Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Błonia Hogwartu
Świeże powietrze zawsze dobrze wpływało na trzeźwe myślenie, a właśnie tego potrzebował profesor po ostatnim, długim procesie przesiadywania w bibliotece i starania się wyłuskania najważniejszych informacji z zastanych dzieł. Siedem dni dłużyły mu się jak miesiące, mimo to, że zajmował się tym, co uwielbiał. Po prostu ta żmudna praca nie była jego konikiem. Mógł i lubił poszukiwania w bibliotekach, ale na zdecydowanie mniejszą skalę, kiedy to jeszcze rozróżniał litery, a słowa nie zlewały się w jedno. Czasami łapał się na tym, że czytał w kółko to samo zdanie i nie rozumiał jego sensu. Dopiero przejście się, odwrócenie uwagi pomagało ponownemu skupieniu się na temacie. Na szczęście Jayden mógł liczyć na swoich podopiecznych - nie grymasili i nie byli kłopotliwi. Profesorowi zdawało się, że zarówno ci starsi, jak i młodsi rozumieli, że gdyby nie on, być może nie mieliby dachu nad głową. Stąd też nawet ci, którzy w ciągu roku szkolnego uchodzili za łobuzów, nie dawali Vane'owi powodów do zmartwień. Czy interwencji. Zamiast tego spokojnie mógł zająć się swoim projektem, nie musząc walczyć po drodze z nieposłusznymi nastolatkami. Rozproszenie uwagi mogło być sporym utrudnieniem, które na ten moment astronomowi nie groziło. Aktualnie jednak - wspierając się swoimi przyrządami astronomicznymi - miał przejść do następnego, nie aż tak wymagającego etapu pierwszej części przygotowań do projektu. Chodziło o nic innego jak utworzenie hipotezy, która koniec końców miała zostać potwierdzona lub odrzucona przez wyniki badań. Mając przed sobą najważniejsze kwestie, na których chciał się skupić, musiał wyciągnąć z tego coś sensownego. Prostego. Tytuł nie mógł być wszak zbyt skomplikowany i złożony, ale równocześnie musiał przedstawiać źródło problemu oraz mówić o tym, czym była zawarta w badaniach reguła. Czego chciał dowieść lub co odrzucić. Szczerze? Jayden z całego serca marzył o tym, by jego przypuszczenia okazały się prawdziwe. W końcu hipoteza sama w sobie nie mogła zawierać negacji, dlatego jeśli miał ją już sformułować to tylko jako zdanie twierdzące. Hipoteza nie była wcale taka łatwa do obmyślenia, jednak wpierw należało od czegoś zacząć. Siedzący pod rozłożystym drzewem profesor, podniósł spojrzenie na latających po błoniach Hogwartu uczniów, by skontrolować ich zachowanie. Byli chaotyczni, ale szczęśliwi. Byli częścią magicznego świata, który Vane poddawał próbie. Bo przecież skądś ów magia miała się wziąć. Homoiomerie będące pierwiastkiem tworzącym energię czarodziejów, znajdowały się równocześnie we wszystkich komórkach magicznych stworzeń, ale czy znajdowały się w meteorytach? To zamierzał dowieść, ale nie była to kwintesencja tych badań, a jedynie cząstka. Meteoryty są odpowiedzialne za magię na Ziemi. Nie. Same meteoryty nie były za to odpowiedzialne... Były jak już przekaźnikami. Magia pochodzi z kosmosu. Nie. To też nie było to. Nie mógł dowieść, skąd dokładnie, więc nie miało to zwyczajnie sensu, a ogólny wydźwięk projektu miał być inny. Miał skupić się na holistycznym podejściu do ów sprawy, jednocześnie nie zapominając o przesłankach astronomicznych. Kreśląc kolejne pomysły, profesor wiedział, że był coraz bliżej rozwiązania zagadki, jednak wciąż nie dotarł do jej końca. Poświecił dłuższy moment na pisaniu oraz zaznaczaniu słów kluczy, by wreszcie spojrzeć na coś, co mogło być finalnym tworem. Magia trafiła na Ziemię dzięki meteorytom. Nie mógł napisać, że zawarty w meteorytach pierwiastek magiczny zapoczątkował istnienie magii na Ziemi, gdyż było to zbyt złożone. Potrzebował czegoś prostszego i się udało. Musiał na to zerknąć jeszcze później, ale chyba był zadowolony. Przekazywało ogół i nie twierdziło numerologicznie czy historycznie rozwoju magii. Dokładniejszy opis magicznego pierwiastka miał pojawić się w publikacji; hipoteza sama w sobie, jeżeli potwierdzona miała być silna.
|astronomia + przyrządy astronomiczne
|zt
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
'k100' : 95
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A niefortunnie na gałęzi jednego z większych drzew, postać B – tuż pod drzewem opadając w grubą warstwę posprzątanych liści. Niestety przy próbie jakiegokolwiek poruszenia się materiał spódnicy postaci A zaplątał się w mniejsze gałązki, wskutek czego spadła wprost na postać B - dopiero co otrzepującego ubranie. Tym razem we dwójkę bezpiecznie zapadliście się w liściasty stos.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Zapomnieliście od razu o wypadku, tonąc we własnych spojrzeniach. Dopiero w momencie, gdy zdołaliście je od siebie oderwać, zauważyliście, że znajdowaliście się na szkolnych błoniach. Wokół nie było widać żywej duszy, jednak tuż za swoimi plecami dostrzegliście ławkę oraz stolik, na którym znajdowała się kolacja przypominająca ucztę prosto z Hogwartu. - Na co czekacie? Chodźcie! - zawołał duch, który pojawił się nagle z dwoma kuflami Kremowego Piwa i równie szybko zniknął, zostawiając wam ulubiony napój uczniów Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Jeśli któraś postać chodziła do Hogwartu, rozpoznaje w zjawie Grubego Mnicha. W powietrzu unosiły się małe ogniki, ocieplając zimną, październikową porę. Majaczący w oddali zamek, romantyczna atmosfera i wasze własne towarzystwo zapowiadały najwspanialszą noc na świecie.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Noc Duchów zawsze kojarzyła mi się bardzo dobrze. W dzieciństwie pozostawiła po sobie wspomnienia wycinania dyni, odwiedzin duchów mieszkających w Dolinie Godryka oraz rodzinnej kolacji, po której rodzice opowiadali mnie i siostrze różne historie. W szkole zaś łączyła się niezmiennie z wielką, uroczystą kolacją. Później z bardziej zakrapianym świętowaniem, a choć od kilku lat tego unikałem, to towarzysząca tej nocy atmosfera zawsze wzbudzała we mnie cieplejsze uczucia.
Na tegoroczną Noc Duchów nie miałem jednak żadnych planów, nie miałem ochoty na żadną zabawę i celebrację, zamierzałem po patrolu wrócić do domu i porządnie się wyspać. Byłem w jednej z wiosek na południu Anglii, gdy zamierzałem się teleportować na irlandzkie ziemie, by znaleźć portal prowadzący do Oazy, kiedy... Zmysł węchu zachwycił doskonale znajomy zapach. Cudowna mieszanka woni melisy, kawy, wiśni i czerwcowego bzu. Tego, co zawsze kojarzyło mi się najlepiej - z ciastem matki, ogrodem domu rodzinnego, Allyą... Instynktownie szukałem źródła tego cudownego zapachu, aż wreszcie w mroku jesiennego wieczoru, odnalazłem je w leżącej na kamiennym, starym murku dyniowej tartaletce. Zawinięta starannie w papier, kusila słodkim zapachem, wyglądała na pyszną... Jakby czekała na to, abym podszedł i ją zjadł. Szept w głowie, mój aurorski rozsądek, podpowiadał, by trzymać się od tego z daleka, lecz od rana nic nie jadłem i czułem się strasznie głodny. Do tego od kilku tygodni nie miałem okazji, by spróbować czegoś słodkiego, odkąd zamknięte Miodowe Królestwo. Rozejrzałem się podejrzliwie wokół siebie, lecz poza mną na wiejskiej ścieżce nie było nikogo. Pomyślałem, że może jedna z mieszkanek zostawiła ją dla mnie w podzięce za czuwanie nad ich bezpieczeństwem - dlatego podszedłem bliżej i wtedy przepadłem. Nie potrafiłem oprzeć się tym zapachom. Wyciągnąłem ku dyniowej tartaletce dłoń, uniosłem ją do ust i łapczywie wziąłem pierwszy kęs, a wtedy poczułem znajome, nieprzyjemne szarpnięcie w okolicy pępkach.
W ułamku sekundy znalazłem się o setki mil dalej na północ, w zimniejszej Szkocji, w doskonale znanym mi miejscu, choć jeszcze o tym nie wiedziałem. Tutaj Noc Duchów okazała się chłodniejsza, lecz jesień była prawdziwie złota. Zaskoczony nie zachowałem równowagi podczas tej krótkiej podróży, która mnie skonfundowała, od razu upadłem na plecy - szczęśliwie w stos żółtych i pomarańczowych liści. Przetarłem dłonią twarz i podniosłem się, spojrzeniem szukając reszty tartaletki, kiedy przełknąłem pierwszy kęs. Smakowała.. obłędnie. Otrzepałem elegancką, ciemnobrązową szatę z liści i włożyłem na głowę kapelusz, który spadł podczas upadku. Nie dane było mi się jednak rozejrzeć wokół uważniej, by zorientować się gdzie jestem, ani nawet zastanowić co i dlaczego właściwie się stało, bo...
Znów wylądowałem na plecach w stercie liści, tym razem czując na swoje ciężar drugiego ciała, jakby ktoś dosłownie na mnie spadł.
becomes law
resistance
becomes duty
Luna postanowiła, że Noc Duchów spędzi tak jak co roku. Nie chciała, aby przejęcie farmy i opiekowanie się pogrążonymi wciąż w żałobie rodzicami wpłynęło całkowicie na jej postrzeganie świata. Oczywiście nigdy nie przełożyłaby własnych przyjemności nad rodzinny biznes czy zdrowie i życie jej bliskich, ale skoro akurat dziś świat nie stanął w płomieniach, to czemu miałaby nie zrobić czegoś dla siebie? Ta noc zawsze kojarzyła jej się z zabawą. Choć duchy towarzyszyły czarodziejom od zawsze, to jednak ta noc była dla nich szczególna. Na chwile zacierała się granica między światem żywych i umarłych. Przez te parę godzin śmierć zmieniała swoją definicje, a ludzie zamiast nad nią płakać postanowili ją celebrować. Właśnie dla tych, którzy nic celebrować nie mogli.
Lupin wybrała się z domu późnym wieczorem. W Yorkshire nie było zbyt wielu świstoklików, ale ona miała szczęście, że jeden z nich znajduje się całkiem blisko domu. Przechodziła już ostatnią prostą, gdy do dotarł do niej przepiękny i znajomy zapach kardamonu. Wiedziona tym zapachem skręciła w boczną dróżkę. Zapach stawał się intensywniejszy z każdym pokonywanym przez nią krokiem, a po chwili zaczął się mieszać z innymi, które bardzo dobrze znała. Nie mogła walczyć z tak silną wonią i kiedy w końcu dotarła do źródła zapachu bez zastanowienia sięgnęła po ciastko.
Czarownica od razu poznała nieprzyjemne ukłucie w brzuchu i wiedziała, że za chwile znajdzie się gdzieś indziej, nie spodziewała się jednak, że zawiśnie na gałęzi. – Co na stu tańczących dżinów – zareagowała niemal od razu próbując wyswobodzić się z zakrywających jej pole widzenia gałęzi. Manewr ten był zbyt szybki lub nazbyt trudny dla jej koordynacji ruchowej i kobieta runęła jak długa z drzewa prosto na… no właśnie, na co lub na kogo?
- Na Merlina przepraszam, jejku jak mi wstyd, przepraszam… - zaczęła starając się wygramolić z tej niezręcznej sytuacji. Szatynka ogarnęła niesforne włosy z twarzy i spojrzała na mężczyznę czerwieniąc się zawstydzona. Trafiło ją nagle i bez pytania. Przyglądała się jego ostrym rysom twarzy, patrzyła mu w oczy i miała wrażenie, że zna je doskonale. Nie myślała już o tym co wydarzyło się przed sekundą. Nie krępował już ją fakt, że spadła z drzewa i przygniotła mężczyznę do ziemi, bo wiedziała, że ten to zrozumie. Nie znali się, a może właśnie znali na wylot? To nie miało już większego znaczenia. Pierwszy raz od długiego czasu poczuła się dobrze.
Z nieba dosłownie ktoś na mnie spadł, powalając na nowo w stertę suchych liści, które zapewniły mi miękkie lądowanie. Ciężar nie był duży, drugie ciało wydawało się lekkie i smukłe, ewidentnie kobiece. Któż powiedział jednak, że kobieta nie może być czarnoksiężnikiem? Zdążyłem się o tym już przekonać, że może - wyjątkowo boleśnie. Otwierałem już usta, by coś powiedzieć, ręką sięgałem do kieszeni szaty, tam miałem różdżkę, gdy...
Moje spojrzenie odnalazło oczy tej kobiety i wiedziałem już, że wpadłem jak kamień w wodę. W dwa krystaliczne jeziora niebieskich oczu nieznajomych, w które wpatrywałem się przez chwilę w niemym zachwycie. Dopiero po chwili oderwałem od nich wzrok, by przyjrzeć się całej twarzy - wydawała się zakłopotana, niepotrzebnie. Szybko zapomniałem o podejrzeniach, o podstawowych zasadach bezpieczeństwa, o stałej czujności, którą wbijano nam do głowy, o tym, że miałem wyciągnąć różdżkę, o patrolu i powrocie do Oazy, gdzie czekała na mnie Debbie... Zapomniałem o całym świecie, liczyły się tylko te niebieskie oczy, to kim jest nieznajoma, choć miałem przeczucie, że znam ją, znam lepiej niż ktokolwiek inny.
- Ależ nie ma potrzeby, aby przepraszać - zapewniłem ją od razu. - To ja stanąłem pani na drodze i przepraszam panią - i nie żałowałem tego w ogóle. Znalazłem się właśnie tam, gdzie powinienem być. Mogłem jedynie spojrzeć w górę i rozłożyć ręce, by chwycić ją w ramiona, lecz ostatecznie nie wyszło źle - przynajmniej dla mnie. Chwila, kiedy na mnie leżała, wydawała się najprzyjemniejszą chwilą bliskości jakiej doświadczyłem.
Kiedy zaczęła się gramolić, by wstać, podnieść z tej sterty liści, ja zerwałem się na nogi pierwszy i wyciągnąłem ku kobiecie dłoń. Miałem nadzieję, że nie sprawiałem wrażenia namolnego natręta, ale po prostu nie potrafiłem przestać na nią patrzeć. Wydawało mi się, że nie widziałem piękniejszej kobiety.
- Proszę się nie wstydzić, panno... Mogę zapytać jakie imię nosi tak piękna kobieta? - Musiało być równie ładne, nie widziałem innej opcji. - Pozwolę sobie się przedstawić - Cedric Dearborn - dodałem z nadzieją, że poda mi swoją dłoń. - To zabawne. W pierwszej chwili sądziłem, że znalazłem się tutaj przypadkiem... Proszę wybaczyć mi śmiałość, ale teraz myślę, że to wcale nie był przypadek... - powiedziałem. Nie chciałem zabrzmieć na wariata wspominając o przeznaczeniu - dotąd sam w nie przecież nie wierzyłem.
becomes law
resistance
becomes duty
Słysząc słowa mężczyzny uśmiechnęła się delikatnie i z niechęcią oderwała wzrok od jego twarzy by jeszcze raz spojrzeć na drzewo, z którego spadła. - Gdyby nie wszedł mi pan w drogę prawdopodobnie skończyłabym ze złamanym karkiem. Mogę być jedynie wdzięczna – dodała ponownie kierując wzrok na nieznajomego. To co czuła w jego obecności było dla niej obce. Choć wcześniej bywała zakochana to pierwszy raz w życiu miała wrażenie, że uczuciami emanuje całe jej ciało. Serce biło jej mocniej w piersi, a krew szumiała w uszach.
Szatynka nie czuła się już dłużej skrępowana, ale wiedziała, że musi się w końcu ponieść, bo to, że ona dostała strzałą amora prosto w zadek wcale nie oznaczało, że mężczyzna oberwał rykoszetem. Zanim jednak zdążyła się ruszyć ten stał już nad nią z wyciągniętą w jej stronę dłonią. Zawahała się jedynie przez chwilę wsłuchując się w słowa już nie nieznajomego. – Luna – odparła podając mężczyźnie dłoń i podnosząc się ze sterty liści. – Luna Lupin – dodała i uśmiechnęła się promiennie. – A to nie specjalizujesz się w ratowaniu dam z opresji? – zażartowała nadal całkowicie zaskoczona obrotem sprawy. Wiele razy zdarzało jej się słuchać o miłościach wyrwanych ze stron porywających romansów. Nigdy w to nie wierzyła, bo nie da się przecież pokochać kogoś kogo się zupełnie nie zna. Tu rozsądek nie miał jednak nic do powiedzenia. Wiedziała co czuje i wbrew pozorom nie czuła się przerażona. Była dziwnie spokojna, szczęśliwa i spełniona. – Proszę pozwól mi się… - odwdzięczyć. Nie zdążyła dokończyć zdania, bo jej wzrok padł na zastawiony po brzegi stół. Świece blaskiem ogarniały najbliższe otoczenie i dzięki nim Luna była w stanie rozpoznać miejsce, w którym się znajdują. – Hogwart – szepnęła jedynie zanim duch zaprosił ich na przygotowaną ucztę.
Nie wiedziała już co o tym wszystkim myśleć. Może to był jedynie sen? Może nigdy nie spotkała miłości swojego życia? Nawet jeśli to nie miała zamiaru się z niego budzić. Chciała wykorzystać ten czas w stu procentach. Szatynka śmiało chwyciła mężczyznę za dłoń i ruszyła w stronę przygotowanego stołu. Wszystko wyglądało obłędnie, a kufel kremowego piwa przypomniał jej szkolne czasy. – Opowiedz mi o sobie – zaczęła zatrzymując się nagle przed stołem i obróciła się w stronę mężczyzny by spojrzeć mu ponownie w oczy. - Mam wrażenie, że znam cię od zawsze, jak to jest możliwe?
- W takim razie cieszę się, że mogłem zapewnić pani miękkie lądowanie. Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziałem, błądząc spojrzeniem po pięknej twarzy, miękko okalanej przez ciemne, krótkie włosy. Nigdy nie byłem fanem podobnych fryzur u kobiet, zawsze bardziej podobały mi się długie pukle, lecz teraz włosy tej czarownicy wydawały mi się piękne. Pasowały do niej doskonale. Ona była piękna w każdym swym calu. Uśmiechnąłem się lekko, mimo wszystko żałując, że tak szybko się zebrała do pionu - jej bliskość naprawdę sprawiała przyjemność i czułem chęć, by podejść bliżej, lecz jednocześnie nie chciałem jej wystraszyć, czy zawstydzić. Nigdy nie byłem nachalny w stosunku do kobiet, wszystkie pragnienia trzymając na sobie przez wzgląd na szacunek do nich.
- Luna - powtórzyłem, smakując to imię, jakby jego słodycz rozpuszczała się na języku, wolno, przeciągając samogłoski. - Piękne imię - stwierdziłem. Ująłem podaną mi dłoń i pochyliłem się, by ucałować lekko, przelotnie jej wierzch. Chęć, by obdarować pocałunkami nie tylko jej dłoń, ale i przedramię, ramię, obojczyki... stłumiłem, wyprostowałem się i spojrzałem Lunie głęboko w oczy, sycąc się jej widokiem. - Jeżeli szkolenie aurorskie miało doprowadzić mnie właśnie tutaj, to mógłbym rzec, że właśnie w tym się specjalizuję, choć nie chciałbym, byś potrzebowała takiej pomocy zbyt często - odparłem, z niebywałą dla siebie swobodą porzucając formalne tytuły pan i pani, mówiąc do niej po imieniu i pozwalając, by ona uczyniła to samo. To do mnie niepodobne, czułem jednak, że znam ją o wiele dłużej niż te kilka chwil. - Na co pozwolić? - spytałem, chcąc wiedzieć co miała na myśli, właściwie to pragnąłem poznać wszystkie jej myśli, dowiedzieć się o Lunie wszystkiego, co możliwe. Czułem się zafascynowany jej osobą. Wydawała się taka... intrygująca, ciekawa, niesamowita. Musiała być niezwykła, czułem to w kościach. Nigdy dotąd nie miałem takich myśli w obecności kobiety, nie tak szybko, nie w pierwszej chwili. Zawsze sądziłem, że trzeba czasu, by się zakochać, tak bywało w moim przypadku do tej pory, ale może to, co czułem wcześniej wcale nie było miłością? Uczucia z przeszłości wydawały się teraz odległym, bladym wspomnieniem. Mogłem myśleć jedynie o Lunie.
Podążyłem za jej wzrokiem, z zaskoczeniem odkrywając, że znaleźliśmy się na błoniach Hogwartu. Dostrzegłem ducha Grubego Mnicha, który zachichotał i przyciągnął naszą uwagę do stołu nakrytego jak niegdyś stoły w Wielkiej Sali. W innej sytuacji zastanowiłbym się - kto to tutaj i dlaczego zostawił? Jakie miał intencje? To nie mógł być przecież przypadek, lecz coś dziwnego działo się ze mną, Amortencja zagłuszała zdrowy rozsądek.
Przyśpieszyłem kroku, by znaleźć się przy stoliku jako pierwszy i odsunąłem Lunie krzesło. Sam zająłem miejsce naprzeciwko. Zapłonęła świeca, a na talerzach pojawiła się kolacja, w kielichach kremowe piwo.
- Nie wiem jak to możliwe, czuję jednak to samo, Luno - odparłem, kładąc dłoń na stoliku z nadzieją, że poda mi swoją, by mógł choć uścisnąć jej palce. Nie czułem się ani głodny, ani spragniony - a przynajmniej nie jedzenia i kremowego piwa. Jedyne czego pragnąłem to rozmawiać z Luną, patrzeć na nią... - To nic ciekawego, wolałbym abyś to ty opowiedziała mi o sobie, lecz dobrze - twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Tak jak mówiłem... odbyłem szkolenie aurorskie. Byłem aurorem. Teraz... cóż, staram się przetrwać dzień po dniu. Wiem, że było warto, skoro się spotykamy. Wychowałem się w Dolinie Godryka. Mój ojciec podróżował jako łamacz klątw, nauczył mnie wiele o runach. A ty, Luno? Skąd jesteś? Co cię ciekawi?
becomes law
resistance
becomes duty
'Kupidynek' :
Na pytanie mężczyzny jedynie uśmiechnęła się delikatnie, radośnie i zadziornie. Nie chciała być nachalna, nie chciała mówić wprost o tym jak się czuje i co czuje. Z drugiej strony nie wiedziała, czy kiedykolwiek spotkają się ponownie i nie chciała później żałować, że tak łatwo go sobie odpuściła.
Szatynka pozwoliła mu się poprowadzić do przygotowanego stołu. Wyglądało to wszystko tak jakby na nich czekało, jakby ktoś wiedział, że znajdą się tu w iście romantycznym nastroju. W Noc Duchów działo się wiele szalonych rzeczy, ale to było czymś nowym. Czymś czego wcześniej nie posmakowała. – Teraz, gdy już wiem czym się zajmowałeś, to wcale nie jestem zaskoczona faktem, że znalazłeś się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. – zaczęła ze szczerością w głosie. – Niebezpieczny zawód, a w szczególności teraz, gdy świat tak bardzo się zmienił. – dodała podając mężczyźnie dłoń. Luna nie ukrywała swojej ciekawości mężczyzną, nie miało to już przecież znaczenia. Przejechała kciukiem wewnętrznej stronie dłoni mężczyzny. On na pewno nie bałby się żadnej pracy. – Moja historia… - westchnęła nie wiedząc nawet od czego zacząć. – Dawniej byłam solistką. Muzyka była moim życiem. Uwielbiałam śpiewać, grać i być na scenie. Przez kilka lat mieszkałam w Paryżu, ale wróciłam do Yorkshire po śmierci mojej siostry. To długa i przykra historia. Wychowałam się na farmie, ona była całym życiem moich rodziców, ale ta tragedia bardzo na nich wpłynęła, wiesz? Popadli w długi, stracili chęć i zapał. Musiałam się tym zająć więc teraz przejęłam farmę i staram się spiąć to wszystko w całość. – dodała. To nie było tak, że żałowała swoich niespełnionych marzeń. Kim by była, gdyby poszła za swoim ignorując to co wydarzyło się w jej rodzinie? Czasami jednak było jej zwyczajnie zbyt ciężko. Była sama.
Luna chciała dodać co jeszcze, ale nagle tuż obok nich pojawiła się lewitująca dynia. Szatynka zaskoczona jej widokiem przymrużyła oczy. To wszystko coraz mocniej zaczęło przypominać jej sen. Dynia zakręciła się wokół własnej osi i tracą równowagę runęła w dół. Zamiast dyni na stole pojawił się skrzat. – Kupidynek? – powtórzyła za słowami skrzata kobieta. Wszystko teraz stało się jasne. Cała ta kolacja, wieczór, uczucia, które miała. Naprawdę została ugodzona strzałą amora prosto w tyłek. Choć uczucia do siedzącego naprzeciwko mężczyzny wcale się nie zmieniły, to czarownica zaczęła odczuwać coś jeszcze – żal. To było przecież zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Na jej policzku ponownie pojawił się czerwony rumieniec – zawstydzenia, ale i złości. – Nie chciał czego? – zapytała, ale skrzat wyrwał się gotowy do ucieczki. Na szczęście czujnemu Cedricowi udało się chwycić skrzata. Ten szybko się wytłumaczył, błagał i prosił, aby czarodzieje puścili go wolno. Luna nie miała serca, żeby trzymać skrzata dłużej. Chciał dobrze czy też nie, co mogli mu zrobić? Kupidynek obiecał, że im to wynagrodzi, ale Luna teraz o tym nie myślała. Sama tak naprawdę nie wiedziała co myśleć.
Kiedy Kupidynek zostawił ich znowu samych, Lupin spojrzała na mężczyznę próbując wyczytać z jego twarzy to co myśli. Po chwili ciszy po prostu się roześmiała. Głośno i szczerze. – Kto by się spodziewał – zaczęła wyciągając dłoń do mężczyzny. Dziś już przecież niczego nie zmienią, wciąż go kochała. Chciała być przy nim nawet jeśli jutro ma mieć największego moralnego kaca świata. – Nie jestem głodna. Pójdziemy się przejść? Nie chce tracić czasu, który mamy, póki go mamy. – dodała unosząc kącik ust w uśmiechu.
- Nie mów tak, proszę, nie mogę znieść myśli o tym, że coś mogłoby ci się stać - szepnąłem, a na mojej twarzy malowała się śmiertelna powaga i szczere zmartwienie, bo zacząłem sobie wyobrażać chwile, kiedy to Lunie mogłoby naprawdę coś zagrażać, mnie zaś nie byłoby wtedy obok. Zbyt wiele razy już zawiodłem tych, których zobowiązałem się chronić - nie zamierzałem pozwolić na kolejny taki błąd. - Zrozum zatem i moją troskę - powiedziałem, kiedy odniosła się do wykonywanego przeze mnie zawodu. Widziałem zbyt wiele zła, ciemności i mroku; wiedziałem jak okrutny i brutalny był ten świat i nie chciałem, by Luna musiała się o tym przekonać na własnej skórze.
- Tak. Niestety. Twoja obecność przypomniała mi jednak jak wielkie piękno i światło wciąż jest na tym świecie, pomimo całego tego mroku - odparłem, uśmiechnąwszy się lekko, bo spotkanie z Luną napełniło mnie ciepłem i wiarą, jakich nie czułem już od dawna. Dla niej jeszcze gorącej zapragnąłem walczyć o ten kraj. Miejsce, gdzie będzie bezpieczna i szczęśliwa - razem ze mną. Kompletnie nie rozumiałem tych uczuć, dlaczego pojawiły się tak nagle i niespodziewanie, ale czy to było ważne? W tamtej chwili wydawało mi się, że istotne było tylko to, że los postawił Lunę na mojej ścieżce i gotów byłem uczynić wszystko, by na niej pozostała, związała swój los z moim.
- A więc śpiewasz? - upewniłem się. Wcale mnie to nie zdziwiło. Miała w sobie coś... enigmatycznego, magnetyzującego, nieuchwytnego. Rola artystki pasowała do niej. Takie odnosiłem wrażenie, bo choć spędziłem z nią zaledwie kilka chwil, to wydawało mi się jakbym znał ją całe życie. Uśmiech mój zbladł, kiedy wspomniała o stracie siostry i problemach rodziców. Ścisnąłem wówczas dłoń Luny w pocieszającym geście. - Gdybym tylko mógł, to zdjąłbym ten ciężar z twoich ramion. Mogę ci jakoś pomóc? - spytałem z troską. Może potrzebne im było wsparcie na wspomnianej farmie? Robota na roli, czy przy zwierzętach na pewno nie należała do lekkich i przyjemnych. Zwłaszcza dla kogoś, kto spędził lata w Paryżu.
Wtedy, pomiędzy nami, nad zastawionym jak do uczty stołem zmaterializowała się lewitująca dynia. Zaczarowane oczy i usta poruszały się, a ja wpatrywałem się w nią przez chwilę, zastanawiając nad tym, czy to część kolacji (tylko kto właściwie to wszystko przygotował...?), kiedy ta... Zachichotała? Dynia okręciła się wokół własnej osi, a już po chwili mieliśmy przed sobą skrzata domowego. Nie przypominał mi żadnego z tych, które zdążyłem poznać, lecz imię padające z ust Luny przypomniało mi o dziwnych zdarzeniach sprzed kilku miesięcy. Ja także czytałem o schwytaniu skrzata, który poił ludzi Amortencją.
Czy my także teraz padliśmy jego ofiarą?
Nie chciałem w to wierzyć. Skrzat spróbował zbiec, zdążyłem go jednak złapać, gdy zerwałem się z miejsca. - Co to wszystko ma znaczyć? - spytałem go ostro, zawieszając na jego dziwacznym obliczu podejrzliwe spojrzenie. Skrzat jął się jednak tłumaczyć, kajać, przepraszać. Obiecał, że pomoże, że będzie do naszej dyspozycji, kiedy będziemy go potrzebować. Westchnąłem ciężko i poluźniłem uścisk. Nie chciałem tracić czasu na dyskusje z nim, kiedy mogłem spędzić go z Luną. Kupidynek mógł odjeść, co bez zwłoki uczynił.
- Ja nie, ale nie wierzę, że to podstęp. To co czuję musi być prawdziwe - zapewniłem Lunę gorąco. Wiedziałem już, byłem pewien, że to miłość - tak silna, że niewyobrażalna. Skinąłem głową, kiedy wyciągnęła ku mnie dłoń. Ująłem ją z przyjemnością. - Jeśli tylko tego sobie życzysz, najdroższa - zgodziłem się, choć kolacja także kusiła. Bombonierkę czekoladek wsunąłem za pazuchę, na wypadek, gdyby miała ochotę na pralinkę, po czym poprowadziłem Lunę brzegiem jeziora na błoniach, wolno, cały czas patrząc na jej oblicze.
- Nie chciałbym cię wystraszyć moim pośpiechem, lecz... Nie wiem, czy dożyjemy tego, co będzie za tydzień. Nie jestem pewien jak wiele zostało nam dni przez to, co się dzieje. Wiem jednak i jestem już pewien, że te dni, których jeszcze nie znamy chcę spędzić z tobą. Nie mam pierścionka, ale... - zatrzymałem się nagle, stanąwszy przed Luną, po czym uklęknąłem na jedno kolano. - Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zgodzić się zostać moją żoną?
becomes law
resistance
becomes duty
- Straciłeś wszelkie nadzieje? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Luna nie doświadczała tak bardzo wojny jak on. Nie mogła wiedzieć ile wycierpiał i jak wiele ciężaru nosił na swoich barkach. Ona widziała wojnę w braku zaopatrzenia, w zalegających jej towarach, w uciekających w popłochu klientach. Widziała ją w twarzach ludzi mijanych na ulicach, w porozrzucanych po ulicach ulotkach, natarczywych audycjach. Widziała ją też w zamkniętych biznesach, w bijących na cmentarzach dzwonach, a nawet w rozchodzącej się po Yorkshire nocnej mgle. To były jedynie delikatne ukąszenia. Ced był przez nią rozgryzany. Czy gdyby wiedziała, to by coś zmieniło? Zakochała się w nim w momencie, w którym spadła z drzewa. W obcym człowieku – bez nazwiska i przeszłości.
Uśmiechnęła się delikatnie na jego pytanie i pokręciła głową. – Już nie – odpowiedziała wzruszając delikatnie ramionami. – Czasem, jeśli nadarzy się okazja. Dziś miałam śpiewać. – i zaśpiewała. Inaczej niż zwykle. Każde bicie jej serca było jak słowo dobrze znanej jej piosenki. Czy mogła sobie wymarzyć lepszy występ przy lepszej publiczności?
Miała pewność, że jej pomoże jeśli tylko będzie tego potrzebować. Nigdy nie widziała problemu w proszeniu o pomoc, ale teraz będzie miała kogoś kto będzie jej wsparciem, gdy zacznie upadać. Nie mogła wyobrazić sobie lepszej pomocy. – Pomożesz, a ja pomogę tobie. Swój ciężar także dźwigasz, prawda ukochany? – zapytała pierwszy raz zwracając się do niego w tak subtelny i pełen uczuć sposób. Chciała wiedzieć co leży mu na sercu, na duszy, na ramionach. Chciała go poznać i nie musiał się niczym martwić. W końcu i tak już go kochała. Nic tego nie zmieni.
Lupin też nie chciała wierzyć, że to wszystko było jedynie obłudą. Czuła każdą komórką ciała, że jest osobą, z którą chce spędzić resztę życia. Czy skrzat mógłby tak bardzo zamieszać jej w myślach? Otumanić i sprawić, że zapomniała o tym co jest prawdziwe? Chciała podjąć się tego ryzyka. Spróbować zapomnieć o tym czego przed chwilą się dowiedzieli. Poczuć, że wszystkie puzzle znalazły się w odpowiednim miejscu. Kiedy ruszyli przed siebie Luna spojrzała jeszcze na obserwującego ich ciągle ducha. Może chciał mieć dzisiaj towarzystwo? Miał pecha, trafił na zakochaną do szaleństwa w sobie parę.
Luna ścisnęła mocniej dłoń mężczyzny, gdy ten zatrzymał się i zaczął mówić. Na początku nie rozumiała do czego dąży, bo pośpiech był tak naprawdę tym co określało ich relację od samego początku. Dopiero gdy mężczyzna uklęknął przed nią na jednym kolanie, Luna wolną dłonią zakryła usta. Czy była w szoku? Jedynie siłą uczucia, które się w niej pojawiło, gdy zapytał czy zostanie jego żoną. Jak mogłaby tego nie chcieć? Był spełnieniem wszystkich jej marzeń. Mogli zaplanować wspólną przyszłość, zbudować dom, założyć rodzinę. Poczuć czym jest szczęście w tym okropnym i pełnym cierpienia świecie. Choć szatynka nigdy nie była nazbyt wylewna, to w jej oczach pojawiły się łzy. Błonia, Hogwart, cudowna jesienna sceneria i mężczyzna, którego kochała nad życie. – Tak – odpowiedziała, a jej głos lekko się przy tym załamał. – Tak, na Merlina, zostanę twoją żoną. – nie czekając na to aż mężczyzna podniesie się z ziemi sama uklękła obok niego by przyciągnąć go do siebie w pocałunku. Pragnęła to zrobić od samego początku, pragnęła być jak najbliżej niego. Była w końcu jego narzeczoną i miała prawo poznać jak smakują jego usta.
- Chciałbym dzielić z tobą zmartwienia zwykłego dnia - powiedziałem cicho, z czułością. Miłość nie była wszak każdego dnia wielkim uniesieniem, po tych silnych falach przychodziły jej wody spokojniejsze, pełne rutyny, lecz w tamtej chwili byłem pewien, że i na nich dryfować jest nam przeznaczone. Martwić się o brakujące mleko do kawy, nieprzystrzyżony trawnik i zniszczony mebel. - Bądź i nie znikaj już - poprosiłem ją, bo na myśl o tym, że mogłaby być nieobecna w moim życiu zimny dreszcz biegł mi wzdłuż kręgosłupa. Znałem Lunę zaledwie kwadrans, może dwa, w mojej wyobraźni jednak stała się już nieodłącznym elementem dalszego życia. Nie mogło jej w nim zabraknąć.
- Trochę tak - przyznałem się szczerze.
Po tym, co stało się z moją żoną i córką byłem pewien, że nie zasługuję na miłość i szczęście. Zawiniłem tak bardzo, tak mocno, że powinienem był dźwigać swoją karę przez następne lata - a to i tak nie zadościuczyniłoby moich win. Lydia jedynie utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Myślałem, że czas na miłość w moim życiu już minął, że mam to za sobą i nie powinienem był nawet jej szukać. Nie chciałem już nikogo skrzywdzić. Pojawienie się Luny było jak cud, jak grom z jasnego nieba, nieprzewidziane i nagłe, lecz patrząc w jej oczy zrozumiałem jak gorąco tego pragnąłem. Teraz czułem, że wszystko było na swoim miejscu - ja obok niej, ona obok mnie.
- Zaśpiewasz dla mnie? - poprosiłem. Niewielu rzeczy w tamtej chwili pragnąłem tak bardzo jak tego, aby Luna podzieliła się ze mną swoją pasją. Jej głos i tak był miły dla ucha, śpiew musiał być jeszcze słodszy i przyjemniejszy. Liczyłem, że nie odmówi mojej prośbie - tak jak ja nie odmówiłem opowiedzenia o sobie. - Nie martw się tym ciężarem. Nie śmiałbym zrzucać go na twoje barki. - Nie zasłużyła na to, aby go dźwigać. Na to akurat nie zamierzałem pozwolić. Luna i tak nie mogła mi pomóc w prowadzonej wojnie - właściwie to najbardziej pomogłaby mi, gdyby ukryła się na farmie i tam była bezpieczna. - Największą pomocą z twojej strony będzie po prostu obecność - zapewniłem Lupin, zanim zaczęła protestować; bo naprawdę czułbym się pewniej i spokojniej, gdybym nie musiał się martwić, że ona gdzieś tam ryzykuje własnym życiem - i to dla mnie.
Była tak słodka i dobra. Pełna współczucia i empatii. Widziałem to w jej oczach, wyczuwałem w słowach. Jak można było jej nie kochać? Coraz bardziej oczywiste wydawało mi się to uczucie, które nas połączyło. Nie chciałem czekać, nie było po co czekać. Dlatego właśnie klęknąłem i poprosiłem ją o rękę, serce zaś biło mi w piersi niespokojnie, kiedy mijały kolejne sekundy, a ona milczała...
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz uśmiechałem się tak szeroko jak wtedy, gdy Luna się zgodziła. Ze łzami wzruszenia z oczach. Czuła to samo co ja? Chyba tak. Klęknęła, zanim zdążyłem wstać, pierwsza przysunęła się i obdarzyła moje usta pocałunkiem. Myślałem o tym od chwili, gdy ją ujrzałem - pragnąłem posmakować tych ust, przekonać się jak są miękkie. Za dużo miałem jednak do niej szacunku, chciałem potraktować ją dobrze, odpowiednio, by bezczelnie kalać ją dotykiem tak prędko. Skoro i ona jednak tego pragnęła - odwzajemniłem pocałunek, zamykając drobne ciało w uścisku. Dłonie położyłem na jej plecach, walcząc z pragnieniem, by przesunąć je gdzie indziej - to musiało zaczekać. Luna Lupin była porządną kobietą.
- Poszukajmy Grubego Mnicha - zaproponowałem, odgarniając włosy z jej czoła i spoglądając prosto w oczy; sam wstałem z klęczek i czarownicy pomogłem wstać, by się nie przeziębiła klęcząc na gołej, zimnej ziemi.
Mnich to Mnich, czy śluby przed nim nie będą ważne?
becomes law
resistance
becomes duty
Kiedy mężczyzna przyznał jej rację skinęła głową. Choć nie radziła sobie z odczytywaniem ludzkich emocji, to wiedziała, że za jego słowami kryła się historia. Każdy jakąś w swoim życiu przeżył, każdy dźwigał jakiś ciężar. Nie chciała o to pytać teraz, nie chciała też sama opowiadać o tym dlaczego straciła nadzieję, która przecież kiedyś się w niej tliła. Nie chciała myśleć o tym, że to co czuje teraz kiedyś się skończy. Wolała wierzyć, że jeszcze wiele dni przed nimi, a wszystkie tajemnice rozmyją się w przyjemności wzajemnego poznawania.
Nigdy nie krępowała się swojego głosu. Gdy śpiewała czuła, że wszystko jest na swoim miejscu. To była jedna z tych pasji, które dodawały jej skrzydeł i pozwalały poczuć, że żyje. Zwykle śpiewała dla ludzi. Wtedy wkładała serce nie tylko w śpiew, ale i w całą otoczkę. Gdy robiła to dla siebie zamykała oczy i przenosiła się do świata własnych uczuć. Dziś chciała go zabrać ze sobą. Miała nadzieje, że będzie częścią jej pasji, że ją zrozumie. Nie odpowiedziała na jego prośbę, ale zamknęła oczy i wyciągnęła do niego dłoń. Śpiew był cichy, lekki. Słowa były prawdą. Piękna ballada o świecie przepełnionym cierpieniem i nadziei, która potrafiła przenosić góry. Gdy skończyła czuła się lekko, a jej uczucia do mężczyzny były jeszcze silniejsze. Jak to w ogóle możliwe. – Dziękuję – za co? Za to, że mogła się z nim tym podzielić. Tym co było dla niej najważniejsze.
- Powinieneś – odparła jedynie, gdy wspomniał o swoim ciężarze. Luna nie była osobą, którą należało chronić. Oczywiście jako artystka była dość wrażliwa, ale to jedynie pozory. Wiedziała, że jest w stanie znieść dużo i miała nadzieje, że kiedyś się o tym przekona. Miała nadzieje, że podzieli się z nią tym wszystkim co czuje, co robi. Nie teraz, nie dlatego, że o tym wspomniała. Tylko wtedy, gdy będzie gotowy. Zaskakiwała dziś samą siebie. Skąd brała te pokłady cierpliwości?
Nigdy nie zastanawiała się nad tym jak to jest być żoną. Ojciec już od jakiegoś czasu namawiał ją do zamążpójścia. Wiedział, że jako rodzice są teraz dla niej ciężarem i chcieli by miała kogoś kto pomoże jej ten ciężar dźwigać. Ona nie widziała w tym celu. Nie potrzebowała kogoś kto by pomógł jej w pracy, chciała mieć kogoś kto będzie przy niej, bo ją kocha. Kto będzie przy niej, bo jej potrzebuje. Widząc jak Cedric z niepokojem wyczekuje jej odpowiedzi wiedziała, że to jest prawdziwe. Wierzyła, że tego pragnie i ona w tym momencie nie pragnęła niczego innego. Dlatego właśnie nie mogła odpowiedzieć inaczej.
Szatynka przyjęła dłoń mężczyzny i podniosła się z ziemi. Kiedy wspomniał o Grubym Mnichu zawahała się przez sekundę. Czy był tego pewny? Czy nie będzie żałować? Bywały chwile, że jej poczucie własnej wartości dotykało ziemi. Mogła zaryzykować i oddać się temu uczuciu lub iść za swym rozsądkiem. Dziś serce przejęło nad nią władzę. Ruszyła w stronę hojnie zastawionego stołu. To tam widzieli Grubego Mnicha po raz ostatni. A była to przecież Noc Duchów – ta rządziła się swoimi prawami. – Gruby Mnichu – zaczęła gdy znaleźli się tuż obok niego. – Udziel nam ślubu. Daj nam swoje błogosławieństwo. Zbyt długo trwaliśmy bez siebie. Czy możesz dla nas to zrobić? Czy jest to możliwe? – zapytała spoglądając na swojego wybranka. Bała się. Bardzo się bała co przyniesie im los, ale był to dobry strach. Mogli zacząć nowy rozdział w życiu i już po streszczeniu wiedziała, że będzie on bardzo ciekawy.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart