Salon i gabinet
AutorWiadomość
Salon i gabinet
Salon pachnie naturą. Ściany wykonane są z kamienia i gliny, a podłoga oraz strop pachną drewnem. Rośliny kwitną w donicach, ale pozdrawiają także w widoku zza dużych okien, które zapraszają słońce do wewnątrz. Wnętrze jest przytulne, z kojącym widokiem na otaczającą przyrodę, sprzyja długim popołudniom spędzonym na słodkim lenistwie - zarówno latem, przy otwartym oknie, jak i zimą, w cieple trzaskającego kominka. Otwór w kształcie łuku prowadzi do ostatniego pomieszczenia w domu, czyli gabinetu - pełnego książek Solasa i pożółkłych zwojów z runicznymi zapisami.
Nowy Rok
Po Samhain wszystko się zmieniło. To zawsze był czas ciemności, czas uśpienia, stagnacji, wyciszenia. Czas, kiedy zwierzęta spędzano z pastwisk, a z ziemi wybierano ostatnie urodzajne plony. Czas księżyca i moich narodzin. Tym razem towarzysząca tej części roku śmierć nie była wyłącznie symboliczna, a naznaczona krwawą ofiarą, którą - zgodnie z zapowiedzią lordów Wilton - ponieśli ci, którzy odmówili ugięcia karku przed nowym porządkiem. Ale tutaj, w nieprzemierzonych lasach Lancashire, mogliśmy czuć się bezpiecznie, w odwiecznej tradycji wpuszczając wrogów w maliny, którym pozostawało zepchnięcie ofensywy w kierunku miast.
Wojna zaglądała nam wszystkim w oczy, grożąc bezkresną otchłanią, jednak jej szpony zdawały się dotychczas z pobłażaniem traktować ziemie moich przodków - i wiedzieliśmy, że była to również nasza zasługa. Cichych, niewidocznych sprzymierzeńców, mistrzów pułapek, dzikich łotrzyków, którzy nie szukali rozgłosu, torując sobie drogę do wolności. Bo choć imiona nosiliśmy różne, wszyscy nieśliśmy na ustach jedną pieśń.
Zima nigdy dotąd nie była tak surowa i jednocześnie tak piękna, jakby natura nieustannie chciała udowodnić wszystkim wokół, że ci, którzy krzyczą najgłośniej, zapominają o pierwotnej sile drzemiącej w trzewiach Ziemi. Że oto karty będzie rozdawać ona, piastunka plonów i urodzaju, nie zaś uprzywilejowany patrycjat. Jednak w obliczu kataklizmu równości zdawała się zapomnieć o istnieniu równiejszych. Najdotkliwiej ukarała nas - nadal jednak niewystarczająco, by odmówić sobie okazji do świętowania. Byliśmy Sykesami, kochaliśmy celebrować - wojna jeszcze nas oszczędzała, jeszcze obchodziła łukiem, choć jej ciężki, wywołujący dreszcze oddech dało się odczuć na karku.
Ale nie tej nocy.
Choć na stołach panowała skromność, w sercach żarzył się ogień i to on porywał do zabawy, do tchnień radości, chwili zapomnienia, beztroski. Wystarczyło spojrzeć na dzieci - Jarvisa, wtórujących mu chłopców Jovena i dzieci Jocundy, niezmordowanych w harcach mimo późnej pory, by uwierzyć, że mieliśmy powody do świętowania. Ich pokolenie było przyszłością, na straży której staliśmy my. Śmierć salutowała nam z każdym wschodem i zachodem Słońca, a my z dumnie uniesionymi brodami spoglądaliśmy w jej bladą twarz bez cienia przestrachu. Byliśmy wszyscy potomkami celtyckich wojowników, od zarania naznaczonymi piętnem krwi przodków, dla których polegnięcie w walce było zaszczytem równie honorowym, co powrót na tarczy. Cudownie było rozkoszować się życiem, jeśli więc mieliśmy oddać za coś nasze, musieliśmy wierzyć, że zostały przeżyte w pełni. Trudno było mi jednak pogodzić się z losem, obserwując żywotną gromadę potomstwa mojego rodzeństwa. Tej jednej rzeczy żałowałam najbardziej - byłam młoda i chciałam robić karierę naukową u boku swojego męża, odmawiając zostania matką. Kapryśny los musiał splątać przędzę, dokonując roszady pragnień chyba tylko ku własnej rozrywce. Nie drzemało we mnie teraz większe marzenie niż to o wychowywaniu młodego człowieka z krwi Solasa. Pragnienia nierealnego, zaprzepaszczonego wraz z jedyną miłością mojego życia. Może gdybym wierzyła w sprawców, którzy zza kulis kreowali nasze życiorysy, byłoby mi łatwiej kroczyć przez życie, niż niosąc na barkach ciężar własnych decyzji.
Tej chwili zamyślenia brakowało do towarzystwa tlącego się papierosa. Merlinie, ile bym dała za choćby najlichszy tytoń! Z odsieczą przyszedł Everett, ofiarując mi boski, złocisty płyn w pękatej szklance. Butelka Ognistej czekała na ten wieczór, by we frywolnym lenistwie delektować się jej owocami. Nie były słodkie, raczej cierpkie, a jednak kuszące i skłaniające do zabawy, zupełnie jak ja.
Wyczerpana tańcem, z sercem chcącym wyskoczyć z żeber, wyciągnęłam się w skórzanym fotelu, zrzucając buty i przeciągając zmęczone od zabawy, bose stopy. Dom wypełniał zapach palonego cisu, a ciepło bijące z kominka barwiło policzki gości szkarłatem. Moja skóra błyszczała od potu, a włosy dziko opadały na ramiona, przyklejając się do wilgotnego czoła. Jak nigdy miałam na sobie sukienkę - kobiecą, lekką, nieśmiało odsłaniającą pełne piersi, uszytą z namaszczeniem matczynej miłości. Utkana była z czarnego materiału, na którym wyrastał tajemniczy ogród skąpany w zachodzie słońca. Złote chryzantemy splatały się z czerwonymi peoniami, subtelnie muśniętymi przez goździki o płatkach delikatnych jak futro pufków pigmejskich. Dała mi ją w prezencie na urodziny, a ja z przyjemnością okryłam nią ramiona, odnajdując w sobie te części kobiecości, o których dawno zapomniałam. Miękki materiał przyjemnie falował w tańcu, pozwalając czuć własną skórę nieskrępowaną sztywnym krojem. Byłam wolna, choć wolność tę próbowano nam wydrzeć. Kiedy jednak w żyłach pulsował alkohol, a uszy pieściła melodyjna muzyka, łatwo było porzucić doczesność i celebrować. Ktoś przy stole śpiewał, ktoś inny opowiadał dawne legendy, ktoś również grał na instrumencie, a jeszcze inni ścierali się w mierzeniu swojej siły na różne sposoby. Dzieci biegały, prześcigając się w wymyślaniu zabaw, a ja marzyłam o papierosie zapalonym w objęciach Solasa.
I tylko skromnie zastawiony stół oraz niewielka liczba gości dawały wskazówkę, że tam, za murami mojego domu, nadal trwała wojna.
Po Samhain wszystko się zmieniło. To zawsze był czas ciemności, czas uśpienia, stagnacji, wyciszenia. Czas, kiedy zwierzęta spędzano z pastwisk, a z ziemi wybierano ostatnie urodzajne plony. Czas księżyca i moich narodzin. Tym razem towarzysząca tej części roku śmierć nie była wyłącznie symboliczna, a naznaczona krwawą ofiarą, którą - zgodnie z zapowiedzią lordów Wilton - ponieśli ci, którzy odmówili ugięcia karku przed nowym porządkiem. Ale tutaj, w nieprzemierzonych lasach Lancashire, mogliśmy czuć się bezpiecznie, w odwiecznej tradycji wpuszczając wrogów w maliny, którym pozostawało zepchnięcie ofensywy w kierunku miast.
Wojna zaglądała nam wszystkim w oczy, grożąc bezkresną otchłanią, jednak jej szpony zdawały się dotychczas z pobłażaniem traktować ziemie moich przodków - i wiedzieliśmy, że była to również nasza zasługa. Cichych, niewidocznych sprzymierzeńców, mistrzów pułapek, dzikich łotrzyków, którzy nie szukali rozgłosu, torując sobie drogę do wolności. Bo choć imiona nosiliśmy różne, wszyscy nieśliśmy na ustach jedną pieśń.
Zima nigdy dotąd nie była tak surowa i jednocześnie tak piękna, jakby natura nieustannie chciała udowodnić wszystkim wokół, że ci, którzy krzyczą najgłośniej, zapominają o pierwotnej sile drzemiącej w trzewiach Ziemi. Że oto karty będzie rozdawać ona, piastunka plonów i urodzaju, nie zaś uprzywilejowany patrycjat. Jednak w obliczu kataklizmu równości zdawała się zapomnieć o istnieniu równiejszych. Najdotkliwiej ukarała nas - nadal jednak niewystarczająco, by odmówić sobie okazji do świętowania. Byliśmy Sykesami, kochaliśmy celebrować - wojna jeszcze nas oszczędzała, jeszcze obchodziła łukiem, choć jej ciężki, wywołujący dreszcze oddech dało się odczuć na karku.
Ale nie tej nocy.
Choć na stołach panowała skromność, w sercach żarzył się ogień i to on porywał do zabawy, do tchnień radości, chwili zapomnienia, beztroski. Wystarczyło spojrzeć na dzieci - Jarvisa, wtórujących mu chłopców Jovena i dzieci Jocundy, niezmordowanych w harcach mimo późnej pory, by uwierzyć, że mieliśmy powody do świętowania. Ich pokolenie było przyszłością, na straży której staliśmy my. Śmierć salutowała nam z każdym wschodem i zachodem Słońca, a my z dumnie uniesionymi brodami spoglądaliśmy w jej bladą twarz bez cienia przestrachu. Byliśmy wszyscy potomkami celtyckich wojowników, od zarania naznaczonymi piętnem krwi przodków, dla których polegnięcie w walce było zaszczytem równie honorowym, co powrót na tarczy. Cudownie było rozkoszować się życiem, jeśli więc mieliśmy oddać za coś nasze, musieliśmy wierzyć, że zostały przeżyte w pełni. Trudno było mi jednak pogodzić się z losem, obserwując żywotną gromadę potomstwa mojego rodzeństwa. Tej jednej rzeczy żałowałam najbardziej - byłam młoda i chciałam robić karierę naukową u boku swojego męża, odmawiając zostania matką. Kapryśny los musiał splątać przędzę, dokonując roszady pragnień chyba tylko ku własnej rozrywce. Nie drzemało we mnie teraz większe marzenie niż to o wychowywaniu młodego człowieka z krwi Solasa. Pragnienia nierealnego, zaprzepaszczonego wraz z jedyną miłością mojego życia. Może gdybym wierzyła w sprawców, którzy zza kulis kreowali nasze życiorysy, byłoby mi łatwiej kroczyć przez życie, niż niosąc na barkach ciężar własnych decyzji.
Tej chwili zamyślenia brakowało do towarzystwa tlącego się papierosa. Merlinie, ile bym dała za choćby najlichszy tytoń! Z odsieczą przyszedł Everett, ofiarując mi boski, złocisty płyn w pękatej szklance. Butelka Ognistej czekała na ten wieczór, by we frywolnym lenistwie delektować się jej owocami. Nie były słodkie, raczej cierpkie, a jednak kuszące i skłaniające do zabawy, zupełnie jak ja.
Wyczerpana tańcem, z sercem chcącym wyskoczyć z żeber, wyciągnęłam się w skórzanym fotelu, zrzucając buty i przeciągając zmęczone od zabawy, bose stopy. Dom wypełniał zapach palonego cisu, a ciepło bijące z kominka barwiło policzki gości szkarłatem. Moja skóra błyszczała od potu, a włosy dziko opadały na ramiona, przyklejając się do wilgotnego czoła. Jak nigdy miałam na sobie sukienkę - kobiecą, lekką, nieśmiało odsłaniającą pełne piersi, uszytą z namaszczeniem matczynej miłości. Utkana była z czarnego materiału, na którym wyrastał tajemniczy ogród skąpany w zachodzie słońca. Złote chryzantemy splatały się z czerwonymi peoniami, subtelnie muśniętymi przez goździki o płatkach delikatnych jak futro pufków pigmejskich. Dała mi ją w prezencie na urodziny, a ja z przyjemnością okryłam nią ramiona, odnajdując w sobie te części kobiecości, o których dawno zapomniałam. Miękki materiał przyjemnie falował w tańcu, pozwalając czuć własną skórę nieskrępowaną sztywnym krojem. Byłam wolna, choć wolność tę próbowano nam wydrzeć. Kiedy jednak w żyłach pulsował alkohol, a uszy pieściła melodyjna muzyka, łatwo było porzucić doczesność i celebrować. Ktoś przy stole śpiewał, ktoś inny opowiadał dawne legendy, ktoś również grał na instrumencie, a jeszcze inni ścierali się w mierzeniu swojej siły na różne sposoby. Dzieci biegały, prześcigając się w wymyślaniu zabaw, a ja marzyłam o papierosie zapalonym w objęciach Solasa.
I tylko skromnie zastawiony stół oraz niewielka liczba gości dawały wskazówkę, że tam, za murami mojego domu, nadal trwała wojna.
Salon i gabinet
Szybka odpowiedź