Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Brown's Point
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brown's Point
Mugole nie są pewni, kim była Jenny Brown, na której cześć zostało nazwane to miejsce nad brytyjskim wybrzeżem. Specjaliści od magicznej historii nie mają jednak złudzeń: młoda dziewczyna była czarownicą, która zmarła w XVIII wieku właśnie w tym miejscu z powodu głodu i wychłodzenia, oczekując powrotu swojego ukochanego. Był nim niemagiczny marynarz, który zaginął w trakcie odległej podróży. Przez około sto lat od własnej śmierci nawiedzała to miejsce, odchodząc dopiero, gdy jej odległa krewna przedstawiła jej fragment statku, na którym zginął młody żeglarz. Niektórzy z historyków domniemają, że czarownica nie była w pełni zdrowa psychicznie, co mogą potwierdzać wspomnienia lokalnej ludności dotyczące bardzo niestabilnego ducha Jenny Brown.
Do punktu można dojść dość wąską ścieżką, podziwiając urodę Morecambe Bay. Latem piaszczysto-kamienista plaża zachęca do spacerów po okolicy, a otaczająca drogę roślinność daje poczucie bezpieczeństwa. W okolicy można znaleźć też komin, będący pozostałością po wydobyciu i stopu miedzi na niewielką skalę oraz kamienny, stary dom, niegdyś należący do rodziny Brown.
Choć okolica nie jest zupełnie wyludniona, zadomowiło się tu kilka gatunków magicznych stworzeń. Niedaleko Brown's Point można się znaleźć dość dużą populację wsiąkiewek. Często widziane są też szczuroszczęty, żywiące się pochodzącymi z zatoki skorupiakami.
Do punktu można dojść dość wąską ścieżką, podziwiając urodę Morecambe Bay. Latem piaszczysto-kamienista plaża zachęca do spacerów po okolicy, a otaczająca drogę roślinność daje poczucie bezpieczeństwa. W okolicy można znaleźć też komin, będący pozostałością po wydobyciu i stopu miedzi na niewielką skalę oraz kamienny, stary dom, niegdyś należący do rodziny Brown.
Choć okolica nie jest zupełnie wyludniona, zadomowiło się tu kilka gatunków magicznych stworzeń. Niedaleko Brown's Point można się znaleźć dość dużą populację wsiąkiewek. Często widziane są też szczuroszczęty, żywiące się pochodzącymi z zatoki skorupiakami.
| 5 czerwca
Miałem nadzieję, że pogoda w końcu się ustabilizuje – maj przyniósł gwałtowną zmianę temperatury oraz ciśnienia, niby lepsze to niż zdecydowanie zbyt długa i zbyt mroźna zima, ale z wdzięcznością przyjąłbym choćby kilka tygodni względnego spokoju. Jeśli nie tego społecznego, to chociaż w kwestii panującej na Wyspach aury. Czekałem więc na czerwiec jak na zbawienie, ten jednak powitał nas gwałtowną, przeplataną gradem ulewą, która napędziła i Jarvisowi, i szukającemu w szopie schronienia garborogowi niezłego stracha. Musiałem uspokajać obu czułymi słowami oraz bijącą z mojej postawy pewnością siebie, choć była to tylko poza; sam w duchu zastanawiałem się, czy Gawra wytrzyma, czy żadne z pobliskich drzew nie padnie pod naporem wiatru i nie zniszczy w ten sposób dachu. Tę zawieruchę udało nam się przetrwać bez szwanku, na szczęście – lecz co będzie, jeśli za kilka dni dojdzie do tego samego...? Znów zaskoczy nas głośna burza, grzmoty będą wprawiać powietrze w drżenie, a błyski rozświetlać skąpane w półmroku pomieszczenia chaty. Ja potrafiłem dojrzeć w tym piękno, potęgę nieposkromionego żywiołu. Młody jednak był innego zdania, w panice zaciskał powieki, przyciskał dłonie do uszu, prosząc mnie, żebym coś z tym zrobił; serce niemalże nie pękło mi wtedy na dwoje. Nie chciałem, by zaczął obawiać się każdego kolejnego dnia, każdej nocy, a jednocześnie nie miałem przecież wpływu na szalejącą za oknem pogodę. Przyszło mi jednak do głowy coś, co leżało w zasięgu moich możliwości, a mogło poprawić Jarvisowi humor.
Drogę do Brown's Point znałem na pamięć; bywałem tu jeszcze za młodu, wraz z rodzeństwem, by ścigać się po wyboistej, upstrzonej kamieniami plaży i ćwiczyć swe umiejętności pływackie na płyciźnie. Ostatnio coraz częściej wracałem do tamtych wspomnień z czymś na kształt sentymentu. Gdzie był Joven? I co porabiała Jade? Czy jeszcze kiedykolwiek mieliśmy zasiąść w czwórkę przy jednym stole? W pamięci utkwił mi jeszcze jeden ważny szczegół dotyczący tej części Lancashire. W okolicach opuszczonego domu Brownów często natrafialiśmy na przemykające wśród traw wsiąkiewki, i to właśnie ich teraz poszukiwałem. Wierzyłem, że zwierzęcy towarzysz miał pomóc na chłopięce łzy, poza tym, była to już najwyższa pora, by uczyć urwisa odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale i za innych.
Byłem nieostrożny. Ślepo wierzyłem w to, że jestem tutaj, na ziemiach Ollivanderów, bezpieczny. Nawet przez myśl mi nie przyszło, że mogę tutaj kogokolwiek spotkać. Kucałem właśnie obok jednego z większych kamieni, zmrużonymi ślepiami przeczesując okolicę, poszukując śladu ruchu jaszczurek, gdy niespodziewanie usłyszałem dobiegający zza pleców odgłos – mieszające się z szumem okolicznej wody kroki. Odruchowo zerknąłem przez ramię, by sprawdzić, czy to wyobraźnia płata mi figla, czy naprawdę ktoś inny wybrał się tu akurat teraz, o tej samej porze. Wycelowana we mnie różdżka rozwiewała wszelkie wątpliwości. Co do...? Powoli zacząłem podnosić się do pionu, naprędce rozkładając swą sytuację na czynniki pierwsze, kiedy nieznajomy warknął, żebym nie próbował żadnych sztuczek. Zaraz dołączyło do niego dwóch kolejnych mężczyzn, tak samo zaniedbanych i zarośniętych. Tak samo zdeterminowanych, o głodnych oczach. – Na pewno się dogadamy – zacząłem, siliłem przy tym na uśmiech. Mieli przewagę liczebną, ja zaś nie pojedynkowałem się od, na gacie Merlina, nawet nie pamiętałem. Przełknąłem głośno ślinę, czując, że gardło wyschło mi na wiór. Ostrożnie wzniosłem dłonie do góry, by okazać dobrą wolę. Nie chciałem walczyć. Nie chciałem, żeby poczuli się zagrożeni. Nie mogłem jednak oddać im swojej sakiewki, a o to właśnie im chodziło. – Poczekajcie, porozmawi... – Nie dokończyłem nawet zdania, gdy stojący po lewej czarodziej prychnął pod nosem. W mgnieniu oka potraktował mnie celnym Everte Stati. Zrozumiałem co się dzieje dopiero w chwili, w której wylądowałem kilka stóp dalej, boleśnie obijając sobie tyłek i plecy.
Kurwa.
Miałem nadzieję, że pogoda w końcu się ustabilizuje – maj przyniósł gwałtowną zmianę temperatury oraz ciśnienia, niby lepsze to niż zdecydowanie zbyt długa i zbyt mroźna zima, ale z wdzięcznością przyjąłbym choćby kilka tygodni względnego spokoju. Jeśli nie tego społecznego, to chociaż w kwestii panującej na Wyspach aury. Czekałem więc na czerwiec jak na zbawienie, ten jednak powitał nas gwałtowną, przeplataną gradem ulewą, która napędziła i Jarvisowi, i szukającemu w szopie schronienia garborogowi niezłego stracha. Musiałem uspokajać obu czułymi słowami oraz bijącą z mojej postawy pewnością siebie, choć była to tylko poza; sam w duchu zastanawiałem się, czy Gawra wytrzyma, czy żadne z pobliskich drzew nie padnie pod naporem wiatru i nie zniszczy w ten sposób dachu. Tę zawieruchę udało nam się przetrwać bez szwanku, na szczęście – lecz co będzie, jeśli za kilka dni dojdzie do tego samego...? Znów zaskoczy nas głośna burza, grzmoty będą wprawiać powietrze w drżenie, a błyski rozświetlać skąpane w półmroku pomieszczenia chaty. Ja potrafiłem dojrzeć w tym piękno, potęgę nieposkromionego żywiołu. Młody jednak był innego zdania, w panice zaciskał powieki, przyciskał dłonie do uszu, prosząc mnie, żebym coś z tym zrobił; serce niemalże nie pękło mi wtedy na dwoje. Nie chciałem, by zaczął obawiać się każdego kolejnego dnia, każdej nocy, a jednocześnie nie miałem przecież wpływu na szalejącą za oknem pogodę. Przyszło mi jednak do głowy coś, co leżało w zasięgu moich możliwości, a mogło poprawić Jarvisowi humor.
Drogę do Brown's Point znałem na pamięć; bywałem tu jeszcze za młodu, wraz z rodzeństwem, by ścigać się po wyboistej, upstrzonej kamieniami plaży i ćwiczyć swe umiejętności pływackie na płyciźnie. Ostatnio coraz częściej wracałem do tamtych wspomnień z czymś na kształt sentymentu. Gdzie był Joven? I co porabiała Jade? Czy jeszcze kiedykolwiek mieliśmy zasiąść w czwórkę przy jednym stole? W pamięci utkwił mi jeszcze jeden ważny szczegół dotyczący tej części Lancashire. W okolicach opuszczonego domu Brownów często natrafialiśmy na przemykające wśród traw wsiąkiewki, i to właśnie ich teraz poszukiwałem. Wierzyłem, że zwierzęcy towarzysz miał pomóc na chłopięce łzy, poza tym, była to już najwyższa pora, by uczyć urwisa odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale i za innych.
Byłem nieostrożny. Ślepo wierzyłem w to, że jestem tutaj, na ziemiach Ollivanderów, bezpieczny. Nawet przez myśl mi nie przyszło, że mogę tutaj kogokolwiek spotkać. Kucałem właśnie obok jednego z większych kamieni, zmrużonymi ślepiami przeczesując okolicę, poszukując śladu ruchu jaszczurek, gdy niespodziewanie usłyszałem dobiegający zza pleców odgłos – mieszające się z szumem okolicznej wody kroki. Odruchowo zerknąłem przez ramię, by sprawdzić, czy to wyobraźnia płata mi figla, czy naprawdę ktoś inny wybrał się tu akurat teraz, o tej samej porze. Wycelowana we mnie różdżka rozwiewała wszelkie wątpliwości. Co do...? Powoli zacząłem podnosić się do pionu, naprędce rozkładając swą sytuację na czynniki pierwsze, kiedy nieznajomy warknął, żebym nie próbował żadnych sztuczek. Zaraz dołączyło do niego dwóch kolejnych mężczyzn, tak samo zaniedbanych i zarośniętych. Tak samo zdeterminowanych, o głodnych oczach. – Na pewno się dogadamy – zacząłem, siliłem przy tym na uśmiech. Mieli przewagę liczebną, ja zaś nie pojedynkowałem się od, na gacie Merlina, nawet nie pamiętałem. Przełknąłem głośno ślinę, czując, że gardło wyschło mi na wiór. Ostrożnie wzniosłem dłonie do góry, by okazać dobrą wolę. Nie chciałem walczyć. Nie chciałem, żeby poczuli się zagrożeni. Nie mogłem jednak oddać im swojej sakiewki, a o to właśnie im chodziło. – Poczekajcie, porozmawi... – Nie dokończyłem nawet zdania, gdy stojący po lewej czarodziej prychnął pod nosem. W mgnieniu oka potraktował mnie celnym Everte Stati. Zrozumiałem co się dzieje dopiero w chwili, w której wylądowałem kilka stóp dalej, boleśnie obijając sobie tyłek i plecy.
Kurwa.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z każdym kolejnym dniem mentalny ból który czuła, zdawał się tępić. Nie uderzał w nią już jak rozpalony metalowy pręt pozostawiający jątrzące się obarzenia. A może, ból uderzał tak samo, a ona jedynie zaczęła do niego przywyknąć. Jak do czegoś, co nie miało nigdy odejść. Jak do czegoś, co na zawsze miało zostać. Nie była pewna, które z tych dwóch było właściwym, od miesięcy nosiła na twarzy maskę niezmiennie powtarzając, że wszystko jest w porządku chwilami nawet wierząc w słowa, które wypowiadała. Myśli, którymi sama siebie próbuje przekonać. Ale nic nie potrafiła poradzić na fakt, że czuła wręcz namacalnie ziejącą w niej pustkę. Pustkę, która nie miała sie zabliźnić, która miała z nią pozostać już na zawsze w miejscu, które miało zostać wypełnione przez kogoś innego.
Dlatego grała, odgrywała największą rolę swojego życia, próbując oszukać każdego, kto choćby ku niej zerknął, spojrzał. Próbując oszukać każdego obcego i wszystkich najbliższych. Przecież… jeśli dostatecznie długo pozostanie taka, wszyscy uwierzą, że właśnie tak była. Kiedyś była - wcześniej, zanim świat stanął na głowie i całkiem oszalał. Jeśli dostatecznie długo utrzyma tę twarz może uwierzy w nią sama.
Ale ona… w ostatecznym rozrachunku nie miała żadnego znaczenia. To co czuła, czy to jaka była. Już nie - a może teraz nie. W końcu pogodziła się z tym, czym się stała. A może z tym, co sama z siebie zrobiła. Była narzędziem tej wojny, jednocześnie, jej produktem i wynikiem. Nie było sensu spędzać nocy nad rozmyślaniami nad tym, co mogłoby się stać, gdyby wojna nie znalazła ją na progu. Znalazła ją, a ona wyciągnęła do niej dłonie już wtedy szaleńczo, prawie rozpaczliwie potrzebując jakiegoś celu. Może sensu w życiu. Dostała go, tak jak chciała. Choć po pierwszej ekscytacji i planach teraz zdawał się mieć gorzki posmak tego, co zostało stracone. Pożegnała więc już trójkę własnych dzieci i dwójkę ukochany w obu światach. Jednym splecionym z magii, którą wypełniała Próba, drugim tym całkowicie realnym, czasem nawet brutalniejszym niż to, co tam przeszła. W Lancashire kończyła patrol, jeden z kolejnych, a jeden z miejscowych napomknął o urokliwym Brown’s Point opowiadając historię oczekiwania. Na tym, znała się najlepiej. Zawsze czekała na coś, co miało się nie wydarzyć. Najpierw na Skamandera, teraz na dziecko. W końcu zrozumiała, ze nie mogła więcej czekać. Właściwie nie chciała. A nawet nie mogła. Przyszłość miała jej nie wiązać. Nie zamierzała pozwolić się spętać kolejny las. Przechodziła spokojnie przez las w wyznaczonym kierunku kiedy do jej uszu dotarły najpierw dźwięki, poruszanych gałęzi i niezrozumiałych rozmów. Skręciła w tamtym kierunku wyciągając różdżkę z paska, który podtrzymywał ją schowaną w rękawie. Grupa mężczyzn, zajęta sobą, nawet nie zauważyła że zbliża się w ich stronę, chociaż niespecjalnie się skrywała. Ostatnia część rozmowy, na którą trafiła zdawała się jasno sugerować, co właśnie się działo. To - co działo się teraz codziennie i wszędzie. Byłam już w zasięgu wzrok, blisko, kiedy zaklęcie wyrzuciło jednego z nich w tył. Zacmokała wyraźnie, głośno, teatralnie wręcz z dezaprobatą, ujawniając swoją obecność. A może zwyczajnie chcąc zwrócić na siebie uwagę wszystkich, wcześniej - niesłusznie - niezauważona.
- Pozwolicie, że dołącze. Trzech na jednego to tak bardzo ślizgońskie. - mruknęła wchodząc, rozciągając usta w tylko pozornie uprzejmym uśmiechu. Niósł on w sobie więcej ostrzeżenia, niż uprzejmości. Zerknęła na chwilę na mężczyznę na ziemi nie rozpoznając w nim z początku nikogo znajomego, bardziej skupiona na trójce w której znajdował się ten, który przepuścił atak. Jasna różdżka już znajdowała się w jej dłoni. - Jaki jest problem panowie? - zapytała przesuwając spojrzeniem po zarośniętej trójce nieśpiesznie stawiając kroki. Uniosła rękę, którą potarła kark. - Zanim odpowiecie, pozwólcie, że nadmienie dwie rzeczy; jestem po dość długim patrolu i chciałam skorzystać z dobrodziejstw niedalekiej plaży w spokoju i bez większych problemów. Plus, wiedzieliście, że kradzież karana jest obcięciem ręki? Prywatnie nie polecam. - mruknęła, jasne tęczówki przesuwając po każdym podchodząc bliżej tego, który znajdował się na ziemi. Co prawda wypowiedziane słowa jasno określały sytuację ale nie atakowała bezmyślnie wszystkiego co się rusza. Zdążyła już dobrze zobaczyć, co wojna robiła z ludźmi.
1 - kiedy Tonks znajduje się bliżej i mija chwila w której może spojrzeć na wszystkich zgromadzonych jej brwi - a razem z nimi blizna na czole - unoszą się. - Barney! - ucieszyła się prawie prawdziwie. - Kto by pomyślał, wszyscy Cię szukają. - słowa brzmią jak przyjacielskie powitanie, ale zdecydowanie takimi nie są. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, unosi różdżkę. Walka, na pewno za chwilę rozgorzeje na dobre.
2 - mężczyźni są rozzłoszczeni tym, że ktoś przeszkadza im. Żli, głodni, wyniszczeni wojną. Widocznie nie zamierzają pójść na ustępstwa. - Dam wam kilka monet, jak dacie sobie spokój. Naprawdę nie chcę z wami walczyć. - westchnęła próbując w ten sposób ich przekonać. Czy byli w stanie odpuścić?
3 - mężczyźni wydają się zaskoczeni, jeden - ten znajdujący się z boku uderza ramieniem tego, który stał pośrodku. - Ej, Dave, to Tonks. - szepnął, ale nie na tyle cicho, by słowa mogły zginąć i pozostać tylko na nich dwóch. To jedno, krótkie stwierdzenie wywołało jednak poruszenie w pozostałej dwójce, która zdawała się stracić zapał i entuzjazm do swoich planów postanawiając zamiast tego spróbować załagodzić sprawę.
Dlatego grała, odgrywała największą rolę swojego życia, próbując oszukać każdego, kto choćby ku niej zerknął, spojrzał. Próbując oszukać każdego obcego i wszystkich najbliższych. Przecież… jeśli dostatecznie długo pozostanie taka, wszyscy uwierzą, że właśnie tak była. Kiedyś była - wcześniej, zanim świat stanął na głowie i całkiem oszalał. Jeśli dostatecznie długo utrzyma tę twarz może uwierzy w nią sama.
Ale ona… w ostatecznym rozrachunku nie miała żadnego znaczenia. To co czuła, czy to jaka była. Już nie - a może teraz nie. W końcu pogodziła się z tym, czym się stała. A może z tym, co sama z siebie zrobiła. Była narzędziem tej wojny, jednocześnie, jej produktem i wynikiem. Nie było sensu spędzać nocy nad rozmyślaniami nad tym, co mogłoby się stać, gdyby wojna nie znalazła ją na progu. Znalazła ją, a ona wyciągnęła do niej dłonie już wtedy szaleńczo, prawie rozpaczliwie potrzebując jakiegoś celu. Może sensu w życiu. Dostała go, tak jak chciała. Choć po pierwszej ekscytacji i planach teraz zdawał się mieć gorzki posmak tego, co zostało stracone. Pożegnała więc już trójkę własnych dzieci i dwójkę ukochany w obu światach. Jednym splecionym z magii, którą wypełniała Próba, drugim tym całkowicie realnym, czasem nawet brutalniejszym niż to, co tam przeszła. W Lancashire kończyła patrol, jeden z kolejnych, a jeden z miejscowych napomknął o urokliwym Brown’s Point opowiadając historię oczekiwania. Na tym, znała się najlepiej. Zawsze czekała na coś, co miało się nie wydarzyć. Najpierw na Skamandera, teraz na dziecko. W końcu zrozumiała, ze nie mogła więcej czekać. Właściwie nie chciała. A nawet nie mogła. Przyszłość miała jej nie wiązać. Nie zamierzała pozwolić się spętać kolejny las. Przechodziła spokojnie przez las w wyznaczonym kierunku kiedy do jej uszu dotarły najpierw dźwięki, poruszanych gałęzi i niezrozumiałych rozmów. Skręciła w tamtym kierunku wyciągając różdżkę z paska, który podtrzymywał ją schowaną w rękawie. Grupa mężczyzn, zajęta sobą, nawet nie zauważyła że zbliża się w ich stronę, chociaż niespecjalnie się skrywała. Ostatnia część rozmowy, na którą trafiła zdawała się jasno sugerować, co właśnie się działo. To - co działo się teraz codziennie i wszędzie. Byłam już w zasięgu wzrok, blisko, kiedy zaklęcie wyrzuciło jednego z nich w tył. Zacmokała wyraźnie, głośno, teatralnie wręcz z dezaprobatą, ujawniając swoją obecność. A może zwyczajnie chcąc zwrócić na siebie uwagę wszystkich, wcześniej - niesłusznie - niezauważona.
- Pozwolicie, że dołącze. Trzech na jednego to tak bardzo ślizgońskie. - mruknęła wchodząc, rozciągając usta w tylko pozornie uprzejmym uśmiechu. Niósł on w sobie więcej ostrzeżenia, niż uprzejmości. Zerknęła na chwilę na mężczyznę na ziemi nie rozpoznając w nim z początku nikogo znajomego, bardziej skupiona na trójce w której znajdował się ten, który przepuścił atak. Jasna różdżka już znajdowała się w jej dłoni. - Jaki jest problem panowie? - zapytała przesuwając spojrzeniem po zarośniętej trójce nieśpiesznie stawiając kroki. Uniosła rękę, którą potarła kark. - Zanim odpowiecie, pozwólcie, że nadmienie dwie rzeczy; jestem po dość długim patrolu i chciałam skorzystać z dobrodziejstw niedalekiej plaży w spokoju i bez większych problemów. Plus, wiedzieliście, że kradzież karana jest obcięciem ręki? Prywatnie nie polecam. - mruknęła, jasne tęczówki przesuwając po każdym podchodząc bliżej tego, który znajdował się na ziemi. Co prawda wypowiedziane słowa jasno określały sytuację ale nie atakowała bezmyślnie wszystkiego co się rusza. Zdążyła już dobrze zobaczyć, co wojna robiła z ludźmi.
1 - kiedy Tonks znajduje się bliżej i mija chwila w której może spojrzeć na wszystkich zgromadzonych jej brwi - a razem z nimi blizna na czole - unoszą się. - Barney! - ucieszyła się prawie prawdziwie. - Kto by pomyślał, wszyscy Cię szukają. - słowa brzmią jak przyjacielskie powitanie, ale zdecydowanie takimi nie są. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, unosi różdżkę. Walka, na pewno za chwilę rozgorzeje na dobre.
2 - mężczyźni są rozzłoszczeni tym, że ktoś przeszkadza im. Żli, głodni, wyniszczeni wojną. Widocznie nie zamierzają pójść na ustępstwa. - Dam wam kilka monet, jak dacie sobie spokój. Naprawdę nie chcę z wami walczyć. - westchnęła próbując w ten sposób ich przekonać. Czy byli w stanie odpuścić?
3 - mężczyźni wydają się zaskoczeni, jeden - ten znajdujący się z boku uderza ramieniem tego, który stał pośrodku. - Ej, Dave, to Tonks. - szepnął, ale nie na tyle cicho, by słowa mogły zginąć i pozostać tylko na nich dwóch. To jedno, krótkie stwierdzenie wywołało jednak poruszenie w pozostałej dwójce, która zdawała się stracić zapał i entuzjazm do swoich planów postanawiając zamiast tego spróbować załagodzić sprawę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
Nie wiedziałem, co stanie się dalej. Wystarczy im, że zabiorą sakiewkę? Miałem w niej raczej drobne, widok garści knutów i kilku sykli raczej nie miał ich uspokoić, wprost przeciwnie. Przemawiały przez nich głód i zmęczenie, potrzebowali pieniędzy, jeśli chcieli ten stan zmienić. A oczy, oczy mieli przerażająco puste; nie byłem sobie nawet w stanie wyobrazić, co wojna im zrobiła, że bez mrugnięcia powieką napadali na drugiego. Nie stawiałem oporu. Nie sięgałem nawet po różdżkę.
Więc co teraz? Skopią mnie? Skatują? A może wykażą się kreatywnością i wymyślą coś jeszcze innego? Chciałem być gotów – cokolwiek miało się zaraz wydarzyć. Nie miałem większych szans w walce, jeden przeciwko trzem. Czy w takim razie powinienem uciekać? Cholera, nie. To tylko rozzłości ich bardziej. Zanim dopadłbym do linii drzew, albo zdołał skryć w opuszczonym domu Brownów, padłbym od kolejnego zaklęcia. To nie był czas na brawurę, podejmowanie zbędnego ryzyka. Musiałem wrócić do domu, do Jarvisa...
Nie zdołałem jeszcze usiąść – najpierw chciałem ocenić, czy plecy mam w jednym kawałku, czy bliskie spotkanie z kamienistym podłożem coś mi w nich poprzestawiało – gdy dołączył do nas ktoś jeszcze. Ktoś, kogo z początku nie mogłem ujrzeć, jedynie usłyszeć. Kobieta? Co ona tu robiła, sama. Skrzywiłem się, nie tylko z bólu, ale i z powodu kolejnej fali nerwów, która z jednej strony mobilizowała do wytrwania, do walki o przetrwanie, a z drugiej – skręcała trzewia w ciasny supeł. Nie, nie, idź stąd, uciekaj póki jeszcze możesz, zanim i ciebie zaatakują. Moje myśli pognały już w najgorszych możliwych kierunkach, agresorzy nie wyglądali na takich, którzy mieliby jakiekolwiek skrupuły. Dopóki więc w pobliskich krzakach nie czaiły się jakieś posiłki, nie wierzyłem w ratunek.
Stęknąłem cicho, jednym szybkim ruchem siadając na ziemi. Do stu galopujących garborogów, chyba musiałem wrócić do treningów, bo jeśli tak właśnie miałem się czuć po oberwaniu w miarę prostym zaklęciem... Dopiero wtedy zyskałem okazję, by odnaleźć wzrokiem nowoprzybyłą czarownicę. Cóż, na pewno powinienem jej podziękować; nawet jeśli zaraz nas tutaj okaleczą, okradną i Merlin raczy wiedzieć, co jeszcze, to przynajmniej chwilowo odwróciła ich uwagę i sprawiła, że za Everte Stati nie poleciała wiązka żadnego kolejnego uroku. Pozwoliło mi to również sięgnąć po różdżkę i przestać być całkowicie bezbronnym.
– Nie wtrącaj się – warknął jeden z nieznajomych, ten, który posłał mnie na łopatki. Jebany kutafon. Nie wiedziałem tylko, skąd to zawahanie, dlaczego jej jeszcze nie zaatakowali, żaden z nich. Wiatr mógłby ją porwać, wyglądała na metr pięćdziesiąt w kapeluszu, a jednak coś sprawiało, że trybiki zaczęły obracać się pod tymi ich kopułami.
Powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, żeby sobie o mnie przypadkiem nikt nie przypomniał, zacząłem zbierać się do pionu. O jakim patrolu mówiła? I kto zamierzał uciąć im ręce, jeśli przywłaszczą sobie moją sakiewkę, koszulę albo i gacie? Zmarszczyłem brwi, próbując połączyć wszystkie te informacje w jedną całość; zmrużyłem przy tym ślepia, skupiając swą uwagę na twarzy nieznajomej. I wtedy mnie olśniło. – Cześć, Tonks – odezwałem się po raz pierwszy, odkąd pojawiła się na plaży. Bo to przecież była ona, ta mała smarkula, która łapała znicza zawsze wtedy, gdy myślałem, że wciąż mamy szansę na wygraną w meczu. I która posłała mi jeden czy dwa uśmiechy akurat wtedy, kiedy powinienem pilnować pętli. Tylko co ona tu robiła? Akurat teraz? Nie mogłem powiedzieć, by ostatnie lata obeszły się z nią łagodnie, wyglądała na zmęczoną, na twarzy miała chyba jakąś bliznę, nie widziałem dokładnie, lecz co się dziwić; podejrzewałem, że nie brakowało jej zmartwień. – Niebezpieczny członku Zakonu Feniksa – dodałem, gdyby przypadkiem nasze towarzystwo nie rozpoznało w niej okrytej niesławą rebeliantki. No, przestraszcie się, szybciej. Musieli widzieć listy gończe. – Kopę lat. Często tu bywasz? – kontynuowałem, wolną dłonią masując dół pleców; będę mieć siniaki, to bez dwóch zdań. Mimo wszystko poczułem się trochę lepiej. Jeśli choć połowa opowieści, które o niej krążyły, była prawdziwa, to wciąż mieliśmy szansę odejść stąd w jednym kawałku.
1 - Mężczyźni nie myślą w sposób logiczny; od strachu silniejsza okazuje się chciwość. Pamiętają o nagrodzie za głowę Tonks, łudzą się, że przewaga liczebna wystarczy, by ją pochwycić. Decydują się na atak.
2 - Potrzebują chwili, by rozważyć wszelkie za i przeciw, w końcu jednak ich przywódca kiwa głową i przystaje na propozycję Tonks. Dobre i kilka monet.
3 - Mówią, że też nie chcą walczyć, ale powietrzem żołądków nie zapchają. Jeśli Zakon Feniksa jest taki dobry, to niech im pomoże – nakarmi i da dach nad głową.
Więc co teraz? Skopią mnie? Skatują? A może wykażą się kreatywnością i wymyślą coś jeszcze innego? Chciałem być gotów – cokolwiek miało się zaraz wydarzyć. Nie miałem większych szans w walce, jeden przeciwko trzem. Czy w takim razie powinienem uciekać? Cholera, nie. To tylko rozzłości ich bardziej. Zanim dopadłbym do linii drzew, albo zdołał skryć w opuszczonym domu Brownów, padłbym od kolejnego zaklęcia. To nie był czas na brawurę, podejmowanie zbędnego ryzyka. Musiałem wrócić do domu, do Jarvisa...
Nie zdołałem jeszcze usiąść – najpierw chciałem ocenić, czy plecy mam w jednym kawałku, czy bliskie spotkanie z kamienistym podłożem coś mi w nich poprzestawiało – gdy dołączył do nas ktoś jeszcze. Ktoś, kogo z początku nie mogłem ujrzeć, jedynie usłyszeć. Kobieta? Co ona tu robiła, sama. Skrzywiłem się, nie tylko z bólu, ale i z powodu kolejnej fali nerwów, która z jednej strony mobilizowała do wytrwania, do walki o przetrwanie, a z drugiej – skręcała trzewia w ciasny supeł. Nie, nie, idź stąd, uciekaj póki jeszcze możesz, zanim i ciebie zaatakują. Moje myśli pognały już w najgorszych możliwych kierunkach, agresorzy nie wyglądali na takich, którzy mieliby jakiekolwiek skrupuły. Dopóki więc w pobliskich krzakach nie czaiły się jakieś posiłki, nie wierzyłem w ratunek.
Stęknąłem cicho, jednym szybkim ruchem siadając na ziemi. Do stu galopujących garborogów, chyba musiałem wrócić do treningów, bo jeśli tak właśnie miałem się czuć po oberwaniu w miarę prostym zaklęciem... Dopiero wtedy zyskałem okazję, by odnaleźć wzrokiem nowoprzybyłą czarownicę. Cóż, na pewno powinienem jej podziękować; nawet jeśli zaraz nas tutaj okaleczą, okradną i Merlin raczy wiedzieć, co jeszcze, to przynajmniej chwilowo odwróciła ich uwagę i sprawiła, że za Everte Stati nie poleciała wiązka żadnego kolejnego uroku. Pozwoliło mi to również sięgnąć po różdżkę i przestać być całkowicie bezbronnym.
– Nie wtrącaj się – warknął jeden z nieznajomych, ten, który posłał mnie na łopatki. Jebany kutafon. Nie wiedziałem tylko, skąd to zawahanie, dlaczego jej jeszcze nie zaatakowali, żaden z nich. Wiatr mógłby ją porwać, wyglądała na metr pięćdziesiąt w kapeluszu, a jednak coś sprawiało, że trybiki zaczęły obracać się pod tymi ich kopułami.
Powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, żeby sobie o mnie przypadkiem nikt nie przypomniał, zacząłem zbierać się do pionu. O jakim patrolu mówiła? I kto zamierzał uciąć im ręce, jeśli przywłaszczą sobie moją sakiewkę, koszulę albo i gacie? Zmarszczyłem brwi, próbując połączyć wszystkie te informacje w jedną całość; zmrużyłem przy tym ślepia, skupiając swą uwagę na twarzy nieznajomej. I wtedy mnie olśniło. – Cześć, Tonks – odezwałem się po raz pierwszy, odkąd pojawiła się na plaży. Bo to przecież była ona, ta mała smarkula, która łapała znicza zawsze wtedy, gdy myślałem, że wciąż mamy szansę na wygraną w meczu. I która posłała mi jeden czy dwa uśmiechy akurat wtedy, kiedy powinienem pilnować pętli. Tylko co ona tu robiła? Akurat teraz? Nie mogłem powiedzieć, by ostatnie lata obeszły się z nią łagodnie, wyglądała na zmęczoną, na twarzy miała chyba jakąś bliznę, nie widziałem dokładnie, lecz co się dziwić; podejrzewałem, że nie brakowało jej zmartwień. – Niebezpieczny członku Zakonu Feniksa – dodałem, gdyby przypadkiem nasze towarzystwo nie rozpoznało w niej okrytej niesławą rebeliantki. No, przestraszcie się, szybciej. Musieli widzieć listy gończe. – Kopę lat. Często tu bywasz? – kontynuowałem, wolną dłonią masując dół pleców; będę mieć siniaki, to bez dwóch zdań. Mimo wszystko poczułem się trochę lepiej. Jeśli choć połowa opowieści, które o niej krążyły, była prawdziwa, to wciąż mieliśmy szansę odejść stąd w jednym kawałku.
1 - Mężczyźni nie myślą w sposób logiczny; od strachu silniejsza okazuje się chciwość. Pamiętają o nagrodzie za głowę Tonks, łudzą się, że przewaga liczebna wystarczy, by ją pochwycić. Decydują się na atak.
2 - Potrzebują chwili, by rozważyć wszelkie za i przeciw, w końcu jednak ich przywódca kiwa głową i przystaje na propozycję Tonks. Dobre i kilka monet.
3 - Mówią, że też nie chcą walczyć, ale powietrzem żołądków nie zapchają. Jeśli Zakon Feniksa jest taki dobry, to niech im pomoże – nakarmi i da dach nad głową.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
- Wtrącanie się, to moja specjalność. - padło z ust Justine. Wewnętrznie wykalkulowane, wystudiowane, odegrane z precyzją. Rozciągnęła usta w uśmiechu spoglądając na tego który się odezwał. Widocznie brzmiała na nie przejętą. Albo za pewną siebie, albo kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego co robiła. Ale w uniesionej brodzie, może ostrzegawczym błysku w oku dało się dojrzeć, że doskonale odgrywała po prostu swoją rolę, gotowa, oczekująca na rozwój wydarzeń.
Dawała im czas. Czas na to, żeby przyjrzeli się jej twarzy. Dostrzegli ją całą i połączyli fakty. Nie mogła kłamać, rozpoznawalność miewała też swoje dobre strony. Plotki, które rozchodziły się po miastach pozwalały jej kończyć niektóre starcia zanim się zaczęły właśnie dzięki nim. Nie miało dla niej znaczenia jak postrzegał ją świat. Ale korzystała z tego, co mogła obrócić na własną korzyść. Zwłaszcza teraz, kiedy nie zamierzała się już zatrzymywać. Kiedy zamierzała iść dalej, naprzód nie zabierając ze sobą żadnego bagażu. Zwłaszcza tego, do którego można było się przywiązać. Bronie, nie roniły łez. Z precyzją odbierały życia. Służyły do walki. Na trochę o tym zapomniała. Ale teraz, ponownie już, była na właściwych torach. Więc zamknęła się ponownie, postawiły fasady i mury na nowo, zakładając maskę. Wracając do bycia dawną sobą choć było to jedynie wyśmienicie odegranym spektaklem.
Padające z boku przywitanie i nazwisko przesunęło lekko zmrużone spojrzenie Tonks z trójki mężczyzn na tego, który zdołał się podnieść do pionu. Głowa ledwie się poruszyła, zmieniając kąt odrobinę. A błękit tęczówek przesunął się po nim wyraźnie. Brwi zmarszczyły odrobinę, kiedy oczy zawisły na twarzy. Kilka długich sekund minęło w ciszy, kiedy zmarszczyła odrobinę brwi. - Postarzałeś się. - przywitała go jakże uprzejmie, kiedy jej usta rozciągnęły się w szerszym prawie prawdziwie rozbawionym grymasie kiedy w końcu pamięć podrzuciła kilka wspólnych wspomnień. Dłuższych uśmiechów i spojrzeń, obleczonych w założenie za ucho jasnych kosmyków. Teraz też krzyżowała z nim spojrzenie bez obaw i bez zawahania, nie uciekając nim płochliwie a odwracając w konkretnym celu i konkretnym momencie. Teraz też patrzyła ku niemu, przesuwając głowę na chwilę jakby zdawała się nie zwracać uwagi na pozostałą trójkę. Kiedy dodał kolejne słowa, kącik jej ust drgnął. Odwróciła głowę, dopiero po chwili pociągając za sobą spojrzenie. - Do tego szalony. - powiedziała do mężczyzn żeby prawie w konspiracyjnym geście przyłożyć dłoń do ust, jakby zdradzała im sekret. Choć całość psuła teatralność i głośność wypowiadanych słów. W szeregach Trójcy pojawiło się krótkie poruszenie i zwątpienie. A tęczówki w barwie bezchmurnego nieba wróciły do Sykes’a kiedy postawił pytanie. Nachyliła odrobinę głowę, jasne włosy zsunęły się z ramienia. Jedna z jej brwi drgnęła patrząc jak rozmasowywać sobie plecy. - Panie Sykes. - wypadło z jej ust lekko, jakby z zawstydzoną i odrobinę karcącą nutą, machnęła ręką. - Dama nie zdradza wszystkich swoich tajemnic.- odpowiedziała wracając spojrzeniem do jego twarzy. Ton głosu jej się nie zmienił, mina na twarzy też nie. Potaknięcie i przyjęcie jej propozycji przez mężczyzn znów odwróciło jej wzrok. Wewnętrznie odetchnęła z ulgą. Naprawdę była zmęczona. Była na nogach już długo, a za sobą miała całkiem skomplikowane dochodzenie i patrol. Jako że skończyła niedaleko, zamierzała przed powrotem skorzystać z uroków zimnej wody. Odsunęła poły lekkiej letniej narzuty ukazując pas z nakładkami. Z jednej wyciągnęła sakiewkę zbliżając się do mężczyzn. Nie nosiła w niej dużo, ale też nie obawiała się, że ktoś ją okradnie. - Słuchajcie Panowie. - przemówiła do nich. - Nie atakujemy innych - powtórzcie ładnie. - poprosiła przesuwając po nich wzrokiem. - Wiem, że nie jest lekko. Ale jak zaczniemy być sami dla siebie wrogami, przegramy całkiem. - przesunęła jasnymi tęczówkami po nich. Sięgnęła do sakiewki wyciągając monety. Każdemu dała taką samą kwotę. - Zjedzcie i skierujcie kroki do Minehead w Somerset, znajdź Starego Dana w porcie. Jeśli zamiast pasożytować, zgodzicie się pracować pomoże wam i z dachem nad głową i z zapełnieniem brzucha. Brzmi nieźle, nie? - zapytała ich. Mężczyźni spojrzeli po sobie, jakby zastanawiając się, czy mówiła prawda. Jeden z nich uniósł monetę i ugryzł jakby sprawdzając, czy nie próbuje ich oszukać. - Ruszajcie. - poleciła im chowając na swoje miejsce sakiewkę. Brodą wskazała jeszcze za nich, poganiając ich gestem. Widocznie chwilę się wahali, jakby jeszcze nie pewni, czy ktoś rzeczywiście będzie w stanie im pomóc. Ale Tonks spotykała wielu takich ludzi, wiedziała już dokąd ich kierować. Wolała załatwiać takie sytuacje bez rozlewu krwi i latających zaklęć. Ci ludzie, byli po prostu zmęczeni i głodni - wiedziała, czym był głód, poznała go dokładnie już wcześniej. W końcu zostali sami, on gdzieś za nią, a ona jeszcze chwilę patrząca za odchodzącymi mężczyznami. Kiedy straciła ich z oczu obejrzała się przez ramię.
- Nie ma za co, królewno. Wędrowanie w pojedynkę to nie za rozsądne postępowanie w obecnych czasach. - rzuciła odwracając się w kierunku plaży i w tamtą stronę stawiając kroki. - Zranili Cię? - zapytała, nie zerkając ku niemu. Przez tą krótką chwilę wpinając różdżkę w paski na dłoni które ją trzymały stabilnie i pewnie. Był właściwie obcym. Przeszłością, która znała ją jeszcze zanim uformowała się jakkolwiek. A dzisiaj, nawet nie był w stanie wiedzieć, że udawała samą siebie od tygodni. Skrywała się za frywolną, może nawet zabawną wersją samej siebie. Tak było jej łatwiej. Kiedy tylko kroków dzieliło ją od wody nachyliła się, żeby rozwiązać buty i ściągnąć. Rozpięła nakładkę układając ją obok i na jedno i drugie rzuciła cienką narzutę, którą zsunęła z ramion. Uniosła jedną z dłoni do guzików kołnierza odpinając jeden, odwracając głowę, żeby spojrzeć, czy Sykes znajdował się nadal obok. Ich tęczówki się skrzyżowało. Przesunęła rękę na drugi z guzików odwracając w jego stronę. Druga z dłoni uniosła się a palec wskazujący zakręcił się w geście. - Nie podglądaj. - poprosiła. - Możesz zająć się tym czym zajmowałeś się wcześniej. Jestem obok. Przynajmniej jeszcze przez chwilę. - zapewniła go rozciągając usta w uśmiechu. Dłoń zatrzymała się, w oczekiwaniu aż nie wykona jej prośby. Liczyła że chłodna woda odbierze jej trochę zmęczenia. I pozwoli na chwilę relaksu, po którym ruszy dalej. Nie zaprosiła go. Właściwie nie wydawała się nawet oczekiwać jego obecności czy tego, że pozostanie.
| oddaje 30PM mężczyznom
Dawała im czas. Czas na to, żeby przyjrzeli się jej twarzy. Dostrzegli ją całą i połączyli fakty. Nie mogła kłamać, rozpoznawalność miewała też swoje dobre strony. Plotki, które rozchodziły się po miastach pozwalały jej kończyć niektóre starcia zanim się zaczęły właśnie dzięki nim. Nie miało dla niej znaczenia jak postrzegał ją świat. Ale korzystała z tego, co mogła obrócić na własną korzyść. Zwłaszcza teraz, kiedy nie zamierzała się już zatrzymywać. Kiedy zamierzała iść dalej, naprzód nie zabierając ze sobą żadnego bagażu. Zwłaszcza tego, do którego można było się przywiązać. Bronie, nie roniły łez. Z precyzją odbierały życia. Służyły do walki. Na trochę o tym zapomniała. Ale teraz, ponownie już, była na właściwych torach. Więc zamknęła się ponownie, postawiły fasady i mury na nowo, zakładając maskę. Wracając do bycia dawną sobą choć było to jedynie wyśmienicie odegranym spektaklem.
Padające z boku przywitanie i nazwisko przesunęło lekko zmrużone spojrzenie Tonks z trójki mężczyzn na tego, który zdołał się podnieść do pionu. Głowa ledwie się poruszyła, zmieniając kąt odrobinę. A błękit tęczówek przesunął się po nim wyraźnie. Brwi zmarszczyły odrobinę, kiedy oczy zawisły na twarzy. Kilka długich sekund minęło w ciszy, kiedy zmarszczyła odrobinę brwi. - Postarzałeś się. - przywitała go jakże uprzejmie, kiedy jej usta rozciągnęły się w szerszym prawie prawdziwie rozbawionym grymasie kiedy w końcu pamięć podrzuciła kilka wspólnych wspomnień. Dłuższych uśmiechów i spojrzeń, obleczonych w założenie za ucho jasnych kosmyków. Teraz też krzyżowała z nim spojrzenie bez obaw i bez zawahania, nie uciekając nim płochliwie a odwracając w konkretnym celu i konkretnym momencie. Teraz też patrzyła ku niemu, przesuwając głowę na chwilę jakby zdawała się nie zwracać uwagi na pozostałą trójkę. Kiedy dodał kolejne słowa, kącik jej ust drgnął. Odwróciła głowę, dopiero po chwili pociągając za sobą spojrzenie. - Do tego szalony. - powiedziała do mężczyzn żeby prawie w konspiracyjnym geście przyłożyć dłoń do ust, jakby zdradzała im sekret. Choć całość psuła teatralność i głośność wypowiadanych słów. W szeregach Trójcy pojawiło się krótkie poruszenie i zwątpienie. A tęczówki w barwie bezchmurnego nieba wróciły do Sykes’a kiedy postawił pytanie. Nachyliła odrobinę głowę, jasne włosy zsunęły się z ramienia. Jedna z jej brwi drgnęła patrząc jak rozmasowywać sobie plecy. - Panie Sykes. - wypadło z jej ust lekko, jakby z zawstydzoną i odrobinę karcącą nutą, machnęła ręką. - Dama nie zdradza wszystkich swoich tajemnic.- odpowiedziała wracając spojrzeniem do jego twarzy. Ton głosu jej się nie zmienił, mina na twarzy też nie. Potaknięcie i przyjęcie jej propozycji przez mężczyzn znów odwróciło jej wzrok. Wewnętrznie odetchnęła z ulgą. Naprawdę była zmęczona. Była na nogach już długo, a za sobą miała całkiem skomplikowane dochodzenie i patrol. Jako że skończyła niedaleko, zamierzała przed powrotem skorzystać z uroków zimnej wody. Odsunęła poły lekkiej letniej narzuty ukazując pas z nakładkami. Z jednej wyciągnęła sakiewkę zbliżając się do mężczyzn. Nie nosiła w niej dużo, ale też nie obawiała się, że ktoś ją okradnie. - Słuchajcie Panowie. - przemówiła do nich. - Nie atakujemy innych - powtórzcie ładnie. - poprosiła przesuwając po nich wzrokiem. - Wiem, że nie jest lekko. Ale jak zaczniemy być sami dla siebie wrogami, przegramy całkiem. - przesunęła jasnymi tęczówkami po nich. Sięgnęła do sakiewki wyciągając monety. Każdemu dała taką samą kwotę. - Zjedzcie i skierujcie kroki do Minehead w Somerset, znajdź Starego Dana w porcie. Jeśli zamiast pasożytować, zgodzicie się pracować pomoże wam i z dachem nad głową i z zapełnieniem brzucha. Brzmi nieźle, nie? - zapytała ich. Mężczyźni spojrzeli po sobie, jakby zastanawiając się, czy mówiła prawda. Jeden z nich uniósł monetę i ugryzł jakby sprawdzając, czy nie próbuje ich oszukać. - Ruszajcie. - poleciła im chowając na swoje miejsce sakiewkę. Brodą wskazała jeszcze za nich, poganiając ich gestem. Widocznie chwilę się wahali, jakby jeszcze nie pewni, czy ktoś rzeczywiście będzie w stanie im pomóc. Ale Tonks spotykała wielu takich ludzi, wiedziała już dokąd ich kierować. Wolała załatwiać takie sytuacje bez rozlewu krwi i latających zaklęć. Ci ludzie, byli po prostu zmęczeni i głodni - wiedziała, czym był głód, poznała go dokładnie już wcześniej. W końcu zostali sami, on gdzieś za nią, a ona jeszcze chwilę patrząca za odchodzącymi mężczyznami. Kiedy straciła ich z oczu obejrzała się przez ramię.
- Nie ma za co, królewno. Wędrowanie w pojedynkę to nie za rozsądne postępowanie w obecnych czasach. - rzuciła odwracając się w kierunku plaży i w tamtą stronę stawiając kroki. - Zranili Cię? - zapytała, nie zerkając ku niemu. Przez tą krótką chwilę wpinając różdżkę w paski na dłoni które ją trzymały stabilnie i pewnie. Był właściwie obcym. Przeszłością, która znała ją jeszcze zanim uformowała się jakkolwiek. A dzisiaj, nawet nie był w stanie wiedzieć, że udawała samą siebie od tygodni. Skrywała się za frywolną, może nawet zabawną wersją samej siebie. Tak było jej łatwiej. Kiedy tylko kroków dzieliło ją od wody nachyliła się, żeby rozwiązać buty i ściągnąć. Rozpięła nakładkę układając ją obok i na jedno i drugie rzuciła cienką narzutę, którą zsunęła z ramion. Uniosła jedną z dłoni do guzików kołnierza odpinając jeden, odwracając głowę, żeby spojrzeć, czy Sykes znajdował się nadal obok. Ich tęczówki się skrzyżowało. Przesunęła rękę na drugi z guzików odwracając w jego stronę. Druga z dłoni uniosła się a palec wskazujący zakręcił się w geście. - Nie podglądaj. - poprosiła. - Możesz zająć się tym czym zajmowałeś się wcześniej. Jestem obok. Przynajmniej jeszcze przez chwilę. - zapewniła go rozciągając usta w uśmiechu. Dłoń zatrzymała się, w oczekiwaniu aż nie wykona jej prośby. Liczyła że chłodna woda odbierze jej trochę zmęczenia. I pozwoli na chwilę relaksu, po którym ruszy dalej. Nie zaprosiła go. Właściwie nie wydawała się nawet oczekiwać jego obecności czy tego, że pozostanie.
| oddaje 30PM mężczyznom
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wtrącanie się to jej specjalność? Nie miałem zamiaru polemizować, najmniejszego. Również do moich uszu docierały pewne plotki, niekiedy niezwykle durne, czasem nieco ciekawsze, w tym ta dotycząca nagłego objawienia się Tonks w samym środku Londynu. Nie było mnie wśród gapiów, prędzej zrzygałbym się na własne buty niż czerpał jakąkolwiek przyjemność z oglądania publicznej egzekucji, o ile więc przekazy słowne nie przeinaczały wydarzeń tamtego dnia, to zdecydowanie potwierdzały one dopiero co wypowiedziane stwierdzenie rebeliantki. Lubiła się wtrącać. Nawet jeśli ryzykowała wtedy swoim zdrowiem, ba!, życiem. Czy przypadkiem nie została wtedy pochwycona? Jakim cudem znów przebywała na wolności...? To chyba bez znaczenia. Helga musiała nade mną czuwać, że doszło do naszego spotkania, i to jeszcze zanim zostałbym okradziony lub też trwale okaleczony, a dopiero później okradziony.
Nawet jeśli ci obwiesie zauważyli, że nie byłem już całkiem bezbronny, miałem w dłoni różdżkę, to nie zareagowali na tę zmianę nawet słowem. Ich uwagę zaskarbiła sobie niepozorna blondynka. Choć nie wiem, czy niepozorna stanowiło adekwatne określenie – może i nie była szczególnie wysoka, budowę miała raczej drobną, lecz to przecież tylko pozory. W jej wątłej piersi mógł drzemać największy, najbardziej niebezpieczny talent. I chyba nasi towarzysze zdawali sobie z tego sprawę, dlatego wciąż nie atakowali, nie sięgali po kolejne zaklęcia. Poniekąd chciałbym zobaczyć, jak Tonks radzi sobie z w walce, czy opowieści przekazywane przez lokalnych grajków miały w sobie więcej niż ziarno prawdy, pokojowe rozwiązanie konfliktu było jednak czymś, do czego wszyscy powinniśmy dążyć. Dlaczego to robiliśmy? Walczyliśmy ze sobą? Z innymi czarodziejami?
Odchrząknąłem cicho, nie tyle z powodu bólu pleców, co uwagi, która padła z ust dawnej znajomej. – Minęło już trochę czasu – zauważyłem względnie delikatnie. Mógłbym w końcu powiedzieć „ty też” i uznać temat za zamknięty, nie chciałem jednak urazić kobiecej dumy; jeszcze odwróciłaby się na pięcie i zostawiła mnie na ich łasce. – Szalony? – powtórzyłem po niej ostrożnie, gdy teatralnym, doskonale słyszalnym szeptem dorzuciła trzy knuty do mojej wypowiedzi. Dobrze wiedzieć, o tym jakoś na plakatach nie wspominali. Widziałem drgnienie kącika ust, domyślałem się, że po prostu z nimi igra, sięga po czarny humor, lecz z drugiej strony... Kto ją tam wie? Wojna robiła z ludźmi najróżniejsze rzeczy. Zwłaszcza z tymi, którzy brali w niej czynny udział, mieli krew na rękach. Niezależnie od tego, czy odkleiła się jej już piąta klepka, czy był to jedynie blef, wydawała się taka pewna siebie. W jej gestach nie było nawet krztyny lęku, podskórnego niepokoju, a przynajmniej ja nic takiego nie dostrzegałem. Karciła mnie ze swobodą, która – w połączeniu z wcześniejszymi komentarzami – musiała zbić nieznajomych z pantałyku. – Dama może i nie... – mruknąłem pod nosem, niejako podłapując jej grę. Niech będą świadomi, że się znamy. Że nie ma w nas strachu.
W końcu coś w nich pękło, przystali na propozycję, by zadowolić się kilkoma monetami i odejść w pokoju. Szkoda, że ze mną samym nie chcieli dyskutować, nie miałem jednak zamiaru grymasić czy kręcić nosem. Żelazna pętla, która do tej pory zaciskała się na moim żołądku, zaczęła się rozluźniać. Dopóki jednak naprawdę nie odeszli, nie zostawili nas samych, nie opuszczałem gardy – wystarczy, że zaskoczyli mnie raz, nie chciałem pozwolić, by doszło do powtórki z rozrywki. Czy ten stary Dan naprawdę istniał? Czy miał znaleźć dla nich zajęcie? Oby. Inaczej pewnie nie minie dzień, góra dwa, a znów zrobią to samo, żeby zapełnić sobie żołądki czymś, co nie było trawą.
– Dziękuję, cny rycerzu – odpowiedziałem w podobnym tonie, dopiero teraz chowając drewienko różdżki do kieszeni spodni. Fakt jednak pozostawał faktem, byłem jej winny podziękowania. – Gdyby nie ty, skończyłoby się to dużo gorzej – rozwinąłem już nieco poważniej, pozwalając, by wzrok zabłądził w okolicę jej oczu, odnalazł blizny, dziwny tatuaż z boku szyi. – Jak mogę ci się odwdzięczyć? Chcesz... – Zacząłem grzebać w plecaku, próbując przypomnieć sobie, co tam przy sobie miałem i co mogłem jej zaoferować. – ...kanapkę? – Wyciągnąłem nieco zgniecione, wciąż jednak jadalne drugie śniadanie; uniosłem wyżej brwi, próbując wyczytać coś z reakcji niższej czarownicy. Bo przecież nie żartowałem, byłem gotów podzielić się z nią posiłkiem. – Nic mi nie będzie. Obiłem się o kamienie, bywało gorzej. – Machnąłem wolną ręką, próbując ją przekonać, że nie ma czego opatrywać, zaraz jednak pożałowałem. Czułem każde miejsce pleców, i nie tylko pleców, którym grzmotnąłem o kamieniste podłoże plaży. – Co ty... zamierzasz się opalać? Czy może pływać? A jeśli pojawi się tutaj zaraz ktoś jeszcze, akurat jak będziesz... zajęta? – Zmierzyłem ją uważnym wzrokiem, próbując zrozumieć, co też dzieje się pod jej blond czupryną, dlaczego ściąga buty, sięga do guzika koszuli. Dopiero co pożegnaliśmy się z jednymi intruzami, kto wie, może wciąż czaili się gdzieś w pobliżu, nie wykluczało to jednak pojawienia się kolejnych. – Na Merlina, nie zamierzałem... – Podglądać. Przewróciłem oczami, zgodnie z niemą prośbą Tonks odwracając się na pięcie. Wykorzystałem tę chwilę, by spróbować rzucić zaklęcie, dzięki któremu mógłbym się upewnić, czy jesteśmy sami. – Homenum Revelio. – Zadbałem o dokładny ruch nadgarstka, wypowiedziałem wszystkie zgłoski dokładnie tak, jak wtedy, w Gawrze, miałem więc nadzieję, że magia nie odmówi mi posłuszeństwa. – A co później? Zamierzasz ruszyć w dalszą drogę? Uratować kolejnego nierozsądnego kolegę? – zagaiłem, powoli odwracając ku niej głowę; nie chciałem podglądać, a jedynie przekonać się, kątem oka, czy wciąż tam jeszcze jest. I czy naprawdę rozbierała się do rosołu, by wskoczyć do wody.
Może faktycznie była szalona.
Nawet jeśli ci obwiesie zauważyli, że nie byłem już całkiem bezbronny, miałem w dłoni różdżkę, to nie zareagowali na tę zmianę nawet słowem. Ich uwagę zaskarbiła sobie niepozorna blondynka. Choć nie wiem, czy niepozorna stanowiło adekwatne określenie – może i nie była szczególnie wysoka, budowę miała raczej drobną, lecz to przecież tylko pozory. W jej wątłej piersi mógł drzemać największy, najbardziej niebezpieczny talent. I chyba nasi towarzysze zdawali sobie z tego sprawę, dlatego wciąż nie atakowali, nie sięgali po kolejne zaklęcia. Poniekąd chciałbym zobaczyć, jak Tonks radzi sobie z w walce, czy opowieści przekazywane przez lokalnych grajków miały w sobie więcej niż ziarno prawdy, pokojowe rozwiązanie konfliktu było jednak czymś, do czego wszyscy powinniśmy dążyć. Dlaczego to robiliśmy? Walczyliśmy ze sobą? Z innymi czarodziejami?
Odchrząknąłem cicho, nie tyle z powodu bólu pleców, co uwagi, która padła z ust dawnej znajomej. – Minęło już trochę czasu – zauważyłem względnie delikatnie. Mógłbym w końcu powiedzieć „ty też” i uznać temat za zamknięty, nie chciałem jednak urazić kobiecej dumy; jeszcze odwróciłaby się na pięcie i zostawiła mnie na ich łasce. – Szalony? – powtórzyłem po niej ostrożnie, gdy teatralnym, doskonale słyszalnym szeptem dorzuciła trzy knuty do mojej wypowiedzi. Dobrze wiedzieć, o tym jakoś na plakatach nie wspominali. Widziałem drgnienie kącika ust, domyślałem się, że po prostu z nimi igra, sięga po czarny humor, lecz z drugiej strony... Kto ją tam wie? Wojna robiła z ludźmi najróżniejsze rzeczy. Zwłaszcza z tymi, którzy brali w niej czynny udział, mieli krew na rękach. Niezależnie od tego, czy odkleiła się jej już piąta klepka, czy był to jedynie blef, wydawała się taka pewna siebie. W jej gestach nie było nawet krztyny lęku, podskórnego niepokoju, a przynajmniej ja nic takiego nie dostrzegałem. Karciła mnie ze swobodą, która – w połączeniu z wcześniejszymi komentarzami – musiała zbić nieznajomych z pantałyku. – Dama może i nie... – mruknąłem pod nosem, niejako podłapując jej grę. Niech będą świadomi, że się znamy. Że nie ma w nas strachu.
W końcu coś w nich pękło, przystali na propozycję, by zadowolić się kilkoma monetami i odejść w pokoju. Szkoda, że ze mną samym nie chcieli dyskutować, nie miałem jednak zamiaru grymasić czy kręcić nosem. Żelazna pętla, która do tej pory zaciskała się na moim żołądku, zaczęła się rozluźniać. Dopóki jednak naprawdę nie odeszli, nie zostawili nas samych, nie opuszczałem gardy – wystarczy, że zaskoczyli mnie raz, nie chciałem pozwolić, by doszło do powtórki z rozrywki. Czy ten stary Dan naprawdę istniał? Czy miał znaleźć dla nich zajęcie? Oby. Inaczej pewnie nie minie dzień, góra dwa, a znów zrobią to samo, żeby zapełnić sobie żołądki czymś, co nie było trawą.
– Dziękuję, cny rycerzu – odpowiedziałem w podobnym tonie, dopiero teraz chowając drewienko różdżki do kieszeni spodni. Fakt jednak pozostawał faktem, byłem jej winny podziękowania. – Gdyby nie ty, skończyłoby się to dużo gorzej – rozwinąłem już nieco poważniej, pozwalając, by wzrok zabłądził w okolicę jej oczu, odnalazł blizny, dziwny tatuaż z boku szyi. – Jak mogę ci się odwdzięczyć? Chcesz... – Zacząłem grzebać w plecaku, próbując przypomnieć sobie, co tam przy sobie miałem i co mogłem jej zaoferować. – ...kanapkę? – Wyciągnąłem nieco zgniecione, wciąż jednak jadalne drugie śniadanie; uniosłem wyżej brwi, próbując wyczytać coś z reakcji niższej czarownicy. Bo przecież nie żartowałem, byłem gotów podzielić się z nią posiłkiem. – Nic mi nie będzie. Obiłem się o kamienie, bywało gorzej. – Machnąłem wolną ręką, próbując ją przekonać, że nie ma czego opatrywać, zaraz jednak pożałowałem. Czułem każde miejsce pleców, i nie tylko pleców, którym grzmotnąłem o kamieniste podłoże plaży. – Co ty... zamierzasz się opalać? Czy może pływać? A jeśli pojawi się tutaj zaraz ktoś jeszcze, akurat jak będziesz... zajęta? – Zmierzyłem ją uważnym wzrokiem, próbując zrozumieć, co też dzieje się pod jej blond czupryną, dlaczego ściąga buty, sięga do guzika koszuli. Dopiero co pożegnaliśmy się z jednymi intruzami, kto wie, może wciąż czaili się gdzieś w pobliżu, nie wykluczało to jednak pojawienia się kolejnych. – Na Merlina, nie zamierzałem... – Podglądać. Przewróciłem oczami, zgodnie z niemą prośbą Tonks odwracając się na pięcie. Wykorzystałem tę chwilę, by spróbować rzucić zaklęcie, dzięki któremu mógłbym się upewnić, czy jesteśmy sami. – Homenum Revelio. – Zadbałem o dokładny ruch nadgarstka, wypowiedziałem wszystkie zgłoski dokładnie tak, jak wtedy, w Gawrze, miałem więc nadzieję, że magia nie odmówi mi posłuszeństwa. – A co później? Zamierzasz ruszyć w dalszą drogę? Uratować kolejnego nierozsądnego kolegę? – zagaiłem, powoli odwracając ku niej głowę; nie chciałem podglądać, a jedynie przekonać się, kątem oka, czy wciąż tam jeszcze jest. I czy naprawdę rozbierała się do rosołu, by wskoczyć do wody.
Może faktycznie była szalona.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Sytuacja nie była najlepsza. Trzech na jednego, dwóch na trzech. Ale też nie najgorsza. Justine wątpiła, by mężczyźni posiadali prawdziwie bojowe doświadczenie. A fakt, że widziała już nie jedno pozwalał wyciągnąć pewnego rodzaju wnioski. Strzelić, na wpół w ciemno. Najgorsze do czego mogło dojść, to konfrontacja, ale zbyt wiele potrafiła, by się jej obawiać. Stawiała swoje życie na szali codziennie. Rozpoznanie w samotnym mężczyźnie znajomego sprzed lat nie zmieniło zbyt wiele w jej zachowaniu czy ruchach. Wyrzuciła z ust niecodzienne przywitanie, prowokując, drażniąc już na starcie. Ta maska, jej maska, była nią samą jeszcze sprzed kilku lat. Choć teraz zdawała sobie sprawę z tego, że gra. Kiedy odpowiedział zaśmiała się krótko.
- Aha. - potwierdziła, kiedy z jego ust wypadło pytanie. Uniosła wolną rękę i palcem wskazującym zakręciła kilka razy kółko wskazując na swoją skroń. - Kompletnie świrniętym. - głowa odchyliła się trochę do tyłu, przekręciła na na bok, a jasne spojrzenie zerknęło w stronę Everetta pokazując mu rząd zębów złożonych w czymś na kształt uśmiechu. Trwało to ledwie chwilę, po której Justine spoważniała spoglądając znów na mężczyzn do których zdecydowała się przemówić i których chciała przekonać, że walka nie miała sensu. Rozmowa w którą ją wciągnął a którą zmieniła w kolejne przedstawienie była w jakiś sposób odżywcza. A może odżywcze było to, że on nic o niej nie wiedział. Nic o Justine z teraz. Rozchyliła wargi w udawanym oburzeniu przykładając wolną rękę do skroni. - Cóż za potwarz, panie Sykes. - mruknęła ale nie zdążyła dodać nic więcej, kiedy trójka mężczyzn zdecydowała jednak nie podejmować walki i zadowolić się pieniędzmi, które im zaproponowała. Zaproponowała im też rozwiązanie, tylko od nich miało zależeć, czy z niej skorzystają. Odprowadziła ich spojrzeniem, układając wolną z dłoni na biodrze. Tą drugą w której trzymała różdżkę opuściła swobodnie wzdłuż ciała. W końcu zwróciła się do Sykes’a - zarówno ciałem jak i słowem. Wargi jej drgnęły na słowa podziękowań.
- Z pewnością. - potwierdziła ze spokojem. Przed konfrontacją w tym momencie pomogła im jej rozpoznawalność - co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Nie wiedziała, jak wiele potrafił Everett, ale czasem przewaga liczebna zdecydowanie grzebała szanse na zwycięstwo. Choć zachowywała się, jakby nie była dla niej trudnością, wiedziała, że gdyby doszło do samego pojedynku, musiałaby skupić się i nie popełniać błędów - najmniejszy mógłby kosztować ją wygraną. Jej brew lekko drgnęła, unosząc się ku górze, kiedy obserwowała jak grzebie w plecaku w końcu wyciągając w jej stronę owiniętą w papier kanapkę. Jasne spojrzenie z niej uniosło się do tęczówek Everetta i z powrotem, kiedy wyciągała rękę zabierając jedzenie. Rozwijając papier by odnaleźć złożoną kanapkę i wgryźć się w nią wracając tęczówkami do niego. - Mój uzdrowiciel gada że mam jeść kiedy mam okazję. - wytłumaczyła się po tym, jak przełknęła pierwszy kęs. Cóż, nic dziwnego, że ciągle to słyszała, kiedy w ferworze kolejnych zajęć zwyczajnie pomijała pewne czynności do czasu, aż nie stawały się koniecznością. - Yhym, Yhym, czyli jakoś jest, pokaż. - poleciła, przesuwając się na jego tył i gestem ręki w której trzymała różdżkę nakazała uniesienie górnej części garderoby do góry jednocześnie ponownie wgryzając się w kanapkę. - Nie martw się, byłam Ratowniczką. - zapewniła go spokojnie w oczekiwaniu. - Trzymaj. Najadłam się. - wcisnęła w jego kanapkę samej podchodząc bliżej, żeby podnieść materiał jeśli do tej pory jeszcze próbował jakiś wymówek.
Odeszła kawałek, bardziej w kierunku wody, porzucając buty i nakładkę, na niej układając letnią narzutę. Czując pod bosymi stopami podłoże. Przekręciła głowę, spoglądając ku swojemu towarzyszowi, kiedy z jego ust potoczyły się kolejne pytania.
- Leżenie w jednym miejscu nie jest dla mnie. Zamierzam popływać. - mruknęła odrobinę rozbawiona, unosząc rękę do guzików koszuli. Jedna z brwi powędrowała do góry na padające wątpliwości. Rozejrzała się wokół, finalnie zatrzymując tęczówki na nim. Podwinęła rękaw koszuli lewej ręki, ukazując skórzane upięcie które wsunęła różdżkę. - Sekundy, tyle zajmie mi powrót na brzeg. - orzekła spokojnie odpinając kolejny z guzików. Zaraz wykonując znaczący gest, patrząc jak wywraca oczami i zapewnia, o czystości własnych zamiarów. Pociągnęła za dół koszuli wyciągając ją ze spodni. Rozpinając guziki do końca. W końcu rozpinające ten w spodniach i zsuwając je z bioder, odkładając na rosnącą kupkę. - Jak przeciągniesz ostatnią sylabę mocniej, chętniej zadziała. - mruknęła, prostując się akurat po to, żeby złapać jego spojrzenie wraz z kolejnymi wypuszczonymi pytaniami. Rozpięta koszula nie pokazała całkiem blizn na brzuchu. Chociaż te wyłaniały się ze szpary pomiędzy. Były ich sporo, nierównych, brzydkich. Te na rękach nadal zasłaniały rękawy. Wzruszyła ramionami od niechcenia. - Może. - mruknęła wydymając lekko wargi. Odwróciła się unosząc ręce i przeciągając. Obróciła głową, jakby chcąc rozluźnić napięte mięśnie karku. - Liczę jednak że przez kilka najbliższych godzin nikt nie wpadnie w kłopoty. - dodała zsuwając w końcu koszulę. Ukazując blizny na plecach. Odwróciła głowę. - Myślałam, że nie zamierzałeś. - mruknęła rozciągając usta w uśmiechu kiedy złapała jego wzrok, trochę ironicznym, trochę rozbawionym. Odwróciła głowę kierując bose stopy ku wodzie. Wchodząc do niej. - Jeśli nie zamierzasz dołączyć, zerknij co jakiś czas na moje rzeczy. - powiedziała, unosząc krótko rękę, jakby w podziękowaniu. Ją też miała naznaczoną bliznami. Ale nie zawracała nimi sobie głowy. Woda… Woda zdawała się nieść ukojenie. Przyjemnie orzeźwiać.
- Aha. - potwierdziła, kiedy z jego ust wypadło pytanie. Uniosła wolną rękę i palcem wskazującym zakręciła kilka razy kółko wskazując na swoją skroń. - Kompletnie świrniętym. - głowa odchyliła się trochę do tyłu, przekręciła na na bok, a jasne spojrzenie zerknęło w stronę Everetta pokazując mu rząd zębów złożonych w czymś na kształt uśmiechu. Trwało to ledwie chwilę, po której Justine spoważniała spoglądając znów na mężczyzn do których zdecydowała się przemówić i których chciała przekonać, że walka nie miała sensu. Rozmowa w którą ją wciągnął a którą zmieniła w kolejne przedstawienie była w jakiś sposób odżywcza. A może odżywcze było to, że on nic o niej nie wiedział. Nic o Justine z teraz. Rozchyliła wargi w udawanym oburzeniu przykładając wolną rękę do skroni. - Cóż za potwarz, panie Sykes. - mruknęła ale nie zdążyła dodać nic więcej, kiedy trójka mężczyzn zdecydowała jednak nie podejmować walki i zadowolić się pieniędzmi, które im zaproponowała. Zaproponowała im też rozwiązanie, tylko od nich miało zależeć, czy z niej skorzystają. Odprowadziła ich spojrzeniem, układając wolną z dłoni na biodrze. Tą drugą w której trzymała różdżkę opuściła swobodnie wzdłuż ciała. W końcu zwróciła się do Sykes’a - zarówno ciałem jak i słowem. Wargi jej drgnęły na słowa podziękowań.
- Z pewnością. - potwierdziła ze spokojem. Przed konfrontacją w tym momencie pomogła im jej rozpoznawalność - co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Nie wiedziała, jak wiele potrafił Everett, ale czasem przewaga liczebna zdecydowanie grzebała szanse na zwycięstwo. Choć zachowywała się, jakby nie była dla niej trudnością, wiedziała, że gdyby doszło do samego pojedynku, musiałaby skupić się i nie popełniać błędów - najmniejszy mógłby kosztować ją wygraną. Jej brew lekko drgnęła, unosząc się ku górze, kiedy obserwowała jak grzebie w plecaku w końcu wyciągając w jej stronę owiniętą w papier kanapkę. Jasne spojrzenie z niej uniosło się do tęczówek Everetta i z powrotem, kiedy wyciągała rękę zabierając jedzenie. Rozwijając papier by odnaleźć złożoną kanapkę i wgryźć się w nią wracając tęczówkami do niego. - Mój uzdrowiciel gada że mam jeść kiedy mam okazję. - wytłumaczyła się po tym, jak przełknęła pierwszy kęs. Cóż, nic dziwnego, że ciągle to słyszała, kiedy w ferworze kolejnych zajęć zwyczajnie pomijała pewne czynności do czasu, aż nie stawały się koniecznością. - Yhym, Yhym, czyli jakoś jest, pokaż. - poleciła, przesuwając się na jego tył i gestem ręki w której trzymała różdżkę nakazała uniesienie górnej części garderoby do góry jednocześnie ponownie wgryzając się w kanapkę. - Nie martw się, byłam Ratowniczką. - zapewniła go spokojnie w oczekiwaniu. - Trzymaj. Najadłam się. - wcisnęła w jego kanapkę samej podchodząc bliżej, żeby podnieść materiał jeśli do tej pory jeszcze próbował jakiś wymówek.
Odeszła kawałek, bardziej w kierunku wody, porzucając buty i nakładkę, na niej układając letnią narzutę. Czując pod bosymi stopami podłoże. Przekręciła głowę, spoglądając ku swojemu towarzyszowi, kiedy z jego ust potoczyły się kolejne pytania.
- Leżenie w jednym miejscu nie jest dla mnie. Zamierzam popływać. - mruknęła odrobinę rozbawiona, unosząc rękę do guzików koszuli. Jedna z brwi powędrowała do góry na padające wątpliwości. Rozejrzała się wokół, finalnie zatrzymując tęczówki na nim. Podwinęła rękaw koszuli lewej ręki, ukazując skórzane upięcie które wsunęła różdżkę. - Sekundy, tyle zajmie mi powrót na brzeg. - orzekła spokojnie odpinając kolejny z guzików. Zaraz wykonując znaczący gest, patrząc jak wywraca oczami i zapewnia, o czystości własnych zamiarów. Pociągnęła za dół koszuli wyciągając ją ze spodni. Rozpinając guziki do końca. W końcu rozpinające ten w spodniach i zsuwając je z bioder, odkładając na rosnącą kupkę. - Jak przeciągniesz ostatnią sylabę mocniej, chętniej zadziała. - mruknęła, prostując się akurat po to, żeby złapać jego spojrzenie wraz z kolejnymi wypuszczonymi pytaniami. Rozpięta koszula nie pokazała całkiem blizn na brzuchu. Chociaż te wyłaniały się ze szpary pomiędzy. Były ich sporo, nierównych, brzydkich. Te na rękach nadal zasłaniały rękawy. Wzruszyła ramionami od niechcenia. - Może. - mruknęła wydymając lekko wargi. Odwróciła się unosząc ręce i przeciągając. Obróciła głową, jakby chcąc rozluźnić napięte mięśnie karku. - Liczę jednak że przez kilka najbliższych godzin nikt nie wpadnie w kłopoty. - dodała zsuwając w końcu koszulę. Ukazując blizny na plecach. Odwróciła głowę. - Myślałam, że nie zamierzałeś. - mruknęła rozciągając usta w uśmiechu kiedy złapała jego wzrok, trochę ironicznym, trochę rozbawionym. Odwróciła głowę kierując bose stopy ku wodzie. Wchodząc do niej. - Jeśli nie zamierzasz dołączyć, zerknij co jakiś czas na moje rzeczy. - powiedziała, unosząc krótko rękę, jakby w podziękowaniu. Ją też miała naznaczoną bliznami. Ale nie zawracała nimi sobie głowy. Woda… Woda zdawała się nieść ukojenie. Przyjemnie orzeźwiać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Chciałem się jej jakoś odwdzięczyć za ratunek; Tonks mogła nie zdawać sobie z tego sprawy, w końcu skąd miałaby wiedzieć, jak dobrze – albo raczej jak niedobrze – radzę sobie z zaklęciami pojedynkowymi, lecz ja byłem pewien, że to tylko i wyłącznie dzięki (nie)sławnej rebeliantce byłem względnie cały i zdrów. Dzięki niej miałem wrócić do swojego syna, do ukrytego w sercu lasu domu, a w końcu bez lęku złożyć głowę na wypchanej pierzem poduszce. Jedyny problem stanowiły obite o kamienie plecy, na to jednak mogły pomóc wywary, które trzymałem w pracowni. Wciąż powinienem mieć na poddaszu buteleczkę bezbarwnego, kwaśnego jak diabli, lecz skutecznego eliksiru przeciwbólowego...
Pech chciał, że w tej chwili nie mogłem zaoferować czarownicy wiele – zacząłem grzebać w plecaku w poszukiwaniu ewentualnego podarku, by prędko zrozumieć, że wymacane na ślepo drugie śniadanie jest szczytem moich możliwości. Niby nic, a jednak coś. Mało kto kręcił w tych czasach nosem na posiłek, jakikolwiek posiłek, który składał się z czegoś lepszego niż kamienny chleb czy zestaw sucharów. Mimo to przez ułamek sekundy myślałem, że kobieta odmówi, gdy tak wędrowała wzrokiem od mojej twarzy do owiniętej w papier kanapki, z wciąż uniesioną brwią, z odbijającą się w oczach konsternacją. Była zdziwiona tą propozycją? A może rozważała jedynie, czy wypada na nią przystać? Tu nie było się nad czym zastanawiać, zasłużyła na nagrodę. – Twój uzdrowiciel to mądry człowiek – odparłem z uśmiechem, bez cienia żalu rozstając się z przyszykowaną przed opuszczeniem Gawry przekąską, gdy już Justine uległa. Nie chciałem wnikać, dopytywać, czy był jakiś szczególny powód do takich zaleceń. Poza tym, nie trudno było wytłumaczyć sobie taki komentarz na własną rękę – Ministerstwo obiecywało nie lada nagrodę za jej głowę, musiała mieć się na baczności, a do tego potrzebowała siły. – Na zdrowie – dodałem jeszcze, kiedy niemalże od razu zaczęła pałaszować; wspominała coś o patrolu, nic dziwnego, że mogła być zmęczona oraz głodna. – To naprawdę nic takiego... – zacząłem protestować, robiąc niewielki krok w tył, w reakcji na okazane odniesionymi urazami zainteresowanie. Dobra, po spotkaniu z kamienistą plażą na pewno miały mi zostać siniaki, ale już gorsze rzeczy w życiu znosiłem. Nie zwykłem się nad sobą rozczulać, gdybym płakał nad każdym zranieniem, już dawno musiałbym przestać obcować z magicznymi stworzeniami czy pojawiać na terenie hodowli Despenser. Wyglądało jednak na to, że czarownica nie zamierza dać za wygraną; przesunęła się za moje plecy, wpierw jeszcze oddając mi resztki kanapki, po czym bezceremonialnie, bez cienia wstydu, zadarła koszulę do góry. – Już się najadłaś? – upewniłem się ze zdziwieniem. Może i była mała, ale czy na pewno była w stanie zapchać żołądek dwoma gryzami? – No weź dokończ, prezentów nie wolno oddawać – zaoponowałem z werwą, nim dotarło do mnie znaczenie jej wcześniejszych słów. Była ratowniczką. Kiedy przestała? I dlaczego? Tak czy inaczej, przynajmniej nie musiałem obawiać się, że ewentualna próba uśmierzenia bólu zakończy się wywołaniem jego jeszcze dotkliwszej fali. – Dlaczego akurat ratowniczką, hm? A nie gwiazdą Quidditcha? – mruknąłem po chwili, by nie stać tak w ciszy. Poza tym, byłem ciekaw. Czy o tym właśnie marzyła jeszcze za czasów Hogwartu?
Musiałem jej przyznać, że umiała zaskakiwać. Zwykle to ja wybijałem ludzi z rytmu, celowo lub nie, teraz jednak musiałem odnaleźć się w roli tego, który nie rozumie, co się dzieje. Bez słowa ostrzeżenia zaczęła zsuwać z siebie kolejne fragmenty odzienia, powoli, niemalże leniwie, dając mi w tym samym chwilę czasu na przetrawienie nowych informacji. – Popływać? Po jedzeniu? – Chciałem zabrzmieć zabawnie, a ta jakże błyskotliwa uwaga była jedynym, co wpadło mi do głowy. Brawo, Everett. Spojrzałem na kobiecą sylwetkę, by zaraz po tym rozejrzeć się dookoła, jak gdyby zza krzaków miała wyskoczyć kolejna grupa intruzów, tym razem zwabiona zapowiedzią golizny. Do tego jednak nie doszło. Może naprawdę byliśmy sami i może naprawdę nie miałem już najmniejszych powodów do obaw. Wolałbym jednak zyskać pewność, i to jeszcze nim moja bohaterka wskoczy do wody. – Całkiem sprytne – przyznałem, gdy spokojnie – lecz dałbym sobie rękę uciąć, że gdzieś w głębi, pod maską opanowania, tlił się również płomień rozbawienia powodowany moją nieskładną wypowiedzią – pokazała mi uprząż, która pozwalała na przymocowanie różdżki do przedramienia. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Zaraz jednak odwróciłem się do kobiety plecami, bo naprawdę nie zamierzałem podglądać, o nie. Za kogo mnie miała? A może to była tylko taka, no, gierka psychologiczna? Może powinienem odbierać jej gesty, słowa, na opak...? Pokręciłem głową, sam na siebie, po czym spróbowałem z zaklęciem z zakresu obrony przed czarną magią. Coś jednak sprawiło, może skonfundowanie, że nie byłem w stanie zmusić magii do działania. Przez moją twarz przemknął grymas niezadowolenia. Bardziej od tej porażki zdziwiła mnie jednak uwaga, która dobiegła mnie od strony brzegu. – Mówisz? Hm, dobra, to... Homenum Revelio – spróbowałem ponownie, tym razem przeciągając ostatnią sylabę zgodnie z sugestią rebeliantki. No cóż, skoro wciąż była w jednym kawałku, na pewno znała się na rzeczy, nie zamierzałem więc kwestionować tej rady. Poza tym, nigdy nie miałem problemów z przyjmowaniem krytyki. Choć może nawet nie była to krytyka, a zwykłe spostrzeżenie. Niektórzy jednak na pewno poczuliby się urażeni, ich duma skręciłaby się w supeł.
Gdy już posłałem jej badawcze spojrzenie, ledwie kątem oka, bezwiednie pomknąłem wzrokiem ku widocznym spod materiału koszuli bliznom. Najpierw tym na brzuchu, później również – na plecach. Ich liczba była zastanawiająca. Jak wiele ran odniosła? I ile jeszcze szram miało dołączyć do tej kolekcji...? – Ja już nie zamierzam wpadać w kłopoty, tyle mogę ci obiecać – mruknąłem pod nosem. Nie wiedziałem tylko, co na to wszech świat. – Nie podglądam...! – oburzyłem się, chociaż niejako nie miałem nic na swoją obronę. Ale przecież chciałem jedynie sprawdzić, czy na pewno zamierzała to zrobić, wejść do zimnej wody. I czy naprawdę nie miała oporów przed rozebraniem się, tu i teraz, w towarzystwie niemalże obcego mężczyzny. – Dołączyć? – powtórzyłem po niej, a między moimi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Im dłużej rozmawialiśmy, tym większe odczuwałem zdziwienie. Nie przypominała większości kobiet, jakie znałem; one prędzej zadławiłyby się własnymi językami niż zasugerowały coś podobnego. – Poważnie to przemyślę – obiecałem. Odczekałem więc chwilę, aż poziom wody miał przykryć strategiczne części ciała mojej towarzyszki, po czym sam zbliżyłem się do brzegu, rozważając wszelkie za i przeciw. W końcu westchnąłem cicho, z rezygnacją, rzucając plecak na bok. Nie byłem jednak tak odważny jak Tonks, gryfonka z krwi i kości, nie rozebrałem się więc do rosołu. Zacząłem ostrożnie, od butów i zachowawczego zamoczenia stóp. – Jakim cudem jeszcze nie zmarzłaś? – zawołałem na tyle głośno, by na pewno mnie usłyszała. Na gacie Merlina, ja myślałem, że zaraz odpadną mi palce.
Pech chciał, że w tej chwili nie mogłem zaoferować czarownicy wiele – zacząłem grzebać w plecaku w poszukiwaniu ewentualnego podarku, by prędko zrozumieć, że wymacane na ślepo drugie śniadanie jest szczytem moich możliwości. Niby nic, a jednak coś. Mało kto kręcił w tych czasach nosem na posiłek, jakikolwiek posiłek, który składał się z czegoś lepszego niż kamienny chleb czy zestaw sucharów. Mimo to przez ułamek sekundy myślałem, że kobieta odmówi, gdy tak wędrowała wzrokiem od mojej twarzy do owiniętej w papier kanapki, z wciąż uniesioną brwią, z odbijającą się w oczach konsternacją. Była zdziwiona tą propozycją? A może rozważała jedynie, czy wypada na nią przystać? Tu nie było się nad czym zastanawiać, zasłużyła na nagrodę. – Twój uzdrowiciel to mądry człowiek – odparłem z uśmiechem, bez cienia żalu rozstając się z przyszykowaną przed opuszczeniem Gawry przekąską, gdy już Justine uległa. Nie chciałem wnikać, dopytywać, czy był jakiś szczególny powód do takich zaleceń. Poza tym, nie trudno było wytłumaczyć sobie taki komentarz na własną rękę – Ministerstwo obiecywało nie lada nagrodę za jej głowę, musiała mieć się na baczności, a do tego potrzebowała siły. – Na zdrowie – dodałem jeszcze, kiedy niemalże od razu zaczęła pałaszować; wspominała coś o patrolu, nic dziwnego, że mogła być zmęczona oraz głodna. – To naprawdę nic takiego... – zacząłem protestować, robiąc niewielki krok w tył, w reakcji na okazane odniesionymi urazami zainteresowanie. Dobra, po spotkaniu z kamienistą plażą na pewno miały mi zostać siniaki, ale już gorsze rzeczy w życiu znosiłem. Nie zwykłem się nad sobą rozczulać, gdybym płakał nad każdym zranieniem, już dawno musiałbym przestać obcować z magicznymi stworzeniami czy pojawiać na terenie hodowli Despenser. Wyglądało jednak na to, że czarownica nie zamierza dać za wygraną; przesunęła się za moje plecy, wpierw jeszcze oddając mi resztki kanapki, po czym bezceremonialnie, bez cienia wstydu, zadarła koszulę do góry. – Już się najadłaś? – upewniłem się ze zdziwieniem. Może i była mała, ale czy na pewno była w stanie zapchać żołądek dwoma gryzami? – No weź dokończ, prezentów nie wolno oddawać – zaoponowałem z werwą, nim dotarło do mnie znaczenie jej wcześniejszych słów. Była ratowniczką. Kiedy przestała? I dlaczego? Tak czy inaczej, przynajmniej nie musiałem obawiać się, że ewentualna próba uśmierzenia bólu zakończy się wywołaniem jego jeszcze dotkliwszej fali. – Dlaczego akurat ratowniczką, hm? A nie gwiazdą Quidditcha? – mruknąłem po chwili, by nie stać tak w ciszy. Poza tym, byłem ciekaw. Czy o tym właśnie marzyła jeszcze za czasów Hogwartu?
Musiałem jej przyznać, że umiała zaskakiwać. Zwykle to ja wybijałem ludzi z rytmu, celowo lub nie, teraz jednak musiałem odnaleźć się w roli tego, który nie rozumie, co się dzieje. Bez słowa ostrzeżenia zaczęła zsuwać z siebie kolejne fragmenty odzienia, powoli, niemalże leniwie, dając mi w tym samym chwilę czasu na przetrawienie nowych informacji. – Popływać? Po jedzeniu? – Chciałem zabrzmieć zabawnie, a ta jakże błyskotliwa uwaga była jedynym, co wpadło mi do głowy. Brawo, Everett. Spojrzałem na kobiecą sylwetkę, by zaraz po tym rozejrzeć się dookoła, jak gdyby zza krzaków miała wyskoczyć kolejna grupa intruzów, tym razem zwabiona zapowiedzią golizny. Do tego jednak nie doszło. Może naprawdę byliśmy sami i może naprawdę nie miałem już najmniejszych powodów do obaw. Wolałbym jednak zyskać pewność, i to jeszcze nim moja bohaterka wskoczy do wody. – Całkiem sprytne – przyznałem, gdy spokojnie – lecz dałbym sobie rękę uciąć, że gdzieś w głębi, pod maską opanowania, tlił się również płomień rozbawienia powodowany moją nieskładną wypowiedzią – pokazała mi uprząż, która pozwalała na przymocowanie różdżki do przedramienia. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Zaraz jednak odwróciłem się do kobiety plecami, bo naprawdę nie zamierzałem podglądać, o nie. Za kogo mnie miała? A może to była tylko taka, no, gierka psychologiczna? Może powinienem odbierać jej gesty, słowa, na opak...? Pokręciłem głową, sam na siebie, po czym spróbowałem z zaklęciem z zakresu obrony przed czarną magią. Coś jednak sprawiło, może skonfundowanie, że nie byłem w stanie zmusić magii do działania. Przez moją twarz przemknął grymas niezadowolenia. Bardziej od tej porażki zdziwiła mnie jednak uwaga, która dobiegła mnie od strony brzegu. – Mówisz? Hm, dobra, to... Homenum Revelio – spróbowałem ponownie, tym razem przeciągając ostatnią sylabę zgodnie z sugestią rebeliantki. No cóż, skoro wciąż była w jednym kawałku, na pewno znała się na rzeczy, nie zamierzałem więc kwestionować tej rady. Poza tym, nigdy nie miałem problemów z przyjmowaniem krytyki. Choć może nawet nie była to krytyka, a zwykłe spostrzeżenie. Niektórzy jednak na pewno poczuliby się urażeni, ich duma skręciłaby się w supeł.
Gdy już posłałem jej badawcze spojrzenie, ledwie kątem oka, bezwiednie pomknąłem wzrokiem ku widocznym spod materiału koszuli bliznom. Najpierw tym na brzuchu, później również – na plecach. Ich liczba była zastanawiająca. Jak wiele ran odniosła? I ile jeszcze szram miało dołączyć do tej kolekcji...? – Ja już nie zamierzam wpadać w kłopoty, tyle mogę ci obiecać – mruknąłem pod nosem. Nie wiedziałem tylko, co na to wszech świat. – Nie podglądam...! – oburzyłem się, chociaż niejako nie miałem nic na swoją obronę. Ale przecież chciałem jedynie sprawdzić, czy na pewno zamierzała to zrobić, wejść do zimnej wody. I czy naprawdę nie miała oporów przed rozebraniem się, tu i teraz, w towarzystwie niemalże obcego mężczyzny. – Dołączyć? – powtórzyłem po niej, a między moimi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Im dłużej rozmawialiśmy, tym większe odczuwałem zdziwienie. Nie przypominała większości kobiet, jakie znałem; one prędzej zadławiłyby się własnymi językami niż zasugerowały coś podobnego. – Poważnie to przemyślę – obiecałem. Odczekałem więc chwilę, aż poziom wody miał przykryć strategiczne części ciała mojej towarzyszki, po czym sam zbliżyłem się do brzegu, rozważając wszelkie za i przeciw. W końcu westchnąłem cicho, z rezygnacją, rzucając plecak na bok. Nie byłem jednak tak odważny jak Tonks, gryfonka z krwi i kości, nie rozebrałem się więc do rosołu. Zacząłem ostrożnie, od butów i zachowawczego zamoczenia stóp. – Jakim cudem jeszcze nie zmarzłaś? – zawołałem na tyle głośno, by na pewno mnie usłyszała. Na gacie Merlina, ja myślałem, że zaraz odpadną mi palce.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Obyło się bez problemów i możliwego rozlewu krwi. I byłoby kłamstwem stwierdzić, że jej nie ulżyło. Ulżyło, wolała załatwiać sprawy polubownie i nie dało się ukryć, że część z nich pozwalała jej załatwić reputacja i szeptane na mieście plotki przekazywane od ust do ust. Ubarwione coraz mocniej. Czasami było to po prostu na rękę, choć większość mocno mijała się z prawdą.
Brew mimowolnie uniosła jej się ku górze, kiedy rozpoczął poszukiwania w plecaku. Ale milczała, jedynie przekrzywiając ledwie zauważalnie głowę na bok w oczekiwaniu na wynik tego działania. A kiedy przed nią pojawiła się zapakowana w papier kanapka brew podskoczyła jeszcze trochę a jej jasne spojrzenie przesunęło się z niej na niego. W końcu wracając do jedzenia, po które po chwili wyciągnęła rękę wyrzucając z siebie krótkie stwierdzenie. Wgryzła się w nią akurat po raz kolejny, kiedy jego usta opuściło stwierdzenie - prawdziwe, ale jakże irytujące. Jej oczy mimowolnie wywróciły kółko.
- Kiedyś przyniósł mi całą potrawkę kiedy przyszedł przeszczepić język. - mruknęłam na wspomnienie Archibalda. Nigdy nie odżywiała się nad wyraz zdrowo - czy nawet regularnie. Jadła kiedy robiła się głodna. A później bez apetytu, jadła jedynie tyle, by móc dalej funkcjonować. Po Azkabanie wręcz wmuszała w siebie jedzenie. Bardziej by zadowolić Vincenta i uspokoić Kerstin, niźli z prawdziwej chęci, czy potrzeby. Uniosła nadgryzioną już kanapkę w geście krótkiego toastu? kiedy padło między nich na zdrowie. Była już zdrowa. Choć zdrowie, zdecydowanie było jej potrzebne. Niewiele zrobiła sobie jednak z protestu, który opuścił jego usta czy cofnięcia. Nie był pierwszym mężczyzną, który mówił coś takiego. Pewnie też nie ostatnim. Nie zwykła spędzać czasu na zbyt długim dywagowaniu czy coś było naprawdę czymś czy niczym. Szybciej i łatwiej było zobaczyć i sprawdzić. Zwłaszcza, że mężczyźni chcieli uchodzić za silnych i wytrwałych - w tym nie była od nich wiele różna. Przesunęła się za niego wciskając mu w rękę resztę kanapki. - Najadłam. - oznajmiła ale nie dało rady jednoznacznie ocenić, czy mówiła prawdę, czy po odpowiedziała machinalnie na zadane pytanie, żeby nie drążył dalej. Podciągnęła do góry koszulę na jego plecach marszcząc lekko brwi. Westchnęła ciężko na kolejne słowa. - Zjedz resztę, Sykes. - odpowiedziała, zdecydowała, a może poleciła nie ukrywając westchnienia na tą wysłużoną kwestię o prezentach. A może nawet specjalnie ukazując jego obecność. Obróciła w palcach jasną różdżkę. W końcu przytykając ją do jego pleców. Episkey opuściło jej usta razem z poleceniem dla magii, ale zadziałało dopiero za drugim jego przywołaniem.
- Gwiazdą Quidditcha? - powtórzyła po nim i zaśmiała się krótko kręcąc głową. Przytknęła różdżkę do kolejnego z zaczerwienionych miejsc wypowiadając inkantację zaklęcia. Różdżka rozbłysła łagodnym błękitnym światłem. Może tak mogła uleczyć własną duszę, przebywając wśród tych którzy nic nie wiedzieli. A może to było tylko kolejne kłamstwo którym karmiła zraniony umysł. - Jeśli kiedyś żałowałeś że nie możesz powiesić sobie mojego zdjęcia nad łóżkiem masz okazję nadrobić. - zaproponowała bez cienia wstydu przesuwając drewniane narzędzie dalej. Brwi zmarszczyły jej się, kiedy skupiała się na zadaniu. Zamilkła na chwilę. - Chciałam pomagać, ale obrałam nie tą drogę. - oznajmiła w końcu odpowiadając na pytanie poważniej. W końcu puściła koszulę i klepnęła go lekko w plecy jak miała w zwyczaju robić, kiedy kończyła. - Zrobione. - oznajmiła mu wymijając go, zmierzając do miejsca które wybrała na złożenie własnych rzeczy ledwie kilka kroków dalej.
- Szaleństwo, prawda? - zapytała rozciągając usta w uśmiechu. Prawdziwym? Sama już nie wiedziała kiedy udawała a kiedy była sobą naprawdę. A może udawanie tak weszło jej już w krew, że robiła to naturalnie. Może dobrze robiło jej ta chwila z kimś znajomym i jednocześnie tak obcym. Wspomnieniem, przeszłością. A może samą siebie mamiła nadal i nieprzerwanie odsuwając na bok własne cierpienie. - Mam nadzieję, że nie grozi mi za to szlaban. - mruknęła nawiązując do pozostawionych dawno za nimi czasów szkolnych, chociaż i wtedy niewiele się nimi przejmowała i sporo czasu spędziła na polerowaniu szkła. Nie jej winą byli napataczający się na każdym rogu ślizgoni, którzy byli mądrzy tylko wtedy, kiedy byli w grupie.
Uniosła rękę, pokazując skórzaną uprząż w którą można było wsunąć różdżkę. Nie znała tego rozwiązania wcześniej - wcześniej, zanim nie zaczęła pracować dla Biura. Ale musiała przyznać, że to rozwiązanie miało swoje plusy. Niektórzy jednak działali zgodnie z przyzwyczajeniami, ona postanowiła nawyknąć do tego. Potknęła jedynie krótko głową, wsuwając różdżkę na swoje miejsce. Jej nie zamierzała zostawić na rosnącej kupce z jej własnych rzeczy. Rzuciła krótką uwagą, kiedy rozpinała guziki koszuli. Tak po prostu, kiedy dosłyszała nieodpowiednią nutę. Znała się na białej magii - a on mógł skorzystać, albo zignorować radę którą dostał. Nie robiło jej to różnicy żadnej. Nie obrażała się, kiedy ktoś postanowił iść swoją drogą, lub za swoim zdaniem.
- Gdyby jednak znalazły cię same, wystarczy że stukniesz trzy razy obcasem i wypowiesz moje imię. - jakoś tak to działało w baśniach nie? Odwróciła głowę, łapiąc jego spojrzenie. Skierowane ku niej, przeczące padającym zapewnieniom.
- Oczywiście, że nie. - zgodziła się, choć w jej głosie dało się słyszeć rozbawianie, może lekką kpinię, albo coś na zasadzie ciepłego potwierdzenia rzucanego dla pocieszenia zapartego w nieprawdziwości kogoś. Puściła jego spojrzenie z własnego odwracając głowę i zrzucając koszulę. Wyrzucając z siebie kilka słów i unosząc rękę. Nie zatrzymując się kiedy jego usta opuściło pytanie.
- Dołączyć - wejść też do wody, Sykes. - wyjaśniła, podnosząc trochę głos. Stopy zanurzyły się w wodzie. Nie była najcieplejsza. Ale samo odczucie powodowała też różnica między jej temperaturą i tą na dworze. Na padającą obietnicę zatrzymała się z wodą gdzieś w okolicy kolan i zaśmiała krótko. - Kto by pomyślał, że ta kwestia może wymagać poważnych przemyśleń. - pokręciła głową wchodząc dalej. Wolna, swobodna, choć może to była kolejna dobrze wykalkulowana kwestia. Niewprawne oko nie było w stanie nic dostrzec.
- Jakim cudem jesteś jeszcze nadal w ubraniach? - odkrzyknęła zwisając w wodzie w miejscu, przy pomocy ruchów dłoni utrzymując się na powierzchni. Porzucając głupią myśl, by wyznać, że w jakiś sposób zahartował ją Azkaban. To mogłoby wprowadzić dziwną atmosferę. Przekręciła lekko głowę spoglądając na niego oceniająco. - I na brzegu. - dodała i pokręciła z rozczarowaniem głową. Przesunęła się trochę głębiej, dalej, nie czuła gruntu pod nogami. - Więc jesteś z tych, Jareth, co pilnują ubrań kolegów. - dodała, świadomie rzucając mu wyzwanie. - Nie martw się ich też świat potrzebuje. - rzuciła mu ostatnie spojrzenie, po którym wybiła się trochę do góry i… zanurkowała - a może bardziej zniknęła pod wodą.
Brew mimowolnie uniosła jej się ku górze, kiedy rozpoczął poszukiwania w plecaku. Ale milczała, jedynie przekrzywiając ledwie zauważalnie głowę na bok w oczekiwaniu na wynik tego działania. A kiedy przed nią pojawiła się zapakowana w papier kanapka brew podskoczyła jeszcze trochę a jej jasne spojrzenie przesunęło się z niej na niego. W końcu wracając do jedzenia, po które po chwili wyciągnęła rękę wyrzucając z siebie krótkie stwierdzenie. Wgryzła się w nią akurat po raz kolejny, kiedy jego usta opuściło stwierdzenie - prawdziwe, ale jakże irytujące. Jej oczy mimowolnie wywróciły kółko.
- Kiedyś przyniósł mi całą potrawkę kiedy przyszedł przeszczepić język. - mruknęłam na wspomnienie Archibalda. Nigdy nie odżywiała się nad wyraz zdrowo - czy nawet regularnie. Jadła kiedy robiła się głodna. A później bez apetytu, jadła jedynie tyle, by móc dalej funkcjonować. Po Azkabanie wręcz wmuszała w siebie jedzenie. Bardziej by zadowolić Vincenta i uspokoić Kerstin, niźli z prawdziwej chęci, czy potrzeby. Uniosła nadgryzioną już kanapkę w geście krótkiego toastu? kiedy padło między nich na zdrowie. Była już zdrowa. Choć zdrowie, zdecydowanie było jej potrzebne. Niewiele zrobiła sobie jednak z protestu, który opuścił jego usta czy cofnięcia. Nie był pierwszym mężczyzną, który mówił coś takiego. Pewnie też nie ostatnim. Nie zwykła spędzać czasu na zbyt długim dywagowaniu czy coś było naprawdę czymś czy niczym. Szybciej i łatwiej było zobaczyć i sprawdzić. Zwłaszcza, że mężczyźni chcieli uchodzić za silnych i wytrwałych - w tym nie była od nich wiele różna. Przesunęła się za niego wciskając mu w rękę resztę kanapki. - Najadłam. - oznajmiła ale nie dało rady jednoznacznie ocenić, czy mówiła prawdę, czy po odpowiedziała machinalnie na zadane pytanie, żeby nie drążył dalej. Podciągnęła do góry koszulę na jego plecach marszcząc lekko brwi. Westchnęła ciężko na kolejne słowa. - Zjedz resztę, Sykes. - odpowiedziała, zdecydowała, a może poleciła nie ukrywając westchnienia na tą wysłużoną kwestię o prezentach. A może nawet specjalnie ukazując jego obecność. Obróciła w palcach jasną różdżkę. W końcu przytykając ją do jego pleców. Episkey opuściło jej usta razem z poleceniem dla magii, ale zadziałało dopiero za drugim jego przywołaniem.
- Gwiazdą Quidditcha? - powtórzyła po nim i zaśmiała się krótko kręcąc głową. Przytknęła różdżkę do kolejnego z zaczerwienionych miejsc wypowiadając inkantację zaklęcia. Różdżka rozbłysła łagodnym błękitnym światłem. Może tak mogła uleczyć własną duszę, przebywając wśród tych którzy nic nie wiedzieli. A może to było tylko kolejne kłamstwo którym karmiła zraniony umysł. - Jeśli kiedyś żałowałeś że nie możesz powiesić sobie mojego zdjęcia nad łóżkiem masz okazję nadrobić. - zaproponowała bez cienia wstydu przesuwając drewniane narzędzie dalej. Brwi zmarszczyły jej się, kiedy skupiała się na zadaniu. Zamilkła na chwilę. - Chciałam pomagać, ale obrałam nie tą drogę. - oznajmiła w końcu odpowiadając na pytanie poważniej. W końcu puściła koszulę i klepnęła go lekko w plecy jak miała w zwyczaju robić, kiedy kończyła. - Zrobione. - oznajmiła mu wymijając go, zmierzając do miejsca które wybrała na złożenie własnych rzeczy ledwie kilka kroków dalej.
- Szaleństwo, prawda? - zapytała rozciągając usta w uśmiechu. Prawdziwym? Sama już nie wiedziała kiedy udawała a kiedy była sobą naprawdę. A może udawanie tak weszło jej już w krew, że robiła to naturalnie. Może dobrze robiło jej ta chwila z kimś znajomym i jednocześnie tak obcym. Wspomnieniem, przeszłością. A może samą siebie mamiła nadal i nieprzerwanie odsuwając na bok własne cierpienie. - Mam nadzieję, że nie grozi mi za to szlaban. - mruknęła nawiązując do pozostawionych dawno za nimi czasów szkolnych, chociaż i wtedy niewiele się nimi przejmowała i sporo czasu spędziła na polerowaniu szkła. Nie jej winą byli napataczający się na każdym rogu ślizgoni, którzy byli mądrzy tylko wtedy, kiedy byli w grupie.
Uniosła rękę, pokazując skórzaną uprząż w którą można było wsunąć różdżkę. Nie znała tego rozwiązania wcześniej - wcześniej, zanim nie zaczęła pracować dla Biura. Ale musiała przyznać, że to rozwiązanie miało swoje plusy. Niektórzy jednak działali zgodnie z przyzwyczajeniami, ona postanowiła nawyknąć do tego. Potknęła jedynie krótko głową, wsuwając różdżkę na swoje miejsce. Jej nie zamierzała zostawić na rosnącej kupce z jej własnych rzeczy. Rzuciła krótką uwagą, kiedy rozpinała guziki koszuli. Tak po prostu, kiedy dosłyszała nieodpowiednią nutę. Znała się na białej magii - a on mógł skorzystać, albo zignorować radę którą dostał. Nie robiło jej to różnicy żadnej. Nie obrażała się, kiedy ktoś postanowił iść swoją drogą, lub za swoim zdaniem.
- Gdyby jednak znalazły cię same, wystarczy że stukniesz trzy razy obcasem i wypowiesz moje imię. - jakoś tak to działało w baśniach nie? Odwróciła głowę, łapiąc jego spojrzenie. Skierowane ku niej, przeczące padającym zapewnieniom.
- Oczywiście, że nie. - zgodziła się, choć w jej głosie dało się słyszeć rozbawianie, może lekką kpinię, albo coś na zasadzie ciepłego potwierdzenia rzucanego dla pocieszenia zapartego w nieprawdziwości kogoś. Puściła jego spojrzenie z własnego odwracając głowę i zrzucając koszulę. Wyrzucając z siebie kilka słów i unosząc rękę. Nie zatrzymując się kiedy jego usta opuściło pytanie.
- Dołączyć - wejść też do wody, Sykes. - wyjaśniła, podnosząc trochę głos. Stopy zanurzyły się w wodzie. Nie była najcieplejsza. Ale samo odczucie powodowała też różnica między jej temperaturą i tą na dworze. Na padającą obietnicę zatrzymała się z wodą gdzieś w okolicy kolan i zaśmiała krótko. - Kto by pomyślał, że ta kwestia może wymagać poważnych przemyśleń. - pokręciła głową wchodząc dalej. Wolna, swobodna, choć może to była kolejna dobrze wykalkulowana kwestia. Niewprawne oko nie było w stanie nic dostrzec.
- Jakim cudem jesteś jeszcze nadal w ubraniach? - odkrzyknęła zwisając w wodzie w miejscu, przy pomocy ruchów dłoni utrzymując się na powierzchni. Porzucając głupią myśl, by wyznać, że w jakiś sposób zahartował ją Azkaban. To mogłoby wprowadzić dziwną atmosferę. Przekręciła lekko głowę spoglądając na niego oceniająco. - I na brzegu. - dodała i pokręciła z rozczarowaniem głową. Przesunęła się trochę głębiej, dalej, nie czuła gruntu pod nogami. - Więc jesteś z tych, Jareth, co pilnują ubrań kolegów. - dodała, świadomie rzucając mu wyzwanie. - Nie martw się ich też świat potrzebuje. - rzuciła mu ostatnie spojrzenie, po którym wybiła się trochę do góry i… zanurkowała - a może bardziej zniknęła pod wodą.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– Przeszczepić język...? – powtórzyłem po Tonks. Powoli, ze zmrużonymi podejrzliwie ślepiami. Bo nie miałem bladego pojęcia, czy właśnie próbuje mnie nabrać, stroi sobie żarty, czy wprost przeciwnie, jest całkowicie i brutalnie szczera. Na tyle szczera, by bez mrugnięcia okiem wspominać takie, cóż, nieprzyjemne zdarzenia w towarzystwie kogoś, kogo spotkała po raz pierwszy od kilkunastu lat. W ramach anegdoty. – Boję się pytać o szczegóły – dodałem, choć tak naprawdę zakiełkowało we mnie ziarno zaciekawienia. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co doprowadziło do takiego urazu. Ktoś jej to zrobił? Uszkodził organ mowy, by utrudnić czarowanie...? Pamiętałem te doniesienia o zamknięciu Justine w więzieniu, lecz z drugiej strony... Czy to była prawda? Jeśli tak, to co ona tu robiła, jakim cudem uciekła? A może nigdy nie trafiła w ich łapska, nie tak naprawdę, tylko Sallow, czy inny ministerialny gryzipiórek, bawił się narracją? – Długo byłaś, no wiesz, bez niego? – odezwałem się znowu, jakoś nie będąc w stanie się powstrzymać. Nigdy nie byłem wyjątkowo taktowny, pewnie coś o tym słyszała. Niestety, nawet jeśli moje pytanie ją uraziło, wywołało na kobiecych ustach grymas, to nie zdołałbym się o tym przekonać, przynajmniej nie w sposób naoczny; zdążyła już zniknąć za moimi plecami, bezceremonialnie spoglądając pod materiał koszuli. Usłyszałem jednak wymowne, głębokie westchnięcie, a także potwierdzenie: nie zamierzała dojadać kanapki. No nic, nie będę przecież wmuszać w nią jedzenia, była dorosłą kobietą i podejmowała swoje dorosłe decyzje, nawet jeśli ich nie rozumiałem. Wzruszyłem więc ramionami, lecz na tyle lekko, by nie przeszkadzać w oględzinach stłuczeń, i wziąłem kęs drugiego śniadania, a później jeszcze jeden, żeby się nie zmarnowało.
Zaśmiała się na sugestię, że mogła rozważać karierę graczki Quidditcha – no cóż, przynajmniej ją rozbawiłem, poprawiłem humor, choć nie takiej reakcji się spodziewałem. Mało to dzieciaków, które udzielały się w szkolnych drużynach, marzyło o takiej przyszłości? O tym, by zostać gwiazdą? A może nawet reprezentować kraj na mistrzostwach świata...? Z drugiej strony, wizja ta pewnie wydawała się śmiesznie nierealna, przynajmniej w obecnych czasach. Ludzie mieli znacznie poważniejsze, bardziej przyziemne problemy, przez co sport zszedł na znacznie dalszy plan.
Drgnąłem w odpowiedzi na dotyk różdżki, na kolejną inkantację zaklęcia. Musiałem przyznać czarownicy, że była naprawdę dokładna i wprawnie odnajdowała miejsca, które ucierpiały w wyniku upadku na kamienie plaży. – Mówisz? Podpisałabyś mi się na liście gończym? – rzuciłem z entuzjazmem, bez dłuższego zastanowienia pozwalając sobie na ten dość ryzykowny żart, lekko odwracając głowę, by móc spojrzeć w stronę Tonks kątem oka. Skinąłem w odpowiedzi na kolejną uwagę, nie chcąc drążyć tematu i wkraczać na grząski grunt, wtykać nos w nieswoje sprawy. Chciała pomagać, ale obrała nie tę drogę. Teraz czuła się lepiej? Nie tyle lecząc ofiary przemocy, co stając się jej narzędziem? Ile granic już przekroczyła? I ile zasad złamała...? Lecz przecież o ile dobrze kojarzyłem, Justine pochodziła z rodziny niemagów. Wojna dotykała jej w inny sposób niż chociażby mnie.
Zostałem wyrwany z zamyślenia przez krótkie klepnięcie w plecy, które najwidoczniej miało obwieścić koniec zaleczania stłuczeń. Przywołałem na usta blady uśmiech; palce bezwiednie odnalazły materiał koszuli, by ułożyć go po swojemu. – Dziękuję, znasz się na rzeczy. – No oczywiście, że się znała. Dopiero co wspominała, że pracowała w czarodziejskim pogotowiu jako ratowniczka. Gorzej, gdyby zapomniała już wszystkie wyniesione z tamtych czasów nauki.
Nie potrafiłem rozszyfrować jej mimiki twarzy, gestykulacji; sprawiała wrażenie pewniej siebie, rozluźnionej. Tylko czy naprawdę mogła się tak czuć? Dopiero co ugasiła metaforyczny pożar wywołany przez tamtych agresorów, ewidentnie zależało im na zawartości mojej sakiewki, byli zdeterminowani i groźni, do tego nasz świat szalał każdego dnia, skutecznie utrudniając zmrużenie oczu w nocy. Samosądy, pożogi, to jedynie wierzchołek góry lodowej. Może tą postawą próbowała zamaskować prawdziwe uczucia? Albo odreagowywać zgryzoty chwilami pozornej beztroski? Nie bylibyśmy w tym od siebie różni. – Nie doniosę na ciebie, nie jestem kretem – odparłem w podobnym tonie; sam nie raz i nie dwa odbębniałem szlabany za włóczenie się w okolicy Zakazanego Lasu albo podobne drobiazgi, nie przykładałem większej wagi do regulaminu i szkolnych zasad, które niejednokrotnie były zdezaktualizowane, zbędne albo wydumane przez jeszcze poprzednie pokolenia pedagogów.
Ponownie spróbowałem przywołać do siebie magię, tym razem stosując się do rad i zaleceń towarzyszki, coś jednak musiałem zrobić nie tak, bo znów nie przyniosło to żadnego rezultatu. No nic, chyba musiałem zacząć ćwiczyć, a chwilowo pogodzić się z porażką i zaufać, że zagrożenie minęło. – Trzy razy stuknąć obcasem? Z której baśni to wytrzasnęłaś? – Parsknąłem nagle; przestałem rozglądać się dookoła, nie tylko w poszukiwaniu ewentualnego towarzystwa, ale i wsiąkiewek. – Tylko nie zdziw się, jeśli naprawdę kiedyś tego spróbuję, liczę, że przybędziesz w porę... – Przechyliłem lekko głowę. Może i byliśmy czarodziejami, magia stanowiła nieodzowny element naszej egzystencji, lecz takie cuda? Dopóki nie zamierzaliśmy się wymienić lusterkami dwukierunkowymi i dopiero wtedy bawić w stukanie bucikami, coś tego nie widziałem.
Podchwyciła moje spojrzenie, na szczęście bardziej rozbawiona tą sytuacją niż zezłoszczona, wciąż jednak uważałem, że nie powinna tego liczyć jako podglądanie. Może jednak mieliśmy różne definicje, Merlin raczy to wiedzieć. – A co, chciałabyś mnie zobaczyć bez? Tak od razu? – Liczyłem na to, że odbijając piłeczkę niejako zamknę jej usta; z drugiej strony, Tonks nie była taka płochliwa, i naiwnością było podejrzewać, że zawstydzi się na taką uwagę. Jeszcze przez chwilę biłem się z myślami, musiałbym rozebrać się do rosołu, zostawić różdżkę na brzegu, albo pływać wraz z zaufanym drewienkiem między zębami, by tego scenariusza uniknąć – nie brzmiało to najlepiej. Gdybym jeszcze nie miał wątpliwości, że okolica jest bezpieczna, może skusiłbym się na tę dość szaloną propozycję, lecz teraz...?
Chyba stroiła sobie żarty. Że niby ja? Ja byłem z tych, co pilnują ubrań, kiedy inni rzucają się na głęboką wodę? Zupełnie jakby mnie nie znała, jakby myślała, że jestem jakimś nudnym boidupą, który nie umie się bawić... No dobrze, obecnie byłem odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za Jarvisa, do tego stałem się głową rodziny, jednak na pewno nie zdziadziałem. Zgrzytnąłem krótko zębami, czując, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli. Szlag rozsądek strzelił, weź człowieku bądź mądry, kiedy kobieta odnajduje czułą strunę. – Hej, hej, hej – zacząłem donośnie, gdy Tonks coraz bardziej oddalała się od brzegu. Rzuciłem plecak na ziemię, palcami odnalazłem guziki; rozpiąłem tylko te pod szyją, później zrzuciłem koszulę przez głowę. No, szybciej, ruchy. – Nie uciekaj za daleko – dodałem jeszcze, lecz za późno. Wykonała charakterystyczny ruch w górę, szykując się do wzięcia nura. Burknąłem coś pod nosem, po czym – klnąc na siebie samego w myślach – pozbyłem się spodni, zostając w samej bieliźnie. Różdżkę wsadziłem między zęby, starając się jej przy tym za mocno nie ściskać; tego mi jeszcze brakowało, śladów zgryzu na rękojeści.
Zrobiłem kulawy krok po kanciastych kamieniach nabrzeża, a później kolejny, walcząc z podskórnym pragnieniem, by uciec na cieplejszy brzeg. Miałem nadzieję, że Justine zaraz wypłynie na powierzchnię, pokaże mi, gdzie się teraz znajduje. I gdzie mam nie podpływać, by przypadkiem nie zobaczyć zbyt wiele. – Nosz f dupe psidfaka – mruknąłem cicho, po czym wziąłem głęboki oddech, dla odwagi, i rzuciłem się do przodu; im szybciej zanurzę się cały, tym lepiej. W ten sposób łatwiej będzie przywyknąć do różnicy temperatur, do zimnej wody.
Zaśmiała się na sugestię, że mogła rozważać karierę graczki Quidditcha – no cóż, przynajmniej ją rozbawiłem, poprawiłem humor, choć nie takiej reakcji się spodziewałem. Mało to dzieciaków, które udzielały się w szkolnych drużynach, marzyło o takiej przyszłości? O tym, by zostać gwiazdą? A może nawet reprezentować kraj na mistrzostwach świata...? Z drugiej strony, wizja ta pewnie wydawała się śmiesznie nierealna, przynajmniej w obecnych czasach. Ludzie mieli znacznie poważniejsze, bardziej przyziemne problemy, przez co sport zszedł na znacznie dalszy plan.
Drgnąłem w odpowiedzi na dotyk różdżki, na kolejną inkantację zaklęcia. Musiałem przyznać czarownicy, że była naprawdę dokładna i wprawnie odnajdowała miejsca, które ucierpiały w wyniku upadku na kamienie plaży. – Mówisz? Podpisałabyś mi się na liście gończym? – rzuciłem z entuzjazmem, bez dłuższego zastanowienia pozwalając sobie na ten dość ryzykowny żart, lekko odwracając głowę, by móc spojrzeć w stronę Tonks kątem oka. Skinąłem w odpowiedzi na kolejną uwagę, nie chcąc drążyć tematu i wkraczać na grząski grunt, wtykać nos w nieswoje sprawy. Chciała pomagać, ale obrała nie tę drogę. Teraz czuła się lepiej? Nie tyle lecząc ofiary przemocy, co stając się jej narzędziem? Ile granic już przekroczyła? I ile zasad złamała...? Lecz przecież o ile dobrze kojarzyłem, Justine pochodziła z rodziny niemagów. Wojna dotykała jej w inny sposób niż chociażby mnie.
Zostałem wyrwany z zamyślenia przez krótkie klepnięcie w plecy, które najwidoczniej miało obwieścić koniec zaleczania stłuczeń. Przywołałem na usta blady uśmiech; palce bezwiednie odnalazły materiał koszuli, by ułożyć go po swojemu. – Dziękuję, znasz się na rzeczy. – No oczywiście, że się znała. Dopiero co wspominała, że pracowała w czarodziejskim pogotowiu jako ratowniczka. Gorzej, gdyby zapomniała już wszystkie wyniesione z tamtych czasów nauki.
Nie potrafiłem rozszyfrować jej mimiki twarzy, gestykulacji; sprawiała wrażenie pewniej siebie, rozluźnionej. Tylko czy naprawdę mogła się tak czuć? Dopiero co ugasiła metaforyczny pożar wywołany przez tamtych agresorów, ewidentnie zależało im na zawartości mojej sakiewki, byli zdeterminowani i groźni, do tego nasz świat szalał każdego dnia, skutecznie utrudniając zmrużenie oczu w nocy. Samosądy, pożogi, to jedynie wierzchołek góry lodowej. Może tą postawą próbowała zamaskować prawdziwe uczucia? Albo odreagowywać zgryzoty chwilami pozornej beztroski? Nie bylibyśmy w tym od siebie różni. – Nie doniosę na ciebie, nie jestem kretem – odparłem w podobnym tonie; sam nie raz i nie dwa odbębniałem szlabany za włóczenie się w okolicy Zakazanego Lasu albo podobne drobiazgi, nie przykładałem większej wagi do regulaminu i szkolnych zasad, które niejednokrotnie były zdezaktualizowane, zbędne albo wydumane przez jeszcze poprzednie pokolenia pedagogów.
Ponownie spróbowałem przywołać do siebie magię, tym razem stosując się do rad i zaleceń towarzyszki, coś jednak musiałem zrobić nie tak, bo znów nie przyniosło to żadnego rezultatu. No nic, chyba musiałem zacząć ćwiczyć, a chwilowo pogodzić się z porażką i zaufać, że zagrożenie minęło. – Trzy razy stuknąć obcasem? Z której baśni to wytrzasnęłaś? – Parsknąłem nagle; przestałem rozglądać się dookoła, nie tylko w poszukiwaniu ewentualnego towarzystwa, ale i wsiąkiewek. – Tylko nie zdziw się, jeśli naprawdę kiedyś tego spróbuję, liczę, że przybędziesz w porę... – Przechyliłem lekko głowę. Może i byliśmy czarodziejami, magia stanowiła nieodzowny element naszej egzystencji, lecz takie cuda? Dopóki nie zamierzaliśmy się wymienić lusterkami dwukierunkowymi i dopiero wtedy bawić w stukanie bucikami, coś tego nie widziałem.
Podchwyciła moje spojrzenie, na szczęście bardziej rozbawiona tą sytuacją niż zezłoszczona, wciąż jednak uważałem, że nie powinna tego liczyć jako podglądanie. Może jednak mieliśmy różne definicje, Merlin raczy to wiedzieć. – A co, chciałabyś mnie zobaczyć bez? Tak od razu? – Liczyłem na to, że odbijając piłeczkę niejako zamknę jej usta; z drugiej strony, Tonks nie była taka płochliwa, i naiwnością było podejrzewać, że zawstydzi się na taką uwagę. Jeszcze przez chwilę biłem się z myślami, musiałbym rozebrać się do rosołu, zostawić różdżkę na brzegu, albo pływać wraz z zaufanym drewienkiem między zębami, by tego scenariusza uniknąć – nie brzmiało to najlepiej. Gdybym jeszcze nie miał wątpliwości, że okolica jest bezpieczna, może skusiłbym się na tę dość szaloną propozycję, lecz teraz...?
Chyba stroiła sobie żarty. Że niby ja? Ja byłem z tych, co pilnują ubrań, kiedy inni rzucają się na głęboką wodę? Zupełnie jakby mnie nie znała, jakby myślała, że jestem jakimś nudnym boidupą, który nie umie się bawić... No dobrze, obecnie byłem odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za Jarvisa, do tego stałem się głową rodziny, jednak na pewno nie zdziadziałem. Zgrzytnąłem krótko zębami, czując, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli. Szlag rozsądek strzelił, weź człowieku bądź mądry, kiedy kobieta odnajduje czułą strunę. – Hej, hej, hej – zacząłem donośnie, gdy Tonks coraz bardziej oddalała się od brzegu. Rzuciłem plecak na ziemię, palcami odnalazłem guziki; rozpiąłem tylko te pod szyją, później zrzuciłem koszulę przez głowę. No, szybciej, ruchy. – Nie uciekaj za daleko – dodałem jeszcze, lecz za późno. Wykonała charakterystyczny ruch w górę, szykując się do wzięcia nura. Burknąłem coś pod nosem, po czym – klnąc na siebie samego w myślach – pozbyłem się spodni, zostając w samej bieliźnie. Różdżkę wsadziłem między zęby, starając się jej przy tym za mocno nie ściskać; tego mi jeszcze brakowało, śladów zgryzu na rękojeści.
Zrobiłem kulawy krok po kanciastych kamieniach nabrzeża, a później kolejny, walcząc z podskórnym pragnieniem, by uciec na cieplejszy brzeg. Miałem nadzieję, że Justine zaraz wypłynie na powierzchnię, pokaże mi, gdzie się teraz znajduje. I gdzie mam nie podpływać, by przypadkiem nie zobaczyć zbyt wiele. – Nosz f dupe psidfaka – mruknąłem cicho, po czym wziąłem głęboki oddech, dla odwagi, i rzuciłem się do przodu; im szybciej zanurzę się cały, tym lepiej. W ten sposób łatwiej będzie przywyknąć do różnicy temperatur, do zimnej wody.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Yhym. Przeszczepić. - potwierdziła krótkim mruknięciem unosząc na niego wzrok. Przełykając kawałek kanapki, który zjadłam. - Kiedy zdarza Ci się stracić jakąś część ciała - nogę, rękę, język - musisz je odtworzyć, a później przeszczepić. Jeśli oczywiście nie planujesz funkcjonować bez nich. Bez języka mogłoby być ciężko. Zwłaszcza że mam fenomenalne poczucie humoru. - okropne kłamstwo. Jej żarty były tak suche, że nawet powodzie nie były w stanie ich choć odrobinę zmiękczyć. Ale nie przejmowała się tym wcale, pozostając pewną wypowiadanych słów. Odgrywając rolę, a może na nowo się z nią scalając. Z kimś obcym było łatwiej. Nie mógł wymagać od niej, by była taka jak wcześniej, jak dawniej, bo jedynie mgliście pamiętał to, jaka była - nic więcej. I to było w pewien sposób orzeźwiające.
- W takim razie nie pytaj. - poradziła spokojnie, wzruszając ramionami. Oddając mu pozostawioną część kanapki. Dała się złapać, ale przeżyła. Nie dzięki sobie samej a Zakonowi, który wyciągnął ją z więzienia. Przesunęła się za niego, unosząc bez pytania koszulę. Gest zamarł jej na chwilę kiedy zadał pytanie. - Więc jednak się nie boisz. - wytknęła przytykając różdżkę do jego pleców, to na nich się skupiając rozpoczynając leczenie. - Hm… - zastanowiła się, na krótką chwilę się prostując. - Dwa miesiące. Mniej więcej. - podliczyła przenosząc różdżkę w kolejne miejsce. Skupiając się na nim. Rzucając czar kolejny raz. - Odtworzenie organu trwa miesiąc. Drugi wziął się z tego, że trochę byłam zamknięta. Moje ręce były do niczego. - mruknęła wzdychając trochę ciężej. Podniosła koszulę wyżej, odnajdując kolejne zaczerwienienie. - Od wiszenia. - uzupełniła. - Języka pozbyłam się sama. - dodała w międzyczasie rzucając potrzebne zaklęcia. Nie za każdym razem różdżka jej posłuchała. A ona nie rozwijała historii, skoro obawiał się szczegółów - nie należały one do najprzyjemniejszych. Z nie wyczuwalną w głosie, lecz wyraźnie odbijającą się w środku, ulgą przyjęła kolejny temat. Lekką sugestię o tym, że mogłaby być gwiazdą Quidditcha. Zaśmiała się na tą sugestię, myśl, która z rozbawieniem zatańczyła wokół nich. Nigdy nie wyobrażała sobie siebie w tym miejscu. Może dlatego, że wiedziała że jej umiejętności były tak naprawde dość przeciętne. Może i pokonała raz Moora na boisku, ale zdawała sobie sprawę że w kwestii tego sportu miał więcej doświadczenia. A tłuczek o sile którą potrafił włożyć w uderzenie Ben, mogłaby ją zabić na miejscu, gdyby nieodpowiednio trafił. Nie czuła nieopisanego pragnienia, by właśnie to robić. Przesunęła dalej jasne drewno.
- Yhym. - mruknęła skupiając się na rzuceniu zaklęcia. Zatrzymała gest, kiedy odwrócił głowę. Uniosła odrobinę brew łapiąc jego spojrzenie. - Nie rozumiem zdziwienia, o fanów trzeba dbać, czy coś. - kącik ust lekko ją drgnął, kiedy opuszczała wzrok przykładając na powrót różdżkę do jego pleców. Nie czekała, aż on pierwszy opuści spojrzenie. Nie zapytał więcej o ścieżkę kariery, a ona nie zapytana, nie powiedziała nic więcej w końcu kończąc leczenie pleców.
Machnęła krótko ręką odsuwając się. Gestem dając znać, że podziękowania były zbędne. Właściwie, nie dostała nawet pozwolenia na leczenie rządząc się sama. Jej umiejętności zaszły kurzem, dobrze było od czasu do czasu zaleczyć pomniejsze rany, niźli jedynie opierać się całkiem na patronusie.
- W takim razie, nie mam się czym przejmować. - orzekła, wkładając różdżkę w uprząż, którą ściągnęła od jednego starszego aurora, zabierając się za ściąganie z siebie ubrań. Przekrzywiła głowę łagodnie rozbawiona parsknięciem.
- Nie słyszałeś o tym? - zapytała niemal prawdziwie zdziwiona, westchnęła kręcąc z rozczarowaniem głową. Wywróciła oczami. - Nie wiem co za bajki słyszałeś na dobranoc, ale przegapiłeś najlepszą. - orzekła tonem pełnym krytycznej oceny i pewności zaczynając ponownie wędrówkę w stronę wody.
- Nie zdziw się, kiedy się zjawie. - odpowiedziała mu w tym samym tonie, choć oboje musieli być świadomi, że bez urządzenia komunikacyjnego nie będzie w stanie spełnić tak złożonej obietnicy. Ułożyła je na butach, kierując się w stronę wody. Na jej plecach widoczne były ślady po ugryzieniach magicznego węża unosząc rękę, żeby nią machnąć na coś w rodzaju krótkiego pożegnania. Zatrzymując się na chwilę, już z wodą na wysokości brzucha, kiedy odpowiedział. Zaczęła się cofać, rozkładając ręce na powierzchni wody.
- Ocenić wprawnym, wyszkolonym okiem, czy dobrze wyrosłeś. - odcięła się przekrzywiając lekko głowę i zadzierając odrobinę nos. - Nie ma na co czekać, Sykes. - wzruszyła ramionami, nie zaprzestając wchodzenia tyłem głębiej w wodę. - Za moją głowę płacą krocie, całkiem sporo osób chce mnie zabić. - oznajmiła i choć słowa brzmiały lekko, ubrane fałszywą nutą którą łatwo było pomylić z prawdą, niewiele mijała się od obecnego stanu rzeczy. A właściwie, wszystko było jedynie stwierdzeniem faktu. Mogła zginąć każdego dnia w każdym momencie. Nie była w stanie założyć, kiedy jej wędrówka dojdzie do kresu. Nie zastanawiała się nad tym i nie planowała tego gotowa poświęcić życie dla sprawy. Prowokowała go świadomie i z rozmysłem. Była okrutna, zdawała sobie sprawę. Mężczyźni tak naprawdę czasami nie byli skomplikowani. Bawiło ją jego niezdecydowanie, dlatego zdecydowała się go zachęcić. Rzucić wyzwanie. Poniekąd ciekawa z jaką spotka się reakcją. Ale wiedział dokładnie, że kiedy zostanie w miejscu które okupował, mimowolnie sam przydzieli się do tych, którzy bali się by zaryzykować. Zrobiła jeszcze krok do tyłu, pozwalając by woda przykryła jej usta, skrywając pod nią uśmiech, który coraz trudniej było jej ukryć. Nie wiedząc kiedy, nie zauważając nawet, że tym razem naprawdę się uśmiechnęła. Krótkie, powtarzalne słowo pełne zaprzecznia które wypadło na jej wyzwanie potwierdziło, że miała rację. Przesuwała się w wodzie głębiej, dalej. Unosząc w zadowoleniu brodę, kiedy plecak wylądował na ziemi, a palce sięgnęły do guzików przy koszuli. Wpadł całkowicie w zastawione sidła - rzucone wyzwanie. Nie odwracała wzroku, nie udawała niewinnie zawstydzonej - nigdy nie była taka. Zanurkowała na chwilę, gubiąc wypowiedziane ku niej słowa. Wypłynęła, kiedy wchodził już do wody, zbliżając się trochę, żeby odnaleźć stopami grunt. Przekrzywiła trochę głowę obserwując jak poświęceniem - i chęcią udowodnienia, że nie należy do tych, co ze strachu wstrzymują się od zabawy - pokonuje kolejne pozostawione przez brzeg przeszkody. Unosząc lekko brew na różdżkę w jego ustach.
- Zostaw ją! - krzyknęła do niego. - Jeśli ktoś ośmieli się ją zabrać, znajdę go i wiesz. - obiecała, jej wargi nie przestawały wyginać się w rozbawionym uśmiechu. Nie pamiętała, kiedy ostatnio pozwoliła sobie na chwilę beztroski. Prawdziwie była sobie wdzięczna za to, że postanowiła skorzystać dziś z dobrodziejstwa pogody. Kiedy rzucił się biegiem w wodę zanurkowała ponownie płynąc w jego kierunku. Wypływając niedaleko. Grunt nadal miała pod nogami kiedy się wynurzała. Woda sięgała jej pod linię obojczyka. Zawieszone na szyi amulety unosiły się odrobinę wypierane przez wodę. Zmoczone włosy nie kryły już wcale tatuaży pod szczęką, który otrzymała w Azkabanie. Blizna na czole była widoczna jak zawsze. Ruszyła w stronę Jaretha, przesuwając wodę dłońmi. - Gratuluję, nie umarłeś. - przywitała go, rozciągając wargi, zadzierając spojrzenie wyżej, na niego. - Musisz przyznać, że to było dość łatwe. - orzekła z zadowoleniem, choć trudno było powiedzieć, czy odnosi się do samego wejścia do wody, czy tego że udało jej się go do tego namówić. - Powinieneś zanurzyć się całkiem. - zapowiedziała poważnie. Stawiając kolejne kroki, żeby minąć go w Ciemny znak na jego ramieniu przyciągnął jej uwagę. Przekrzywiła lekko głowę. Wyglądało jak runa? Albo coś podobnego, widziała ich sporo w książkach Vincenta. Przysunęła się żeby wyciągnąć rękę i przyjrzeć się znakowi, który wybija się wyraźnie.
- Siedziałeś? - zapytała przekrzywiając lekko głowę, unosząc spojrzenie na niego. - Kto by się spodziewał. - mruknęła zabierając rękę. Odsunęła się znów cofając się głębiej w wodę, nie spuszczała z niego spojrzenia. - Wiesz, co jest najlepsze w wodzie? - zadała kolejne z pytań, ale nie czekała na odpowiedź. - Dryfowanie. - oznajmiła z pewnością mrużąc odrobinę oczy.
- W takim razie nie pytaj. - poradziła spokojnie, wzruszając ramionami. Oddając mu pozostawioną część kanapki. Dała się złapać, ale przeżyła. Nie dzięki sobie samej a Zakonowi, który wyciągnął ją z więzienia. Przesunęła się za niego, unosząc bez pytania koszulę. Gest zamarł jej na chwilę kiedy zadał pytanie. - Więc jednak się nie boisz. - wytknęła przytykając różdżkę do jego pleców, to na nich się skupiając rozpoczynając leczenie. - Hm… - zastanowiła się, na krótką chwilę się prostując. - Dwa miesiące. Mniej więcej. - podliczyła przenosząc różdżkę w kolejne miejsce. Skupiając się na nim. Rzucając czar kolejny raz. - Odtworzenie organu trwa miesiąc. Drugi wziął się z tego, że trochę byłam zamknięta. Moje ręce były do niczego. - mruknęła wzdychając trochę ciężej. Podniosła koszulę wyżej, odnajdując kolejne zaczerwienienie. - Od wiszenia. - uzupełniła. - Języka pozbyłam się sama. - dodała w międzyczasie rzucając potrzebne zaklęcia. Nie za każdym razem różdżka jej posłuchała. A ona nie rozwijała historii, skoro obawiał się szczegółów - nie należały one do najprzyjemniejszych. Z nie wyczuwalną w głosie, lecz wyraźnie odbijającą się w środku, ulgą przyjęła kolejny temat. Lekką sugestię o tym, że mogłaby być gwiazdą Quidditcha. Zaśmiała się na tą sugestię, myśl, która z rozbawieniem zatańczyła wokół nich. Nigdy nie wyobrażała sobie siebie w tym miejscu. Może dlatego, że wiedziała że jej umiejętności były tak naprawde dość przeciętne. Może i pokonała raz Moora na boisku, ale zdawała sobie sprawę że w kwestii tego sportu miał więcej doświadczenia. A tłuczek o sile którą potrafił włożyć w uderzenie Ben, mogłaby ją zabić na miejscu, gdyby nieodpowiednio trafił. Nie czuła nieopisanego pragnienia, by właśnie to robić. Przesunęła dalej jasne drewno.
- Yhym. - mruknęła skupiając się na rzuceniu zaklęcia. Zatrzymała gest, kiedy odwrócił głowę. Uniosła odrobinę brew łapiąc jego spojrzenie. - Nie rozumiem zdziwienia, o fanów trzeba dbać, czy coś. - kącik ust lekko ją drgnął, kiedy opuszczała wzrok przykładając na powrót różdżkę do jego pleców. Nie czekała, aż on pierwszy opuści spojrzenie. Nie zapytał więcej o ścieżkę kariery, a ona nie zapytana, nie powiedziała nic więcej w końcu kończąc leczenie pleców.
Machnęła krótko ręką odsuwając się. Gestem dając znać, że podziękowania były zbędne. Właściwie, nie dostała nawet pozwolenia na leczenie rządząc się sama. Jej umiejętności zaszły kurzem, dobrze było od czasu do czasu zaleczyć pomniejsze rany, niźli jedynie opierać się całkiem na patronusie.
- W takim razie, nie mam się czym przejmować. - orzekła, wkładając różdżkę w uprząż, którą ściągnęła od jednego starszego aurora, zabierając się za ściąganie z siebie ubrań. Przekrzywiła głowę łagodnie rozbawiona parsknięciem.
- Nie słyszałeś o tym? - zapytała niemal prawdziwie zdziwiona, westchnęła kręcąc z rozczarowaniem głową. Wywróciła oczami. - Nie wiem co za bajki słyszałeś na dobranoc, ale przegapiłeś najlepszą. - orzekła tonem pełnym krytycznej oceny i pewności zaczynając ponownie wędrówkę w stronę wody.
- Nie zdziw się, kiedy się zjawie. - odpowiedziała mu w tym samym tonie, choć oboje musieli być świadomi, że bez urządzenia komunikacyjnego nie będzie w stanie spełnić tak złożonej obietnicy. Ułożyła je na butach, kierując się w stronę wody. Na jej plecach widoczne były ślady po ugryzieniach magicznego węża unosząc rękę, żeby nią machnąć na coś w rodzaju krótkiego pożegnania. Zatrzymując się na chwilę, już z wodą na wysokości brzucha, kiedy odpowiedział. Zaczęła się cofać, rozkładając ręce na powierzchni wody.
- Ocenić wprawnym, wyszkolonym okiem, czy dobrze wyrosłeś. - odcięła się przekrzywiając lekko głowę i zadzierając odrobinę nos. - Nie ma na co czekać, Sykes. - wzruszyła ramionami, nie zaprzestając wchodzenia tyłem głębiej w wodę. - Za moją głowę płacą krocie, całkiem sporo osób chce mnie zabić. - oznajmiła i choć słowa brzmiały lekko, ubrane fałszywą nutą którą łatwo było pomylić z prawdą, niewiele mijała się od obecnego stanu rzeczy. A właściwie, wszystko było jedynie stwierdzeniem faktu. Mogła zginąć każdego dnia w każdym momencie. Nie była w stanie założyć, kiedy jej wędrówka dojdzie do kresu. Nie zastanawiała się nad tym i nie planowała tego gotowa poświęcić życie dla sprawy. Prowokowała go świadomie i z rozmysłem. Była okrutna, zdawała sobie sprawę. Mężczyźni tak naprawdę czasami nie byli skomplikowani. Bawiło ją jego niezdecydowanie, dlatego zdecydowała się go zachęcić. Rzucić wyzwanie. Poniekąd ciekawa z jaką spotka się reakcją. Ale wiedział dokładnie, że kiedy zostanie w miejscu które okupował, mimowolnie sam przydzieli się do tych, którzy bali się by zaryzykować. Zrobiła jeszcze krok do tyłu, pozwalając by woda przykryła jej usta, skrywając pod nią uśmiech, który coraz trudniej było jej ukryć. Nie wiedząc kiedy, nie zauważając nawet, że tym razem naprawdę się uśmiechnęła. Krótkie, powtarzalne słowo pełne zaprzecznia które wypadło na jej wyzwanie potwierdziło, że miała rację. Przesuwała się w wodzie głębiej, dalej. Unosząc w zadowoleniu brodę, kiedy plecak wylądował na ziemi, a palce sięgnęły do guzików przy koszuli. Wpadł całkowicie w zastawione sidła - rzucone wyzwanie. Nie odwracała wzroku, nie udawała niewinnie zawstydzonej - nigdy nie była taka. Zanurkowała na chwilę, gubiąc wypowiedziane ku niej słowa. Wypłynęła, kiedy wchodził już do wody, zbliżając się trochę, żeby odnaleźć stopami grunt. Przekrzywiła trochę głowę obserwując jak poświęceniem - i chęcią udowodnienia, że nie należy do tych, co ze strachu wstrzymują się od zabawy - pokonuje kolejne pozostawione przez brzeg przeszkody. Unosząc lekko brew na różdżkę w jego ustach.
- Zostaw ją! - krzyknęła do niego. - Jeśli ktoś ośmieli się ją zabrać, znajdę go i wiesz. - obiecała, jej wargi nie przestawały wyginać się w rozbawionym uśmiechu. Nie pamiętała, kiedy ostatnio pozwoliła sobie na chwilę beztroski. Prawdziwie była sobie wdzięczna za to, że postanowiła skorzystać dziś z dobrodziejstwa pogody. Kiedy rzucił się biegiem w wodę zanurkowała ponownie płynąc w jego kierunku. Wypływając niedaleko. Grunt nadal miała pod nogami kiedy się wynurzała. Woda sięgała jej pod linię obojczyka. Zawieszone na szyi amulety unosiły się odrobinę wypierane przez wodę. Zmoczone włosy nie kryły już wcale tatuaży pod szczęką, który otrzymała w Azkabanie. Blizna na czole była widoczna jak zawsze. Ruszyła w stronę Jaretha, przesuwając wodę dłońmi. - Gratuluję, nie umarłeś. - przywitała go, rozciągając wargi, zadzierając spojrzenie wyżej, na niego. - Musisz przyznać, że to było dość łatwe. - orzekła z zadowoleniem, choć trudno było powiedzieć, czy odnosi się do samego wejścia do wody, czy tego że udało jej się go do tego namówić. - Powinieneś zanurzyć się całkiem. - zapowiedziała poważnie. Stawiając kolejne kroki, żeby minąć go w Ciemny znak na jego ramieniu przyciągnął jej uwagę. Przekrzywiła lekko głowę. Wyglądało jak runa? Albo coś podobnego, widziała ich sporo w książkach Vincenta. Przysunęła się żeby wyciągnąć rękę i przyjrzeć się znakowi, który wybija się wyraźnie.
- Siedziałeś? - zapytała przekrzywiając lekko głowę, unosząc spojrzenie na niego. - Kto by się spodziewał. - mruknęła zabierając rękę. Odsunęła się znów cofając się głębiej w wodę, nie spuszczała z niego spojrzenia. - Wiesz, co jest najlepsze w wodzie? - zadała kolejne z pytań, ale nie czekała na odpowiedź. - Dryfowanie. - oznajmiła z pewnością mrużąc odrobinę oczy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Słuchałem jej z uwagą, gdy tłumaczyła mi, na jakich zasadach to wszystko działa. Znaczy – przeszczepianie utraconych części ciała. Do tej pory nie zastanawiałem się nad szczegółami, bo i nie miałem potrzeby, na szczęście. Może raz czy dwa widziałem czarodziejów z odlanymi z ożywionego magią metalu protezami, lecz podejrzewałem, że w przypadku urazu języka nie byłoby to takie proste. – Nie wątpiłem w to nawet przez chwilę – odparłem, kiedy pochwaliła się fenomenalnym poczuciem humoru, z trudem utrzymując poważny ton głosu. Zaraz jednak namiastka rozbawienia umknęła pod naporem kolejnej dawki informacji. Pozbyła się języka sama? I spędziła bez niego dwa miesiące? A ręce miała do niczego, od wiszenia...? Do stu galopujących hipogryfów. Czyli naprawdę trafiła do więzienia? Tak to brzmiało. Ile czasu spędziła w zamknięciu? I co oni jej dokładnie zrobili...? Brakowało mi pełnego obrazu sytuacji, by móc to sobie wszystko dokładnie wyobrazić, lecz nie żałowałem. Niekiedy niewiedza bywała błogosławieństwem. Wystarczy, że pod powiekami nosiłem teraz obraz pobitej, skutej Tonks, która próbowała pozbawić się wspomnianego narządu... Czym? Zębami? Po prostu go sobie odgryzła? Zamrugałem kilka razy, próbując przestać to widzieć. – I już... wszystko w porządku? – odezwałem się po chwili, ostrożnie; miałem na myśli urazy, o których wspomniała bez najmniejszych oporów. Czułem, że powinienem zareagować, jakoś, by przypadkiem nie uznała, że to zwierzenie nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, albo że jej – o zgrozo – w ogóle nie słuchałem. Jednocześnie nie chciałem pytać o detale. Tyle mi wystarczy. Justine zapewne również. Wracanie do tamtych wspomnień musiało być... trudne. Znacznie wygodniej było zmienić temat na Quidditch, autografy... listy gończe. No, może akurat ten element naszej wymiany zdań nie należał do najprzyjemniejszych, ale doprawiony odpowiednią dawką czarnego humoru i ironii wydawał się nawet do przełknięcia. – W takim razie mam nadzieję, że nikt mnie nie zgarnie na dołek, jeśli przy następnej wizycie w Londynie pożyczę sobie jeden z takich listów. Kto wie, może zapoczątkujemy nową modę? Karty z czekoladowych żab to już przeszłość. – Niby to się rozmarzyłem, chociaż tak naprawdę wcale nie uważałem tychże kart za przeżytek. Dzieliłem z synem skromną kolekcję, stale nad nią pracowaliśmy, choć zdobywanie łakoci było w tych czasach trudniejsze niż jeszcze kilka lat temu.
– A takie różne. O potężnych smokach, odważnych skrzatach, ogromnym żółwiu, który dźwiga na swej skorupie cały świat, a także rycerzach na białym aetonanie i złych czarownikach... – zacząłem wyliczać na palcach, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że nie musiałem odpowiadać na tę uwagę dotyczącą bajek na dobranoc. Posłałem roznegliżowanej, oddalającej się czarownicy wciąż rozbawione spojrzenie, niewiele robiąc sobie z ostentacyjnego przewracania oczami i krytyki tak wyraźnie wybrzmiewającej w jej głosie. – Chyba będziesz mi ją musiała kiedyś opowiedzieć, żebym przestał być takim ignorantem. – Wzruszyłem lekko ramionami. Nawet nie wiedziałem, czy się jeszcze kiedykolwiek zobaczymy, ale przecież los bywał przewrotny, a ja poznałem już doskonały sposób na wezwanie groźnej rebeliantki na ratunek. Byle tylko nie zapuszczać się nigdzie na bosaka i będę bezpieczny.
Mimowolnie wodziłem wzrokiem za pozbawionym odzienia ciałem, zaintrygowany przecinającymi je bliznami. Teraz, odchodząc w stronę głębszej wody, prezentowała w pełnej krasie ślady, które wyglądały na pamiątki po ugryzieniu, znajdowałem się jednak zbyt daleko, by móc się im dokładnie przyjrzeć i choćby spróbować rozpoznać gatunek agresora. No i oczywiście, że moja sugestia – od której niejedna kobieta spłonęłaby rumieńcem – nie zrobiła na Tonks większego wrażenia. Pokręciłem lekko, z niedowierzaniem i rozbawieniem, głową. Niebywałe. Chciała ocenić, czy dobrze wyrosłem? Będzie też ważenie i mierzenie? Powiedziałbym, że poczułem się niemalże jak w szkole, z tą różnicą, że już dawno wyzbyliśmy się dziecięcej niewinności, a przynajmniej na to wyglądało. – Czyli co, mam wskakiwać do wody, nim przybędzie tu całe Ministerstwo Magii? Teraz to się zestresowałem. – Rzuciłem bez większych emocji, lecz moja brew wygięła się w niemalże idealny łuk. Faktycznie, skoro już ryzykowaliśmy, porzucaliśmy zdrowy rozsądek na rzecz chwilowej beztroski, powinniśmy chociaż pilnować upływu czasu. Jak długo już tu tak gawędziliśmy?
Nie miałem pięciu lat, wiedziałem, w co Justine sobie pogrywa, a mimo to maszerowałem wprost w jej sidła. Może również tego potrzebowałem. Odłożyć całą tę dorosłość na półkę, tę odpowiedzialność i obowiązkowość, zamiast tego przypomnieć sobie o spontaniczności i o tym, że w grę wchodziło nie tyle włamanie się do Tower, co zamoczenie tyłka w zimnej wodzie. I to w towarzystwie nagiej, nieskrępowanej moją obecnością kobiety. Gdybym wiedział, że tak się ta sytuacja rozwinie, częściej dawałbym się napadać jakimś obwiesiom.
Widziałem, że czarownica śledzi moje ruchy wzrokiem. Patrzy jak naprędce pozbywam się nie do końca rozpiętej koszuli, a później sięgam do paska spodni, zrzucam ze stóp znoszone buty. W mojej piersi zakiełkowało ziarno ekscytacji, wbrew spychanemu na granicę umysłu poczucia, że może – może – robię z siebie właśnie głupka. I już miałem zanurzyć się głębiej, z różdżką między zębami, gdy Tonks z niejakim rozbawieniem zachęciła mnie do zostawienia oręża na brzegu. Czy to na pewno dobry pomysł? Zawahałem się, lecz jedynie na chwilę. Skinąłem głową, wróciłem się na kamienistą plażę i ukryłem drewienko między fałdami porzuconego odzienia. – No dobra, zaufam ci! – odpowiedziałem na tyle głośno, by mogła mnie bez problemu usłyszeć. Zrobiłem kilka ostrożnych kroków w stronę głębszej wody, kamienie wybrzeża bywały ostre i dość kanciaste, po czym dałem susa do przodu. Dopiero wtedy, kiedy minął szok, przestałem odczuwać różnicę temperatur. Nie pamiętałem już, ile minęło od mojej ostatniej kąpieli w morzu; dobrze było przypomnieć sobie o tej przyjemności. Odwzajemniłem jej uśmiech, gdy Justine wynurzyła się opodal i skróciła dzielącą nas odległość. Wzrokiem błądziłem od wyeksponowanego tatuażu – dziwnego, którego znaczenia nijak nie rozumiałem – do dryfujących na wodzie talizmanów. – Co tam masz? – zagaiłem, szczerze zainteresowany doborem run, nie chciałem jednak sięgać tam ręką, przyglądać się ozdobom zbyt uważnie, bo znajdowały się zbyt blisko newralgicznych części ciała Tonks. – Nadal twierdzę, że ta woda jest zimna, a jutro będziemy kichać – zawyrokowałem tonem znawcy, dla samej przekory, by przypadkiem nie przyznać jej racji. Fakt pozostawał faktem, ani nie umarłem, ani nie było zbyt trudno zdobyć się na ten krok, choć nadal nie wiedziałem, czy nie popełniłem właśnie jakiegoś błędu. Niektóre rzeczy nie uległy zmianie; wciąż łatwo ulegałem, gdy ktoś proponował mi chwilę szaleństwa. – Zaraz to zrobię – mruknąłem, przesuwając się tak, by wejść do wody nieco dalej; byłem od kobiety wyższy, toteż gdy ją morze obmywało do okolic obojczyka, mnie sięgało ledwie do piersi. Nie uciekałem, gdy przyglądała się namalowanemu na moim ramieniu znakowi, nic nie stało na przeszkodzie, by zaspokoiła swoją ciekawość. Dopiero wtedy przypomniałem sobie jednak o mym tatuażu. I zawieszonym na szyi rzemieniu z pierścieniem. – Taak, siedziałem. Za przemyt smoczego jaja. Nie było lekko, mama zadłużyła się, byle tylko spróbować mnie wyciągnąć... – Podchwyciłem jej wzrok, próbując zachować kamienną minę. Prawda była jednak taka, że nie potrafiłem kłamać; kącik ust drgał mi w ledwo powstrzymywanym uśmiechu. Odchrząknąłem cicho, nieudolnie maskując swe niekłamane rozbawienie. – Nie, co ty. To pamiątka z podróży. Othala. Runa, która symbolizuje rodzinę, tradycję, tym podobne. – Nie zamierzałem zanudzać towarzyszki dłuższym tłumaczeniem znaczenia wspomnianego znaku. – A co z tobą? Co oznaczają te numery? – zapytałem w ramach rewanżu, wskazując na fragment skóry poniżej linii szczęki. Musiała wiedzieć, o co pytam. – Moment... – Ruchem dłoni poprosiłem, by poczekała z odpowiedzią, w tym czasie dałem nura do wody, z zamkniętymi oczami zanurzając się cały, aż po czubek głowy. A kiedy znów wychynąłem na powierzchnię, gwałtownie pokręciłem głową, by pozbyć się z włosów nadmiaru wilgoci. Zupełnie jak pies. – Zamierzasz dryfować na plecach? I podziwiać słońce? – dopytałem, by upewnić się, co też czarownica miała na myśli.
– A takie różne. O potężnych smokach, odważnych skrzatach, ogromnym żółwiu, który dźwiga na swej skorupie cały świat, a także rycerzach na białym aetonanie i złych czarownikach... – zacząłem wyliczać na palcach, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że nie musiałem odpowiadać na tę uwagę dotyczącą bajek na dobranoc. Posłałem roznegliżowanej, oddalającej się czarownicy wciąż rozbawione spojrzenie, niewiele robiąc sobie z ostentacyjnego przewracania oczami i krytyki tak wyraźnie wybrzmiewającej w jej głosie. – Chyba będziesz mi ją musiała kiedyś opowiedzieć, żebym przestał być takim ignorantem. – Wzruszyłem lekko ramionami. Nawet nie wiedziałem, czy się jeszcze kiedykolwiek zobaczymy, ale przecież los bywał przewrotny, a ja poznałem już doskonały sposób na wezwanie groźnej rebeliantki na ratunek. Byle tylko nie zapuszczać się nigdzie na bosaka i będę bezpieczny.
Mimowolnie wodziłem wzrokiem za pozbawionym odzienia ciałem, zaintrygowany przecinającymi je bliznami. Teraz, odchodząc w stronę głębszej wody, prezentowała w pełnej krasie ślady, które wyglądały na pamiątki po ugryzieniu, znajdowałem się jednak zbyt daleko, by móc się im dokładnie przyjrzeć i choćby spróbować rozpoznać gatunek agresora. No i oczywiście, że moja sugestia – od której niejedna kobieta spłonęłaby rumieńcem – nie zrobiła na Tonks większego wrażenia. Pokręciłem lekko, z niedowierzaniem i rozbawieniem, głową. Niebywałe. Chciała ocenić, czy dobrze wyrosłem? Będzie też ważenie i mierzenie? Powiedziałbym, że poczułem się niemalże jak w szkole, z tą różnicą, że już dawno wyzbyliśmy się dziecięcej niewinności, a przynajmniej na to wyglądało. – Czyli co, mam wskakiwać do wody, nim przybędzie tu całe Ministerstwo Magii? Teraz to się zestresowałem. – Rzuciłem bez większych emocji, lecz moja brew wygięła się w niemalże idealny łuk. Faktycznie, skoro już ryzykowaliśmy, porzucaliśmy zdrowy rozsądek na rzecz chwilowej beztroski, powinniśmy chociaż pilnować upływu czasu. Jak długo już tu tak gawędziliśmy?
Nie miałem pięciu lat, wiedziałem, w co Justine sobie pogrywa, a mimo to maszerowałem wprost w jej sidła. Może również tego potrzebowałem. Odłożyć całą tę dorosłość na półkę, tę odpowiedzialność i obowiązkowość, zamiast tego przypomnieć sobie o spontaniczności i o tym, że w grę wchodziło nie tyle włamanie się do Tower, co zamoczenie tyłka w zimnej wodzie. I to w towarzystwie nagiej, nieskrępowanej moją obecnością kobiety. Gdybym wiedział, że tak się ta sytuacja rozwinie, częściej dawałbym się napadać jakimś obwiesiom.
Widziałem, że czarownica śledzi moje ruchy wzrokiem. Patrzy jak naprędce pozbywam się nie do końca rozpiętej koszuli, a później sięgam do paska spodni, zrzucam ze stóp znoszone buty. W mojej piersi zakiełkowało ziarno ekscytacji, wbrew spychanemu na granicę umysłu poczucia, że może – może – robię z siebie właśnie głupka. I już miałem zanurzyć się głębiej, z różdżką między zębami, gdy Tonks z niejakim rozbawieniem zachęciła mnie do zostawienia oręża na brzegu. Czy to na pewno dobry pomysł? Zawahałem się, lecz jedynie na chwilę. Skinąłem głową, wróciłem się na kamienistą plażę i ukryłem drewienko między fałdami porzuconego odzienia. – No dobra, zaufam ci! – odpowiedziałem na tyle głośno, by mogła mnie bez problemu usłyszeć. Zrobiłem kilka ostrożnych kroków w stronę głębszej wody, kamienie wybrzeża bywały ostre i dość kanciaste, po czym dałem susa do przodu. Dopiero wtedy, kiedy minął szok, przestałem odczuwać różnicę temperatur. Nie pamiętałem już, ile minęło od mojej ostatniej kąpieli w morzu; dobrze było przypomnieć sobie o tej przyjemności. Odwzajemniłem jej uśmiech, gdy Justine wynurzyła się opodal i skróciła dzielącą nas odległość. Wzrokiem błądziłem od wyeksponowanego tatuażu – dziwnego, którego znaczenia nijak nie rozumiałem – do dryfujących na wodzie talizmanów. – Co tam masz? – zagaiłem, szczerze zainteresowany doborem run, nie chciałem jednak sięgać tam ręką, przyglądać się ozdobom zbyt uważnie, bo znajdowały się zbyt blisko newralgicznych części ciała Tonks. – Nadal twierdzę, że ta woda jest zimna, a jutro będziemy kichać – zawyrokowałem tonem znawcy, dla samej przekory, by przypadkiem nie przyznać jej racji. Fakt pozostawał faktem, ani nie umarłem, ani nie było zbyt trudno zdobyć się na ten krok, choć nadal nie wiedziałem, czy nie popełniłem właśnie jakiegoś błędu. Niektóre rzeczy nie uległy zmianie; wciąż łatwo ulegałem, gdy ktoś proponował mi chwilę szaleństwa. – Zaraz to zrobię – mruknąłem, przesuwając się tak, by wejść do wody nieco dalej; byłem od kobiety wyższy, toteż gdy ją morze obmywało do okolic obojczyka, mnie sięgało ledwie do piersi. Nie uciekałem, gdy przyglądała się namalowanemu na moim ramieniu znakowi, nic nie stało na przeszkodzie, by zaspokoiła swoją ciekawość. Dopiero wtedy przypomniałem sobie jednak o mym tatuażu. I zawieszonym na szyi rzemieniu z pierścieniem. – Taak, siedziałem. Za przemyt smoczego jaja. Nie było lekko, mama zadłużyła się, byle tylko spróbować mnie wyciągnąć... – Podchwyciłem jej wzrok, próbując zachować kamienną minę. Prawda była jednak taka, że nie potrafiłem kłamać; kącik ust drgał mi w ledwo powstrzymywanym uśmiechu. Odchrząknąłem cicho, nieudolnie maskując swe niekłamane rozbawienie. – Nie, co ty. To pamiątka z podróży. Othala. Runa, która symbolizuje rodzinę, tradycję, tym podobne. – Nie zamierzałem zanudzać towarzyszki dłuższym tłumaczeniem znaczenia wspomnianego znaku. – A co z tobą? Co oznaczają te numery? – zapytałem w ramach rewanżu, wskazując na fragment skóry poniżej linii szczęki. Musiała wiedzieć, o co pytam. – Moment... – Ruchem dłoni poprosiłem, by poczekała z odpowiedzią, w tym czasie dałem nura do wody, z zamkniętymi oczami zanurzając się cały, aż po czubek głowy. A kiedy znów wychynąłem na powierzchnię, gwałtownie pokręciłem głową, by pozbyć się z włosów nadmiaru wilgoci. Zupełnie jak pies. – Zamierzasz dryfować na plecach? I podziwiać słońce? – dopytałem, by upewnić się, co też czarownica miała na myśli.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Brown's Point
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire