jej się, że żadnych podziałów nie było, to chyba tkwiła w rzeczywistości, która istnieje wyłącznie w jej głowie. Ale może nie o to chodziło - może znowu wypaczał to, co próbowała mu przekazać?
- Więc teraz już nie jesteś jedną z nich? - to gdzie w tej całej układance jest dla ciebie miejsce, Sythia? - Jesteśmy my, są oni - i jeszcze ty - figura neutralna, poza ponad podziałami albo gdzieś pomiędzy nimi - to chcesz mi powiedzieć? Że z jakiegoś powodu nie ma już dla ciebie znaczenia, jak bardzo szlamowaty jest ten, z kim rozmawiasz? Że dzisiaj mogłabyś chwycić Bojczuka za rękę? - miało zaboleć - i wiedział, że tak się stanie; że to jedno nazwisko przypomni jej, jak bardzo - całą siłą szczeniackiego zauroczenia - była zapatrzona w Johny'ego. I jak łatwo przyszło jej się od tego, od niego, odciąć. - Co takiego się stało, że zmieniłaś zdanie? - że sama przestałaś posłusznie wartościować innych, posługując się jedynie kryterium krwi?
- Nie tylko słowa potrafią ranić - rzucił głucho; czasem zlepek głosek był tylko czymś, co mogło podnieść mu ciśnienie, ale to czyny wbijały się w najgłębszą tkankę bólu. Nie był pewien, czemu była winna - czy tylko ślepemu oddaniu rodzinie, czy może temu, że naprawdę uwierzyła w wartości, które jej wpajano - efekt pozostawał jednak ten sam.
- Nie wiem, co zrobiłaś - nie mi - lecz innym - nie wiem też, co możesz zrobić - mówiła dużo, ale ile z tego wszystkiego było prawdą; i jak zachowałaby się, gdyby tańcząc pomiędzy tymi i tamtymi została zmuszona do wyboru? Do zrzeczenia się prawa do rzekomej neutralności?
- Nie próbuj nawet mnie do nich porównywać - warknął, mrużąc zajadle oczy, mierząc ją chłodem stalowego spojrzenia;
(do nich, nie do was, zauważyłaś?).
Czy tego chciał, czy nie, oni mieli na niego większy wpływ, niż przyznałby na głos; zatraciwszy się w walce zaczął ostrzej spoglądać na otaczający go świat, wyraźniej też zarysowywał się koloryt moralnych wyborów - sprawiedliwie oceniał zarówno siebie, jak i innych, nie pobłażając żadnej ze stron w trakcie surowego osądu.
Blada czerwień wspięła się po szyi, aż do czubków uszu, barwiąc je wstydem; bo kiedy wspomniała o Phillie i o jej wścibskich podopiecznych, zdawała się wiedzieć więcej od niego - szkarłat pogłębił się, kiedy uświadomił sobie, że przecież to wcale nie musiało być abstrakcją - przyjaźń między nimi; co on tak naprawdę mógł powiedzieć o tym, co dzieje się u Phils teraz, w tym właśnie momencie?
Czy refleksy widziane w lusterku rzekomo dwukierunkowym powinny mu wystarczyć? Ostatnio miał wrażenie, że głos pobrzmiewa tylko z jednej strony, tylko w jednym kierunku; to nie on był tym, który inicjował kontakt. Jak miałby weryfikować to, czy Sythia cokolwiek o Phillie wiedziała, skoro nie miał tak naprawdę pojęcia, kim ostatnio była jego własna siostra?
Wiedziała o Bimbrze. O Knucie. O Łapserdaku. I nawet, na Merlina, o Szancie - od kogo innego usłyszałaby to właśnie imię, jak nie od Phils?
A więc utrzymywały ze sobą kontakt; a więc pytała - ale właściwie dlaczego? Kiedy zaczęło ją tak bardzo interesować ich życie? Dopiero teraz? Ostatnio? Był absolutnie pewien, że jeszcze kilka miesięcy temu nie widywały się z Philippą; co - kto? - skłoniło Sythię do tego, by nagle okazać zbytek łaski swego zainteresowania?
- Skąd to nagła potrzeba nadrobienia zaległości? - wzburzony nie zastanawiał się nawet, jak powinien to rozegrać - ani o co zapytać, by podejść ją we właściwy sposób; uderzał na ślepo, wciąż pozwalając, by emocje dyktowały mu warunki. - Potrafiłaś, Sythia, nie udawaj, że nie pamiętasz, co wtedy zaszło - między nimi wszystkimi - z jej inicjatywy - nie minęło aż tyle lat, żebym zapomniał - nie minęło aż tyle lat, odkąd próbował zrozumieć, co takiego zrobili, że nagle przestały mieć znaczenie te wszystkie dni - i wszystkie słowa, które dzielili - ale skoro tak bardzo cię to interesowało, to powiedz mi, czemu nie zapytałaś u źródła? - jeszcze kilka miesięcy temu nie tak trudno było go znaleźć - pozostał na własnym, portowym podwórku. Wystarczyłoby, by wmieszała się w dokowy tłum - znalazłaby go równie łatwo, jak Philippę.
Widział to w jej oczach, zalęgło się w nich coś więcej - nie strach, a obrzydzenie, surowiczy wstręt; niemal wzdrygnęła się, gdy tylko jej dotknął. Nie pomyślał o tym, że zachowała się jak zaszczute zwierzę; że to wyglądało jak reakcja obronna kogoś, na kogo podniesiono już rękę. Bo przecież w jej uprzywilejowanej pozycji coś takiego nie mogło mieć miejsca, prawda? - Boisz się, że się ubrudzisz? - aż tak się mnie brzydzisz? - Nie zamierzam - oderwał dłoń i odsunął się od niej gwałtownie; zabolało go to, jak niewiele trzeba było, żeby w tych samych, przyjaznych oczach, ujętych niegdyś w ramie dziecięcej ciekawości, rozpalić nienawiść. Bo przecież to właśnie ona spoglądała teraz wprost na niego.
- Przestań zgrywać ofiarę - powtórzył z irytacją pobrzmiewającą w głosie; szarpał nią? Co jeszcze zacznie mu wmawiać? Jakie intencje mu przypisze? - Ustaliliśmy już chyba, że nie mam godności - mruknął, odczekując chwilę, zanim przyłączył się do tego, co zaczęła robić - niechętnie, zgodnie z jej wolą, która w tym momencie była tożsama z tą jego.
Należało pochować Gilberta Grape'a. Przynajmniej to można było zrobić - nie dopuścić do tego, by z jego ciała ucztę zrobiły sobie zwierzęta. By przepadł bez wieści; będąc jednym z tych, których nie odnaleziono - tych, na których czeka się bez końca.
Odbył już swą ostatnią podróż. Powinna zostać zakończona.
Kamień do kamienia - mogiła bardziej przypominała zapomniany kurhan, porzucony gdzieś pośród niczego; to musiało jednak wystarczyć; w milczeniu toczyli w powietrzu głazy - razem, lecz osobno, a dzielić zaczęła ich nawet cisza.
To ona ją przerwała; to ona zaczęła monolog, któremu po prostu się przysłuchiwał - najpierw wciąż ze wzrokiem uparcie wbitym w kamienny kopiec, by później przenieść spojrzenie na nią; nie znalazłby sam słów, które mógłby ułożyć w podobną przemowę - to nie ona sama jednak najbardziej go uderzyła, lecz fakt, że nienawiść, której tak usilnie się w doszukiwał, nie wybrzmiała w ostatnim pożegnaniu.
Że to do człowieka zdawała się kierować swe myśli, nie do jednego z podludzi.
Jedno zaklęcie wystarczyło, by w jego dłoniach pojawił się bukiet goździków i lilii - taki sam, jaki złożył na grobie ojca.
- Kimkolwiek byłeś, Gilbercie Grape, mam nadzieję, że oddałeś życie za to, w co wierzysz - że twoja śmierć miała znaczenie; że nie była jedynie krwawym aktem przypadku. Kwiaty złożył na grobie, a usta ponownie zacisnął w wąską linię, nie wiedząc, co teraz; ostatnie pożegnanie było też ostatnim powitaniem - nie wiedział nic o tym człowieku. Nic też nie mogli już więcej dla niego zrobić.
Wtem usłyszał, jak Sythia się do niego zwraca; coś w jej tonie zaalarmowało go, skierował ku niej swoje spojrzenie, próbując zorientować, się, co się właśnie stało.
- Arresto Momentum - to było pierwsze, o czym pomyślał, gdy usłyszał czknięcie; nie miał jednak najmniejszych szans, by zdążyć na czas; nawet jeśli pospiesznie uformowana wiązka stworzona zostałaby poprawnie, w miejscu, w które pomknęła, nikogo już nie było.
Znowu zniknęła po francusku; znowu po jej odejściu zostały tylko same pytania - i żadnych odpowiedzi.
Ale przynajmniej w tej jednej kwestii - co do swej przypadłości - nie kłamała; na szali prawdy i kłamstwa mimowolnie zaczął ponownie ważyć wszystkie jej słowa.
Poprawił ramiona plecaka, do którego wrzucił naznaczone krwią dokumenty Grape'a, a potem teleportował się ledwie kawałek dalej - za kurtynę lasu; jeśli ktokolwiek ich obserwował, mógł przyglądać się, jak w miejscu, w którym ścierały się ze sobą dwie sylwetki, teraz monotonnie szemrała już tylko rzeka nad grobem kogoś, kto w odróżnieniu od wielu podobnie zamordowanych miał pozostać niezapomniany.
zt
Zapominała, że to nie on wyznaczył granice; że te powstały znacznie wcześniej, a wojna jedynie je pogłębiła - jeśli zdawało jej się, że żadnych podziałów nie było, to chyba tkwiła w rzeczywistości, która istnieje wyłącznie w jej głowie. Ale może nie o to chodziło - może znowu wypaczał to, co próbowała mu przekazać?
- Więc teraz już nie jesteś jedną z nich? - to gdzie w tej całej układance jest dla ciebie miejsce, Sythia? - Jesteśmy my, są oni - i jeszcze ty - figura neutralna, poza ponad podziałami albo gdzieś pomiędzy nimi - to chcesz mi powiedzieć? Że z jakiegoś powodu nie ma już dla ciebie znaczenia, jak bardzo szlamowaty jest ten, z kim rozmawiasz? Że dzisiaj mogłabyś chwycić Bojczuka za rękę? - miało zaboleć - i wiedział, że tak się stanie; że to jedno nazwisko przypomni jej, jak bardzo - całą siłą szczeniackiego zauroczenia - była zapatrzona w Johny'ego. I jak łatwo przyszło jej się od tego, od niego, odciąć. - Co takiego się stało, że zmieniłaś zdanie? - że sama przestałaś posłusznie wartościować innych, posługując się jedynie kryterium krwi?
- Nie tylko słowa potrafią ranić - rzucił głucho; czasem zlepek głosek był tylko czymś, co mogło podnieść mu ciśnienie, ale to czyny wbijały się w najgłębszą tkankę bólu. Nie był pewien, czemu była winna - czy tylko ślepemu oddaniu rodzinie, czy może temu, że naprawdę uwierzyła w wartości, które jej wpajano - efekt pozostawał jednak ten sam.
- Nie wiem, co zrobiłaś - nie mi - lecz innym - nie wiem też, co możesz zrobić - mówiła dużo, ale ile z tego wszystkiego było prawdą; i jak zachowałaby się, gdyby tańcząc pomiędzy tymi i tamtymi została zmuszona do wyboru? Do zrzeczenia się prawa do rzekomej neutralności?
- Nie próbuj nawet mnie do nich porównywać - warknął, mrużąc zajadle oczy, mierząc ją chłodem stalowego spojrzenia;
(do nich, nie do was, zauważyłaś?).
Czy tego chciał, czy nie, oni mieli na niego większy wpływ, niż przyznałby na głos; zatraciwszy się w walce zaczął ostrzej spoglądać na otaczający go świat, wyraźniej też zarysowywał się koloryt moralnych wyborów - sprawiedliwie oceniał zarówno siebie, jak i innych, nie pobłażając żadnej ze stron w trakcie surowego osądu.
Blada czerwień wspięła się po szyi, aż do czubków uszu, barwiąc je wstydem; bo kiedy wspomniała o Phillie i o jej wścibskich podopiecznych, zdawała się wiedzieć więcej od niego - szkarłat pogłębił się, kiedy uświadomił sobie, że przecież to wcale nie musiało być abstrakcją - przyjaźń między nimi; co on tak naprawdę mógł powiedzieć o tym, co dzieje się u Phils teraz, w tym właśnie momencie?
Czy refleksy widziane w lusterku rzekomo dwukierunkowym powinny mu wystarczyć? Ostatnio miał wrażenie, że głos pobrzmiewa tylko z jednej strony, tylko w jednym kierunku; to nie on był tym, który inicjował kontakt. Jak miałby weryfikować to, czy Sythia cokolwiek o Phillie wiedziała, skoro nie miał tak naprawdę pojęcia, kim ostatnio była jego własna siostra?
Wiedziała o Bimbrze. O Knucie. O Łapserdaku. I nawet, na Merlina, o Szancie - od kogo innego usłyszałaby to właśnie imię, jak nie od Phils?
A więc utrzymywały ze sobą kontakt; a więc pytała - ale właściwie dlaczego? Kiedy zaczęło ją tak bardzo interesować ich życie? Dopiero teraz? Ostatnio? Był absolutnie pewien, że jeszcze kilka miesięcy temu nie widywały się z Philippą; co - kto? - skłoniło Sythię do tego, by nagle okazać zbytek łaski swego zainteresowania?
- Skąd to nagła potrzeba nadrobienia zaległości? - wzburzony nie zastanawiał się nawet, jak powinien to rozegrać - ani o co zapytać, by podejść ją we właściwy sposób; uderzał na ślepo, wciąż pozwalając, by emocje dyktowały mu warunki. - Potrafiłaś, Sythia, nie udawaj, że nie pamiętasz, co wtedy zaszło - między nimi wszystkimi - z jej inicjatywy - nie minęło aż tyle lat, żebym zapomniał - nie minęło aż tyle lat, odkąd próbował zrozumieć, co takiego zrobili, że nagle przestały mieć znaczenie te wszystkie dni - i wszystkie słowa, które dzielili - ale skoro tak bardzo cię to interesowało, to powiedz mi, czemu nie zapytałaś u źródła? - jeszcze kilka miesięcy temu nie tak trudno było go znaleźć - pozostał na własnym, portowym podwórku. Wystarczyłoby, by wmieszała się w dokowy tłum - znalazłaby go równie łatwo, jak Philippę.
Widział to w jej oczach, zalęgło się w nich coś więcej - nie strach, a obrzydzenie, surowiczy wstręt; niemal wzdrygnęła się, gdy tylko jej dotknął. Nie pomyślał o tym, że zachowała się jak zaszczute zwierzę; że to wyglądało jak reakcja obronna kogoś, na kogo podniesiono już rękę. Bo przecież w jej uprzywilejowanej pozycji coś takiego nie mogło mieć miejsca, prawda? - Boisz się, że się ubrudzisz? - aż tak się mnie brzydzisz? - Nie zamierzam - oderwał dłoń i odsunął się od niej gwałtownie; zabolało go to, jak niewiele trzeba było, żeby w tych samych, przyjaznych oczach, ujętych niegdyś w ramie dziecięcej ciekawości, rozpalić nienawiść. Bo przecież to właśnie ona spoglądała teraz wprost na niego.
- Przestań zgrywać ofiarę - powtórzył z irytacją pobrzmiewającą w głosie; szarpał nią? Co jeszcze zacznie mu wmawiać? Jakie intencje mu przypisze? - Ustaliliśmy już chyba, że nie mam godności - mruknął, odczekując chwilę, zanim przyłączył się do tego, co zaczęła robić - niechętnie, zgodnie z jej wolą, która w tym momencie była tożsama z tą jego.
Należało pochować Gilberta Grape'a. Przynajmniej to można było zrobić - nie dopuścić do tego, by z jego ciała ucztę zrobiły sobie zwierzęta. By przepadł bez wieści; będąc jednym z tych, których nie odnaleziono - tych, na których czeka się bez końca.
Odbył już swą ostatnią podróż. Powinna zostać zakończona.
Kamień do kamienia - mogiła bardziej przypominała zapomniany kurhan, porzucony gdzieś pośród niczego; to musiało jednak wystarczyć; w milczeniu toczyli w powietrzu głazy - razem, lecz osobno, a dzielić zaczęła ich nawet cisza.
To ona ją przerwała; to ona zaczęła monolog, któremu po prostu się przysłuchiwał - najpierw wciąż ze wzrokiem uparcie wbitym w kamienny kopiec, by później przenieść spojrzenie na nią; nie znalazłby sam słów, które mógłby ułożyć w podobną przemowę - to nie ona sama jednak najbardziej go uderzyła, lecz fakt, że nienawiść, której tak usilnie się w doszukiwał, nie wybrzmiała w ostatnim pożegnaniu.
Że to do człowieka zdawała się kierować swe myśli, nie do jednego z podludzi.
Jedno zaklęcie wystarczyło, by w jego dłoniach pojawił się bukiet goździków i lilii - taki sam, jaki złożył na grobie ojca.
- Kimkolwiek byłeś, Gilbercie Grape, mam nadzieję, że oddałeś życie za to, w co wierzysz - że twoja śmierć miała znaczenie; że nie była jedynie krwawym aktem przypadku. Kwiaty złożył na grobie, a usta ponownie zacisnął w wąską linię, nie wiedząc, co teraz; ostatnie pożegnanie było też ostatnim powitaniem - nie wiedział nic o tym człowieku. Nic też nie mogli już więcej dla niego zrobić.
Wtem usłyszał, jak Sythia się do niego zwraca; coś w jej tonie zaalarmowało go, skierował ku niej swoje spojrzenie, próbując zorientować, się, co się właśnie stało.
- Arresto Momentum - to było pierwsze, o czym pomyślał, gdy usłyszał czknięcie; nie miał jednak najmniejszych szans, by zdążyć na czas; nawet jeśli pospiesznie uformowana wiązka stworzona zostałaby poprawnie, w miejscu, w które pomknęła, nikogo już nie było.
Znowu zniknęła po francusku; znowu po jej odejściu zostały tylko same pytania - i żadnych odpowiedzi.
Ale przynajmniej w tej jednej kwestii - co do swej przypadłości - nie kłamała; na szali prawdy i kłamstwa mimowolnie zaczął ponownie ważyć wszystkie jej słowa.
Poprawił ramiona plecaka, do którego wrzucił naznaczone krwią dokumenty Grape'a, a potem teleportował się ledwie kawałek dalej - za kurtynę lasu; jeśli ktokolwiek ich obserwował, mógł przyglądać się, jak w miejscu, w którym ścierały się ze sobą dwie sylwetki, teraz monotonnie szemrała już tylko rzeka nad grobem kogoś, kto w odróżnieniu od wielu podobnie zamordowanych miał pozostać niezapomniany.
zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Nie rozumiała szlachty. Naprawdę nie potrafiła pojąć tego, jak świat pojmowali czystokrwiści czarodzieje. Czasami zastanawiała się, czy przypadkiem ta cała czysta krew nie rzuciła im się na mózg, gdy słyszała o tych wszystkich nakazach i zakazach, etykiecie, aranżowanych małżeństwach i tym podobnych idiotyzmach.
Nie wyobrażała sobie urodzić się wśród takich Macmillianów. Nie mogłaby być tym, kim była, nie nauczyłaby się walczyć, nie miałaby wspomnień z leśnych biwaków i ktoś by wciskał ją ciągle w kiecki, których nie lubiła. Czasami współczuła Pru.
Bo co? Co miało się stać, gdyby Prudence wyszła za mugolaka? Może i dziecko obudziłoby swoją magię później, może by rzeczywiście, trochę ciężej radziłoby sobie z magią, choć Jackie nigdy nie zauważyła, by każdy czystokrwisty rówieśnik był od niej lepszy, bo jak ktoś był leniem, to nawet szlachectwo go nie ratowało. Miałoby za to mniejsze szanse zamienić się w kamień przed trzydziestką. Nie była pewna, ale chyba zdrowie ważniejsze było od całej tej magii.
Przynajmniej dla niej.
- Pewnie twoja rodzina chce po prostu dla ciebie jak najlepiej, tylko nie wie, że majątek i tytuł nie da ci szczęścia, jeśli całe życie masz siedzieć ze złamanym sercem. Nie wiem, jak ja bym znalazła miłość swojego życia i to taką, która tez mnie kocha, to bym się jej uczepiła jak lep psiego ogona. Jak widzisz i tak moja rodzina składa się ojca, który przez pół życia mnie musztrował, nie wychowywał, z brata, który na prawie pół mojego życia mnie zostawił, ciotki, która ma mnie gdzieś… Majątku też w sumie już nie mam… Wybór byłby prosty. Oczywiście, gdyby rozmowy nie przyniosły efektów. Wiem, że masz wątpliwości, ale spróbuj z porozmawiać, nie wiem, przyjeb im z Petryficusa, to może po zdjęciu zaklęcia się ogarną i będzie łatwiej? Zresztą, wiesz, że jestem ostatnią osobą, do której powinno się zwracać w takich sprawach, nie daj jednak sobą po prostu kierować, bo to twoje życie. Niech inni będą sobie nieszczęśliwi, bo takie są zasady, ty mniej to w czterech literach - paplała, czasem bez sensu, nie mając pojęcia, jak pocieszyć Pru. Sama po prostu uznawała tę sytuację za absurdalną, nie potrafiła pojąć, jak krew może być tak wielkim problemem, gdy jej rodzina od wieków żyła w sporej zażyłości z mugolami.
Zresztą, mieli wojnę, niektórzy jednego dnia się zaręczali, drugiego brali ślub, a trzeciego umierali. Naprawdę, nadal wszyscy musieli mieć takie, a nie inne problemy?
Jak ten nieszczęśnik, którego znalazły. Był martwy. Miał zdecydowanie gorzej.
Nadal spięta, szukała oznak czyjejś obecności, odpowiadała jej tylko cisza. Dalej wydawało jej się, że są same, dlatego na chwilę skupiła się na nieszczęśniku, którego wygrzebały ze śniegu.
Spopielone plecy wyglądały na robotę zaklęcia czarnomagicznego do tego miał na sobie charakterystyczną przypinkę Longbottoma, Jackie miała więc pewność, że znalazły kogoś z nich. Sympatyków lub członków Zakonu. Przygryzła policzek, czując chłód. Ciekawe, czy mogły skończyć tak jak one, gdyby pojawiły się tu wcześniej? Zaczęła go przeszukiwać. Wyciągnęła jego różdżkę, odkładając ją delikatnie na śniegu, potem zajęła się zdjęciem i listem, na którym widniała pieczęć. Zerknęła na fotografię, zwiększając nacisk zębów na policzku, gdy ujrzała na niej jasnowłosą kobietę, która zapewne nie spotka się już ze swoim ukochanym. Odetchnęła, przekazała zdjęcie Pru, by zaraz otworzyć list. Pracowała dla Harolda, pozwoliła sobie więc na przeczytanie korespondencji. Lepiej one, niż wróg. Dopiero gdy doczytała ostatnie linijki, spojrzała na stojącą obok Macmillian, podając jej także list. Sama przybrała ponurą, poważną minę. Spojrzała na topniejący śnieg, wiedząc, że musiały coś zrobić.
- Pogrzebiemy go, zapamiętamy też miejsce zdarzenia, to jednak ważniejsze - wskazała palcem na zwitek pergaminu w rękach Prudence. - Co robimy? - zapytała, choć sama intensywnie kreowała plany w swojej głowie.
Nie wyobrażała sobie urodzić się wśród takich Macmillianów. Nie mogłaby być tym, kim była, nie nauczyłaby się walczyć, nie miałaby wspomnień z leśnych biwaków i ktoś by wciskał ją ciągle w kiecki, których nie lubiła. Czasami współczuła Pru.
Bo co? Co miało się stać, gdyby Prudence wyszła za mugolaka? Może i dziecko obudziłoby swoją magię później, może by rzeczywiście, trochę ciężej radziłoby sobie z magią, choć Jackie nigdy nie zauważyła, by każdy czystokrwisty rówieśnik był od niej lepszy, bo jak ktoś był leniem, to nawet szlachectwo go nie ratowało. Miałoby za to mniejsze szanse zamienić się w kamień przed trzydziestką. Nie była pewna, ale chyba zdrowie ważniejsze było od całej tej magii.
Przynajmniej dla niej.
- Pewnie twoja rodzina chce po prostu dla ciebie jak najlepiej, tylko nie wie, że majątek i tytuł nie da ci szczęścia, jeśli całe życie masz siedzieć ze złamanym sercem. Nie wiem, jak ja bym znalazła miłość swojego życia i to taką, która tez mnie kocha, to bym się jej uczepiła jak lep psiego ogona. Jak widzisz i tak moja rodzina składa się ojca, który przez pół życia mnie musztrował, nie wychowywał, z brata, który na prawie pół mojego życia mnie zostawił, ciotki, która ma mnie gdzieś… Majątku też w sumie już nie mam… Wybór byłby prosty. Oczywiście, gdyby rozmowy nie przyniosły efektów. Wiem, że masz wątpliwości, ale spróbuj z porozmawiać, nie wiem, przyjeb im z Petryficusa, to może po zdjęciu zaklęcia się ogarną i będzie łatwiej? Zresztą, wiesz, że jestem ostatnią osobą, do której powinno się zwracać w takich sprawach, nie daj jednak sobą po prostu kierować, bo to twoje życie. Niech inni będą sobie nieszczęśliwi, bo takie są zasady, ty mniej to w czterech literach - paplała, czasem bez sensu, nie mając pojęcia, jak pocieszyć Pru. Sama po prostu uznawała tę sytuację za absurdalną, nie potrafiła pojąć, jak krew może być tak wielkim problemem, gdy jej rodzina od wieków żyła w sporej zażyłości z mugolami.
