[SEN] Wygnani
AutorWiadomość
Szetlandy, 1961
Lodowata mżawka zacinała dość zażarcie, ale słońce powoli wyłaniało się zza chmur, zalewając polanę nienaturalnie jaskrawym blaskiem. Mugolskie bomby zmieniły powietrze, zniszczyły atmosferę. Światło nie było już takie samo, a zieleń tak zielona. W nowych barwach wszystko wydawało się żółtawe, zgniłe. Wyspy i tak zostały oszczędzone przez pożogę i zapomniane przez ludzi. Wszyscy skupiali się na odbudowywaniu zniszczonej Anglii.
Anglii, w której nie było już dla niego miejsca.
Wojna trwała trzy długie lata, stopniowo zalewając ciemnością życie Michaela. Nie potrafił już sobie przypomnieć, kiedy stracił wiarę w powrót światła. Wtedy, gdy Gabriela pochłonęła Szatańska Pożoga, wzniecona przez Alpharda Blacka w odbijanym przez Zakon Londynie? Dumny arystokrata wolał zginąć, niż pozwolić Zakonnikom i mugolom wtargnąć na Grimmauld Place.
Wtedy współpracowali jeszcze z mugolami.
Ci potrzebowali czarodziejów do odzyskania stolicy, ale w międzyczasie pracowali nad nową bronią - swoją, własną, straszną. Czarodzieje przegapili sygnały ostrzegawcze. Konserwatywni zwolennicy Czarnego Pana nie doceniali zdolności mugoli, a ci progresywni - ich okrucieństwa. Dawno temu mugole zrzucili broń na Japonię, ale potem zmietli ją pod dywan, niechętni do niszczenia własnego świata. Skupieni na wojnie czarodzieje nie rozumieli ich nauki. Nie wiedzieli, że broń można było udoskonalić, ograniczyć jej zasięg i ofiary, uczynić zrównane z ziemią miejsca zdatnymi do życia. Nie przewidzieli, że nękani przez angielskich arystokratów mugole wcale nie złóżą swojego losu w ręce bojowników z Zakonu Feniksa - że postanowią wywalczyć godziwą przyszłość sami, choćby na gruzach starego świata. Że zdecydują się działać po swojemu, bez porozumienia ze swoimi czarodziejskimi sojusznikami, z ludźmi gotowymi oddać za nich życie.
Wojna pochłonęła zresztą niezliczone życia i miejsca - dom Howellów, Hogsmeade, zdobyty przez Rycerzy rezerwat Greengrassów, w którym życie oddał Ben Wright. Wtedy jeszcze czarodzieje zabijali się sami, nawzajem.
Bomba spadła na Kent, gdy Justine i Hannah i jakiś Zakonnik zmieniający się w szczura prowadzili tam misję wywiadowczą, chcąc odciąć Tristana Rosiera od jego cennego rezerwatu smoków. Nie zdążyli. Niszczycielska siła pochłonęła wszystkich w okolicy Chateau Rose. Ani lord Kent i jego rodzina, ani smoki i gryzonie i Zakonnicy nie mieli szans w starciu z nicością.
Michael był w Londynie z Percivalem, gdy dowiedzieli się o śmierci Justine i Hani. I o tym, że nie tylko ta bomba spadła tej nocy na Anglię. Blake rzucił na ziemię różdżkę, gdy dowiedział się o uderzeniu na Sandal Castle, w którym znajdowali się nie tylko ślepo popierający Czarnego Pana Carrowowie, ale i jego była żona i synek. Porzucił różdżkę - i umarł. Złamana Wieczysta Przysięga zebrała swoje żniwo. Michael mógłby przysiąc, że widział na jego ustach uśmiech - Blake nie miał już w końcu dla kogo żyć. Tonks mógłby wtedy wyobrazić go sobie gdzieś daleko, w lepszym miejscu, z Just i Wrightami, mógłby się uspokoić i chwycić ostatnich skrawków nadziei - ale tego nie zrobił. Zamiast tego, pozwolił działać złości i goryczy. Nauczył się już przecież, że potrafi odegnać bezsilność, stłumić uczucia i oddać dowodzenie komuś innemu. Nigdy tylko nie dzielił z nim takiej samej żądzy krwi - teraz zaś ta wybuchła w nich z niszczycielską siłą.
Ocknął się zaś w lasach daleko od Londynu, zbrukany krwią. Mścił się na wszytkich - mugolach, Rycerzach, swoich. Było mu już wszystko jedno, a agresji i głodu nie dało się zaspokoić.
Powróciwszy do ludzkiej postaci, wcale się nie opamiętał. Kontynuował rzeź.
Znał Rinehearta na tyle dobrze, by wiedzieć, że po wilkołaczy wybuch w centrum stolicy był dla niego drogą bez powrotu, że nic już nie odkupi jego winy. Pogrzebał więc Zakon, razem z Justine. Pogrzebali ich także mugole, choć niektórzy czarodzieje jeszcze tego nie rozumieli, niektórzy nadal im pomagali. Nie Michael. On nie miał zamiaru już nikomu pomagać.
Biegł na północ, gnany żądzą krwi, czując się lepiej w skórze wilka niż w swojej własnej. To chyba podczas tej podróży w pełni stawił czoła niegdysiejszym lękom i przekonał się, że nie było się czego bać. Wewnętrzny wilk nie był niczym strasznym, w porównaniu z gorejącą raną po świeżej stracie, z zagubieniem dawnych kompanów, z bezwzględnością mugoli. Wilk lepiej potrafił stłumić emocje, lepiej biegał, lepiej walczył. Powoli, bardzo powoli, uczyli się kooperować. Najpierw Michael nie pamiętał nic, działając agresywnie i chaotycznie. Potem nauczył się wywoływać w sobie potrzebne do przemiany emocje - nie musiał zresztą daleko szukać. Bestia zrozumiała zaś, że ciasny łańcuch już nie wróci i że człowiek był całkiem zaradny. Wilk zaczął dopuszczać człowieka do siebie, pozwalając mu zachować pamięć i czerpiąc z jego doświadczenia. Tylko współpracując, byli w stanie uniknąć pościgu. Stali się w końcu wrogami mugoli, wrogami Zakonu, wrogami Rycerzy.
Wrogami ludzi - podziały na te trzy grupy w końcu zniknęły. Czarny Pan został pokonany, na zawsze, a czarodzieje mieli do wyboru podzielić jego los lub współpracować z mugolami. Niektórzy z nich zdecydowali się pomóc nowym panom, opracowując najpotężniejszą i największą na świecie barierę antymagiczną, mającą raz na zawsze ukrócić despotyczne zapędy czarodziejów i zrównać ich z mugolami.
Michael nic już o tym nie wiedział. Wiedział tylko, że pewnego dnia jego magia przestała działać - i nie działała nadal, niezależnie od tego, jak daleko biegł. Nadal trwało za to jego przekleństwo, choć nie myślał już o nim jak o przykrości. Niegdyś oddałby wszystko za lekarstwo na likantropię, ale przecież oddał już wszystko. A wilk trwał przy nim, w nim, jako jedny towarzysz, aż obydwaj zaczęli rozumieć, że nie są odrębnymi bytami.
Są jedną i tą samą istotą.
Zawsze byli.
I nie byli gotowi zdechnąć, jeszcze nie. Przepłynęli na Szetlandy, gdzie bariera działała nadal, choć słabiej. Różdżka Michaela nie współpracowała przy żadnym potężniejszym zaklęciu, choć wreszcie zaczęła reagować na Accio i Chłoszczyć, umożliwiając mu zbudowanie sobie leśnej kryjówki. Nikt go zresztą nie szukał. Wyspy naprawdę zostały zapomniane przez świat, podobnie jak on. W teorii mogłoby się na nich zaroić od zbiegów - któż teraz nie był poszukiwany? - ale na razie trwał w swoim lesie zupełnie samotnie, dnie spędzając na klifach, a noce na polanach. Najczęściej przebywał w skórze wilkołaka. Nie musiał wtedy myśleć i miał poczucie, że potęga i siła go jeszcze nie opuściły - i chyba już nie opuszczą, nie w tej postaci.
Nadal czuł się ścigany.
Minął rok, rok spędzony na rozrywaniu zębami dzikiej zwierzyny, moczeniu łap w oceanie i łapaniu się na myśli, że dawne imię odchodzi w skrawki niepamięci.
Aż na jego polanie pojawiło się wspomnienie. Najpierw zapach, nęcący nozdrza wilkołaka, przynoszący ze sobą morską bryzę i ulotny aromat zaschniętej krwi. Pachniał wspomnieniem.
Wtedy po raz pierwszy byłem sobą - uświadomił sobie z zaskoczeniem wilk, zdolny już czasem rozumować kategoriami człowieka. Zdziwiony i czujny, wrócił do nagiego, ludzkiego ciała i przyczaił się za krzewem, obserwując polanę. Niezależnie od wspomnień, na jego teren wtargnął intruz. Język będzie przydatny w razie potrzeby rozmowy, ale na razie zamierzał poczekać w ukryciu i znienacka rzucić się na nieproszonego gościa, gdy tylko ten pokaże się w jego polu widzenia.
Lodowata mżawka zacinała dość zażarcie, ale słońce powoli wyłaniało się zza chmur, zalewając polanę nienaturalnie jaskrawym blaskiem. Mugolskie bomby zmieniły powietrze, zniszczyły atmosferę. Światło nie było już takie samo, a zieleń tak zielona. W nowych barwach wszystko wydawało się żółtawe, zgniłe. Wyspy i tak zostały oszczędzone przez pożogę i zapomniane przez ludzi. Wszyscy skupiali się na odbudowywaniu zniszczonej Anglii.
Anglii, w której nie było już dla niego miejsca.
Wojna trwała trzy długie lata, stopniowo zalewając ciemnością życie Michaela. Nie potrafił już sobie przypomnieć, kiedy stracił wiarę w powrót światła. Wtedy, gdy Gabriela pochłonęła Szatańska Pożoga, wzniecona przez Alpharda Blacka w odbijanym przez Zakon Londynie? Dumny arystokrata wolał zginąć, niż pozwolić Zakonnikom i mugolom wtargnąć na Grimmauld Place.
Wtedy współpracowali jeszcze z mugolami.
Ci potrzebowali czarodziejów do odzyskania stolicy, ale w międzyczasie pracowali nad nową bronią - swoją, własną, straszną. Czarodzieje przegapili sygnały ostrzegawcze. Konserwatywni zwolennicy Czarnego Pana nie doceniali zdolności mugoli, a ci progresywni - ich okrucieństwa. Dawno temu mugole zrzucili broń na Japonię, ale potem zmietli ją pod dywan, niechętni do niszczenia własnego świata. Skupieni na wojnie czarodzieje nie rozumieli ich nauki. Nie wiedzieli, że broń można było udoskonalić, ograniczyć jej zasięg i ofiary, uczynić zrównane z ziemią miejsca zdatnymi do życia. Nie przewidzieli, że nękani przez angielskich arystokratów mugole wcale nie złóżą swojego losu w ręce bojowników z Zakonu Feniksa - że postanowią wywalczyć godziwą przyszłość sami, choćby na gruzach starego świata. Że zdecydują się działać po swojemu, bez porozumienia ze swoimi czarodziejskimi sojusznikami, z ludźmi gotowymi oddać za nich życie.
Wojna pochłonęła zresztą niezliczone życia i miejsca - dom Howellów, Hogsmeade, zdobyty przez Rycerzy rezerwat Greengrassów, w którym życie oddał Ben Wright. Wtedy jeszcze czarodzieje zabijali się sami, nawzajem.
Bomba spadła na Kent, gdy Justine i Hannah i jakiś Zakonnik zmieniający się w szczura prowadzili tam misję wywiadowczą, chcąc odciąć Tristana Rosiera od jego cennego rezerwatu smoków. Nie zdążyli. Niszczycielska siła pochłonęła wszystkich w okolicy Chateau Rose. Ani lord Kent i jego rodzina, ani smoki i gryzonie i Zakonnicy nie mieli szans w starciu z nicością.
Michael był w Londynie z Percivalem, gdy dowiedzieli się o śmierci Justine i Hani. I o tym, że nie tylko ta bomba spadła tej nocy na Anglię. Blake rzucił na ziemię różdżkę, gdy dowiedział się o uderzeniu na Sandal Castle, w którym znajdowali się nie tylko ślepo popierający Czarnego Pana Carrowowie, ale i jego była żona i synek. Porzucił różdżkę - i umarł. Złamana Wieczysta Przysięga zebrała swoje żniwo. Michael mógłby przysiąc, że widział na jego ustach uśmiech - Blake nie miał już w końcu dla kogo żyć. Tonks mógłby wtedy wyobrazić go sobie gdzieś daleko, w lepszym miejscu, z Just i Wrightami, mógłby się uspokoić i chwycić ostatnich skrawków nadziei - ale tego nie zrobił. Zamiast tego, pozwolił działać złości i goryczy. Nauczył się już przecież, że potrafi odegnać bezsilność, stłumić uczucia i oddać dowodzenie komuś innemu. Nigdy tylko nie dzielił z nim takiej samej żądzy krwi - teraz zaś ta wybuchła w nich z niszczycielską siłą.
Ocknął się zaś w lasach daleko od Londynu, zbrukany krwią. Mścił się na wszytkich - mugolach, Rycerzach, swoich. Było mu już wszystko jedno, a agresji i głodu nie dało się zaspokoić.
Powróciwszy do ludzkiej postaci, wcale się nie opamiętał. Kontynuował rzeź.
Znał Rinehearta na tyle dobrze, by wiedzieć, że po wilkołaczy wybuch w centrum stolicy był dla niego drogą bez powrotu, że nic już nie odkupi jego winy. Pogrzebał więc Zakon, razem z Justine. Pogrzebali ich także mugole, choć niektórzy czarodzieje jeszcze tego nie rozumieli, niektórzy nadal im pomagali. Nie Michael. On nie miał zamiaru już nikomu pomagać.
Biegł na północ, gnany żądzą krwi, czując się lepiej w skórze wilka niż w swojej własnej. To chyba podczas tej podróży w pełni stawił czoła niegdysiejszym lękom i przekonał się, że nie było się czego bać. Wewnętrzny wilk nie był niczym strasznym, w porównaniu z gorejącą raną po świeżej stracie, z zagubieniem dawnych kompanów, z bezwzględnością mugoli. Wilk lepiej potrafił stłumić emocje, lepiej biegał, lepiej walczył. Powoli, bardzo powoli, uczyli się kooperować. Najpierw Michael nie pamiętał nic, działając agresywnie i chaotycznie. Potem nauczył się wywoływać w sobie potrzebne do przemiany emocje - nie musiał zresztą daleko szukać. Bestia zrozumiała zaś, że ciasny łańcuch już nie wróci i że człowiek był całkiem zaradny. Wilk zaczął dopuszczać człowieka do siebie, pozwalając mu zachować pamięć i czerpiąc z jego doświadczenia. Tylko współpracując, byli w stanie uniknąć pościgu. Stali się w końcu wrogami mugoli, wrogami Zakonu, wrogami Rycerzy.
Wrogami ludzi - podziały na te trzy grupy w końcu zniknęły. Czarny Pan został pokonany, na zawsze, a czarodzieje mieli do wyboru podzielić jego los lub współpracować z mugolami. Niektórzy z nich zdecydowali się pomóc nowym panom, opracowując najpotężniejszą i największą na świecie barierę antymagiczną, mającą raz na zawsze ukrócić despotyczne zapędy czarodziejów i zrównać ich z mugolami.
Michael nic już o tym nie wiedział. Wiedział tylko, że pewnego dnia jego magia przestała działać - i nie działała nadal, niezależnie od tego, jak daleko biegł. Nadal trwało za to jego przekleństwo, choć nie myślał już o nim jak o przykrości. Niegdyś oddałby wszystko za lekarstwo na likantropię, ale przecież oddał już wszystko. A wilk trwał przy nim, w nim, jako jedny towarzysz, aż obydwaj zaczęli rozumieć, że nie są odrębnymi bytami.
Są jedną i tą samą istotą.
Zawsze byli.
I nie byli gotowi zdechnąć, jeszcze nie. Przepłynęli na Szetlandy, gdzie bariera działała nadal, choć słabiej. Różdżka Michaela nie współpracowała przy żadnym potężniejszym zaklęciu, choć wreszcie zaczęła reagować na Accio i Chłoszczyć, umożliwiając mu zbudowanie sobie leśnej kryjówki. Nikt go zresztą nie szukał. Wyspy naprawdę zostały zapomniane przez świat, podobnie jak on. W teorii mogłoby się na nich zaroić od zbiegów - któż teraz nie był poszukiwany? - ale na razie trwał w swoim lesie zupełnie samotnie, dnie spędzając na klifach, a noce na polanach. Najczęściej przebywał w skórze wilkołaka. Nie musiał wtedy myśleć i miał poczucie, że potęga i siła go jeszcze nie opuściły - i chyba już nie opuszczą, nie w tej postaci.
Nadal czuł się ścigany.
Minął rok, rok spędzony na rozrywaniu zębami dzikiej zwierzyny, moczeniu łap w oceanie i łapaniu się na myśli, że dawne imię odchodzi w skrawki niepamięci.
Aż na jego polanie pojawiło się wspomnienie. Najpierw zapach, nęcący nozdrza wilkołaka, przynoszący ze sobą morską bryzę i ulotny aromat zaschniętej krwi. Pachniał wspomnieniem.
Wtedy po raz pierwszy byłem sobą - uświadomił sobie z zaskoczeniem wilk, zdolny już czasem rozumować kategoriami człowieka. Zdziwiony i czujny, wrócił do nagiego, ludzkiego ciała i przyczaił się za krzewem, obserwując polanę. Niezależnie od wspomnień, na jego teren wtargnął intruz. Język będzie przydatny w razie potrzeby rozmowy, ale na razie zamierzał poczekać w ukryciu i znienacka rzucić się na nieproszonego gościa, gdy tylko ten pokaże się w jego polu widzenia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kolejny dzień w piekle; kolejny dzień w nowej rzeczywistości, pustej, szalonej, niemożliwej do pojęcia, zmniejszonej do przeżywania każdego dnia, każdej godziny, gdy mogła oddychać nadzieją, prowadząc przez ostatnie niepromieniujące śmiercią tereny swego syna.
- Zobacz. Mysz - wskazała ręką na niski kopczyk, ledwie widoczny wśród szumiących traw. Obok wejścia do norki zatrzepotała trawa, a później ich oczom okazało się brudne futerko. Marcus spojrzał na ziemię zaciekawiony, przykucając ostrożnie przy równie zaintrygowanym, stojącym w słupek zwierzątku. Nie przywykło do obecności ludzi, nie bało się więc ich, czarnymi jak koraliki oczkami przyglądając się niewykonującym żadnych gwałtownych ruchów wielkoludom. - Ładna, prawda? - zagadnęła miękko, pewna, że Marcus ledwie powstrzymuje się od pogłaskania szarego futerka. W odróżnieniu od niej lubił zwierzęta, miał talent do zjednywania sobie nawet dzikich psów, wałęsających się po okolicy i gdyby nie zapobiegliwość matki, na pewno przygarnąłby każdą jaszczurkę wygrzewającą się na kamieniach wokół morskiego brzegu. - Ale bezużyteczna, to szkodnik - kontynuowała tym samym, ciepłym tonem, unosząc ciężkie obuwie, by nagle opuścić je na poruszającą noskiem mysz. Rozległ się trzask, krew i wnętrzności wypłynęły spod przyciśniętej do ziemi grubej podeszwy, ale na twarzy Marcusa nie drgnął nawet mięsień. Uniósł poważną, szczupłą - zbyt szczupłą; dzieci w tym wieku powinny mieć jeszcze tą słodką pulchność i rumiane policzki - twarz do góry. Lekko skośne oczy o głębokiej barwie orzecha tylko na moment zalśniły smutkiem. - I mogą być memarfomagami - dokończył cicho; jej pilny, mądry chłopiec, pamiętający każdą lekcję przetrwania, jaką mu udzielała przez lata, przelewając swą ostrożność - a raczej dyktowaną traumą paranoję - na jedyne pozostałe przy życiu dziecko.
Deirdre uśmiechnęła się. Rzadko to robiła. I nigdy wcześniej nie przypuszczałaby, że właściwie jedyną radością jej życia będą dzieci. Marcus był zadziwiająco mądry jak na swój wiek. - Animagami - poprawiła go nieco karcąco. Pomimo upływu lat od końca Wielkiej Wojny i brutalnej wygranej mugoli, ciągle uczyła go o świecie czarów. O magii, różdżkach, zaklęciach, zwyczajach; o wszystkim, czego nie pamiętał, a co przecież doświadczył na początku swego życia. I co znów mogło stać się rzeczywistością. Nie oszalała, naprawdę w to wierzyła i to bez matczynej naiwności - przed dwoma laty otrzymała dowód, przerażający, ale i zupełnie odmieniający agonię nowej rzeczywistości. Wspomnienie tamtego dnia powodowało potworny ból, zmieszany z dumą i dziką radością. Gdy zesłana przez mugoli choroba pozbawiła Myssleine wszystkiego, włosów, wzroku, skóry, możliwości zaczerpnięcia oddechu, oszalały z lęku o bliźniaczą siostrę Marcus zakończył jej cierpienia. Zaledwie trzyletni spowodował potężny wybuch magii, pierwszy, dziewiczy, odbierający życie jęczącej z bólu dziewczynce i niszczący całkowicie ich małą chatkę na skraju klifu. Pole antymagiczne zdawało się na niego nie działać; od tamtego czasu jeszcze dwukrotnie była świadkiem przebudzenia magii; ta jej nie działała, cały świat spowił całun mugolskiej dominacji, a mimo to czarodziejska siła skumulowana w najsilniejszych emocjach chłopca wydobywała się na powierzchnię w kryzysowych sytuacjach. Chciała wierzyć, że to moc ich genów, mrocznej magii, która wypełniała kiedyś ją i Tristana; wspomnienie ojca, najpotężniejszego z czarnoksiężników, którego utrata bolała ją mocniej nawet od żałoby po córce.
Nagłe pytanie Marcusa wyrwało ją ze wspomnień; spojrzała znów w dół, na jego proste, czarne włosy i długą rękę, którą wyciągał w stronę jej buta. - Czy to można zjeść? - spytał, próbując wcisnąć palec pod podeszwę matki, mażąc krwią opuszki palców; kobieta szybkim ruchem kostki odtrąciła jego małą dłoń. - Nie, nie jemy śmieci - odparła surowo, jednocześnie czując, że jej serce zaciska się w bólu. Był głodny. Rozumiała to, ona też budziła się czasem z najgorszych koszmarów; tylko początkowo, po zwycięstwie mugoli, widziała w nich wojenne wspomnienia, migoczące promieniowaniem powietrze, potworny kształt chmur unoszący się nad odległymi miastami, informujący o śmierci. Później, gdy ostatkiem sił udało się jej uciec na Wyspy Szetlandzkie, kryjąc się pośród klifów najbardziej wysuniętego na północ miejsca, najgorszymi snami okazywały się nie te przywołujące poparzoną nie do poznania twarz Tristana, a te wypełnione obrazami sytych posiłków, drogiego wina, świeżego pieczywa, egzotycznych owoców rozpływających się w ustach; przez pierwsze tygodnie głodowali, później, nawet po tym, gdy znów musiała sprzedać własną godność, by trafić pod protekcję brudnego pasterza z pobliskich wzgórz, marzyła o tamtym jedzeniu. Sytym, chrupiącym, odżywczym; musiała zagwarantować Marcusowi to, co najlepsze, by nie zaprzepaścić potencjału, by nie dać umrzeć magii, która zdołała w jakiś sposób przetrwać wszystko, co zgotowali im mugole.
Ciągle węszący dookoła, szukający niedobitków czarodziejów; nie byli bezpieczni nawet tutaj, pośrodku niczego, na jednym ze spacerów, mających rozwinąć kilkulatka. Nie rezygnowała z czytania mu książek, choć te zabrane z Anglii już się kończyły; dbała o jego siłę i wytrzymałość, ale też po prostu lubiła spędzać czas poza podniszczoną chatką.
Nawet jeśli wiązało się to z ryzykiem. Słyszała trzask gałązek, ale nie odwróciła się od razu, zachowując zimną krew. Przykucnęła przy Marcusie i odgarnęła z czoła jego włosy. - Ktoś nas obserwuje. Wróć do domu okrężną drogą - powiedziała cicho po francusku; kolejny dziwny nawyk, perfekcjonizm matki, nauczycielki i mistrzyni, uczącej syna języka nieistniejącego już kraju, po którym pozostał tylko atomowy lej. Powoli wstała, obserwując jak chłopiec odchodzi, wysoki jak na swój wiek, nieco zgarbiony, niknący w końcu wśród krzewów jeżyn. Dopiero wtedy, gdy zniknął zupełnie, obróciła się powoli w stronę, w której wyczuwała obecność obserwatora. Próbowała przebić wzrokiem gęstwinę lasu - stała pośrodku polany nieruchomo niczym sarna, odziana nie w elegancką czerń a przybrudzoną, brązową suknię przepasaną skórzanym pasem, a czarne włosy, spięte w nieco rozczochranym koku, straciły swój jedwabisty blask. Może się jej wydawało, może nikt nie czaił się w półcieniu; nie zamierzała jednak dopuścić, by ktokolwiek poznał ich nową kryjówkę. - Widzę cię. Pokaż się - powiedziała w końcu na głos, kłamiąc; coś przemykało pomiędzy drzewami, ale nie była pewna, czy to zwierzę, czy człowiek; miała nadzieję, że jeśli to faktycznie mieszkaniec odległej wioski, zagubiony myśliwy albo inny szaleniec, to odpowie na jej zawołanie.
- Zobacz. Mysz - wskazała ręką na niski kopczyk, ledwie widoczny wśród szumiących traw. Obok wejścia do norki zatrzepotała trawa, a później ich oczom okazało się brudne futerko. Marcus spojrzał na ziemię zaciekawiony, przykucając ostrożnie przy równie zaintrygowanym, stojącym w słupek zwierzątku. Nie przywykło do obecności ludzi, nie bało się więc ich, czarnymi jak koraliki oczkami przyglądając się niewykonującym żadnych gwałtownych ruchów wielkoludom. - Ładna, prawda? - zagadnęła miękko, pewna, że Marcus ledwie powstrzymuje się od pogłaskania szarego futerka. W odróżnieniu od niej lubił zwierzęta, miał talent do zjednywania sobie nawet dzikich psów, wałęsających się po okolicy i gdyby nie zapobiegliwość matki, na pewno przygarnąłby każdą jaszczurkę wygrzewającą się na kamieniach wokół morskiego brzegu. - Ale bezużyteczna, to szkodnik - kontynuowała tym samym, ciepłym tonem, unosząc ciężkie obuwie, by nagle opuścić je na poruszającą noskiem mysz. Rozległ się trzask, krew i wnętrzności wypłynęły spod przyciśniętej do ziemi grubej podeszwy, ale na twarzy Marcusa nie drgnął nawet mięsień. Uniósł poważną, szczupłą - zbyt szczupłą; dzieci w tym wieku powinny mieć jeszcze tą słodką pulchność i rumiane policzki - twarz do góry. Lekko skośne oczy o głębokiej barwie orzecha tylko na moment zalśniły smutkiem. - I mogą być memarfomagami - dokończył cicho; jej pilny, mądry chłopiec, pamiętający każdą lekcję przetrwania, jaką mu udzielała przez lata, przelewając swą ostrożność - a raczej dyktowaną traumą paranoję - na jedyne pozostałe przy życiu dziecko.
Deirdre uśmiechnęła się. Rzadko to robiła. I nigdy wcześniej nie przypuszczałaby, że właściwie jedyną radością jej życia będą dzieci. Marcus był zadziwiająco mądry jak na swój wiek. - Animagami - poprawiła go nieco karcąco. Pomimo upływu lat od końca Wielkiej Wojny i brutalnej wygranej mugoli, ciągle uczyła go o świecie czarów. O magii, różdżkach, zaklęciach, zwyczajach; o wszystkim, czego nie pamiętał, a co przecież doświadczył na początku swego życia. I co znów mogło stać się rzeczywistością. Nie oszalała, naprawdę w to wierzyła i to bez matczynej naiwności - przed dwoma laty otrzymała dowód, przerażający, ale i zupełnie odmieniający agonię nowej rzeczywistości. Wspomnienie tamtego dnia powodowało potworny ból, zmieszany z dumą i dziką radością. Gdy zesłana przez mugoli choroba pozbawiła Myssleine wszystkiego, włosów, wzroku, skóry, możliwości zaczerpnięcia oddechu, oszalały z lęku o bliźniaczą siostrę Marcus zakończył jej cierpienia. Zaledwie trzyletni spowodował potężny wybuch magii, pierwszy, dziewiczy, odbierający życie jęczącej z bólu dziewczynce i niszczący całkowicie ich małą chatkę na skraju klifu. Pole antymagiczne zdawało się na niego nie działać; od tamtego czasu jeszcze dwukrotnie była świadkiem przebudzenia magii; ta jej nie działała, cały świat spowił całun mugolskiej dominacji, a mimo to czarodziejska siła skumulowana w najsilniejszych emocjach chłopca wydobywała się na powierzchnię w kryzysowych sytuacjach. Chciała wierzyć, że to moc ich genów, mrocznej magii, która wypełniała kiedyś ją i Tristana; wspomnienie ojca, najpotężniejszego z czarnoksiężników, którego utrata bolała ją mocniej nawet od żałoby po córce.
Nagłe pytanie Marcusa wyrwało ją ze wspomnień; spojrzała znów w dół, na jego proste, czarne włosy i długą rękę, którą wyciągał w stronę jej buta. - Czy to można zjeść? - spytał, próbując wcisnąć palec pod podeszwę matki, mażąc krwią opuszki palców; kobieta szybkim ruchem kostki odtrąciła jego małą dłoń. - Nie, nie jemy śmieci - odparła surowo, jednocześnie czując, że jej serce zaciska się w bólu. Był głodny. Rozumiała to, ona też budziła się czasem z najgorszych koszmarów; tylko początkowo, po zwycięstwie mugoli, widziała w nich wojenne wspomnienia, migoczące promieniowaniem powietrze, potworny kształt chmur unoszący się nad odległymi miastami, informujący o śmierci. Później, gdy ostatkiem sił udało się jej uciec na Wyspy Szetlandzkie, kryjąc się pośród klifów najbardziej wysuniętego na północ miejsca, najgorszymi snami okazywały się nie te przywołujące poparzoną nie do poznania twarz Tristana, a te wypełnione obrazami sytych posiłków, drogiego wina, świeżego pieczywa, egzotycznych owoców rozpływających się w ustach; przez pierwsze tygodnie głodowali, później, nawet po tym, gdy znów musiała sprzedać własną godność, by trafić pod protekcję brudnego pasterza z pobliskich wzgórz, marzyła o tamtym jedzeniu. Sytym, chrupiącym, odżywczym; musiała zagwarantować Marcusowi to, co najlepsze, by nie zaprzepaścić potencjału, by nie dać umrzeć magii, która zdołała w jakiś sposób przetrwać wszystko, co zgotowali im mugole.
Ciągle węszący dookoła, szukający niedobitków czarodziejów; nie byli bezpieczni nawet tutaj, pośrodku niczego, na jednym ze spacerów, mających rozwinąć kilkulatka. Nie rezygnowała z czytania mu książek, choć te zabrane z Anglii już się kończyły; dbała o jego siłę i wytrzymałość, ale też po prostu lubiła spędzać czas poza podniszczoną chatką.
Nawet jeśli wiązało się to z ryzykiem. Słyszała trzask gałązek, ale nie odwróciła się od razu, zachowując zimną krew. Przykucnęła przy Marcusie i odgarnęła z czoła jego włosy. - Ktoś nas obserwuje. Wróć do domu okrężną drogą - powiedziała cicho po francusku; kolejny dziwny nawyk, perfekcjonizm matki, nauczycielki i mistrzyni, uczącej syna języka nieistniejącego już kraju, po którym pozostał tylko atomowy lej. Powoli wstała, obserwując jak chłopiec odchodzi, wysoki jak na swój wiek, nieco zgarbiony, niknący w końcu wśród krzewów jeżyn. Dopiero wtedy, gdy zniknął zupełnie, obróciła się powoli w stronę, w której wyczuwała obecność obserwatora. Próbowała przebić wzrokiem gęstwinę lasu - stała pośrodku polany nieruchomo niczym sarna, odziana nie w elegancką czerń a przybrudzoną, brązową suknię przepasaną skórzanym pasem, a czarne włosy, spięte w nieco rozczochranym koku, straciły swój jedwabisty blask. Może się jej wydawało, może nikt nie czaił się w półcieniu; nie zamierzała jednak dopuścić, by ktokolwiek poznał ich nową kryjówkę. - Widzę cię. Pokaż się - powiedziała w końcu na głos, kłamiąc; coś przemykało pomiędzy drzewami, ale nie była pewna, czy to zwierzę, czy człowiek; miała nadzieję, że jeśli to faktycznie mieszkaniec odległej wioski, zagubiony myśliwy albo inny szaleniec, to odpowie na jej zawołanie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Mericourt dnia 31.08.20 7:54, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Widział z ukrycia wszystko - ciekawskie, choć wychudzone szczenię i ją, ducha z mgły przeszłości. Kiedyś zresztą zdawała się być cała utkana z czarnej mgły. Wymknęła mu się jako zimny dym, a potem wracała do niego ciągle - mglista zjawa, nawiedzająca go znienacka i uśmiechająca się tak pięknie i szyderczo. Niegdyś się jej lękał, potem starał się ją ignorować, a wreszcie na próżno zaczął wyciągać ręce, by ją pochwycić. Wreszcie zrozumiał jednak, że siedziała tylko w jego głowie, niczym mętna mgła - gdzieś obok niewidzialnej i zbudowanej przez niego ściany, która oddzielała człowieka od wilkołaka. Potem wojna rozgorzała, a on nie widział jej więcej, nie potrzebował jej więcej. Okropności walk zaspokajały jego żądzę krwi, choć jeszcze wtedy nazywał to po prostu adrenaliną, jeszcze wtedy starał się być zwykłym człowiekiem. Kiedyś, w Londynie, zdawało mu się nawet, że widzi ją w tłumie - prawdziwą i materialną, choć twarz miała zakrytą maską. Skrzyżowali nawet spojrzenia, choć nie był pewien, czy go rozpoznała - w mugolskim stroju, wysuwającego się na prowadzenie przy odbijaniu portu. Miał okazję skierować na nią różdżkę, ale ręka mu zadrżała. Musiałby przecież komuś wytłumaczyć, że nie kierował się rysami twarzy, że liczył się dla niego cień zapachu.
Potem wybuchła gdzieś kolejna bomba i zapach zniknął, razem z kobietą w masce. Kilka tygodni później zatracił się we krwi całkowicie, straciwszy Justine. A potem Kerstin dowiedziała się i...
...nie, o Kerstin wolał już nigdy nie myśleć.
Świeża i ciepła krew zaspokajała pragnienie i raz na zawsze przyćmiła fantoma sprzed lat. Nie potrzebował już wspomnień, nie potrzebował już nikogo, w końcu raz na zawsze zburzył mur pomiędzy ludzką i wilczą połówką swej jaźni.
Ale teraz widział ją znowu, z bliska. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce i tym razem była stuprocentowo realna, materialna. Trzymał się na dystans, ale i tak mógł sobie dokładnie wyobrazić jej ciepło, jej zapach wżerał się mu w nozdrza, jej tętnice wyraźnie pulsowały pod skórą.
Oblizał wargi, w lewej dłoni zaciskając mocniej zakrwawione truchło tłustego królika. Zapach dawnej znajomej był na tyle absorbujący, że zdołał przerwać mu polowanie. I tak zdobył już zresztą dzisiejszą kolację. Zwierzęca krew spłynęła po palcach, a on myślał o ludzkiej.
Pokaż się.
Kąciki ust drgnęły mu lekko. Chętnie się pokaże, ale w jakiej postaci chciałaby go zobaczyć? Mógłby zaprezentować się jej w pełni majestatu - potężny, silny, straszny. Może nawet by się powstrzymał i jej nie zjadł. Nigdy nie chciał jej w końcu zjeść.
Ludzki rozsądek powściągnął nieśmiało męską dumę. W doskonalszej formie zrobiłby dobre wrażenie, ale nie mógłby się z nią skomunikować. Jeszcze uciekłaby do swojego szczenięcia, a tego przecież nie chciał. Szkoda by było dobrej zabawy.
Powstał i wyłonił się zza krzewów, nagi, brudny, z zakrwawionymi ustami i dłońmi. Nadal nie wypuszczał zresztą z rąk swojej zdobyczy, o jedzenie nie było łatwo.
-Kobieta z mgły. - przywitał się uprzejmie, chrapliwym, gardłowym tonem. Rozciągnął wargi w wilczym uśmiechu, cały był zresztą bardziej wilczy niż zapamiętała. Jasne włosy sięgały mu już za ramiona, a i te na ciele stały się gęściejsze, tak jakby organizmowi nie opłacało się ich całkowicie zrzucać przy niemalże codziennych przemianach. Odżywiał się dobrze i regularnie, ludzkie ciało straciło więc zwyczajową dla likantropów słabość. O nie, już nie musiał cierpieć na anemię po każdej pełni. Świeże mięso zmyło z jego policzków bladość, pomogło rozbudować mięśnie.
-Już pewnie nie możesz być mgłą? - zdał sobie sprawę, podchodząc o krok bliżej. Pewnie nie mogła, bo już by jej tu nie było. On za to nadal mógł być wilkiem, nie straci już nigdy siebie.
-A Miu chyba też nigdy nie byłaś. - dodał, wpijając w nią przenikliwe spojrzenie jasnoniebieskich tęczówek i zwężonych, wilczych źrenic. Mogła dostrzec w jego oczach znajome szaleństwo, ale wydawał się mówić o wiele składniej i przytomniej niż przy ich ostatnim spotkaniu, najwyraźniej wszystko też pamiętał.
Najwyraźniej był też zdolny do ironii, a może nawet okrucieństwa. Obrzucił szczupłą sylwetkę brunetki szybkim, oceniającym spojrzeniem, a potem uniósł do ust apetycznego królika i wziął spory gryz surowego mięsa. Pycha.
-To mój teren łowny. - zakomunikował, przełknąwszy. Krew spłynęła mu z kącika ust, gdy zbliżył się jeszcze o krok, uśmiechnął i spojrzał na kobietę z góry. -Ale mysz możesz sobie zabrać, albo i zjeść. - dodał łaskawie, z przekąsem do którego zdolny byłby tylko człowiek. -Czemu nie dałaś jej swojemu szcz... małemu?
Potem wybuchła gdzieś kolejna bomba i zapach zniknął, razem z kobietą w masce. Kilka tygodni później zatracił się we krwi całkowicie, straciwszy Justine. A potem Kerstin dowiedziała się i...
...nie, o Kerstin wolał już nigdy nie myśleć.
Świeża i ciepła krew zaspokajała pragnienie i raz na zawsze przyćmiła fantoma sprzed lat. Nie potrzebował już wspomnień, nie potrzebował już nikogo, w końcu raz na zawsze zburzył mur pomiędzy ludzką i wilczą połówką swej jaźni.
Ale teraz widział ją znowu, z bliska. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce i tym razem była stuprocentowo realna, materialna. Trzymał się na dystans, ale i tak mógł sobie dokładnie wyobrazić jej ciepło, jej zapach wżerał się mu w nozdrza, jej tętnice wyraźnie pulsowały pod skórą.
Oblizał wargi, w lewej dłoni zaciskając mocniej zakrwawione truchło tłustego królika. Zapach dawnej znajomej był na tyle absorbujący, że zdołał przerwać mu polowanie. I tak zdobył już zresztą dzisiejszą kolację. Zwierzęca krew spłynęła po palcach, a on myślał o ludzkiej.
Pokaż się.
Kąciki ust drgnęły mu lekko. Chętnie się pokaże, ale w jakiej postaci chciałaby go zobaczyć? Mógłby zaprezentować się jej w pełni majestatu - potężny, silny, straszny. Może nawet by się powstrzymał i jej nie zjadł. Nigdy nie chciał jej w końcu zjeść.
Ludzki rozsądek powściągnął nieśmiało męską dumę. W doskonalszej formie zrobiłby dobre wrażenie, ale nie mógłby się z nią skomunikować. Jeszcze uciekłaby do swojego szczenięcia, a tego przecież nie chciał. Szkoda by było dobrej zabawy.
Powstał i wyłonił się zza krzewów, nagi, brudny, z zakrwawionymi ustami i dłońmi. Nadal nie wypuszczał zresztą z rąk swojej zdobyczy, o jedzenie nie było łatwo.
-Kobieta z mgły. - przywitał się uprzejmie, chrapliwym, gardłowym tonem. Rozciągnął wargi w wilczym uśmiechu, cały był zresztą bardziej wilczy niż zapamiętała. Jasne włosy sięgały mu już za ramiona, a i te na ciele stały się gęściejsze, tak jakby organizmowi nie opłacało się ich całkowicie zrzucać przy niemalże codziennych przemianach. Odżywiał się dobrze i regularnie, ludzkie ciało straciło więc zwyczajową dla likantropów słabość. O nie, już nie musiał cierpieć na anemię po każdej pełni. Świeże mięso zmyło z jego policzków bladość, pomogło rozbudować mięśnie.
-Już pewnie nie możesz być mgłą? - zdał sobie sprawę, podchodząc o krok bliżej. Pewnie nie mogła, bo już by jej tu nie było. On za to nadal mógł być wilkiem, nie straci już nigdy siebie.
-A Miu chyba też nigdy nie byłaś. - dodał, wpijając w nią przenikliwe spojrzenie jasnoniebieskich tęczówek i zwężonych, wilczych źrenic. Mogła dostrzec w jego oczach znajome szaleństwo, ale wydawał się mówić o wiele składniej i przytomniej niż przy ich ostatnim spotkaniu, najwyraźniej wszystko też pamiętał.
Najwyraźniej był też zdolny do ironii, a może nawet okrucieństwa. Obrzucił szczupłą sylwetkę brunetki szybkim, oceniającym spojrzeniem, a potem uniósł do ust apetycznego królika i wziął spory gryz surowego mięsa. Pycha.
-To mój teren łowny. - zakomunikował, przełknąwszy. Krew spłynęła mu z kącika ust, gdy zbliżył się jeszcze o krok, uśmiechnął i spojrzał na kobietę z góry. -Ale mysz możesz sobie zabrać, albo i zjeść. - dodał łaskawie, z przekąsem do którego zdolny byłby tylko człowiek. -Czemu nie dałaś jej swojemu szcz... małemu?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie spodziewała się nikogo, nie próbowała przewidzieć, kto - lub co - wychynie zza poskręcanych, zdeformowanych krzewów, nie czuła też paraliżującego lęku. Odkąd tylko pamiętała pragnęła wyzbyć się jakichkolwiek emocji, lecz udało się to dopiero końcowi świata sygnowanemu mugolską ręką. Razem z wielkimi wybuchami straciła praktycznie wszystko. To, czym była i kim się stała dzięki jedynemu czarodziejowi, który zdołał wzbudzić w niej miłość. Dawna Deirdre umarła i nie była to podniosła metafora a brudna rzeczywistość, w której wraz z magią utraciła napędzającą siłę. Żyła - egzystowała - tylko dla złudnej nadziei, wzbudzonej tamtego potwornego dnia przez Marcusa. Chwytała się ułudy przyszłości tak kurczowo, jakby od tego zależało nie jej życie - o nie nie dbała prawie wcale - ale czarodziejska, świetlana przyszłość, o którą walczyła podczas wolny. Wygłodzony, obłąkany mózg karmił ją tymi wizjami odrodzonej potęgi magii, gotów popchnąć ją do wielbienia głupich mrzonek o magicznych zdolnościach syna, byleby tylko przetrwać.
To było wszak najważniejsze. Zaczerpnąć kolejny oddech. Zrobić ten jeszcze jeden krok. Przetrwać dłużącą się godzinę, wpatrując się w odległy horyzont, skryty za radioaktywnym opadem. Nie dać się złapać, upolować, odkryć, kim byli naprawdę. Dzień składał się z setek drobnych zadań, bez żadnych niespodzianek, aż do dziś, gdy los postanowił z niej boleśnie zakpić.
Nie rozpoznała go w pierwszej chwili; w drugiej też nie, dopiero, gdy się odezwał i podszedł nieco bliżej, zdołała wydobyć z otchłani niepamięci echo dawnych przeżyć. Mathias? Michael? Miles? Imię wibrowało gdzieś w tyle czaszki, nie potrafiła wybrać odpowiedniego, zresztą, i tak prawie w niczym nie przypominał uporządkowanego aurora sprzed lat. Schludny ubiór zastąpiła brudna skóra, równo przycięte włosy opadały teraz jasnymi kudłami na ramiona, tak szerokie i muskularne, że wydawały się wręcz...nieludzkie. Bo i on taki był; nieludzki, niezasługujący na miano człowieka, nie tylko z powodu wilkołaczego przekleństwa, a hańbiącego pochodzenia. Szlama. Dowodząca buntownikami, terrorystami, szaleńcami, którzy sprowadzili na świat zagładę. Kąciki spierzchniętych ust kobiety drgnęły, bynajmniej w uśmiechu; twarz wykrzywił grymas odrazy i nietłumionej pogardy. Przestała panować nad uczuciami, te po prostu wygasły, lecz jeśli ich odłamki przebijały się przez agonalne otumanienie, nie próbowała ich załagodzić, w końcu otwarta i gotowa do odczytania, obdarta z zasłon.
- Jesteś z siebie zadowolony, psie? - spytała głosem drżącym od wzburzenia i zarazem...niepokojąco zrezygnowanym. - O to wam chodziło: zostawić po sobie spaloną ziemię, by zwierzęta takie jak ty mogły bawić się w błocie i brudzie, chodząc wolno? - mełła każde słowo w ustach jak niesmaczny kęs; oni, zakonnicy, głupi i zapalczywi, ślepi na konsekwencje swych pseudobohaterskich działań. Gdyby spotkała go trzy lata wcześniej, zabiłaby go gołymi rękami pomimo druzgoczących różnic w sile fizycznej - taki gniew i lęk ją napędzał, kiedy tylko dowiedziała się o zmieceniu z powierzchni ziemi całego Kent. Teraz...czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Wypuściła głośno powietrze, dalej stojąc bez ruchu, nie reagując na podchodzącego bliżej mężczyznę. Nieskrępowanie nagiego, obnażonego i najwidoczniej nic nie robiącego sobie z takiego bestialstwa. Beznamiętnie przesunęła spojrzeniem od ubłoconych stóp, przez męskie uda, biodra, pasmo jasnych włosów sunące w górę umięśnionego brzucha, poznaczoną bliznami pierś i w końcu na te niezmiennie jasne oczy, kiedyś patrzące na nią z nienawiścią i pożądaniem.
Zdecydowanie wyglądał lepiej niż ostatnio. Czego nie dało się powiedzieć o niej, znów wychudłej, niedożywionej, o ziemistej cerze i matowych włosach. Z Miu nie zostało nic, miał rację, ale jeszcze mniej pozostało z eleganckiej i władczej madame Mericourt. Czy właściwie była nawet w jakimś zapomnianym przez świat okruchu Deirdre? Gdyby nie blask widoczny czasem w oczach Marcusa, tak podobnych w odcieniu do brązowych tęczówek Tristana, zaprzeczyłaby.
- Masz tu całe swoje stado zapchlonych Tonksów? - spytała, chcąc go dotknąć, zranić, sprowokować, wiedziała przecież, co stało się z jego rodziną. Dalej obserwowała, praktycznie bez mrugnięcia, poczynania dzikusa. Wzdrygnęła się widocznie, widząc, jak wbija zęby w martwego królika, rozdzierając skórę i ścięgna. Kiedyś pewnie zwymiotowałaby na widok takiego prymitywnego bestialstwa, nie mającego nic wspólnego z powodującymi przyjemne dreszcze torturami na mugolach, ale teraz, mimo zdrowemu rozsądkowi, poczuła też wstydliwy głód. Dawno nie jedli porządnego posiłku - niepotrzebnie mordowała tamtego pasterza, kierowana rozpaczliwą nienawiścią. Choć zagryzała zęby, leżąc bezwładnie na sienniku, przynajmniej budziła się rano ze świeżą porcją wypieczonej baraniny, pozwalającej przetrwać jej i Marcusowi kolejny tydzień. Potrząsnęła powoli głową, do siebie, do własnych myśli, zagryzając zęby. Po początkowej niepewności wywołanej spotkaniem nie było śladu, a pomimo świadomości, że mocne ręce Michaela zdołają ukręcić jej kark w sekundę, nie czuła strachu. Już nie. - Nie jemy śmieci - powtórzyła takim samym tonem, jakim odpowiadała przed kilkoma minutami Marcusowi. Dobrze, że odszedł, że był bezpieczny; że nie musiał patrzeć na to zaprzeczenie człowieczeństwa, zajadające się surowym mięsem i okrążąjące jego matkę niczym znudzony drapieżnik.
To było wszak najważniejsze. Zaczerpnąć kolejny oddech. Zrobić ten jeszcze jeden krok. Przetrwać dłużącą się godzinę, wpatrując się w odległy horyzont, skryty za radioaktywnym opadem. Nie dać się złapać, upolować, odkryć, kim byli naprawdę. Dzień składał się z setek drobnych zadań, bez żadnych niespodzianek, aż do dziś, gdy los postanowił z niej boleśnie zakpić.
Nie rozpoznała go w pierwszej chwili; w drugiej też nie, dopiero, gdy się odezwał i podszedł nieco bliżej, zdołała wydobyć z otchłani niepamięci echo dawnych przeżyć. Mathias? Michael? Miles? Imię wibrowało gdzieś w tyle czaszki, nie potrafiła wybrać odpowiedniego, zresztą, i tak prawie w niczym nie przypominał uporządkowanego aurora sprzed lat. Schludny ubiór zastąpiła brudna skóra, równo przycięte włosy opadały teraz jasnymi kudłami na ramiona, tak szerokie i muskularne, że wydawały się wręcz...nieludzkie. Bo i on taki był; nieludzki, niezasługujący na miano człowieka, nie tylko z powodu wilkołaczego przekleństwa, a hańbiącego pochodzenia. Szlama. Dowodząca buntownikami, terrorystami, szaleńcami, którzy sprowadzili na świat zagładę. Kąciki spierzchniętych ust kobiety drgnęły, bynajmniej w uśmiechu; twarz wykrzywił grymas odrazy i nietłumionej pogardy. Przestała panować nad uczuciami, te po prostu wygasły, lecz jeśli ich odłamki przebijały się przez agonalne otumanienie, nie próbowała ich załagodzić, w końcu otwarta i gotowa do odczytania, obdarta z zasłon.
- Jesteś z siebie zadowolony, psie? - spytała głosem drżącym od wzburzenia i zarazem...niepokojąco zrezygnowanym. - O to wam chodziło: zostawić po sobie spaloną ziemię, by zwierzęta takie jak ty mogły bawić się w błocie i brudzie, chodząc wolno? - mełła każde słowo w ustach jak niesmaczny kęs; oni, zakonnicy, głupi i zapalczywi, ślepi na konsekwencje swych pseudobohaterskich działań. Gdyby spotkała go trzy lata wcześniej, zabiłaby go gołymi rękami pomimo druzgoczących różnic w sile fizycznej - taki gniew i lęk ją napędzał, kiedy tylko dowiedziała się o zmieceniu z powierzchni ziemi całego Kent. Teraz...czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Wypuściła głośno powietrze, dalej stojąc bez ruchu, nie reagując na podchodzącego bliżej mężczyznę. Nieskrępowanie nagiego, obnażonego i najwidoczniej nic nie robiącego sobie z takiego bestialstwa. Beznamiętnie przesunęła spojrzeniem od ubłoconych stóp, przez męskie uda, biodra, pasmo jasnych włosów sunące w górę umięśnionego brzucha, poznaczoną bliznami pierś i w końcu na te niezmiennie jasne oczy, kiedyś patrzące na nią z nienawiścią i pożądaniem.
Zdecydowanie wyglądał lepiej niż ostatnio. Czego nie dało się powiedzieć o niej, znów wychudłej, niedożywionej, o ziemistej cerze i matowych włosach. Z Miu nie zostało nic, miał rację, ale jeszcze mniej pozostało z eleganckiej i władczej madame Mericourt. Czy właściwie była nawet w jakimś zapomnianym przez świat okruchu Deirdre? Gdyby nie blask widoczny czasem w oczach Marcusa, tak podobnych w odcieniu do brązowych tęczówek Tristana, zaprzeczyłaby.
- Masz tu całe swoje stado zapchlonych Tonksów? - spytała, chcąc go dotknąć, zranić, sprowokować, wiedziała przecież, co stało się z jego rodziną. Dalej obserwowała, praktycznie bez mrugnięcia, poczynania dzikusa. Wzdrygnęła się widocznie, widząc, jak wbija zęby w martwego królika, rozdzierając skórę i ścięgna. Kiedyś pewnie zwymiotowałaby na widok takiego prymitywnego bestialstwa, nie mającego nic wspólnego z powodującymi przyjemne dreszcze torturami na mugolach, ale teraz, mimo zdrowemu rozsądkowi, poczuła też wstydliwy głód. Dawno nie jedli porządnego posiłku - niepotrzebnie mordowała tamtego pasterza, kierowana rozpaczliwą nienawiścią. Choć zagryzała zęby, leżąc bezwładnie na sienniku, przynajmniej budziła się rano ze świeżą porcją wypieczonej baraniny, pozwalającej przetrwać jej i Marcusowi kolejny tydzień. Potrząsnęła powoli głową, do siebie, do własnych myśli, zagryzając zęby. Po początkowej niepewności wywołanej spotkaniem nie było śladu, a pomimo świadomości, że mocne ręce Michaela zdołają ukręcić jej kark w sekundę, nie czuła strachu. Już nie. - Nie jemy śmieci - powtórzyła takim samym tonem, jakim odpowiadała przed kilkoma minutami Marcusowi. Dobrze, że odszedł, że był bezpieczny; że nie musiał patrzeć na to zaprzeczenie człowieczeństwa, zajadające się surowym mięsem i okrążąjące jego matkę niczym znudzony drapieżnik.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ludzka cząstka jego umysłu wychwyciła pogardę, z jaką spoglądała na niego kobieta (niegdyś) utkana z mgły, ale zwierzęca jaźń nie robiła sobie nic z odrazy. Wpatrywał się w nią, tak szczupłą i kruchą, z nieukrywaną ciekawością. Nie wywęszył bowiem od niej strachu. Tak jak przed laty, wydawała się pozbawiona lęku, a przez to fascynująca i szalona. Znajomym rodzajem szaleństwa, które zresztą po części wywołała w nim przed laty - choć dzikość pewnie tkwiła w nim od zawsze, a przynajmniej od czasów ugryzienia. Była zagadką do rozwiązania. Pokrewną duszą do poznania. Mógłby ją też uznać za soczyste mięso do zjedzenia, jak tylu innych mugoli i dawnych wrogów, ale... na jej kościach nie zostało już chyba zbyt wiele tłuszczu. (A przynajmniej to dobra wymówka, by nie rzucić się na nią od razu.)
Puścił mimo uszu jej pierwsze, gniewne słowa. Prawdziwe - był psem, psem wojny. Nazwali go tak już w Londynie, po pierwszej rzezi.
-Nam. - potwierdził, wzruszając ramionami. Zniszczyli świat, a choć zduszał wyrzuty sumienia przebywaniem w wilczej postaci, to wiedział już, że musi przyzwyczaić się do ciągłego ciężaru winy. Tyle, że nie czuł wyrzutów sumienia z powodu masakry w Londynie, posmakowania ludzkiej krwi. Bardziej nękało go to, że - korzystając ze swojej znajomości Anglii i historii magii - podjął się czegoś na pozór biernego, niewinnego. Zaznaczył siedziby konserwatywnych rodów na mugolskich planach, gdy jeszcze był dowódcą, gdy dyskutowali o strategii. Nie wiedział wtedy - nie powiedziano mu, nie podejrzewał - że te mapy nie będą jedynie informacyjne, że odsunie się od nich czarodziejów, że to na ich podstawie mugolski rząd skoordynuje bombowe ataki, między innymi na Kent.
Na Justine.
-I Wam. I im. - dodał na pozór spokojnym tonem, który stwardniał dopiero na wzmiankę o nich, o mugolach. Choć zupełnie zdziczał, to nie zatracił całkowicie umiejętności logicznego myślenia, nie miał zamiaru ściągać ciężaru winy z nikogo. To tacy jak ona zabijali mugoli, to tacy jak on podjęli przynętę i zatracili się w obłędzie wojny, a wreszcie wszyscy przegrali w obliczu z technologiczną potęgą i bezwzględnym okrucieństwem nie-magicznych. Przechytrzono ich. Przegrali, wszyscy. Nawet mugole, którzy zyskali pełnię władzy, ale zniszczyli przy okazji własny świat. Może go odbudują, ale Michaela już to nie obchodziło. On sam nigdy nie wróci do świata. Trzy lata temu chciał skąpać go we krwi, a teraz... po prostu zapomnieć, samotnie, w błogiej dziczy. Drugim wyjściem byłoby samobójstwo, ale na to nie umiał się zdobyć nigdy, nawet po ugryzieniu wilkołaka, gdy na dobre znienawidził samego siebie. A teraz przebudzony wilk nie miał zamiaru odtrącać nowego życia, nawet przepełnionego goryczą i tłumionym gniewem.
Gniewem, który zawrzał w nim na dźwięk dawnego nazwiska - nazwiska, o którym usiłował zapomnieć. Nie nosił już go, nie był godny. A ona, z iście ludzkim sprytem i okrucieństwem, przypomniała mu właśnie o największej stracie.
W niebieskich niegdyś tęczówkach zatańczył żółty ogień, źrenice zwęziły się, a wolna dłoń (w drugiej nadal ściskał króliczka) sama wystrzeliła do przodu, by zacisnąć palce na szyi bezczelnej kobiety. Niech zamilknie, nie ma prawa o nich mówić.
Chwycił ją za gardło, niczym nieposłuszne szczenię. Zmusił aby odgięła szyję i spoglądała w górę, na jego twarz. Przybliżył się, całkowicie pewny swojej siły i dominacji. Nie miała już magii, była szczupła i drobna, nawet jej kopniak nic mu nie zrobi. Ostrzegawczo uniósł lekko ramię, gotów poderwać ją z ziemi, udusić albo złamać jej kark. Na razie wstrzymał jeszcze siłę, jedynie utrzymując kobietę na ostrzegawczej krawędzi, na palcach - na których musiała zresztą stanąć, aby ulżyć nieco uciskowi na swojej szyi.
Zbliżył twarz do jej twarzy, chcąc uważnie się jej przyjrzeć. Wywęszyć lęk albo coś innego. Chcąc, by teraz to ona go widziała, słuchała. Wiedział, jak mocno ją trzymać, by nie straciła zmysłów ani przytomności.
-Nie igraj z ogniem - suko - chciał powtórzyć jej ostrzeżenie, które najwyraźniej zignorowała od czasu ich ostatniego bliskiego spotkania, ale nagle - spoglądając jej w oczy - najwyraźniej dostrzegł w nich coś, co zmieniło jego zdanie, zdławiło ciąg dalszy obelg, cisnących się na usta.
-...ale chcesz z nim igrać, prawda? - uniósł brwi, wyginając usta w szyderczo-szaleńczym grymasie. -Jesteś tu sama, bez ojca swojego szczenięcia - nie byliby tacy wychudli, gdyby jakiś mężczyzna się nimi opiekował - ale nie zajmujesz się polowaniem tylko... językami obcymi, pieprzeniem o animagii? - syknął, łącząc wszystkie fakty i ciskając jej w twarz tym, co zdążył zauważyć zza krzaków. Szyderczy uśmiech poszerzał się z każdą, choć oczy pozostawały zimne, stopniowo znikał z nich ogień. -Śmierć z głodu to twój pomysł na powolne samobójstwo? - szepnął do pustki w jej oczach. Nachylił się bliżej, aby szeptać teraz wprost do jej ucha.
-Najpierw z głodu zdechnie dzieciak, jest mniejszy. Może i jesteś głodna, ale jesteś silna, napatrzysz się na jego agonię. Przestanie wypytywać cię o myszy, przestanie się ruszać, na koniec przestanie nawet chcieć jeść. - wyrecytował, najwyraźniej rozumiejąc to doskonale na jakimś atawistycznym poziomie. -Ale przecież nie musisz na to patrzeć, wystarczy tylko... sprowokować kogoś od siebie silniejszego. - zaproponował, mocniej zaciskając palce na jej gardle, wpijając paznokcie w miękką skórę. Kilka minut, to lepsze niż miesiące konania z głodu.
Sprytnie to sobie wymyśliła.
Cofnął głowę, spojrzał jej w oczy dla większego efektu, a potem uśmiech nagle spełzł z jego twarzy. Puścił kobiecą szyję, pozwalając brunetce opaść na ziemię i złapać oddech.
Nikt nie będzie go wykorzystywał, nikt nie będzie nim manipulował.
Już nie.
Spojrzał na nią z góry, lodowato, z pewnym rozczarowaniem.
-A wiesz, nigdy nie wyglądałaś na tchórza. - zauważył. Życie wymagało odwagi, zakończenie własnego życia też (odwagi na to akurat mu brakowało). O ileż prościej wejść w paszczę lwa.
Parsknął cicho, a potem cisnął królika prosto pod jej nogi.
-Dla szczeniaka. - skwitował cicho, odwracając wzrok - aby nie zauważyła w jego źrenicach przebłysku człowieczeństwa.
Puścił mimo uszu jej pierwsze, gniewne słowa. Prawdziwe - był psem, psem wojny. Nazwali go tak już w Londynie, po pierwszej rzezi.
-Nam. - potwierdził, wzruszając ramionami. Zniszczyli świat, a choć zduszał wyrzuty sumienia przebywaniem w wilczej postaci, to wiedział już, że musi przyzwyczaić się do ciągłego ciężaru winy. Tyle, że nie czuł wyrzutów sumienia z powodu masakry w Londynie, posmakowania ludzkiej krwi. Bardziej nękało go to, że - korzystając ze swojej znajomości Anglii i historii magii - podjął się czegoś na pozór biernego, niewinnego. Zaznaczył siedziby konserwatywnych rodów na mugolskich planach, gdy jeszcze był dowódcą, gdy dyskutowali o strategii. Nie wiedział wtedy - nie powiedziano mu, nie podejrzewał - że te mapy nie będą jedynie informacyjne, że odsunie się od nich czarodziejów, że to na ich podstawie mugolski rząd skoordynuje bombowe ataki, między innymi na Kent.
Na Justine.
-I Wam. I im. - dodał na pozór spokojnym tonem, który stwardniał dopiero na wzmiankę o nich, o mugolach. Choć zupełnie zdziczał, to nie zatracił całkowicie umiejętności logicznego myślenia, nie miał zamiaru ściągać ciężaru winy z nikogo. To tacy jak ona zabijali mugoli, to tacy jak on podjęli przynętę i zatracili się w obłędzie wojny, a wreszcie wszyscy przegrali w obliczu z technologiczną potęgą i bezwzględnym okrucieństwem nie-magicznych. Przechytrzono ich. Przegrali, wszyscy. Nawet mugole, którzy zyskali pełnię władzy, ale zniszczyli przy okazji własny świat. Może go odbudują, ale Michaela już to nie obchodziło. On sam nigdy nie wróci do świata. Trzy lata temu chciał skąpać go we krwi, a teraz... po prostu zapomnieć, samotnie, w błogiej dziczy. Drugim wyjściem byłoby samobójstwo, ale na to nie umiał się zdobyć nigdy, nawet po ugryzieniu wilkołaka, gdy na dobre znienawidził samego siebie. A teraz przebudzony wilk nie miał zamiaru odtrącać nowego życia, nawet przepełnionego goryczą i tłumionym gniewem.
Gniewem, który zawrzał w nim na dźwięk dawnego nazwiska - nazwiska, o którym usiłował zapomnieć. Nie nosił już go, nie był godny. A ona, z iście ludzkim sprytem i okrucieństwem, przypomniała mu właśnie o największej stracie.
W niebieskich niegdyś tęczówkach zatańczył żółty ogień, źrenice zwęziły się, a wolna dłoń (w drugiej nadal ściskał króliczka) sama wystrzeliła do przodu, by zacisnąć palce na szyi bezczelnej kobiety. Niech zamilknie, nie ma prawa o nich mówić.
Chwycił ją za gardło, niczym nieposłuszne szczenię. Zmusił aby odgięła szyję i spoglądała w górę, na jego twarz. Przybliżył się, całkowicie pewny swojej siły i dominacji. Nie miała już magii, była szczupła i drobna, nawet jej kopniak nic mu nie zrobi. Ostrzegawczo uniósł lekko ramię, gotów poderwać ją z ziemi, udusić albo złamać jej kark. Na razie wstrzymał jeszcze siłę, jedynie utrzymując kobietę na ostrzegawczej krawędzi, na palcach - na których musiała zresztą stanąć, aby ulżyć nieco uciskowi na swojej szyi.
Zbliżył twarz do jej twarzy, chcąc uważnie się jej przyjrzeć. Wywęszyć lęk albo coś innego. Chcąc, by teraz to ona go widziała, słuchała. Wiedział, jak mocno ją trzymać, by nie straciła zmysłów ani przytomności.
-Nie igraj z ogniem - suko - chciał powtórzyć jej ostrzeżenie, które najwyraźniej zignorowała od czasu ich ostatniego bliskiego spotkania, ale nagle - spoglądając jej w oczy - najwyraźniej dostrzegł w nich coś, co zmieniło jego zdanie, zdławiło ciąg dalszy obelg, cisnących się na usta.
-...ale chcesz z nim igrać, prawda? - uniósł brwi, wyginając usta w szyderczo-szaleńczym grymasie. -Jesteś tu sama, bez ojca swojego szczenięcia - nie byliby tacy wychudli, gdyby jakiś mężczyzna się nimi opiekował - ale nie zajmujesz się polowaniem tylko... językami obcymi, pieprzeniem o animagii? - syknął, łącząc wszystkie fakty i ciskając jej w twarz tym, co zdążył zauważyć zza krzaków. Szyderczy uśmiech poszerzał się z każdą, choć oczy pozostawały zimne, stopniowo znikał z nich ogień. -Śmierć z głodu to twój pomysł na powolne samobójstwo? - szepnął do pustki w jej oczach. Nachylił się bliżej, aby szeptać teraz wprost do jej ucha.
-Najpierw z głodu zdechnie dzieciak, jest mniejszy. Może i jesteś głodna, ale jesteś silna, napatrzysz się na jego agonię. Przestanie wypytywać cię o myszy, przestanie się ruszać, na koniec przestanie nawet chcieć jeść. - wyrecytował, najwyraźniej rozumiejąc to doskonale na jakimś atawistycznym poziomie. -Ale przecież nie musisz na to patrzeć, wystarczy tylko... sprowokować kogoś od siebie silniejszego. - zaproponował, mocniej zaciskając palce na jej gardle, wpijając paznokcie w miękką skórę. Kilka minut, to lepsze niż miesiące konania z głodu.
Sprytnie to sobie wymyśliła.
Cofnął głowę, spojrzał jej w oczy dla większego efektu, a potem uśmiech nagle spełzł z jego twarzy. Puścił kobiecą szyję, pozwalając brunetce opaść na ziemię i złapać oddech.
Nikt nie będzie go wykorzystywał, nikt nie będzie nim manipulował.
Już nie.
Spojrzał na nią z góry, lodowato, z pewnym rozczarowaniem.
-A wiesz, nigdy nie wyglądałaś na tchórza. - zauważył. Życie wymagało odwagi, zakończenie własnego życia też (odwagi na to akurat mu brakowało). O ileż prościej wejść w paszczę lwa.
Parsknął cicho, a potem cisnął królika prosto pod jej nogi.
-Dla szczeniaka. - skwitował cicho, odwracając wzrok - aby nie zauważyła w jego źrenicach przebłysku człowieczeństwa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wycieńczenie, wygłodzenie i samotność zaburzały logiczny osąd sytuacji - oto znalazła się sama na pustkowiu, z nagim mężczyzną przewyższającym ją o głowę, mogącym pochwalić się imponującą muskulaturą oraz ostrym uzębieniem. Powinna czuć strach, paraliżujący lęk, a w najmniej sensownym przypadku rozpocząć fizyczny atak bądź ratować się ucieczką. Nic jednak takiego nie wybrzmiało wraz z szybszym biciem serca, a rumieniec, który nagle zalał szyję czarownicy - czy mogła w ogóle się tak dalej nazywać? - wywołany był gniewem. Słysząc jego zdawkowe komentarze, odruchowo postąpiła krok do przodu a podrapane, pełne drobnych ranek dłonie, brudne od ziemi i zieleni, zacisnęły się w pięści.
- My go chroniliśmy, głupcze - wycharczała roztrzęsionym głosem. Dawno już nie miała okazji porozmawiać z kimś dorosłym, z kimś, kto znał tamten świat. A przecież kochała rozmawiać, dyskutować, bawić się konwencjami konwersacji, uczestniczyć w słownej szermierce. W tym stanie wygłodniałemu ego oraz zindoktrynowanemu umysłowi wystarczyła do podjęcia dyskusji sama obecność dzikusa, na którego w normalnych okolicznościach nie zwróciłaby nawet uwagi. - Odzyskiwaliśmy czarodziejską potęgę, działaliśmy sprawiedliwie, chroniliśmy nasze dziedzictwo. Robiliśmy wszystko, by nie pozwolić rozwinąć się brudnemu robactwu - perorowała dalej, zacięta, wzburzona, pełna dawnej, politycznej pasji, która w obecnych sytuacji wydawała się wręcz śmieszna. Oto stała, brudna, wychudzona i rozczochrana, naprzeciwko zakrwawionego troglodyty, z ścięgnami królika wystającymi spomiędzy wielkich zębów, i tłumaczyła mu oczywistości. - A wy to zniszczyliście, zniszczyliście cały świat, zatruliście go...Wymordowaliście trzy czwarte ludzkości... - chrypiała dalej, wręcz trzęsła się z oburzenia, na nowo czując palącą wściekłość, buzującą w niej agresję. Wierzyła w Czarnego Pana, w to, że jego władza uczyni świat lepszym; byli o krok od tego, by osiągnąć cel, ale...ta banda terrorystów, siewców zamętu, wszystko zniszczyła. Gdyby tylko mogła, rozerwałaby na strzępy ten cień przeszłości gołymi rękami, wbiłaby paznokcie w szeroką klatkę piersiową, gotowa dodrapać się do serca; zranić go mogła tylko słowem. Miała nadzieję, że pamięta swoją rodzinę, nazwisko, które już zdążyła usłyszeć - i nie pomyliła się.
Spodziewała się jednak polemiki - wprost proporcjonalnie do osamotnienia rosła trudność w przewidywaniu ludzkich reakcji - a nie nagłego ataku, przed którym nie zdążyła się ani osłonić ani uchylić. Ułamek sekundy później prawie unosiła się nad ziemią, balansując na palcach u stóp, z palcami odruchowo wbitymi w zaciskającą się na jej gardle męską dłoń. W pierwszej chwili, instynktownie, podświadomie, na poziomie więcej niż zwierzęcym... poczuła przyjemność. Wdrukowaną przez lata szarpanej bliskości, przypominającą gwałtowną intymność. Akcja wywoływała reakcję, rozżarzała wspomnienia, drażniła pozbawione bodźców zmysły. Czarne źrenice rozszerzyły się gwałtownie, pożerając równie ciemną tęczówkę, rozmywającą się na przekrwione białka, a spierzchnięte wargi rozchyliły się odruchowo. To przypominało jej przeszłość, upalne lata w Białej Willi, jeszcze gorętsze zimy; bezpieczeństwo i ekscytację, gwarantowaną przez męskie ramiona zaborczo sięgające po jej ciało. Tęskniła. Tęskniła za Tristanem. Tęskniła za Deirdre, która nigdy nie pozwoliłaby obcemu potraktować się w ten sposób. Kocie oczy nabiegły łzami, zaczęła się dusić, z gardła wydobył się charkot; chwiała się na czubkach stóp próbując odgiąć zaciskające się mocniej palce Michaela. Nienawidziła go z całego serca: bo pojawił się w tej marnej namiastce życia, bo śmiał ją upominać, bo żył i był namacalnym dowodem tego, co utraciła. Słowa mężczyzny docierały do niej słabiej, ale w końcu, gdy przed jej oczami zaczęły wirować różnobarwne plamy, puścił ją. Zachwiała się gwałtownie i opadła na kolana, na ziemię, charcząc i rozpaczliwie chwytając przesiąknięte zapachem zgnilizny powietrze.
Tylko po części miał rację, lecz to upokorzyło ją najbardziej, nie rozpaczliwy kaszel, stan w jakim się znajdowała czy poczucie słabości. Żyła iluzją, złudzeniami, przeszłością; skupiała się na pielęgnowaniu w Marcusie poczucia siły, podczas gdy powinna walczyć o przetrwanie - lecz nigdy nie zamierzała pozbawić się życia, przynajmniej nie od momentu, w którym dostrzegła cień magicznych zdolności u swego syna.
- Zamknij się - wycharczała, ciągle z kolanami i dłońmi na ziemi, w tej zgiętej pozycji łatwiej było złapać poszarpany oddech. Nie chciała słyszeć o śmierci Marcusa. Tylko on jej pozostał. On i nadzieja, jaka wiązała się z tlącą się w nim magiczną iskrą, którą zamierzała rozdmuchać. A potem spopielić tych, którzy zniszczyli czarodziejski świat. - To ty mu to zrobiłeś, psie. Ty i twoi zapchleni przyjaciele - wyszeptała, odchrząkując; gardło piekło żywym ogniem, ale próbowała przełykać ślinę, wręcz odurzona powietrzem ponownie wypełniającym jej płuca. Pożądanie zniknęło, został tylko ból. - Wcale nie jesteś silniejszy, chowasz się przed konsekwencjami jak parszywy karaluch. Chowasz się przed samym sobą, przed tym, co zrobiłeś - kontynuowała dalej, starając się w swój głos przelać tyle siły, ile tylko zdołała; dalej jednak pokasływała. Usiadła na ziemi, jeszcze zbyt słaba, by zerwać się na równe nogi; odkopnęła jednak rzuconego pod jej stopy królika, a raczej jego pozostałości. Nie potrzebowała jałmużny ani łaski, zwłaszcza od tego...zwierzęcia. Podniosła wzrok, obserwując nieskrępowaną nagość, długie włosy, brud i krew lepiące męską skórę. Gardziła nim. I sobą; bo nagłe spotkanie z człowiekiem z przeszłości otworzyło ledwo zasklepione rany.- Gdybym mogła, wyrwałabym ci śledzionę a potem udusiła twoimi własnymi jelitami - kontynuowała tym samym ostrym tonem, ochrypłym, chropowatym, brzydkim w efekcie podduszania, już zostawiającego wybijające się, sine ślady na odsłoniętej szyi. - Nie mów tak o nim - warknęła jeszcze; nie był szczenięciem; był już chłopcem, ponuro dojrzałym jak na kilkulatka. Był jedynym, co pozostało po Tristanie - i po magii.
- My go chroniliśmy, głupcze - wycharczała roztrzęsionym głosem. Dawno już nie miała okazji porozmawiać z kimś dorosłym, z kimś, kto znał tamten świat. A przecież kochała rozmawiać, dyskutować, bawić się konwencjami konwersacji, uczestniczyć w słownej szermierce. W tym stanie wygłodniałemu ego oraz zindoktrynowanemu umysłowi wystarczyła do podjęcia dyskusji sama obecność dzikusa, na którego w normalnych okolicznościach nie zwróciłaby nawet uwagi. - Odzyskiwaliśmy czarodziejską potęgę, działaliśmy sprawiedliwie, chroniliśmy nasze dziedzictwo. Robiliśmy wszystko, by nie pozwolić rozwinąć się brudnemu robactwu - perorowała dalej, zacięta, wzburzona, pełna dawnej, politycznej pasji, która w obecnych sytuacji wydawała się wręcz śmieszna. Oto stała, brudna, wychudzona i rozczochrana, naprzeciwko zakrwawionego troglodyty, z ścięgnami królika wystającymi spomiędzy wielkich zębów, i tłumaczyła mu oczywistości. - A wy to zniszczyliście, zniszczyliście cały świat, zatruliście go...Wymordowaliście trzy czwarte ludzkości... - chrypiała dalej, wręcz trzęsła się z oburzenia, na nowo czując palącą wściekłość, buzującą w niej agresję. Wierzyła w Czarnego Pana, w to, że jego władza uczyni świat lepszym; byli o krok od tego, by osiągnąć cel, ale...ta banda terrorystów, siewców zamętu, wszystko zniszczyła. Gdyby tylko mogła, rozerwałaby na strzępy ten cień przeszłości gołymi rękami, wbiłaby paznokcie w szeroką klatkę piersiową, gotowa dodrapać się do serca; zranić go mogła tylko słowem. Miała nadzieję, że pamięta swoją rodzinę, nazwisko, które już zdążyła usłyszeć - i nie pomyliła się.
Spodziewała się jednak polemiki - wprost proporcjonalnie do osamotnienia rosła trudność w przewidywaniu ludzkich reakcji - a nie nagłego ataku, przed którym nie zdążyła się ani osłonić ani uchylić. Ułamek sekundy później prawie unosiła się nad ziemią, balansując na palcach u stóp, z palcami odruchowo wbitymi w zaciskającą się na jej gardle męską dłoń. W pierwszej chwili, instynktownie, podświadomie, na poziomie więcej niż zwierzęcym... poczuła przyjemność. Wdrukowaną przez lata szarpanej bliskości, przypominającą gwałtowną intymność. Akcja wywoływała reakcję, rozżarzała wspomnienia, drażniła pozbawione bodźców zmysły. Czarne źrenice rozszerzyły się gwałtownie, pożerając równie ciemną tęczówkę, rozmywającą się na przekrwione białka, a spierzchnięte wargi rozchyliły się odruchowo. To przypominało jej przeszłość, upalne lata w Białej Willi, jeszcze gorętsze zimy; bezpieczeństwo i ekscytację, gwarantowaną przez męskie ramiona zaborczo sięgające po jej ciało. Tęskniła. Tęskniła za Tristanem. Tęskniła za Deirdre, która nigdy nie pozwoliłaby obcemu potraktować się w ten sposób. Kocie oczy nabiegły łzami, zaczęła się dusić, z gardła wydobył się charkot; chwiała się na czubkach stóp próbując odgiąć zaciskające się mocniej palce Michaela. Nienawidziła go z całego serca: bo pojawił się w tej marnej namiastce życia, bo śmiał ją upominać, bo żył i był namacalnym dowodem tego, co utraciła. Słowa mężczyzny docierały do niej słabiej, ale w końcu, gdy przed jej oczami zaczęły wirować różnobarwne plamy, puścił ją. Zachwiała się gwałtownie i opadła na kolana, na ziemię, charcząc i rozpaczliwie chwytając przesiąknięte zapachem zgnilizny powietrze.
Tylko po części miał rację, lecz to upokorzyło ją najbardziej, nie rozpaczliwy kaszel, stan w jakim się znajdowała czy poczucie słabości. Żyła iluzją, złudzeniami, przeszłością; skupiała się na pielęgnowaniu w Marcusie poczucia siły, podczas gdy powinna walczyć o przetrwanie - lecz nigdy nie zamierzała pozbawić się życia, przynajmniej nie od momentu, w którym dostrzegła cień magicznych zdolności u swego syna.
- Zamknij się - wycharczała, ciągle z kolanami i dłońmi na ziemi, w tej zgiętej pozycji łatwiej było złapać poszarpany oddech. Nie chciała słyszeć o śmierci Marcusa. Tylko on jej pozostał. On i nadzieja, jaka wiązała się z tlącą się w nim magiczną iskrą, którą zamierzała rozdmuchać. A potem spopielić tych, którzy zniszczyli czarodziejski świat. - To ty mu to zrobiłeś, psie. Ty i twoi zapchleni przyjaciele - wyszeptała, odchrząkując; gardło piekło żywym ogniem, ale próbowała przełykać ślinę, wręcz odurzona powietrzem ponownie wypełniającym jej płuca. Pożądanie zniknęło, został tylko ból. - Wcale nie jesteś silniejszy, chowasz się przed konsekwencjami jak parszywy karaluch. Chowasz się przed samym sobą, przed tym, co zrobiłeś - kontynuowała dalej, starając się w swój głos przelać tyle siły, ile tylko zdołała; dalej jednak pokasływała. Usiadła na ziemi, jeszcze zbyt słaba, by zerwać się na równe nogi; odkopnęła jednak rzuconego pod jej stopy królika, a raczej jego pozostałości. Nie potrzebowała jałmużny ani łaski, zwłaszcza od tego...zwierzęcia. Podniosła wzrok, obserwując nieskrępowaną nagość, długie włosy, brud i krew lepiące męską skórę. Gardziła nim. I sobą; bo nagłe spotkanie z człowiekiem z przeszłości otworzyło ledwo zasklepione rany.- Gdybym mogła, wyrwałabym ci śledzionę a potem udusiła twoimi własnymi jelitami - kontynuowała tym samym ostrym tonem, ochrypłym, chropowatym, brzydkim w efekcie podduszania, już zostawiającego wybijające się, sine ślady na odsłoniętej szyi. - Nie mów tak o nim - warknęła jeszcze; nie był szczenięciem; był już chłopcem, ponuro dojrzałym jak na kilkulatka. Był jedynym, co pozostało po Tristanie - i po magii.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-Sprawiedliwie. - powtórzył po niej głucho. Pamiętał to słowo, chyba jeszcze rozumiał, co znaczy. Choć nie wiedział, czy wymordowanie każdego, kogo zobaczył na swojej drodze po śmierci Justine było sprawiedliwe.
Chyba nie.
Jej życie było warte więcej, choć na Szetlandach nie było tylu ludzi, a jego głód krwi stopniowo się uspokoił. Już mu było wszystko jedno. Stracił wszystko, ale odnalazł zgodę z samym sobą, wreszcie odważył się wstąpić w symbiozę z wilkiem, stanął w prawdzie o sobie. Sobie-potworze. Już nie udawał, że jest czymkolwiek innym, co było bardzo wyzwalające. Słuchał więc irracjonalnej przemowy kobiety z rosnącym niedowierzaniem, z coraz większym rozbawieniem. Chroniliśmy? Sprawiedliwie?
Roześmiał się histerycznie.
-Ostatnio gdy mieliśmy okazję porozmawiać, zabiłaś trójkę szczeniąt i ich matkę. - przypomniał, nadal się śmiejąc, nie mogąc się powstrzymać. Uśmiechał się upiornie także później, gdy spoglądał w jej rozszerzone źrenice i wdychał zapach atawistycznego strachu i podniecenia, gdy widział jej łzy, gdy puścił ją na ziemię, gdy nadal paplała. Brudna, słaba, na klęczkach, uparcie przekonana o swojej moralnej wyższości.
Fascynująca istota.
Biedna istota. Może też oszalała, w nieco inny sposób niż on.
Nachylił się, aby móc spojrzeć jej prosto w oczy.
-Nie pieprz o sprawiedliwości, lubiłaś krew. Wiem to. Swój pozna swego. Też kocham jej smak, a w Anglii skosztowałem jej sporo. - odruchowo oblizał wargi z króliczej krwi, przypominając sobie, jak smakowała ta ludzka. Wbijał w Deirdre łakome spojrzenie. Może, zanim świat się skończył, zdążyła usłyszeć o wilku terroryzującym Londyn. A może była wtedy zbyt zrozpaczona po zbombardowaniu Kent by zainteresować się inną rzezią, inną oszalałą z rozpaczy istotą. Jeśli tak, to mogła poznać potwora teraz. Rany zasklepiły się, krew ugasiła nieco pragnienie zemsty, ale ze zwierzęcych źrenic (jeśli miała odwagę w nie spojrzeć) nadal przebijał się ból. On nie minie nigdy.
-Oni po prostu zdołali zabić więcej istnień, niż my. Wszyscy jesteśmy tacy sami. - uznał nihilistycznie i wzruszył ramionami. Wojna odebrała mu wszystkie ideały, wiarę w cokolwiek i kogokolwiek. W przeciwieństwie do Deirdre, nie czuł nawet żalu do drugiej strony, nie umiał już zdobyć się na gniew wobec tych, którzy sprowokowali mugoli do tej rzezi. Mógł jej wyrwać jelita, ale nie chciał, nie dla zemsty. Co najwyżej dla dobrej zabawy, ale z nią mógł się pobawić jeszcze lepiej. Może i deklarował, że wszyscy są tacy sami, ale to akurat było nieprawdą. Niektórzy byli słabi i nudni. Ona była silna. Ona podarowała mu wolność, choć jeszcze o tym nie wiedziała.
-Karaluchy potrafią przeżyć. Nie to, co głodne szczenięta. - zauważył z pewną urazą, wywołaną nie tyle jej słowami co faktem, że odkopała jego prezent. I zarzutem, że się chował. Nie mogła być dalsza od prawdy - bardzo chciał się jej pokazać w pełni majestatu.
Spojrzał Deirdre prosto w oczy, a jego źrenice zwęziły się nagle, choć nawet wcześniej wyglądały nienaturalnie. Stojąc zaledwie kilkanaście centymetrów od niej, zaczął zmieniać postać - na potężniejszą, jeszcze bardziej muskularną, porośniętą futrem. Dei nie mogła pewnie wiedzieć, jak wygląda typowa przemiana - nie przeżyłaby bycia naocznym świadkiem - ale nawet z minimalną wiedzą o likantropii mogła zauważyć, że Michael zachowuje się wbrew prawom natury. Inaczej niż przy ich dawnym spotkaniu, podczas którego próba przemiany była co prawda nieudana, ale powolna i pełna cierpienia. Teraz przez jego twarz przebiegł szybki grymas bólu, ale tylko przygryzł lekko wargę, tak jakby zdążył się do tego przyzwyczaić albo jakby skutki przemiany stały się z biegiem czasu mniej dotkliwe. Po sekundzie w miejscu zębów pojawiły się zresztą kły i wszystko zdawało się trwać zaledwie kilka sekund. Tak, jakby ciągłe i częste przemiany w jakiś sposób udoskonaliły organizm Michaela, stapiając go w jedność z wilkołaczą postacią, przezwyciężając trud i powolność zwyczajowej przemiany. Albo jakby zepsuta magia na całym świecie w jakiś sposób zmieniła i jego - bo przecież klątwa nie opuściła jego ciała, bo nie stał się na powrót całkiem zwyczajny. Choć pewnie powinien.
Dei miała zaledwie chwilkę na "podziwianie" spektaklu, który się przed nią rozgrywał. Nie zdążyła się nawet dostatecznie odsunąć, jeśli próbowała. Wilkołak pojawił się przed nią szybciej, niż mogła się spodziewać i rzucił się prosto na nią, przygniatając ją ciężarem swojego ciała, kłapiąc zębami przed nosem i zostawiając zadrapania na jej nadgarstkach. Zawarczał.
A potem - odmienił się z powrotem, nie tracąc przy tym panowania nad sytuacją. Deirdre leżała teraz na plecach, a mężczyzna o zwierzęcym spojrzeniu trzymał ją mocno za nadgarstki i uśmiechał się dziwnie, złośliwie, podle.
-Nie możesz mi nic zrobić. - skwitował wesoło, udowadniając, że ten cały spektakl był tylko reakcją na jej czcze groźby. -I nie chcesz. - szepnął, spoglądając w jej czarne, puste oczy. -Nie chcesz nawet wziąć królika dla swojego szczeniaka. Skąd go w ogóle masz, dałaś się zbrukać jakiejś szlamie? - prowokował świadomie, pomimo wilczej natury pozostało w nim trochę ludzkiego okrucieństwa. Umiał liczyć, to dziecko pamiętało zapewne czasy pokoju. Ojca nie było w pobliżu, czyli pewnie już w ogóle nigdzie go nie było.
Zaś matka wydawała się umarła za życia, niezdolna nawet do zapewnienia szczeniakowi jedzenia.
-Mógłbym cię zjeść, a później jego. - szepnął, a nozdrza mu zadrgały. Był ciekaw jej reakcji, martwa i szalona nie była już tak fascynująca jak kobieta, którą kiedyś poznał. Była słaba, zrezygnowana, ciskająca groźbami bez pokrycia, ale mogłaby się choć obudzić.
-Albo zachować go na później, na deser. Byłby zadowolony, przynajmniej ja zapewniłbym mu jedzenie. Zresztą, zdradzę ci sekret... - nachylił się bliżej, wprost do jej ucha. -...jeszcze nigdy nikogo nie ugryzłem, a jestem ciekawski z natury. - szepnął, przygryzając lekko jej szyję. Miał na myśli Marcusa? Ją? A może drwił sobie bezmyślnie, szalony i dziwny? Może i on używał gróźb bez pokrycia - nie wiadomo, czy w nowym świecie likantropia była w ogóle zaraźliwa. Nie wiadomo nawet, czemu nadal się z nią bawił, zamiast zjeść ją na miejscu.
Chyba nie.
Jej życie było warte więcej, choć na Szetlandach nie było tylu ludzi, a jego głód krwi stopniowo się uspokoił. Już mu było wszystko jedno. Stracił wszystko, ale odnalazł zgodę z samym sobą, wreszcie odważył się wstąpić w symbiozę z wilkiem, stanął w prawdzie o sobie. Sobie-potworze. Już nie udawał, że jest czymkolwiek innym, co było bardzo wyzwalające. Słuchał więc irracjonalnej przemowy kobiety z rosnącym niedowierzaniem, z coraz większym rozbawieniem. Chroniliśmy? Sprawiedliwie?
Roześmiał się histerycznie.
-Ostatnio gdy mieliśmy okazję porozmawiać, zabiłaś trójkę szczeniąt i ich matkę. - przypomniał, nadal się śmiejąc, nie mogąc się powstrzymać. Uśmiechał się upiornie także później, gdy spoglądał w jej rozszerzone źrenice i wdychał zapach atawistycznego strachu i podniecenia, gdy widział jej łzy, gdy puścił ją na ziemię, gdy nadal paplała. Brudna, słaba, na klęczkach, uparcie przekonana o swojej moralnej wyższości.
Fascynująca istota.
Biedna istota. Może też oszalała, w nieco inny sposób niż on.
Nachylił się, aby móc spojrzeć jej prosto w oczy.
-Nie pieprz o sprawiedliwości, lubiłaś krew. Wiem to. Swój pozna swego. Też kocham jej smak, a w Anglii skosztowałem jej sporo. - odruchowo oblizał wargi z króliczej krwi, przypominając sobie, jak smakowała ta ludzka. Wbijał w Deirdre łakome spojrzenie. Może, zanim świat się skończył, zdążyła usłyszeć o wilku terroryzującym Londyn. A może była wtedy zbyt zrozpaczona po zbombardowaniu Kent by zainteresować się inną rzezią, inną oszalałą z rozpaczy istotą. Jeśli tak, to mogła poznać potwora teraz. Rany zasklepiły się, krew ugasiła nieco pragnienie zemsty, ale ze zwierzęcych źrenic (jeśli miała odwagę w nie spojrzeć) nadal przebijał się ból. On nie minie nigdy.
-Oni po prostu zdołali zabić więcej istnień, niż my. Wszyscy jesteśmy tacy sami. - uznał nihilistycznie i wzruszył ramionami. Wojna odebrała mu wszystkie ideały, wiarę w cokolwiek i kogokolwiek. W przeciwieństwie do Deirdre, nie czuł nawet żalu do drugiej strony, nie umiał już zdobyć się na gniew wobec tych, którzy sprowokowali mugoli do tej rzezi. Mógł jej wyrwać jelita, ale nie chciał, nie dla zemsty. Co najwyżej dla dobrej zabawy, ale z nią mógł się pobawić jeszcze lepiej. Może i deklarował, że wszyscy są tacy sami, ale to akurat było nieprawdą. Niektórzy byli słabi i nudni. Ona była silna. Ona podarowała mu wolność, choć jeszcze o tym nie wiedziała.
-Karaluchy potrafią przeżyć. Nie to, co głodne szczenięta. - zauważył z pewną urazą, wywołaną nie tyle jej słowami co faktem, że odkopała jego prezent. I zarzutem, że się chował. Nie mogła być dalsza od prawdy - bardzo chciał się jej pokazać w pełni majestatu.
Spojrzał Deirdre prosto w oczy, a jego źrenice zwęziły się nagle, choć nawet wcześniej wyglądały nienaturalnie. Stojąc zaledwie kilkanaście centymetrów od niej, zaczął zmieniać postać - na potężniejszą, jeszcze bardziej muskularną, porośniętą futrem. Dei nie mogła pewnie wiedzieć, jak wygląda typowa przemiana - nie przeżyłaby bycia naocznym świadkiem - ale nawet z minimalną wiedzą o likantropii mogła zauważyć, że Michael zachowuje się wbrew prawom natury. Inaczej niż przy ich dawnym spotkaniu, podczas którego próba przemiany była co prawda nieudana, ale powolna i pełna cierpienia. Teraz przez jego twarz przebiegł szybki grymas bólu, ale tylko przygryzł lekko wargę, tak jakby zdążył się do tego przyzwyczaić albo jakby skutki przemiany stały się z biegiem czasu mniej dotkliwe. Po sekundzie w miejscu zębów pojawiły się zresztą kły i wszystko zdawało się trwać zaledwie kilka sekund. Tak, jakby ciągłe i częste przemiany w jakiś sposób udoskonaliły organizm Michaela, stapiając go w jedność z wilkołaczą postacią, przezwyciężając trud i powolność zwyczajowej przemiany. Albo jakby zepsuta magia na całym świecie w jakiś sposób zmieniła i jego - bo przecież klątwa nie opuściła jego ciała, bo nie stał się na powrót całkiem zwyczajny. Choć pewnie powinien.
Dei miała zaledwie chwilkę na "podziwianie" spektaklu, który się przed nią rozgrywał. Nie zdążyła się nawet dostatecznie odsunąć, jeśli próbowała. Wilkołak pojawił się przed nią szybciej, niż mogła się spodziewać i rzucił się prosto na nią, przygniatając ją ciężarem swojego ciała, kłapiąc zębami przed nosem i zostawiając zadrapania na jej nadgarstkach. Zawarczał.
A potem - odmienił się z powrotem, nie tracąc przy tym panowania nad sytuacją. Deirdre leżała teraz na plecach, a mężczyzna o zwierzęcym spojrzeniu trzymał ją mocno za nadgarstki i uśmiechał się dziwnie, złośliwie, podle.
-Nie możesz mi nic zrobić. - skwitował wesoło, udowadniając, że ten cały spektakl był tylko reakcją na jej czcze groźby. -I nie chcesz. - szepnął, spoglądając w jej czarne, puste oczy. -Nie chcesz nawet wziąć królika dla swojego szczeniaka. Skąd go w ogóle masz, dałaś się zbrukać jakiejś szlamie? - prowokował świadomie, pomimo wilczej natury pozostało w nim trochę ludzkiego okrucieństwa. Umiał liczyć, to dziecko pamiętało zapewne czasy pokoju. Ojca nie było w pobliżu, czyli pewnie już w ogóle nigdzie go nie było.
Zaś matka wydawała się umarła za życia, niezdolna nawet do zapewnienia szczeniakowi jedzenia.
-Mógłbym cię zjeść, a później jego. - szepnął, a nozdrza mu zadrgały. Był ciekaw jej reakcji, martwa i szalona nie była już tak fascynująca jak kobieta, którą kiedyś poznał. Była słaba, zrezygnowana, ciskająca groźbami bez pokrycia, ale mogłaby się choć obudzić.
-Albo zachować go na później, na deser. Byłby zadowolony, przynajmniej ja zapewniłbym mu jedzenie. Zresztą, zdradzę ci sekret... - nachylił się bliżej, wprost do jej ucha. -...jeszcze nigdy nikogo nie ugryzłem, a jestem ciekawski z natury. - szepnął, przygryzając lekko jej szyję. Miał na myśli Marcusa? Ją? A może drwił sobie bezmyślnie, szalony i dziwny? Może i on używał gróźb bez pokrycia - nie wiadomo, czy w nowym świecie likantropia była w ogóle zaraźliwa. Nie wiadomo nawet, czemu nadal się z nią bawił, zamiast zjeść ją na miejscu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Śmiech stojącego przed nią człowieka – czy w ogóle mogła go tak nazwać, opisać, umiejscowić w tej ludzkiej definicji? – rozdarł ciszę na strzępy nieprzyjemnym grzmotem; skrzywiła się, rozdrażniona, ponownie wepchnięta w sytuację bez wyjścia, obcą, tak odmienną od codzienności. Parszywej, pełnej głodu i lęku, ale już znanej, zamkniętej w rutynowych spacerach, rozpaczliwym poszukiwaniu pożywienia i głównie: na nauczaniu Marcusa o świecie, który został zniszczony, dbając o to, by pamięć o czarodziejskiej potędze nie zniknęła, a rozbudziła w nim ten tlący się płomień. Światło w ciemności, symbol nadziei, jedyne, co utrzymywało ją przy życiu, wyzwalając w wycieńczonej czarownicy jakiekolwiek emocje. Pojawienie się na polanie Michaela wytrąciło ją z tej żałosnej równowagi, a ten śmiech i szaleńcze działania zdawały się w swym absurdzie czymś…żywym.
- Nie, te brudne śmieci nie zasługiwały nawet na miano zwierząt – odparła ochryple, wrogo, ledwie pamiętając tamtą rodzinę. Ofiary śmierciożerczyni rozmywały się w krwawej rzece, jaką po sobie zostawiała przez te lata, czyszcząc Wielką Brytanię z brudu, pamiętała jednak – i to zadziwiająco dokładnie – jego. Zwłaszcza spojrzenie jasnych oczu, teraz zagubione pomiędzy żółtymi plamami, podobnie drapieżne i waleczne. Tym razem nie toczył wojny z samym sobą, ba, nie toczył chyba żadnej potyczki – pomimo groźnego wyglądu wydawał się emanować inną aurą. Niesprawiedliwą, dziką, nieuporządkowaną, a przez to tak straszną dla wielbiącej porządek Deirdre.
- Lubiłam ją rozlewać w imię prawda i porządku, by świat stał się lepszym miejscem, psie. Ty po prostu podążasz za prymitywnym instynktem, jesteś jak najpodlejszy rodzaj zwierzęcia, marna karykatura chłepcąca brudną krew prosto z błotnej kałuży – odwarknęła wrogo, agresywnie, pomimo szoku i pełznącego coraz wyżej ku jej szyi strachowi. Była słaba, słabsza niż wtedy – i głupsza, bo właściwie nie miała prawie nic do stracenia, pozwała emocjom przejąć nad sobą kontrolę, a te popychały ją do samobójczego stawiania się stojącemu przed nią drapieżcy pomimo świadomości przebywania na straconej pozycji.
- Bredzisz, razem z człowieczeństwem straciłeś mózg. Byliśmy… - urwała, a grymas absolutnego gniewu i bólu przeszył jej twarz: nie mogła dopuścić do siebie myśli, że magia już nie powróci. – Jesteśmy kimś więcej od nich, nawet teraz. Mdli mnie na samą myśl o tym, co zrobili, jaką zagładę sprowadzili na wszystkich, jak głupi, obrzydliwi, żałośni są – cedziła dalej przez zaciśnięte zęby, nienawistnie, ochryple, kaszląc, a z kącików oczu ciekły łzy. Nie smutku czy żałości, raczej pełne gniewu, wywołane także fizycznym atakiem.- Co to za życie? To zaledwie marna egzystencja. I to wy za to odpowiadacie – tym razem to ona się zaśmiała, gorzko, histerycznie, ochryple, rozmasowując siniejącą już szyję. Opadła z sił, wilgoć i chłód promieniowały z ziemi, na której siedziała, bezradna, bezużyteczna, rozwścieczona: i to właśnie ta ostatnia emocja pozwalała arogancko unieść wzrok, próbując rzucić Michaelowi ostre, pogardliwe spojrzenie pomimo żałosnego stanu.
Wtem – nie było przed nią Michaela, człowieka, aurora, mordercy. Z przerażeniem, tym razem jawnie wypisanym na pobladłej twarzy, obserwowała pęczniejące mięśnie, sierść porastającą pokrytą bąblami skórę, słysząc trzask rozrastających się kości, nadających sylwetce wilczego wyglądu. Nie myślała, reagowała, odczołgując się od tego potwora o ostrych kłach, wąskich oczach, emanujący nienaturalną aurą grozy. Nie zdołała uciec dalej, podnieść się, odsunąć: cień zamienił się w fizyczne zagrożenie, a specyfika snu zakręciła nie-rzeczywistością, odtwarzając pewne realne konotacje. Znów Tonks przygniatał ją do ziemi, lecz tym razem nie ślizgali się we krwi pomordowanych mugolskich dzieci, a on – był w pełni sobą, nieograniczonym człowieczą słabością zwierzęciem, przemienionym w swą monstrualną wersję. Dawno się tak nie bała: prosto, prymitywnie, prawdziwie, a kłapnięcie lśniącymi od śliny kłami tuż obok jej twarzy wywołało prawdziwą panikę. Chciała uderzyć na ślepo ręką, ale mocno przytrzymywał jej nadgarstki, przygniatając do podłoża, dziki, wrogi i…Zamknęła oczy, nie chciała patrzeć wprost w jego pysk. Nie bała się śmierci, bała się tego, co nieznane i dzikie. Nawet, gdy wilkołak wrócił do ludzkiej postaci, a ciężar przygniatających ją mięśni nieco zelżał. Rozchyliła powieki, drżąca i wściekła, bliska furii, lśniącej w kocich oczach.
- Nie jesteś wart tego, żebym cię skrzywdziła – splunęła mu w twarz z obrzydzeniem, szamocąc się pod nim, bo lęk przestał paraliżować, a napędzał do działania. Bezsensownego, kopała go na oślep, probowała się spod niego wyślizgnąć, lecz stał się znacznie silniejszy niż przed laty. Armagedon nie złamał go, a wręcz przeciwnie, zahartował. - Jego ojciec jest najpotężniejszym czarodziejem jakiego nosił świat– wycedziła, tak spięta, że podświadomie używała czasu teraźniejszego. Ciągle nie pogodziła się ze śmiercią Rosiera, nawiedzał ją w snach, tych koszmarnych i tych jeszcze gorszych, bo pełnych namiętności i czułości; gdy się z nich budziła przez ułamki błogich sekund była pewna, że leży tuż obok niej. Rzeczywistość wciągała ją pod lodowatą taflę piszczącej tęsknoty. Tak bardzo go jej brakowało. Tak bardzo potrzebowała go w tej namiastce życia. Tak bardzo potrzebował go Marcus, będący nadzieją, przypomnieniem, szansą. Michael nie powinien o nim wspominać, szamotanina Dei przybrała na sile, prawie wyłamywała własne nadgarstki, chcąc zrzucić z siebie wielkołaka. – Żałosne. Myślisz, że cokolwiek byś mu zrobił? Ma w sobie coś, co nie mieści ci się w głowie, głupcze – syczała dalej, już w pełnej furii, pozwalając intensywnym emocjom zaistnieć w wychrypianych, wycedzonych, wykrzyczanych słowach. – Jesteś mniej niż psem, działasz na najniższych instynktach. Mogłabym poruszyć biodrami, a ty już straciłbyś czujność; za godzinę leżałbyś tu z roztłuczoną kamieniem czaszką – kontynuowała bezskuteczną serię obelg oraz prób uwolnienia się spod tego brudnego, ciężkiego ciała, przygniatającego ją niczym grobowy kamień: ciężki jak świadomość tego, że miał rację. Stała się całkowicie bezbronna.
- Nie, te brudne śmieci nie zasługiwały nawet na miano zwierząt – odparła ochryple, wrogo, ledwie pamiętając tamtą rodzinę. Ofiary śmierciożerczyni rozmywały się w krwawej rzece, jaką po sobie zostawiała przez te lata, czyszcząc Wielką Brytanię z brudu, pamiętała jednak – i to zadziwiająco dokładnie – jego. Zwłaszcza spojrzenie jasnych oczu, teraz zagubione pomiędzy żółtymi plamami, podobnie drapieżne i waleczne. Tym razem nie toczył wojny z samym sobą, ba, nie toczył chyba żadnej potyczki – pomimo groźnego wyglądu wydawał się emanować inną aurą. Niesprawiedliwą, dziką, nieuporządkowaną, a przez to tak straszną dla wielbiącej porządek Deirdre.
- Lubiłam ją rozlewać w imię prawda i porządku, by świat stał się lepszym miejscem, psie. Ty po prostu podążasz za prymitywnym instynktem, jesteś jak najpodlejszy rodzaj zwierzęcia, marna karykatura chłepcąca brudną krew prosto z błotnej kałuży – odwarknęła wrogo, agresywnie, pomimo szoku i pełznącego coraz wyżej ku jej szyi strachowi. Była słaba, słabsza niż wtedy – i głupsza, bo właściwie nie miała prawie nic do stracenia, pozwała emocjom przejąć nad sobą kontrolę, a te popychały ją do samobójczego stawiania się stojącemu przed nią drapieżcy pomimo świadomości przebywania na straconej pozycji.
- Bredzisz, razem z człowieczeństwem straciłeś mózg. Byliśmy… - urwała, a grymas absolutnego gniewu i bólu przeszył jej twarz: nie mogła dopuścić do siebie myśli, że magia już nie powróci. – Jesteśmy kimś więcej od nich, nawet teraz. Mdli mnie na samą myśl o tym, co zrobili, jaką zagładę sprowadzili na wszystkich, jak głupi, obrzydliwi, żałośni są – cedziła dalej przez zaciśnięte zęby, nienawistnie, ochryple, kaszląc, a z kącików oczu ciekły łzy. Nie smutku czy żałości, raczej pełne gniewu, wywołane także fizycznym atakiem.- Co to za życie? To zaledwie marna egzystencja. I to wy za to odpowiadacie – tym razem to ona się zaśmiała, gorzko, histerycznie, ochryple, rozmasowując siniejącą już szyję. Opadła z sił, wilgoć i chłód promieniowały z ziemi, na której siedziała, bezradna, bezużyteczna, rozwścieczona: i to właśnie ta ostatnia emocja pozwalała arogancko unieść wzrok, próbując rzucić Michaelowi ostre, pogardliwe spojrzenie pomimo żałosnego stanu.
Wtem – nie było przed nią Michaela, człowieka, aurora, mordercy. Z przerażeniem, tym razem jawnie wypisanym na pobladłej twarzy, obserwowała pęczniejące mięśnie, sierść porastającą pokrytą bąblami skórę, słysząc trzask rozrastających się kości, nadających sylwetce wilczego wyglądu. Nie myślała, reagowała, odczołgując się od tego potwora o ostrych kłach, wąskich oczach, emanujący nienaturalną aurą grozy. Nie zdołała uciec dalej, podnieść się, odsunąć: cień zamienił się w fizyczne zagrożenie, a specyfika snu zakręciła nie-rzeczywistością, odtwarzając pewne realne konotacje. Znów Tonks przygniatał ją do ziemi, lecz tym razem nie ślizgali się we krwi pomordowanych mugolskich dzieci, a on – był w pełni sobą, nieograniczonym człowieczą słabością zwierzęciem, przemienionym w swą monstrualną wersję. Dawno się tak nie bała: prosto, prymitywnie, prawdziwie, a kłapnięcie lśniącymi od śliny kłami tuż obok jej twarzy wywołało prawdziwą panikę. Chciała uderzyć na ślepo ręką, ale mocno przytrzymywał jej nadgarstki, przygniatając do podłoża, dziki, wrogi i…Zamknęła oczy, nie chciała patrzeć wprost w jego pysk. Nie bała się śmierci, bała się tego, co nieznane i dzikie. Nawet, gdy wilkołak wrócił do ludzkiej postaci, a ciężar przygniatających ją mięśni nieco zelżał. Rozchyliła powieki, drżąca i wściekła, bliska furii, lśniącej w kocich oczach.
- Nie jesteś wart tego, żebym cię skrzywdziła – splunęła mu w twarz z obrzydzeniem, szamocąc się pod nim, bo lęk przestał paraliżować, a napędzał do działania. Bezsensownego, kopała go na oślep, probowała się spod niego wyślizgnąć, lecz stał się znacznie silniejszy niż przed laty. Armagedon nie złamał go, a wręcz przeciwnie, zahartował. - Jego ojciec jest najpotężniejszym czarodziejem jakiego nosił świat– wycedziła, tak spięta, że podświadomie używała czasu teraźniejszego. Ciągle nie pogodziła się ze śmiercią Rosiera, nawiedzał ją w snach, tych koszmarnych i tych jeszcze gorszych, bo pełnych namiętności i czułości; gdy się z nich budziła przez ułamki błogich sekund była pewna, że leży tuż obok niej. Rzeczywistość wciągała ją pod lodowatą taflę piszczącej tęsknoty. Tak bardzo go jej brakowało. Tak bardzo potrzebowała go w tej namiastce życia. Tak bardzo potrzebował go Marcus, będący nadzieją, przypomnieniem, szansą. Michael nie powinien o nim wspominać, szamotanina Dei przybrała na sile, prawie wyłamywała własne nadgarstki, chcąc zrzucić z siebie wielkołaka. – Żałosne. Myślisz, że cokolwiek byś mu zrobił? Ma w sobie coś, co nie mieści ci się w głowie, głupcze – syczała dalej, już w pełnej furii, pozwalając intensywnym emocjom zaistnieć w wychrypianych, wycedzonych, wykrzyczanych słowach. – Jesteś mniej niż psem, działasz na najniższych instynktach. Mogłabym poruszyć biodrami, a ty już straciłbyś czujność; za godzinę leżałbyś tu z roztłuczoną kamieniem czaszką – kontynuowała bezskuteczną serię obelg oraz prób uwolnienia się spod tego brudnego, ciężkiego ciała, przygniatającego ją niczym grobowy kamień: ciężki jak świadomość tego, że miał rację. Stała się całkowicie bezbronna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Bla, bla, bla. Uśmiechnięty Michael nie zważał zanadto na pojedyncze słowa Deirdre ani nawet na radykalne zdania, które z siebie wyrzucała. Obserwował - jej wzburzony ton głosu, grymas wrogości i bólu, dumnie zadarty podbródek, a wreszcie łzy. Była niemal tak samo dzika i odważna jak dawniej. Niemal.
Zmarszczył lekko brwi, gdy wychwycił w końcu jej najważniejsze słowa, okraszone bezradnym śmiechem.
- Co to za życie? To zaledwie marna egzystencja.
Nie powinna tak mówić. Życie było dobre i pełne smaku, nawet gdy bywało dość nudnawe, nawet gdy na Szetlandach nic się nie działo, nawet gdy resztki własnego sumienia trzeba było zagłuszać krwią. Dawna ona była pełna życia, niegdyś tchnęła w niego życie, niegdyś by tak nie mówiła.
Zepsuła się.
Postanowił się przekonać, czy strach przed wilkołakiem choć trochę przywróci ją do życia. Z niekłamaną satysfakcją dostrzegł strach w jej oczach, zwęszył strach w jej pocie, czuł ją przez jej skórę, słyszał przyśpieszone bicie serca. Przemienił się z powrotem w człowieka, przygniatając ją ciężko swoim ciałem i nadal napawając się tym uczuciem. Potęgi. Siły. Bliskości.
Zapomniał już, jak to miło czuć pod sobą gorący oddech i spięte mięśnie.
Odchylił lekko głowę, przypatrując się jej z mieszaniną pożądania i nagłej czułości. Zabawna była, taka wierzgająca, zadziorna, bezbronna. Nic sobie nie robił z jej starań i ciosów. Z bliska czuć było, jaka jest szczupła i niedożywiona. Straciła swoją siłę i pazury, nawet nie wierzyła we własne groźby.
-Pamiętasz. - szepnął, gdy wspomniała o poruszaniu biodrami. Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu i uwolnił aż jedną rękę Deirde, aby móc wpleść dłoń w jej jedwabiste włosy, przejechać palcami po policzku. Drugą dłonią nadal mocno ściskał jej prawy przegub, udami ściskał jej nogi. Naraził się teraz na atak, ale niech go podrapie, proszę bardzo. O ile będzie w stanie.
-Porzuciłaś mnie wtedy, samego, z tępymi wspomnieniami z tamtego. życia. - syknął, mrużąc oczy, w których tańczył już ogień. -Wiesz, spędziłaś wieczór w... jak to się nazywało...? w Wenus z innym mną, nie znasz pełni moich możliwości. - z nagłym rozbawieniem, puścił jej perskie oko, najwyraźniej zapamiętując tamten ludzki gest.
-Ale nie jestem już taki głupi. - szepnął, wczepiając paznokcie w jej sukienkę i rozdzierając, mocno. Chciał odsłonić porcelanową skórę, choć odruchowo rozszerzył oczy na widok wypukłego obojczyka. Jeśli przesunie dłoń niżej, pewnie wymaca żebra. Jak bardzo była niedożywiona?
Zmrużył oczy, spoglądając na nią z góry - brudną, zagubioną, żałosną. Miotającą się pomiędzy zadziornością a wypaleniem, pomiędzy życiem i śmiercią.
Wilk powinien zjeść to, co z niej pozostało, a człowiek - zapewnić jej szybkie coup de grace.
-Jak się wabisz? - spytał nagle, przerywając jej serię obelg. Dłonią chwycił ją za włosy, odchylając lekko jej głowę do tyłu, palcami ostrzegawczo dotykając szyi. Chciał, żeby mu odpowiedziała, żeby wiedziała, że żąda od niej odpowiedzi.
A gdy już tego zapragnął - wtedy już było za późno. Rozszerzył lekko nozdrza, uświadamiając sobie to, co nieubłagane.
-Chcę, żebyś wiedziała... - zaczął, patrząc jej w oczy. -Że podarowałaś mi wtedy coś cennego. Przebudziłaś mnie, choć tego nie chciałaś, choć ja tego nie chciałem. Wyszło mi to na dobre. - oblizał lekko wargi, niepewny, czy dobrze ujął to w słowa.
-Byłem wtedy rozdarty. Niezdecydowany. Nie umiałem żyć ze sobą, tak jak ty teraz. - szepnął ochryple, po raz kolejny punktując okrutne podobieństwo pomiędzy sobą i kruczowłosą drapieżniczką.
-Spłacam swe długi. - zwierzę by ich nie spłaciło, ale spotkanie z dawną znajomą najwyraźniej poruszyło w nim resztkę człowieczeństwa. -Ułatwię ci to. - zapowiedział, cały czas trzymając ją za włosy, aby już nic nie mówiła, aby słuchała, aby zrozumiała.
Nachylił się i pocałował ją, najpierw agresywnie i namiętnie, przygryzając mocno jej dolną wargę, ale stopniowo rozluźniając zęby i nabierając w tym zaskakującej delikatności.
A potem walnął ją na odlew w twarz, aby oszołomić jej zmysły, uniemożliwić ucieczkę, znieczulić. Nie straciła przytomności, ale musiało się jej zakręcić w głowie - może nawet Michael, wilkołak rozmazywał się jej już przed oczyma.
Przemienił się bowiem ponownie, leżąc na niej, rosnąc na niej, ogon smagnął ją po łydce, a na udach, nawet przez ubranie, poczuła szorstką sierść. Pazury puściły na moment jej przegub, nie chciał jej przecież całej rozorać.
Pysk błyskawicznie znalazł się przy jej barku, a kły wbiły się w miękką skórę, starannie omijając kości. To dlatego rozerwał sukienkę, przypatrując się, gdzie ugryźć.
Gdy poczuł smak krwi, nie mógł się już powstrzymać - musiał jej skosztować, miał w końcu na nią ochotę od lat. Chłeptał chciwie, starannie zgarniając każdą kroplę gorącym językiem. Ślina szczodrze wsiąkała w ranę.
Pohamował się w ostatniej chwili, zanim przekroczył granicę, zza której nie było powrotu. Nie chciał jej w końcu zabić.
Ta decyzja będzie należeć do niej - albo do jej osłabionego ciała, które będzie musiało się zdobyć na ostatni wysiłek albo poddać na zawsze.
Przemienił się z powrotem i sturlał się z rannej kobiety. Krew niedługo zakrzepnie, oczyścił przecież ranę własną śliną.
-Teraz umrzesz albo nauczysz się polować. Znowu nauczysz się być silna. - zapowiedział, widząc, że kobieta nadal balansuje na krawędzi przytomności. Delikatnie odgarnął jej włosy z mokrego policzka, czule pogładził po głowie.
Teraz zapewnią Marcusowi jedzenie. Teraz będzie jego - albo niczyja.
Zmarszczył lekko brwi, gdy wychwycił w końcu jej najważniejsze słowa, okraszone bezradnym śmiechem.
- Co to za życie? To zaledwie marna egzystencja.
Nie powinna tak mówić. Życie było dobre i pełne smaku, nawet gdy bywało dość nudnawe, nawet gdy na Szetlandach nic się nie działo, nawet gdy resztki własnego sumienia trzeba było zagłuszać krwią. Dawna ona była pełna życia, niegdyś tchnęła w niego życie, niegdyś by tak nie mówiła.
Zepsuła się.
Postanowił się przekonać, czy strach przed wilkołakiem choć trochę przywróci ją do życia. Z niekłamaną satysfakcją dostrzegł strach w jej oczach, zwęszył strach w jej pocie, czuł ją przez jej skórę, słyszał przyśpieszone bicie serca. Przemienił się z powrotem w człowieka, przygniatając ją ciężko swoim ciałem i nadal napawając się tym uczuciem. Potęgi. Siły. Bliskości.
Zapomniał już, jak to miło czuć pod sobą gorący oddech i spięte mięśnie.
Odchylił lekko głowę, przypatrując się jej z mieszaniną pożądania i nagłej czułości. Zabawna była, taka wierzgająca, zadziorna, bezbronna. Nic sobie nie robił z jej starań i ciosów. Z bliska czuć było, jaka jest szczupła i niedożywiona. Straciła swoją siłę i pazury, nawet nie wierzyła we własne groźby.
-Pamiętasz. - szepnął, gdy wspomniała o poruszaniu biodrami. Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu i uwolnił aż jedną rękę Deirde, aby móc wpleść dłoń w jej jedwabiste włosy, przejechać palcami po policzku. Drugą dłonią nadal mocno ściskał jej prawy przegub, udami ściskał jej nogi. Naraził się teraz na atak, ale niech go podrapie, proszę bardzo. O ile będzie w stanie.
-Porzuciłaś mnie wtedy, samego, z tępymi wspomnieniami z tamtego. życia. - syknął, mrużąc oczy, w których tańczył już ogień. -Wiesz, spędziłaś wieczór w... jak to się nazywało...? w Wenus z innym mną, nie znasz pełni moich możliwości. - z nagłym rozbawieniem, puścił jej perskie oko, najwyraźniej zapamiętując tamten ludzki gest.
-Ale nie jestem już taki głupi. - szepnął, wczepiając paznokcie w jej sukienkę i rozdzierając, mocno. Chciał odsłonić porcelanową skórę, choć odruchowo rozszerzył oczy na widok wypukłego obojczyka. Jeśli przesunie dłoń niżej, pewnie wymaca żebra. Jak bardzo była niedożywiona?
Zmrużył oczy, spoglądając na nią z góry - brudną, zagubioną, żałosną. Miotającą się pomiędzy zadziornością a wypaleniem, pomiędzy życiem i śmiercią.
Wilk powinien zjeść to, co z niej pozostało, a człowiek - zapewnić jej szybkie coup de grace.
-Jak się wabisz? - spytał nagle, przerywając jej serię obelg. Dłonią chwycił ją za włosy, odchylając lekko jej głowę do tyłu, palcami ostrzegawczo dotykając szyi. Chciał, żeby mu odpowiedziała, żeby wiedziała, że żąda od niej odpowiedzi.
A gdy już tego zapragnął - wtedy już było za późno. Rozszerzył lekko nozdrza, uświadamiając sobie to, co nieubłagane.
-Chcę, żebyś wiedziała... - zaczął, patrząc jej w oczy. -Że podarowałaś mi wtedy coś cennego. Przebudziłaś mnie, choć tego nie chciałaś, choć ja tego nie chciałem. Wyszło mi to na dobre. - oblizał lekko wargi, niepewny, czy dobrze ujął to w słowa.
-Byłem wtedy rozdarty. Niezdecydowany. Nie umiałem żyć ze sobą, tak jak ty teraz. - szepnął ochryple, po raz kolejny punktując okrutne podobieństwo pomiędzy sobą i kruczowłosą drapieżniczką.
-Spłacam swe długi. - zwierzę by ich nie spłaciło, ale spotkanie z dawną znajomą najwyraźniej poruszyło w nim resztkę człowieczeństwa. -Ułatwię ci to. - zapowiedział, cały czas trzymając ją za włosy, aby już nic nie mówiła, aby słuchała, aby zrozumiała.
Nachylił się i pocałował ją, najpierw agresywnie i namiętnie, przygryzając mocno jej dolną wargę, ale stopniowo rozluźniając zęby i nabierając w tym zaskakującej delikatności.
A potem walnął ją na odlew w twarz, aby oszołomić jej zmysły, uniemożliwić ucieczkę, znieczulić. Nie straciła przytomności, ale musiało się jej zakręcić w głowie - może nawet Michael, wilkołak rozmazywał się jej już przed oczyma.
Przemienił się bowiem ponownie, leżąc na niej, rosnąc na niej, ogon smagnął ją po łydce, a na udach, nawet przez ubranie, poczuła szorstką sierść. Pazury puściły na moment jej przegub, nie chciał jej przecież całej rozorać.
Pysk błyskawicznie znalazł się przy jej barku, a kły wbiły się w miękką skórę, starannie omijając kości. To dlatego rozerwał sukienkę, przypatrując się, gdzie ugryźć.
Gdy poczuł smak krwi, nie mógł się już powstrzymać - musiał jej skosztować, miał w końcu na nią ochotę od lat. Chłeptał chciwie, starannie zgarniając każdą kroplę gorącym językiem. Ślina szczodrze wsiąkała w ranę.
Pohamował się w ostatniej chwili, zanim przekroczył granicę, zza której nie było powrotu. Nie chciał jej w końcu zabić.
Ta decyzja będzie należeć do niej - albo do jej osłabionego ciała, które będzie musiało się zdobyć na ostatni wysiłek albo poddać na zawsze.
Przemienił się z powrotem i sturlał się z rannej kobiety. Krew niedługo zakrzepnie, oczyścił przecież ranę własną śliną.
-Teraz umrzesz albo nauczysz się polować. Znowu nauczysz się być silna. - zapowiedział, widząc, że kobieta nadal balansuje na krawędzi przytomności. Delikatnie odgarnął jej włosy z mokrego policzka, czule pogładził po głowie.
Teraz zapewnią Marcusowi jedzenie. Teraz będzie jego - albo niczyja.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Oddychała tak szybko, że właściwie nie zamykała ust, a nozdrza rozszerzyły się w zwierzęcej próbie zaczerpnięcia uspokajającego haustu powietrza. Zapomniała już, jak panować nad swymi emocjami: dawna, lodowata i wyniosła Deirdre roztłukła się na drobne kawałeczki, nie tyle groźne, co irytujące. Rozsypanym szkłem dawnych pragnień nie mogła zrobić krzywdy ani sobie ani nikomu innemu, Michael boleśnie to udowadniał, postępują z nią jak z byle kukłą, łatwą do podniesienia, podduszenia, a potem rzucenia na ziemię. Nigdy nie szczyciła się siłą fizyczną, o potędze świadczyła magia, a teraz, po latach nie pozostało jej dosłownie nic; nawet dawna zwinność i giętkość, nieraz ratująca ją z tarapatów, zastygła, zmorzona głodem i wycieńczeniem. Mimo to walczyła dalej, szamotała się do beznadziejnej muzyki męskich - psich słów, obraźliwych, sięgających do delikatnej tkanki wspomnień.
- Ciężko zapomnieć o tak ohydnym stworzeniu - wychrypiała tylko w furii, do jakiej doprowadzał ją nie tylko nieprzyjemny ciężar rosłego ciała, a ten pieprzony uśmiech, rozciągający twarz szlamy w absurdalnie groźnym uśmiechu. Chciała, by ją puścił, mogłaby wtedy wbić chude palce w gałki oczne, wydłubując je, nadziewając na swe brudne paznokcie, rozszarpując błękit tęczówki; pragnęła tego z taką mocą, jakiej nie odczuwała od dawna. Wzbudził w niej chęć destrukcji, samobójczą, obiektywnie żałosną, spotykającą się jedynie z politowaniem. - Nie masz żadnych możliwości, jesteś zwierzęciem, byle sukinsynem, słabym i podążającym za prymitywnym pragnieniem. Doskonale o tym wiesz, okłamywałeś się wtedy i okłamujesz się teraz. Nie ma w tobie za knut siły, jesteś obrzydliwy - cedziła dalej, prosto w jego twarz, nie dbając już ani o piękno słów ani o odpowiednie metafory. Zranienie go było priorytetem, najwyższym pragnieniem tej sennej chwili, zamieniającej się w najgorszy koszmar, oparty na niedawnych doświadczeniach, jakie dzielili we dwoje. Ta sama pozycja, ten sam trzask rozdzieranej sukni, to samo dławiące napięcie, nie pozwalające na dostrzeżenie absurdu odmalowanej w ekspresyjnych barwach sceny. I to samo wystosowane przez Deirdre, intensywne kopnięcie, mające na celu go zdekoncentrować, zaboleć, ba, może nawet i złamać męskość, tym razem senna optyka nie pozwoliła na to uderzenie. Pozostawała bezbronna, opadająca z sił, a czarne źrenice w kocich oczach rozszerzyły się potwornie szybko, pożerając krawędzie przekrwionych białek. - Złaź ze mnie - wysyczała rozkazującym tonem, gdy odchylił jej głowę, dotknął włosów, szarpnął ciałem po raz kolejny - tym razem jednak te fizyczne dowody na niemożliwą do pokonania słabość Deirdre sprawiły, że w jej głosie zadrżał w końcu logiczny lęk. Serce biło tak szybko, że zagłuszało kawalkadę myśli i ich ciężkie oddechy; nie chciała tu ginąć, nie mogła tego zrobić, nie, kiedy w Marcusie ciągle tliła się magia. Gardziła nadzieją, ale z biegiem lat i ciężarem doświadczeń i ona zaczęła wierzyć w tę dziwaczną siłę, tak samo, jak ślepo wierzyła w to, że ich syn przywróci czarodziejski świat do życia. Bez niej nie da rady, miał zaledwie kilka lat, a choć poważny i mądry, nie będzie mieć szans na wydobycie prawdziwego potencjału bez przewodnictwa i opieki matki. Kotłowanina myśli jeszcze wyraźniej obdzierała twarz Deirdre z wściekłości, uwypuklając prosty strach. Macierzyński, instynktowny; zabawne, nie przypuszczałaby, że w tak granicznej chwili w głowie będzie miała tylko obraz nad wiek dojrzałego spojrzenia Marcusa.
- O czym ty bredzisz? - wychrypiała, mimowolnie nieruchomiejąc. Bała się go. W końcu. Ślepa agresja, obelgi lub zwierzęce pragnienia nie budziły takiego dyskomfortu jak to prawie ludzkie wyjaśnienie, z którego nic nie rozumiała. O podarunku, rozdarciu, życiu, jakie w nim rozbudziła. Wpatrywała się w tą dziką twarz z szeroko otwartymi oczami, skamieniała w lęku, prawie nie czując już przytrzymujących ją dłoni; zagryzła wargi, a gdy sekundę później rozchyliły się, wymknęła się z nich tylko krótka odpowiedź. - Cora. Mam na imię Cora - wyartykułowała prawie bezgłośnie, lecz słyszalnie, dalej leżąc bez ruchu, wpatrzona w targaną emocjami twarz mężczyzny, który próbował obnażyć własne motywacje. Bezskutecznie. - Nie jestem ci nic winna - dodała nieco głośniej, ostatnie słowa wypowiedziane jako kobieta, jako człowiek, zanim koszmar nagiął się do bolesnej granicy, usuwając spod stóp jakiekolwiek prawdopodobieństwo. Razem ze świadomością. Bodźce zlały się w niemożliwą do zniesienia całość, a paniczny strach i ból spetryfikowały doszczętnie zmysły, pozwalając tylko na słabe przebłyski. Gorące usta dotykające jej ust, spierzchnięte wargi, chłód zębów; pocałunek, który w odruchowy, wyuczony - wytresowany? - sposób odwzajemniła, wślizgując się gorącym językiem do jego ust, przygryzając dolną wargę, oddając w ten pieszczocie prymitywną tęsknotę za kimś, kim nigdy nie mógł się stać. A później - kolejna klisza, obraz zaklęty w sekundzie; ból rozrywanej skóry, szarpnięcie, skowyt cierpienia, tym razem wyrywający się z jej gardła w bliźniaczym męskim jęku wywołanym niedawno przez niewybaczalną klątwę. Równowaga wszechświata została zachowana, tym razem na Deirdre zsyłając najpodlejsze tortury. Zmiana w ciężarze ciała, ostry zapach mokrej sierści, kolejne szarpnięcie, a w końcu: kły wbite głęboko w skórę, prawie do kości. Krzyknęła ostatni raz, a potem zamarła, krew zalała ją całą, serce łomotało w piersi, pompując ostatnie krople wyciekającej strumieniem cieczy.
Deirdre - a może Cora? - przestała się ruszać, czarne włosy zlepione krwią nie przykrywały głębokiej rany, z kącika ust ciekła krew; właściwie cała była nią pokryta, a ciągle rozszerzone źrenice ginęły w czerwieni białek. Wargi drżały, układając się w jakieś słowo, może jęk; nie kontrolowała już swojego ciała, instynktownie kulącego się na brudnej ziemi, w ostatnim odruchu przytomności. Nie czuła nawet troskliwego dotyku zwierzęcia, w jakie wpatrywała się pustym wzrokiem, tak oszołomiona potwornym bólem, że nawet promieniujący z ugryzienia gorąc nie mógł sprawić, by się odezwała. Płonęła coraz silniejszym żywym ogniem, a powieki zatrzepotały, utrwalając pod nimi obraz zakrwawionego pyska mężczyzny, który pozbawił ją życia.
I jednocześnie - ofiarowywał nowe.
| ztx2
- Ciężko zapomnieć o tak ohydnym stworzeniu - wychrypiała tylko w furii, do jakiej doprowadzał ją nie tylko nieprzyjemny ciężar rosłego ciała, a ten pieprzony uśmiech, rozciągający twarz szlamy w absurdalnie groźnym uśmiechu. Chciała, by ją puścił, mogłaby wtedy wbić chude palce w gałki oczne, wydłubując je, nadziewając na swe brudne paznokcie, rozszarpując błękit tęczówki; pragnęła tego z taką mocą, jakiej nie odczuwała od dawna. Wzbudził w niej chęć destrukcji, samobójczą, obiektywnie żałosną, spotykającą się jedynie z politowaniem. - Nie masz żadnych możliwości, jesteś zwierzęciem, byle sukinsynem, słabym i podążającym za prymitywnym pragnieniem. Doskonale o tym wiesz, okłamywałeś się wtedy i okłamujesz się teraz. Nie ma w tobie za knut siły, jesteś obrzydliwy - cedziła dalej, prosto w jego twarz, nie dbając już ani o piękno słów ani o odpowiednie metafory. Zranienie go było priorytetem, najwyższym pragnieniem tej sennej chwili, zamieniającej się w najgorszy koszmar, oparty na niedawnych doświadczeniach, jakie dzielili we dwoje. Ta sama pozycja, ten sam trzask rozdzieranej sukni, to samo dławiące napięcie, nie pozwalające na dostrzeżenie absurdu odmalowanej w ekspresyjnych barwach sceny. I to samo wystosowane przez Deirdre, intensywne kopnięcie, mające na celu go zdekoncentrować, zaboleć, ba, może nawet i złamać męskość, tym razem senna optyka nie pozwoliła na to uderzenie. Pozostawała bezbronna, opadająca z sił, a czarne źrenice w kocich oczach rozszerzyły się potwornie szybko, pożerając krawędzie przekrwionych białek. - Złaź ze mnie - wysyczała rozkazującym tonem, gdy odchylił jej głowę, dotknął włosów, szarpnął ciałem po raz kolejny - tym razem jednak te fizyczne dowody na niemożliwą do pokonania słabość Deirdre sprawiły, że w jej głosie zadrżał w końcu logiczny lęk. Serce biło tak szybko, że zagłuszało kawalkadę myśli i ich ciężkie oddechy; nie chciała tu ginąć, nie mogła tego zrobić, nie, kiedy w Marcusie ciągle tliła się magia. Gardziła nadzieją, ale z biegiem lat i ciężarem doświadczeń i ona zaczęła wierzyć w tę dziwaczną siłę, tak samo, jak ślepo wierzyła w to, że ich syn przywróci czarodziejski świat do życia. Bez niej nie da rady, miał zaledwie kilka lat, a choć poważny i mądry, nie będzie mieć szans na wydobycie prawdziwego potencjału bez przewodnictwa i opieki matki. Kotłowanina myśli jeszcze wyraźniej obdzierała twarz Deirdre z wściekłości, uwypuklając prosty strach. Macierzyński, instynktowny; zabawne, nie przypuszczałaby, że w tak granicznej chwili w głowie będzie miała tylko obraz nad wiek dojrzałego spojrzenia Marcusa.
- O czym ty bredzisz? - wychrypiała, mimowolnie nieruchomiejąc. Bała się go. W końcu. Ślepa agresja, obelgi lub zwierzęce pragnienia nie budziły takiego dyskomfortu jak to prawie ludzkie wyjaśnienie, z którego nic nie rozumiała. O podarunku, rozdarciu, życiu, jakie w nim rozbudziła. Wpatrywała się w tą dziką twarz z szeroko otwartymi oczami, skamieniała w lęku, prawie nie czując już przytrzymujących ją dłoni; zagryzła wargi, a gdy sekundę później rozchyliły się, wymknęła się z nich tylko krótka odpowiedź. - Cora. Mam na imię Cora - wyartykułowała prawie bezgłośnie, lecz słyszalnie, dalej leżąc bez ruchu, wpatrzona w targaną emocjami twarz mężczyzny, który próbował obnażyć własne motywacje. Bezskutecznie. - Nie jestem ci nic winna - dodała nieco głośniej, ostatnie słowa wypowiedziane jako kobieta, jako człowiek, zanim koszmar nagiął się do bolesnej granicy, usuwając spod stóp jakiekolwiek prawdopodobieństwo. Razem ze świadomością. Bodźce zlały się w niemożliwą do zniesienia całość, a paniczny strach i ból spetryfikowały doszczętnie zmysły, pozwalając tylko na słabe przebłyski. Gorące usta dotykające jej ust, spierzchnięte wargi, chłód zębów; pocałunek, który w odruchowy, wyuczony - wytresowany? - sposób odwzajemniła, wślizgując się gorącym językiem do jego ust, przygryzając dolną wargę, oddając w ten pieszczocie prymitywną tęsknotę za kimś, kim nigdy nie mógł się stać. A później - kolejna klisza, obraz zaklęty w sekundzie; ból rozrywanej skóry, szarpnięcie, skowyt cierpienia, tym razem wyrywający się z jej gardła w bliźniaczym męskim jęku wywołanym niedawno przez niewybaczalną klątwę. Równowaga wszechświata została zachowana, tym razem na Deirdre zsyłając najpodlejsze tortury. Zmiana w ciężarze ciała, ostry zapach mokrej sierści, kolejne szarpnięcie, a w końcu: kły wbite głęboko w skórę, prawie do kości. Krzyknęła ostatni raz, a potem zamarła, krew zalała ją całą, serce łomotało w piersi, pompując ostatnie krople wyciekającej strumieniem cieczy.
Deirdre - a może Cora? - przestała się ruszać, czarne włosy zlepione krwią nie przykrywały głębokiej rany, z kącika ust ciekła krew; właściwie cała była nią pokryta, a ciągle rozszerzone źrenice ginęły w czerwieni białek. Wargi drżały, układając się w jakieś słowo, może jęk; nie kontrolowała już swojego ciała, instynktownie kulącego się na brudnej ziemi, w ostatnim odruchu przytomności. Nie czuła nawet troskliwego dotyku zwierzęcia, w jakie wpatrywała się pustym wzrokiem, tak oszołomiona potwornym bólem, że nawet promieniujący z ugryzienia gorąc nie mógł sprawić, by się odezwała. Płonęła coraz silniejszym żywym ogniem, a powieki zatrzepotały, utrwalając pod nimi obraz zakrwawionego pyska mężczyzny, który pozbawił ją życia.
I jednocześnie - ofiarowywał nowe.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
[SEN] Wygnani
Szybka odpowiedź