Zresztą, mieli wojnę, niektórzy jednego dnia się zaręczali, drugiego brali ślub, a trzeciego umierali. Naprawdę, nadal wszyscy musieli mieć takie, a nie inne problemy?
Jak ten nieszczęśnik, którego znalazły. Był martwy. Miał zdecydowanie gorzej.
Nadal spięta, szukała oznak czyjejś obecności, odpowiadała jej tylko cisza. Dalej wydawało jej się, że są same, dlatego na chwilę skupiła się na nieszczęśniku, którego wygrzebały ze śniegu.
Spopielone plecy wyglądały na robotę zaklęcia czarnomagicznego do tego miał na sobie charakterystyczną przypinkę Longbottoma, Jackie miała więc pewność, że znalazły kogoś z nich. Sympatyków lub członków Zakonu. Przygryzła policzek, czując chłód. Ciekawe, czy mogły skończyć tak jak one, gdyby pojawiły się tu wcześniej? Zaczęła go przeszukiwać. Wyciągnęła jego różdżkę, odkładając ją delikatnie na śniegu, potem zajęła się zdjęciem i listem, na którym widniała pieczęć. Zerknęła na fotografię, zwiększając nacisk zębów na policzku, gdy ujrzała na niej jasnowłosą kobietę, która zapewne nie spotka się już ze swoim ukochanym. Odetchnęła, przekazała zdjęcie Pru, by zaraz otworzyć list. Pracowała dla Harolda, pozwoliła sobie więc na przeczytanie korespondencji. Lepiej one, niż wróg. Dopiero gdy doczytała ostatnie linijki, spojrzała na stojącą obok Macmillian, podając jej także list. Sama przybrała ponurą, poważną minę. Spojrzała na topniejący śnieg, wiedząc, że musiały coś zrobić.
- Pogrzebiemy go, zapamiętamy też miejsce zdarzenia, to jednak ważniejsze - wskazała palcem na zwitek pergaminu w rękach Prudence. - Co robimy? - zapytała, choć sama intensywnie kreowała plany w swojej głowie.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak się składało, że panna Macmillan również miała swoją opinię na temat tych szlacheckich tradycji. Nie bała się mówić o tym głośno. Jej rodzina i tak była jeszcze w miarę tolerancyjna, udało jej się uciekać od tego przykrego obowiązku, jakim było zamążpójście całkiem długo, dopiero ostatnio Anthony dał jej ultimatum, najpierw dwa, a później rok na znalezienie męża z odpowiedniej rodziny, jak nie to sam jej znajdzie kandydata. Nie mogła o tym myśleć, bo miała ochotę stąd uciec jak najdalej i jak najszybciej. Miała świadomość, że i tak pozwalali jej na dużo, w innym rodzice zapewne już dawno byłaby żoną i matką.
Ona nie mogła narzekać na swoją rodzinę, naprawdę pozwalali jej na dużo, jak na Lady. od małego stawiali na aktywność fizyczną, pozwalali jej rozwijać pasję związaną z wodą. Mogła brać udział w wyprawach naukowych.. Noe wszyscy mięli tak kolorowo, jak ona. Teraz, podczas wojny również nie miała źle. Była w bezpiecznym miejscu, nie musiała się martwić żywnością w przeciwieństwie do większości przyjaciół i innych ludzi. Bycie szlachcianką miało swoje wady i zalety, musiała jednak podjąć jakąś decyzję. Zbyt długo nie wytrzyma tak pomiędzy.
- Pewnie tak jest. Jednak nie potrafię sobie z tym poradzić. Wybór między rodziną, a miłością jest trudny. A co jeśli kiedyś miłość się skończy? Nie będę miała ani jej, ani rodziny. Myślę o tym ciągle, nie daję sobie rady. Długo nie wytrzymam będąc pomiędzy, w końcu nadejdzie czas, w którym będę musiała się określić, a nie chce tego. Nie wiem, co mam robić Jackie. - wzięła głęboki oddech, widać było, że Prue zupełnie nie wie, co powinna zrobić. - Widzisz, ja nie mogę narzekać, oni naprawdę angażowali się w moje wychowanie. Zawsze byliśmy blisko, tylko teraz pojawiły się zgrzyty. Nie wiem, czy nie powinnam im wynagrodzić tego wszystkiego, pozwolić oddać swoją rękę w ramach wzmocnienia sojuszu. Boję się jednak, że nie dam rady, szczególnie, że los skrzyżował moje drogi z Gabrielem.. Na pewno nie stało się to bez przyczyny. - odparła jakby była zupełnie pewna tych słów. Teraz również nie byli specjalnie miło widziani wśród większości szlacheckich rodów, gdy wybrali stronę konfliktu, po której stanęli wszystko się zmieniło. Było traktowani jako wrodzy, pozostawało coraz mniej rodów, w które mogłaby wejść, jakby wcześniej nie miała z tym wystarczających problemów, jak widać, zawsze mogło być gorzej. Miała nadzieję, że uda się znaleźć jakieś w miarę dobre rozwiązanie tego wszystkiego, chociaż z czasem zaczynała w to wątpić.
Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Atmosfera zupełnie się zmieniła. Nie ma się, co dziwić, w końcu znalazły trupa. Musiały być czujne i uważne, aby nie skończyć jak ten nieszczęśnik, że też jeszcze chwilę temu przejmowała się takimi błahostkami.
Prudence stała za przyjaciółką. Kiedy tamta oglądała ciało, ona obserwowała otoczenie. Miała nadzieję, że sprawca tego czynu nie czai się za którymś drzewem, nie wiedziała, czy zdołały by we dwie sobie poradzić z takim nieprzewidywalnym przeciwnikiem. Nie odezwała się ani słowem, gdyby mogła to przestałaby również oddychać, aby nie zwracać na nie niepotrzebnej uwagi. Obejrzała zdjęcie, które przekazała jej Jackie. Na niego też ktoś gdzieś czekał, nie mogła się pogodzić z czasami, w jakich przyszło im żyć..
Wtedy również zauważyła, że Rineheart czyta jakiś list, sama czekała na to, aż jej go przekaże. Kiedy to się stało, szybko przesunęła wzrokiem po słowach na pergaminie. Głośno przemknęła ślinę. Nie zostawią ich, nie było nawet takiej możliwości. - Okażmy mu należyty szacunek. - rzekła do przyjaciółki. -- Co do tego.. Musimy im pomóc. Nie możemy ich zostawić, ściągnijmy na ląd, na pewno potrzebują pożywienia i nie tylko.. - nie mogły stać bezczynnie.
Ona nie mogła narzekać na swoją rodzinę, naprawdę pozwalali jej na dużo, jak na Lady. od małego stawiali na aktywność fizyczną, pozwalali jej rozwijać pasję związaną z wodą. Mogła brać udział w wyprawach naukowych.. Noe wszyscy mięli tak kolorowo, jak ona. Teraz, podczas wojny również nie miała źle. Była w bezpiecznym miejscu, nie musiała się martwić żywnością w przeciwieństwie do większości przyjaciół i innych ludzi. Bycie szlachcianką miało swoje wady i zalety, musiała jednak podjąć jakąś decyzję. Zbyt długo nie wytrzyma tak pomiędzy.
- Pewnie tak jest. Jednak nie potrafię sobie z tym poradzić. Wybór między rodziną, a miłością jest trudny. A co jeśli kiedyś miłość się skończy? Nie będę miała ani jej, ani rodziny. Myślę o tym ciągle, nie daję sobie rady. Długo nie wytrzymam będąc pomiędzy, w końcu nadejdzie czas, w którym będę musiała się określić, a nie chce tego. Nie wiem, co mam robić Jackie. - wzięła głęboki oddech, widać było, że Prue zupełnie nie wie, co powinna zrobić. - Widzisz, ja nie mogę narzekać, oni naprawdę angażowali się w moje wychowanie. Zawsze byliśmy blisko, tylko teraz pojawiły się zgrzyty. Nie wiem, czy nie powinnam im wynagrodzić tego wszystkiego, pozwolić oddać swoją rękę w ramach wzmocnienia sojuszu. Boję się jednak, że nie dam rady, szczególnie, że los skrzyżował moje drogi z Gabrielem.. Na pewno nie stało się to bez przyczyny. - odparła jakby była zupełnie pewna tych słów. Teraz również nie byli specjalnie miło widziani wśród większości szlacheckich rodów, gdy wybrali stronę konfliktu, po której stanęli wszystko się zmieniło. Było traktowani jako wrodzy, pozostawało coraz mniej rodów, w które mogłaby wejść, jakby wcześniej nie miała z tym wystarczających problemów, jak widać, zawsze mogło być gorzej. Miała nadzieję, że uda się znaleźć jakieś w miarę dobre rozwiązanie tego wszystkiego, chociaż z czasem zaczynała w to wątpić.
Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Atmosfera zupełnie się zmieniła. Nie ma się, co dziwić, w końcu znalazły trupa. Musiały być czujne i uważne, aby nie skończyć jak ten nieszczęśnik, że też jeszcze chwilę temu przejmowała się takimi błahostkami.
Prudence stała za przyjaciółką. Kiedy tamta oglądała ciało, ona obserwowała otoczenie. Miała nadzieję, że sprawca tego czynu nie czai się za którymś drzewem, nie wiedziała, czy zdołały by we dwie sobie poradzić z takim nieprzewidywalnym przeciwnikiem. Nie odezwała się ani słowem, gdyby mogła to przestałaby również oddychać, aby nie zwracać na nie niepotrzebnej uwagi. Obejrzała zdjęcie, które przekazała jej Jackie. Na niego też ktoś gdzieś czekał, nie mogła się pogodzić z czasami, w jakich przyszło im żyć..
Wtedy również zauważyła, że Rineheart czyta jakiś list, sama czekała na to, aż jej go przekaże. Kiedy to się stało, szybko przesunęła wzrokiem po słowach na pergaminie. Głośno przemknęła ślinę. Nie zostawią ich, nie było nawet takiej możliwości. - Okażmy mu należyty szacunek. - rzekła do przyjaciółki. -- Co do tego.. Musimy im pomóc. Nie możemy ich zostawić, ściągnijmy na ląd, na pewno potrzebują pożywienia i nie tylko.. - nie mogły stać bezczynnie.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sytuacja rzeczywiście była trudna, na tyle, że Jackie dziękowała w duchu mistycznym mocom, że nie zaplanowały jej losu podobnego do Prudence. Szlachta naprawdę miała popieprzone zasady, do których trudno by jej było dostosować. Nie poślubisz tego, kogo kochasz, tylko tego, kto najwięcej ci da, nie możesz mieć hobby, które ci się spodoba, a jedynie te, które ci wypada mieć, kobieta powinna się ładnie uśmiechać, być dobrą panią domu i rodzić dzieci. Jak jakieś zwierze wystawowe. Dba się o nie, bo może przynieść korzyść. Dobrze, że Pru ma rodzinę, która choć trochę odbiega od tego schematu, nie raz pojawiającego się w rodach szlacheckich. Inaczej już dawno Jackie by ją stamtąd porwała.
Choć w sumie Pru nie byłaby wtedy tak rozdarta.
- Nie mogę powiedzieć ci, co zrobić, bo tak jak mówiłam, to twoje życie, jak twoja rodzina, chce dla ciebie jak najlepiej, a nie chcę popełniać tego samego błędu, co oni przymuszając cię do czegoś. Wiesz już, co ja bym wybrała, ale jak sama przyznajesz, u mnie wygląda to wszystko zupełnie inaczej. Życie w zawieszeniu cię jednak boli, co też jest dość słabe. Wiesz? Jak Gabriel nie zechce być twoim kochankiem, a przyszły mąż go nie zaakceptuje, to żadnego kompromisu nie widzę. Nawet nie wiem, czy ty być dała radę żyć na dwa fronty? Ja chyba nie - cisza ogarnęła okolicę, zanim z ust Rineheart nie wyszło dziwne warknięcie połączone z westchnięciem. - Skomplikowane to wszytsko - pokręciła głową. - Ronja czegoś nie radziła? Ona przynajmniej rozumie problemy czystej krwi. Ja jestem chłopczycą z wioski w Irlandii, trochę mi trudno to wszystko ogarnąć - uśmiechnęła się, marszcząc przy tym brwi, wyglądając na lekko bezsilną.
Naprawdę, nie wiedziała jak pomóc Prudence. Sama robiła, co chciała, bo nikt jej tego nie zakazywał, a nawet jeśli, to nigdy na tyle ważny, by groziły jej jakieś konsekwencje jego niesłuchania. Ani ojciec, ani brat nie ograniczali jej, dostała się do pracy, gdzie nikt nie wymagał od niej danego ubioru, ba, spodnie nawet okazywały się praktyczniejsze niż spódnica. Potrafiła walczyć i wyperswadować co po niektórym drwienie z niej pięścią lub innym narzędziem. Mogła być sobą.
Nie przejmowała się przez to konwenansami. Wielu uznawało to za jej wadę, ona zaś czuła się dzięki temu wolna. I reszta mogła ją w różdżkę pocałować.
Zdjęcie wylądowało z powrotem w kieszeni nieboszczyka, różdżkę włożyła w jego dłonie, które splotła na piersi, układając go w pozie, w której wyglądał, choć trochę jakby spał.
- Dałabyś radę go przetransmutować w coś? Trochę kiepskie miejsce na grób, a boję się, że coś go tu może rozszarpać, jeśli zostawimy go, by później tu wrócić - zmarszyczyła brwi, zastanawiając się, czy mają jakieś inne opcje. - Też myślę, że trzeba ich uratować i wysłać list do Longbottoma. Najlepiej, gdybyśmy miała więcej osób, jedna poszłaby wysłać list sową, mielibyśmy przynajmniej wsparcie. Teraz jednak musimy radzić sobie same. Chyba najlepiej będzie dojść do rozbitków od prawego brzegu. Wolę spotkać widmołaki niż szmalcowników, gorzej będzie przy samym statku, bo tamci mogą zacząć posyłać w nas zaklęcia. O ile dobrze zapamiętałam ułożenie ciała, to ten nieszczęśnik uciekał z tamtej strony - wskazała palcem w stronę góry rzeki - więc powinnyśmy zacząć szukać tam. Radzę się uzbroić w różdżkę, bo nie wiem, kiedy coś może na nas wyskoczyć.
Znowu ścisnęła różdżkę w dłoni, czekając, aż Pru zrobi to, co miała zamiar przed wyruszeniem, by po daniu znaku, skierować się tam, gdzie prawdopodobnie osiadł wrak.
Choć w sumie Pru nie byłaby wtedy tak rozdarta.
- Nie mogę powiedzieć ci, co zrobić, bo tak jak mówiłam, to twoje życie, jak twoja rodzina, chce dla ciebie jak najlepiej, a nie chcę popełniać tego samego błędu, co oni przymuszając cię do czegoś. Wiesz już, co ja bym wybrała, ale jak sama przyznajesz, u mnie wygląda to wszystko zupełnie inaczej. Życie w zawieszeniu cię jednak boli, co też jest dość słabe. Wiesz? Jak Gabriel nie zechce być twoim kochankiem, a przyszły mąż go nie zaakceptuje, to żadnego kompromisu nie widzę. Nawet nie wiem, czy ty być dała radę żyć na dwa fronty? Ja chyba nie - cisza ogarnęła okolicę, zanim z ust Rineheart nie wyszło dziwne warknięcie połączone z westchnięciem. - Skomplikowane to wszytsko - pokręciła głową. - Ronja czegoś nie radziła? Ona przynajmniej rozumie problemy czystej krwi. Ja jestem chłopczycą z wioski w Irlandii, trochę mi trudno to wszystko ogarnąć - uśmiechnęła się, marszcząc przy tym brwi, wyglądając na lekko bezsilną.
Naprawdę, nie wiedziała jak pomóc Prudence. Sama robiła, co chciała, bo nikt jej tego nie zakazywał, a nawet jeśli, to nigdy na tyle ważny, by groziły jej jakieś konsekwencje jego niesłuchania. Ani ojciec, ani brat nie ograniczali jej, dostała się do pracy, gdzie nikt nie wymagał od niej danego ubioru, ba, spodnie nawet okazywały się praktyczniejsze niż spódnica. Potrafiła walczyć i wyperswadować co po niektórym drwienie z niej pięścią lub innym narzędziem. Mogła być sobą.
Nie przejmowała się przez to konwenansami. Wielu uznawało to za jej wadę, ona zaś czuła się dzięki temu wolna. I reszta mogła ją w różdżkę pocałować.
Zdjęcie wylądowało z powrotem w kieszeni nieboszczyka, różdżkę włożyła w jego dłonie, które splotła na piersi, układając go w pozie, w której wyglądał, choć trochę jakby spał.
- Dałabyś radę go przetransmutować w coś? Trochę kiepskie miejsce na grób, a boję się, że coś go tu może rozszarpać, jeśli zostawimy go, by później tu wrócić - zmarszyczyła brwi, zastanawiając się, czy mają jakieś inne opcje. - Też myślę, że trzeba ich uratować i wysłać list do Longbottoma. Najlepiej, gdybyśmy miała więcej osób, jedna poszłaby wysłać list sową, mielibyśmy przynajmniej wsparcie. Teraz jednak musimy radzić sobie same. Chyba najlepiej będzie dojść do rozbitków od prawego brzegu. Wolę spotkać widmołaki niż szmalcowników, gorzej będzie przy samym statku, bo tamci mogą zacząć posyłać w nas zaklęcia. O ile dobrze zapamiętałam ułożenie ciała, to ten nieszczęśnik uciekał z tamtej strony - wskazała palcem w stronę góry rzeki - więc powinnyśmy zacząć szukać tam. Radzę się uzbroić w różdżkę, bo nie wiem, kiedy coś może na nas wyskoczyć.
Znowu ścisnęła różdżkę w dłoni, czekając, aż Pru zrobi to, co miała zamiar przed wyruszeniem, by po daniu znaku, skierować się tam, gdzie prawdopodobnie osiadł wrak.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prudence obiecała sobie, że znajdzie jakieś wyjście z tej całej, popapranej sytuacji, lepiej aby stało się to jak najszybciej, bo długo tak nie wytrzyma. Nie była przyzwyczajona do knucia, udawania. Ostatnio musiała to robić, aby móc sobie pozwolić na spotkania z Gabrielem. W końcu Anthony postawił sprawę jasno. Bała się, że jeśli się dowie, że nie przestali się spotykać, to ją zamknie i już w ogóle na każdy możliwy sposób ograniczy. Tego by nie wytrzymała. Musiała więc, jak tylko potrafiła sprawiać pozory, a nie była w tym najlepsza. Ciągle miała wrażenie, że coś się posypie. Nie było to zdecydowanie na jej nerwy.
- Męczy już mnie to wszystko, mam dość, jednak nie potrafię przestać o tym myśleć. Próbowałam znaleźć jakieś rozwiązanie i nie widzę żadnego. Strasznie mnie to frustruje. Zresztą nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będę miała takie dylematy. Naprawdę wiele zawdzięczam swojej rodzinie, zastanawiam się, czy nie przesadzam i nie jestem zbytnio samolubna. Powinnam mieć na uwadze ich zdanie, nie chce stracić tego, co mam. Zresztą teraz i tak dla większości rodów staliśmy się wrogami, przez to, że poparliśmy moim zdaniem jedyną słuszną stronę konfliktu. Dlaczego wszystko musi być tak bardzo skomplikowane? - westchnęła ciężko. Widać było, że Macmillan jest u skraju wytrzymałości, naważyła piwa i nie do końca była w stanie je wypić. W końcu nie chciała również ranić Tonksa, którego znała dosyć krótko, jednak znajomość była dosyć intensywna. Czy warto dla takich przyziemnych przyjemności zostawiać wszystko? Odcinać się od rodziny i tak wiele tracić? W końcu nie każdy mógł żyć tak jak ona do tej pory.
- Przepraszam Jackie, nie powinnam Cię męczyć swoimi problemami, wszak masz wystarczająco dużo swoich własnych. Zapewne ciężko Ci się żyje z tym, że Twoja twarz jest na plakatach dosłownie wszędzie. Musisz się ukrywać, nie powinnam Ci zawracać głowy tak nieistotnymi rzeczami. - trochę się zapomniała. Powinna być bardziej empatyczna, w końcu ludzie obok niej mięli jeszcze większe problemy, a ona nie przestawała rozmawiać o swoich. Nie mogła tak dalej postępować.
Zastanowiła się przez chwilę. - Czy dałabym go radę w coś przetransmutować? Dobre pytanie, mogłabym spróbować, aczkolwiek nie jestem niewiadomo jakim specjalistą w tej dziedzinie. Spróbuję coś wymyślić. Wyciągnęła prawą rękę z kieszeni, trzymała w niej różdżkę. - Lapifors! - machnęła różdżką w stronę ciała, zawsze łatwiej będzie im wziąć ze sobą martwego królika niż człowieka, było to pierwsze, co przyszło jej na myśl.
- Nie szkoda czasu? Oni mogą tam być już dosyć długo. Może pójdźmy zobaczyć, jak wygląda sytuacja, czy jest jeszcze kogo ratować. Bez sensu się dzielić w tym momencie, tym bardziej, że nie wiemy, czy ten kto go tak urządził nie znajduje się gdzieś blisko. Chodźmy zobaczyć, jak to wygląda na miejscu. Później będziemy się zastanawiać, może będziemy miały trochę szczęścia. - Macmillan trzymała różdżkę w dłoni, gotowa do ataku. Miała świadomość, że tamci mogą również je wziąć za wrogów, także musiały być przygotowane na ewentualne konsekwencje. Wiedziała jednak, że nie mogą ich zostawić. Nie pozwoliłaby sobie zignorować coś takiego. Powinny działać szybko, może akurat uda im się rozwiązać ta sprawę bez większych komplikacji. Nie zwlekając zbyt długo ruszyła w stronę, którą pokazała Jackie. - Masz rację, lepiej podejść od prawej, musimy być ostrożne. - nasłuchiwała uważnie, czy nie mają jeszcze jakiegoś nieprzewidzianego towarzystwa w okolicy, bo jeszcze tylko tego im dzisiaj brakowało, a miał to być tylko lrptki, przyjemny spacer.
- Męczy już mnie to wszystko, mam dość, jednak nie potrafię przestać o tym myśleć. Próbowałam znaleźć jakieś rozwiązanie i nie widzę żadnego. Strasznie mnie to frustruje. Zresztą nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będę miała takie dylematy. Naprawdę wiele zawdzięczam swojej rodzinie, zastanawiam się, czy nie przesadzam i nie jestem zbytnio samolubna. Powinnam mieć na uwadze ich zdanie, nie chce stracić tego, co mam. Zresztą teraz i tak dla większości rodów staliśmy się wrogami, przez to, że poparliśmy moim zdaniem jedyną słuszną stronę konfliktu. Dlaczego wszystko musi być tak bardzo skomplikowane? - westchnęła ciężko. Widać było, że Macmillan jest u skraju wytrzymałości, naważyła piwa i nie do końca była w stanie je wypić. W końcu nie chciała również ranić Tonksa, którego znała dosyć krótko, jednak znajomość była dosyć intensywna. Czy warto dla takich przyziemnych przyjemności zostawiać wszystko? Odcinać się od rodziny i tak wiele tracić? W końcu nie każdy mógł żyć tak jak ona do tej pory.
- Przepraszam Jackie, nie powinnam Cię męczyć swoimi problemami, wszak masz wystarczająco dużo swoich własnych. Zapewne ciężko Ci się żyje z tym, że Twoja twarz jest na plakatach dosłownie wszędzie. Musisz się ukrywać, nie powinnam Ci zawracać głowy tak nieistotnymi rzeczami. - trochę się zapomniała. Powinna być bardziej empatyczna, w końcu ludzie obok niej mięli jeszcze większe problemy, a ona nie przestawała rozmawiać o swoich. Nie mogła tak dalej postępować.
Zastanowiła się przez chwilę. - Czy dałabym go radę w coś przetransmutować? Dobre pytanie, mogłabym spróbować, aczkolwiek nie jestem niewiadomo jakim specjalistą w tej dziedzinie. Spróbuję coś wymyślić. Wyciągnęła prawą rękę z kieszeni, trzymała w niej różdżkę. - Lapifors! - machnęła różdżką w stronę ciała, zawsze łatwiej będzie im wziąć ze sobą martwego królika niż człowieka, było to pierwsze, co przyszło jej na myśl.
- Nie szkoda czasu? Oni mogą tam być już dosyć długo. Może pójdźmy zobaczyć, jak wygląda sytuacja, czy jest jeszcze kogo ratować. Bez sensu się dzielić w tym momencie, tym bardziej, że nie wiemy, czy ten kto go tak urządził nie znajduje się gdzieś blisko. Chodźmy zobaczyć, jak to wygląda na miejscu. Później będziemy się zastanawiać, może będziemy miały trochę szczęścia. - Macmillan trzymała różdżkę w dłoni, gotowa do ataku. Miała świadomość, że tamci mogą również je wziąć za wrogów, także musiały być przygotowane na ewentualne konsekwencje. Wiedziała jednak, że nie mogą ich zostawić. Nie pozwoliłaby sobie zignorować coś takiego. Powinny działać szybko, może akurat uda im się rozwiązać ta sprawę bez większych komplikacji. Nie zwlekając zbyt długo ruszyła w stronę, którą pokazała Jackie. - Masz rację, lepiej podejść od prawej, musimy być ostrożne. - nasłuchiwała uważnie, czy nie mają jeszcze jakiegoś nieprzewidzianego towarzystwa w okolicy, bo jeszcze tylko tego im dzisiaj brakowało, a miał to być tylko lrptki, przyjemny spacer.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brzeg rzeki Lune
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire