Sypialnia Just
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Sypialnia Just
Niewielki pokój w którym nie mieści się niewiele więc niż duże łóżko, szafa z ubraniami i komoda. Tonks nie potrzebuje więcej, zwłaszcza, że większość dni spędza i tak poza domem, powracając tylko na noce.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
/ 30 październik
Czuła się nadal w potrzasku. Zamknięta, bez swojej własnej różdżki z dłońmi, które odmawiały jej posłuszeństwa. Chyba zwyczajnie była sfrustrowana. Sfrustrowana tym, że nie może być całkowicie samodzielna. Że nie może ufać sobie samej. Samotność, była najgorszą karą. Zlęknione spojrzenie, odwraca się. Spoglądała za siebie, mając wrażenie że słyszała tam kogoś. Ale gdy jasne tęczówki natrafiały na miejsce niezmiennie odkrywała, że jest sama. Mimo to oddech przyspieszał, a włos jeżył się przynosząc już naturalną reakcję ciała. Nie pomagały usilnie próby skupienia się na lekturze. Musiała czytać po kilka razy te same zdania, traktujące o specyfice teleportacji łącznej. Nic nie pozostało z jej chłonnego umysłu ogarniętego strachem i dziwną paranoją. Noce nadal były ciężkie, przed oczami przesuwały jej się te same, niezmienne obrazy śmierci wszystkich, których znała. Nie miała apetytu i kiedy nikt jej nie pilnował zwyczajnie nie jadła. Było jej niedobrze na samą myśl o jedzeniu, nie chciała go, może nawet nie zasługiwała. Jedynie krótkie chwile wytchnienia zdawała się odnajdywać, kiedy zjawiał się Rineheart. Nadal zdziwiona jego cierpliwością i oddaniem, troską którą jej okazywał. Przy nim, raz na jakiś czas mogła zasnąć nie obawiając się sennych mar. Ale nie odważyła się poprosić by był przy niej ciągle. Nie zasługiwała na to. Sama na siebie nakładała karę, jej myśli, kiedy nie rozbiegały się w poszukiwaniu właścicieli głosów nie pozostawały żadnej litości. Cisza była przerażająca, a ona nie była w stanie zburzyć jej nawet dźwiękiem własnego głosu. Niema, ale nie głucha. Do końca września pozostała w Oazie, powoli, każdego dnia zawierzając coraz bardziej temu co widzi i co doświadcza. Własna bezsilność i marna przydatność były dla niej najgorsze. Później, zgodnie z tym co zaplanowali z ulgą przyjęła przejście do własnego pokoju. Choć wszędzie pustka, była jednakowo przerażająca. Głosy nie odchodziły i zdawały się niezmiennie realne.
Nigdy nie miała problemów z ciszą - nie miała wcześniej. Teraz ta była niewygodna. Brak możliwości wypowiedzenia niektórych myśli frustrował ją. Chociaż mocniej złościł brak możliwości solidnego przeklęcia, kiedy coś po raz kolejny wypadało jej z rąk. Mimo to nie poddawała się, z dnia na dzień dłonie słuchały jej coraz mocniej, choć do pełni sprawności nadal było im daleko, a bóle w nadgarstka dopadały ją codziennie. Czekała na dzisiejszy dzień, choć jednocześnie się go obawiała. Zaszczepiona obawa w pozwoleniu komuś w majstrowaniu w jej buzi sprawiała, że miała pewną prośbę, którą musiała wystosować. Długie minuty zajęło jej zapisanie koślawymi literami kilku słów na pergaminie. Na pierwszym skrawku wpisała adres, który musiała im przekazać dobrowolnie by byli w stanie wejść do środka. Na drugim krótką prośbę. Na trzecim, którego zamierzała Kiedy wybiła odpowiednia godzina wyszła na zewnątrz dostrzegając oczekując Archibalda… i młodą Isabellę. Wyszła zza działania zaklęć ochronnych, przesuwając po nich spojrzeniem, wysuwając pierwszy z pergaminów w stronę Archibalda.
“O jaki mugolski przedmiot pytałeś mnie w liście?” głosiły skreślone krzywo słowa i poplamiony tuszem pergamin. Błękit zawisł na nestorze oczekując na odpowiedź, a kiedy ta padła skinęła krótko głową. Wyciągnęła w ich kierunku drugą z kartek, nie puszczając jednak skrawka. ”Przeczytaj i zapamiętaj.” - mówiły słowa na górze. - “Wybrzeże Exmoor, Somerset, Wrzosowa Przystań” - i kiedy słowa utrwaliły się w ich głowach, a oni poznali adres na ich oczach za plecami Just pojawił się dom, którego wcześniej żadne z nich nie było w stanie dostrzec. Schowała pergamin do kieszeni ostatni wsunęła w dłoń Archibalda, odwracając się na pięcie by ruszyć w stronę salonu. Napis na nim głosił. Uśpij mnie.- nie wdawała się w pisemne tłumaczenia, nie wiedziała czy Archibald to planował, ale wolała być nieprzytomna, by z zacięciem nie cofać końcówki języka. Nie chciała przeszkadzać. Chciała w końcu odzyskać swój głos.
Czuła się nadal w potrzasku. Zamknięta, bez swojej własnej różdżki z dłońmi, które odmawiały jej posłuszeństwa. Chyba zwyczajnie była sfrustrowana. Sfrustrowana tym, że nie może być całkowicie samodzielna. Że nie może ufać sobie samej. Samotność, była najgorszą karą. Zlęknione spojrzenie, odwraca się. Spoglądała za siebie, mając wrażenie że słyszała tam kogoś. Ale gdy jasne tęczówki natrafiały na miejsce niezmiennie odkrywała, że jest sama. Mimo to oddech przyspieszał, a włos jeżył się przynosząc już naturalną reakcję ciała. Nie pomagały usilnie próby skupienia się na lekturze. Musiała czytać po kilka razy te same zdania, traktujące o specyfice teleportacji łącznej. Nic nie pozostało z jej chłonnego umysłu ogarniętego strachem i dziwną paranoją. Noce nadal były ciężkie, przed oczami przesuwały jej się te same, niezmienne obrazy śmierci wszystkich, których znała. Nie miała apetytu i kiedy nikt jej nie pilnował zwyczajnie nie jadła. Było jej niedobrze na samą myśl o jedzeniu, nie chciała go, może nawet nie zasługiwała. Jedynie krótkie chwile wytchnienia zdawała się odnajdywać, kiedy zjawiał się Rineheart. Nadal zdziwiona jego cierpliwością i oddaniem, troską którą jej okazywał. Przy nim, raz na jakiś czas mogła zasnąć nie obawiając się sennych mar. Ale nie odważyła się poprosić by był przy niej ciągle. Nie zasługiwała na to. Sama na siebie nakładała karę, jej myśli, kiedy nie rozbiegały się w poszukiwaniu właścicieli głosów nie pozostawały żadnej litości. Cisza była przerażająca, a ona nie była w stanie zburzyć jej nawet dźwiękiem własnego głosu. Niema, ale nie głucha. Do końca września pozostała w Oazie, powoli, każdego dnia zawierzając coraz bardziej temu co widzi i co doświadcza. Własna bezsilność i marna przydatność były dla niej najgorsze. Później, zgodnie z tym co zaplanowali z ulgą przyjęła przejście do własnego pokoju. Choć wszędzie pustka, była jednakowo przerażająca. Głosy nie odchodziły i zdawały się niezmiennie realne.
Nigdy nie miała problemów z ciszą - nie miała wcześniej. Teraz ta była niewygodna. Brak możliwości wypowiedzenia niektórych myśli frustrował ją. Chociaż mocniej złościł brak możliwości solidnego przeklęcia, kiedy coś po raz kolejny wypadało jej z rąk. Mimo to nie poddawała się, z dnia na dzień dłonie słuchały jej coraz mocniej, choć do pełni sprawności nadal było im daleko, a bóle w nadgarstka dopadały ją codziennie. Czekała na dzisiejszy dzień, choć jednocześnie się go obawiała. Zaszczepiona obawa w pozwoleniu komuś w majstrowaniu w jej buzi sprawiała, że miała pewną prośbę, którą musiała wystosować. Długie minuty zajęło jej zapisanie koślawymi literami kilku słów na pergaminie. Na pierwszym skrawku wpisała adres, który musiała im przekazać dobrowolnie by byli w stanie wejść do środka. Na drugim krótką prośbę. Na trzecim, którego zamierzała Kiedy wybiła odpowiednia godzina wyszła na zewnątrz dostrzegając oczekując Archibalda… i młodą Isabellę. Wyszła zza działania zaklęć ochronnych, przesuwając po nich spojrzeniem, wysuwając pierwszy z pergaminów w stronę Archibalda.
“O jaki mugolski przedmiot pytałeś mnie w liście?” głosiły skreślone krzywo słowa i poplamiony tuszem pergamin. Błękit zawisł na nestorze oczekując na odpowiedź, a kiedy ta padła skinęła krótko głową. Wyciągnęła w ich kierunku drugą z kartek, nie puszczając jednak skrawka. ”Przeczytaj i zapamiętaj.” - mówiły słowa na górze. - “Wybrzeże Exmoor, Somerset, Wrzosowa Przystań” - i kiedy słowa utrwaliły się w ich głowach, a oni poznali adres na ich oczach za plecami Just pojawił się dom, którego wcześniej żadne z nich nie było w stanie dostrzec. Schowała pergamin do kieszeni ostatni wsunęła w dłoń Archibalda, odwracając się na pięcie by ruszyć w stronę salonu. Napis na nim głosił. Uśpij mnie.- nie wdawała się w pisemne tłumaczenia, nie wiedziała czy Archibald to planował, ale wolała być nieprzytomna, by z zacięciem nie cofać końcówki języka. Nie chciała przeszkadzać. Chciała w końcu odzyskać swój głos.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 07.02.21 17:36, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Tak dawno nie był w Somerset. Niegdyś regularnie odwiedzał Norton Avenue z Lorraine i dziećmi. Miło wspominał tę tradycję wspólnych obiadów z Abbottami – ich dworek z białego kamienia niezmiennie robił na nim wrażenie. Zawsze podziwiał to sprytne połączenie brytyjskiej architektury z subtelnie wplecionymi motywami z mitologii. Podczas odwiedzin nigdy nie omówił sobie spaceru po ich rodowych ogrodach (nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił), podziwiając niezmiennie zadbane krzewy i drzewa. Czasem wdawał się w pogawędki z ogrodnikami, które nie raz przeradzały się w żywe dyskusje, przez które spóźniał się na podwieczorek. Zatęsknił za tymi beztroskimi czasami, kiedy pojawił się przed (tak podejrzewał) domkiem Tonksów. Poprawił cienki ciemnozielony szalik, którym owinął się dosłownie chwilę przed wyjściem, stwierdzając, że sam jesienny płaszcz może nie wystarczyć. W dłoni trzymał wiklinowy kosz ze słoikiem od Asbjorna oraz indyczą pieczenią, o którą dzisiaj z rana poprosił skrzatkę Grusię. Sam zjadł dzisiaj na obiad wołowinę z ziemniakami i warzywami. – Dzień dobry, Bello – przywitał się z kuzynką, obejmując ją lekko na przywitanie. – Gotowa? – Sam na jej miejscu byłby niezwykle podekscytowany (i trochę zestresowany!) możliwością uczestniczenia w takim zabiegu. Nie zdążył zapytać o nic więcej, ponieważ zauważył przed sobą drobną sylwetkę Justine. – Dzień dobry, Tonks – przywitał się uprzejmie, podchodząc bliżej niej. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko obecności Isabelli, ale to doskonała okazja do nauki, sama rozumiesz – uśmiechnął się lekko, zaraz jednak skupiając się na kartkach, które wyciągnęła w ich kierunku. Uniósł zaskoczony brew, bo już zdążył zapomnieć, że wysłał do niej jakiś list! – To był bodajże prąd – odpowiedział, próbując sobie przypomnieć dokładniejszą treść tamtej korespondencji, ale najwidoczniej właśnie tak było, bo Justine nie kazała mu niczego precyzować. Przeczytał kolejną wiadomość, kiwając głową po chwili, dając jej znać, że wszystko zapamiętał. A wtedy jego oczom ukazał się skromny, ale urokliwy domek. Pasował do Somerset. Puścił obie czarownice przodem, zerkając na treść pergaminu, który Just chwilę wcześniej wsunęła mu w dłoń. Uśpij mnie. Zgniótł ją, wrzucając do kieszeni płaszcza, po czym wszedł do budynku.
– Ładnie tu macie – skomplementował skromne wnętrze domku, zdejmując z siebie płaszcz i szalik, który przewiesił przez pobliskie krzesło. – Przyniosłem indyczą pieczeń. Tak pomyślałem, że dobrze ci zrobi w okresie rekonwalescencji – dodał, wskazując na zamknięty wiklinowy koszyk, który wciąż trzymał w dłoni. – Tutaj, tak? Piękny widok z okna… – Pozwolił sobie podejść do parapetu i popatrzeć przez chwilę na fale; ten widok przypominał mu dom. Westchnął cicho, tak tęsknie trochę, po czym odwrócił się do dziewczyn. – To co, bierzemy się do roboty – zarządził, podwijając rękawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Ładnie tu macie – skomplementował skromne wnętrze domku, zdejmując z siebie płaszcz i szalik, który przewiesił przez pobliskie krzesło. – Przyniosłem indyczą pieczeń. Tak pomyślałem, że dobrze ci zrobi w okresie rekonwalescencji – dodał, wskazując na zamknięty wiklinowy koszyk, który wciąż trzymał w dłoni. – Tutaj, tak? Piękny widok z okna… – Pozwolił sobie podejść do parapetu i popatrzeć przez chwilę na fale; ten widok przypominał mu dom. Westchnął cicho, tak tęsknie trochę, po czym odwrócił się do dziewczyn. – To co, bierzemy się do roboty – zarządził, podwijając rękawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Ostatnio zmieniony przez Archibald Prewett dnia 11.07.21 19:16, w całości zmieniany 1 raz
Choć uczucie nieposiadania swojego języka musiało być okrutnie przykre, był ktoś, kto poczuł iskierkę szczęścia. Szczęścia na myśl o tym, że oto ujrzy, a może nawet wspomoże proces umieszczania nowego organu we właściwym miejscu. Powróci głos, powrócą dawne wrażenia, które panna Tonks utraciła w tak wstrętnych okolicznościach. Czuła pod skórą podpiekające w ekscytacji płomyki. Archibald miał rację, to miało stać się wielką lekcją i niesamowitą szansą. Nie umiała jeszcze robić tak zaawansowanych zabiegów, ale bardzo, bardzo doceniała możliwość obserwacji mistrza. Lord Kuzyn z pewnością był wybitnym uzdrowicielem, a Bella najchętniej chodziłaby za nim jak psidwak za kugucharem, byleby tylko nauczyć się jak najwięcej, byleby tylko poznać technikę wypracowaną latami doświadczeń. Przecież czegoś takiego nie dało się nauczyć z podręcznika! Na cóż jej tyle lat gęstych teorii, skoro prawdziwy pożar kreowały czyny, a nie odklepywane martwo słówka. Światło odbijało się w jej oczach, energia ujawniała w najmniejszym kroku. Z wrażenia wręcz nie potrafiła zasnąć, a te moce wykorzystała do przewertowania księgi kilka razy, byleby tylko nic podczas działań Prewetta nie mogło jej umknąć. Jak dobrze, że w domu pełnym uzdrowicieli nie brakowało opasłych, medycznych woluminów. Idealna lektura do wieczornej herbatki.
Objęła przyjaźnie kuzyna, a później lekko potrząsnęła główką. – Nie mogłabym być bardziej, kochany Archibaldzie – obwieściła niezwykle poruszona. Zamierzała jednak trzymać na uwięzi nadwyżki emocji, by w razie co nie przestraszyć poranionej panienki Tonks i skupionego na swoich zadaniach medyka.
Przed nimi pojawiła się jasnowłosa kobieta, a Bella pomyślała, że jest zbyt śliczna i młodziutka, by przeżywać takie katusze. Czy jednak to samo nie dotyczyło Alexa i Steffena? Wszyscy rzucali się w wir wojny, pozwalając, by wrogie moce wyciskały z nich młodość. To wcale nie było przyjemne, ale jakie romantyczne! Byli bohaterami. Isa wiedziała, że należy im się największa opieka. – Witaj, panno Justine – skinęła delikatnie głową i uśmiechnęła się pogodnie, choć… choć chyba nie była to pora na żadne pogawędki i przesadne uściski. Nim zdążyła przyjrzeć się jej jeszcze lepiej, ujrzała karteczki. No tak, biedna kobieta od tak dawna nie mogła czarować otoczenia swoim głosem. Tę klątwę zamierzali jednak dzisiaj zdjąć. Szybciutko nadrobiła skreślone słówka i pokiwała głową. – Zapamiętam – szepnęła przejęta i aż w piąstce ścisnęła materiał spódnicy. Mrugnięcie, może dwa, a przed ich oczami ukazał się dom. Jaka potężna magia! Szerokimi oczami objęła budynek, by w końcu odważnie ruszyć do przodu, zaraz za pacjentką. Podążyli do wnętrza, które, choć zdradziło im swą tajemnice, wciąż wydawało się tak nieodgadnione. – Najpiękniejszy widok z okna! – powtórzyła za Archibaldem, kiedy już znaleźli się we właściwym pomieszczeniu. Jeszcze nie podejrzała z bliska, jeszcze ściągała płaszcz z ramion, ale już przeczuwała. W końcu na zewnątrz również było tak ładnie. Zaczarowane miejsce. – Latem musi być tutaj jeszcze piękniej – Westchnęła, również, na dosłownie moment, podchodząc do szklanego oka, przez które rozciągał się widok na lodowatą wodę. Morze nie zasypiało ani na chwilę. – Mogłabym zamieszkać kiedyś w tak bajkowym domku – przyznała ciszej, a potem obróciła się w stronę kuzyna. – Od czego zaczynamy? – spytała, gotowa do działania. Nie widziała karteczki zamkniętej w dłoni Archibalda. To on tutaj zarządzał, ona mogła podglądać i w razie co pomóc, gdyby tak zarządził. Imponowała jej jego wiedza, ale ze wszystkich sił chciała zatroszczyć się o tak silną wojowniczkę. Czy była przyjaciółką Alexa? To nieważne, zasłużyła z pewnością na nowiutki, zdrowy i idealnie przymocowany język. Była pewna, że panna Tonks miała zbyt wiele do powiedzenia, by mogli czekać jeszcze dłużej.
Objęła przyjaźnie kuzyna, a później lekko potrząsnęła główką. – Nie mogłabym być bardziej, kochany Archibaldzie – obwieściła niezwykle poruszona. Zamierzała jednak trzymać na uwięzi nadwyżki emocji, by w razie co nie przestraszyć poranionej panienki Tonks i skupionego na swoich zadaniach medyka.
Przed nimi pojawiła się jasnowłosa kobieta, a Bella pomyślała, że jest zbyt śliczna i młodziutka, by przeżywać takie katusze. Czy jednak to samo nie dotyczyło Alexa i Steffena? Wszyscy rzucali się w wir wojny, pozwalając, by wrogie moce wyciskały z nich młodość. To wcale nie było przyjemne, ale jakie romantyczne! Byli bohaterami. Isa wiedziała, że należy im się największa opieka. – Witaj, panno Justine – skinęła delikatnie głową i uśmiechnęła się pogodnie, choć… choć chyba nie była to pora na żadne pogawędki i przesadne uściski. Nim zdążyła przyjrzeć się jej jeszcze lepiej, ujrzała karteczki. No tak, biedna kobieta od tak dawna nie mogła czarować otoczenia swoim głosem. Tę klątwę zamierzali jednak dzisiaj zdjąć. Szybciutko nadrobiła skreślone słówka i pokiwała głową. – Zapamiętam – szepnęła przejęta i aż w piąstce ścisnęła materiał spódnicy. Mrugnięcie, może dwa, a przed ich oczami ukazał się dom. Jaka potężna magia! Szerokimi oczami objęła budynek, by w końcu odważnie ruszyć do przodu, zaraz za pacjentką. Podążyli do wnętrza, które, choć zdradziło im swą tajemnice, wciąż wydawało się tak nieodgadnione. – Najpiękniejszy widok z okna! – powtórzyła za Archibaldem, kiedy już znaleźli się we właściwym pomieszczeniu. Jeszcze nie podejrzała z bliska, jeszcze ściągała płaszcz z ramion, ale już przeczuwała. W końcu na zewnątrz również było tak ładnie. Zaczarowane miejsce. – Latem musi być tutaj jeszcze piękniej – Westchnęła, również, na dosłownie moment, podchodząc do szklanego oka, przez które rozciągał się widok na lodowatą wodę. Morze nie zasypiało ani na chwilę. – Mogłabym zamieszkać kiedyś w tak bajkowym domku – przyznała ciszej, a potem obróciła się w stronę kuzyna. – Od czego zaczynamy? – spytała, gotowa do działania. Nie widziała karteczki zamkniętej w dłoni Archibalda. To on tutaj zarządzał, ona mogła podglądać i w razie co pomóc, gdyby tak zarządził. Imponowała jej jego wiedza, ale ze wszystkich sił chciała zatroszczyć się o tak silną wojowniczkę. Czy była przyjaciółką Alexa? To nieważne, zasłużyła z pewnością na nowiutki, zdrowy i idealnie przymocowany język. Była pewna, że panna Tonks miała zbyt wiele do powiedzenia, by mogli czekać jeszcze dłużej.
Nawet przez moment nie wątpiła w to, że Archibald potrafił wykonać zabieg, któremu miała zaraz zostać poddana. Ufała mu, tak samo, jak ufała Alexowi. W kwestiach medycznych od zawsze kładli ją na głowę. Ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie może być utalentowana we wszystkim. Każdy miał własne predyspozycje i granice. Jej zdecydowanie była biała magia. Rozumiała ją. Czuła się w niej pewnie. Pewniej niż magii leczniczej, a w przypadku eliksirów była to prawie katastrofalna przepaść. Znała datę i godzinę, dlatego od jakiegoś czasu, siedząc na ganku na narzuconym na ramiona grubym swetrze i z herbatą w dłoni oczekiwała. Kiedy z daleka zamajaczyły sylwetki wzięła jeszcze jeden łyk odstawiając na bok kubek, sięgając po spisane wcześnie kartki.
Skinęła krótko głową na przywitanie zarówno Archibalda jak i Belli która pojawiła się razem z nim. Kiedy zaczął mówić, przedstawiając wyjaśnienie. Wysłuchała go, by zaraz potem znów skinąć głową. Spróbowała się uśmiechnąć, ale jej wargi uniosły się choć niemrawo, nie pozostawiając długo w górze. Naprawdę się starała, ale czuła się jak okrutny kłamca, wkładając na usta uśmiech. A im należała się prawda. Ważniejsze jednak było z pierwszych pytań, które wystosowała na kartce. A kiedy Prewett odpowiedział skinęła ponownie głową, wysuwając ku nim kolejną z kartek. Kiedy upewniła się, że oboje przeczytali zawarte na niej słowa ruchem ręki zaprosiła ich do środka, ruszając jako pierwsza.
Schody zaskrzypiały cicho, kiedy postawiła na nich kroki, by później weszli do środka, pozwoliła, żeby rozejrzał się po pomieszczeniu. Przecież… mieli czas. Kilka chwil dłużej nie miało jej zrobić jej różnicy.
Podziękowała kolejnym skinieniem głowy i marną imitacją uśmiechu. Najpierw zaprowadziła ich do swojej sypialni wskazując na łóżko, by później skierować kroki do kuchni by wskazać na stół. Spojrzała na Archibalda pytająco, czekając na jego decyzję. Łóżko było niżej, niż postawiony w kuchni stół. Nie robiło jej różnicy na którym z mebli będzie miała się położyć. Kwestia tego, gdzie wygodniej będzie pracowało się Archibaldowi. Jasne tęczówki oczekiwały na odpowiedź. Chciała, żeby poczuli się swobodnie. Gdyby nie ufała im obojgu, nie zdradziłaby im dostępu do własnego domu. Kiedy wybrał miejsce, ułożyła się, biorąc wdech w płuca. Mimo że nie chciała przyznać czuła się okrutnie przerażona. Dlatego potrzebowała uśpienia. Pamiętała ból, jaki niosło ze sobą odgryzienie języka. A sam ten fakt wracał ją wspomnieniami do wszystkiego tego, co zrobili jej w Azkabanie. Jej dłonie w końcu zaczynały pracować, ale nadal nie tak, jak wcześniej.
Skinęła krótko głową na przywitanie zarówno Archibalda jak i Belli która pojawiła się razem z nim. Kiedy zaczął mówić, przedstawiając wyjaśnienie. Wysłuchała go, by zaraz potem znów skinąć głową. Spróbowała się uśmiechnąć, ale jej wargi uniosły się choć niemrawo, nie pozostawiając długo w górze. Naprawdę się starała, ale czuła się jak okrutny kłamca, wkładając na usta uśmiech. A im należała się prawda. Ważniejsze jednak było z pierwszych pytań, które wystosowała na kartce. A kiedy Prewett odpowiedział skinęła ponownie głową, wysuwając ku nim kolejną z kartek. Kiedy upewniła się, że oboje przeczytali zawarte na niej słowa ruchem ręki zaprosiła ich do środka, ruszając jako pierwsza.
Schody zaskrzypiały cicho, kiedy postawiła na nich kroki, by później weszli do środka, pozwoliła, żeby rozejrzał się po pomieszczeniu. Przecież… mieli czas. Kilka chwil dłużej nie miało jej zrobić jej różnicy.
Podziękowała kolejnym skinieniem głowy i marną imitacją uśmiechu. Najpierw zaprowadziła ich do swojej sypialni wskazując na łóżko, by później skierować kroki do kuchni by wskazać na stół. Spojrzała na Archibalda pytająco, czekając na jego decyzję. Łóżko było niżej, niż postawiony w kuchni stół. Nie robiło jej różnicy na którym z mebli będzie miała się położyć. Kwestia tego, gdzie wygodniej będzie pracowało się Archibaldowi. Jasne tęczówki oczekiwały na odpowiedź. Chciała, żeby poczuli się swobodnie. Gdyby nie ufała im obojgu, nie zdradziłaby im dostępu do własnego domu. Kiedy wybrał miejsce, ułożyła się, biorąc wdech w płuca. Mimo że nie chciała przyznać czuła się okrutnie przerażona. Dlatego potrzebowała uśpienia. Pamiętała ból, jaki niosło ze sobą odgryzienie języka. A sam ten fakt wracał ją wspomnieniami do wszystkiego tego, co zrobili jej w Azkabanie. Jej dłonie w końcu zaczynały pracować, ale nadal nie tak, jak wcześniej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Rzut na facio coma
Archibald był zauroczony tym niedużym domkiem. Co prawda wydawał się skromny, ale chyba miał wszystko, co było potrzebne, tylko w pomniejszeniu. Mógłby mieć taki domek letniskowy – chyba zastanowi się nad zakupem czegoś podobnego, i to najlepiej właśnie w Somerset, Lorraine na pewno się ucieszy na taki przyjemny kącik w rodzinnym hrabstwie. Musiał tylko zajrzeć do rodowych ksiąg, bo przez wojnę nawet ich budżet ucierpiał. Może kupowanie nowych posiadłości to nie był najlepszy pomysł na tę chwilę. Archibaldowi ciężko było się przyzwyczaić do myślenia o pieniądzach w tym kontekście, że może ich po prostu zabraknąć.
– Prawda? Kiedy te wszystkie krzewinki zakwitną… Ciekawe czy da się tutaj spotkać Erica tetralix, ale chyba jest tu jednak na nie trochę za sucho – stwierdził, dzieląc się uwagą ze swoją drogą kuzynką, takim samym miłośnikiem roślin wszelakich, co on. Patrzył jeszcze przez chwilę na spokojne morze, ten widok zawsze go hipnotyzował, ale w końcu przypomniał sobie o swoim dzisiejszym zadaniu. Najwyższy czas wziąć się do pracy, Justine już wystarczająco dużo przecierpiała przez ten miesiąc.
– W kuchni będzie o wiele wygodniej – zgodził się z czarownicą, przypominając sobie w duchu, że najwygodniej to byłoby w szpitalu św. Munga. Wciąż nie mógł odżałować swojego stanowiska, a już szczególnie po tym, jak Shafiq objął stanowisko ordynatora. Shafiq. Ledwie skończywszy kurs uzdrowicielski. Oddział zatruć pewnie zaczął już podupadać. – Isabello, mogłabyś odkazić to miejsce? – Kuchnia i tak nie była jego wymarzonym pomieszczeniem do tego typu zabiegów, a jedno zaklęcie odkażające nie było w stanie całkiem go zdezynfekować, ale musieli przestrzegać zasad chociażby na tyle, na ile pozwalały im warunki.
– Najpierw uśpimy Tonks na czas zabiegu – zaczął tłumaczyć Isabelli, dając Justine czas, żeby się ułożyła na tym prowizorycznym łóżku. – Nie ma potrzeby, żeby była w jego trakcie przytomna. Prawdę mówiąc, mogłoby to nawet przeszkadzać. Co prawda taka transplantacja nie trwa długo, ale nie należy do rzeczy szczególnie przyjemnych... Człowiek odruchowo zaczyna się wiercić – spojrzał kontrolnie na Just, upewniając się, że jest już gotowa. – Spokojnie, jesteś w dobrych rękach – posłał jej lekki uśmiech, jakby podświadomie wyczuwając buzujące w niej emocje. – Facio coma, rzucałaś kiedyś to zaklęcie? Służy właśnie do usypiania pacjentów, trwa nie dłużej niż kilka godzin. Istnieje też wzmocniona wersja, facio coma maxima, ale nie wydaje mi się, by w tym wypadku była konieczna. Korzysta się z niej przy dużo trudniejszych przypadkach, pacjent pozostaje w śpiączce tak długo, dopóki go nie wybudzisz. Podstawowe facio wygląda mniej więcej tak – zademonstrował prosty ruch dłonią. – Najlepiej będzie jeżeli rzucimy je razem. Gotowa? Facio coma – rzucił, prawie dotykając swoją różdżką skroni Justine.
Archibald był zauroczony tym niedużym domkiem. Co prawda wydawał się skromny, ale chyba miał wszystko, co było potrzebne, tylko w pomniejszeniu. Mógłby mieć taki domek letniskowy – chyba zastanowi się nad zakupem czegoś podobnego, i to najlepiej właśnie w Somerset, Lorraine na pewno się ucieszy na taki przyjemny kącik w rodzinnym hrabstwie. Musiał tylko zajrzeć do rodowych ksiąg, bo przez wojnę nawet ich budżet ucierpiał. Może kupowanie nowych posiadłości to nie był najlepszy pomysł na tę chwilę. Archibaldowi ciężko było się przyzwyczaić do myślenia o pieniądzach w tym kontekście, że może ich po prostu zabraknąć.
– Prawda? Kiedy te wszystkie krzewinki zakwitną… Ciekawe czy da się tutaj spotkać Erica tetralix, ale chyba jest tu jednak na nie trochę za sucho – stwierdził, dzieląc się uwagą ze swoją drogą kuzynką, takim samym miłośnikiem roślin wszelakich, co on. Patrzył jeszcze przez chwilę na spokojne morze, ten widok zawsze go hipnotyzował, ale w końcu przypomniał sobie o swoim dzisiejszym zadaniu. Najwyższy czas wziąć się do pracy, Justine już wystarczająco dużo przecierpiała przez ten miesiąc.
– W kuchni będzie o wiele wygodniej – zgodził się z czarownicą, przypominając sobie w duchu, że najwygodniej to byłoby w szpitalu św. Munga. Wciąż nie mógł odżałować swojego stanowiska, a już szczególnie po tym, jak Shafiq objął stanowisko ordynatora. Shafiq. Ledwie skończywszy kurs uzdrowicielski. Oddział zatruć pewnie zaczął już podupadać. – Isabello, mogłabyś odkazić to miejsce? – Kuchnia i tak nie była jego wymarzonym pomieszczeniem do tego typu zabiegów, a jedno zaklęcie odkażające nie było w stanie całkiem go zdezynfekować, ale musieli przestrzegać zasad chociażby na tyle, na ile pozwalały im warunki.
– Najpierw uśpimy Tonks na czas zabiegu – zaczął tłumaczyć Isabelli, dając Justine czas, żeby się ułożyła na tym prowizorycznym łóżku. – Nie ma potrzeby, żeby była w jego trakcie przytomna. Prawdę mówiąc, mogłoby to nawet przeszkadzać. Co prawda taka transplantacja nie trwa długo, ale nie należy do rzeczy szczególnie przyjemnych... Człowiek odruchowo zaczyna się wiercić – spojrzał kontrolnie na Just, upewniając się, że jest już gotowa. – Spokojnie, jesteś w dobrych rękach – posłał jej lekki uśmiech, jakby podświadomie wyczuwając buzujące w niej emocje. – Facio coma, rzucałaś kiedyś to zaklęcie? Służy właśnie do usypiania pacjentów, trwa nie dłużej niż kilka godzin. Istnieje też wzmocniona wersja, facio coma maxima, ale nie wydaje mi się, by w tym wypadku była konieczna. Korzysta się z niej przy dużo trudniejszych przypadkach, pacjent pozostaje w śpiączce tak długo, dopóki go nie wybudzisz. Podstawowe facio wygląda mniej więcej tak – zademonstrował prosty ruch dłonią. – Najlepiej będzie jeżeli rzucimy je razem. Gotowa? Facio coma – rzucił, prawie dotykając swoją różdżką skroni Justine.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Isabella trwała w niemniejszym oczarowaniu, ale wiedziała dobrze, że przywiodła ich tutaj misja. Że pomoc biednej pannie Tonks należało postawić ponad pięknymi widokami. Na ułamki sekund, tylko te najmniejsze ułamki, zapatrzyła się w morskie widoki i wyobraziła sobie zapachy czające się tam przy brzegu, ten szum, wiatr zaplatający słoneczne kosmyki w warkocze i ciepło piasków przelatujących niepokornie między palcami. Rozmarzyła się, ale powrót na ziemię nastąpił, o dziwo, przy pełnej kontroli. Zerknęła na Archibalda, który przywołał dość charakterystyczny gatunek.
– A czemu by nie, Archibladzie? Sama nie odmówiłabym temu otoczeniu, gdybym poszukiwała tylko swego miejsca, miejsca, by zakwitnąć – obwieściła radośnie. – Lubią się z morzem… - dodała jeszcze, odchodząc od okna, porzucając wszelkie rozpraszające krajobrazy. Zatrzymała spojrzenie na dłużej przy niezbyt znajomej jeszcze Justine. Nie musiały być jednak przyjaciółkami, aby Bella poczuła jej krzywdę, pojęła udrękę. Niemożliwość mówienia wydawała się straszliwa, ale gdzieś w tym wszystkim bardziej na pierwszym planie stawiała ogrom krzywd, których musiała w tym uwiezieniu doświadczyć. – Oczywiście, kuzynie – odpowiedziała zachwycona tym, że otrzymała już pierwsze drobne zadanie i wcale nie będzie jedynie stać z boku i zerkać. Mnożyła się lista powodów, dla którego znalazła się w tym domku, przy tej kobiecie. I najważniejszym z nich wcale nie była ta niemożliwa, roziskrzona ciekawość. – Purus – wypowiedziała wkrótce, kierując różdżkę wskazane przez Prewetta miejsce. Stół nadawał się idealnie, dobre oświetlenie, odpowiednio wysoko i bez ewentualnych szkód dla ślicznego łóżka. Niezbyt wygodnie dla pacjentki, ale to nic, po zabiegu przecież odzyska zbyt wiele, by rozpamiętywać twardość ławy. Domyślała się, że lord Prewett znał nieco inne warunki zabiegowe, ale dziś działali tutaj i przecież dobry uzdrowiciel winien poradzić sobie w wielu niewygodnych okolicznościach. Bella nigdy nie wątpiła w kuzyna.
– Nigdy nie rzucałam – przyznała nieco speszona. – Jest dość… zaawansowane. Mogę spróbować, choć nie jestem pewna, Archibaldzie. Nie chciałabym zrobić Justine krzywdy. Myślisz, że jestem gotowa? Och, wiem, że będziesz czuwał. Proszę, poinstruuj mnie, gdy zrobię coś niepoprawnie – ostatnie zdanie wymówiła ciszej, mniej odważnie. Wolała nie robić przedstawienia w chwili, kiedy Tonks zapewne umierała ze stresu. Medyczne sprawy dla nikogo nie były przyjemnością. A tu chodziło przecież o język. Jej język! Znała teorię, wiedziała, że Prewett mówił o czarach, które może nie wymagały aż tak rozległej wiedzy anatomicznej, ale zdecydowanie sięgali po nie biegli medycy. - Facio coma – powtórzyła za nim formułę, jakby próbowała ją utrwalić. Trzymała różdżkę, ale mimo wszystko jej nie uniosła. Dopiero po chwili, nieco nieśmiało spróbowała, ale Justine nie usnęła, nawet po wielkiej magii Prewetta. Isabella lekko wygięła usta. – Spróbuj sam, kuzynie. Ja chyba jeszcze... Myślę, że panna Tonks chciałaby już usunąć – stwierdziła, na moment zsuwając spojrzenia na twarz kobiety. Nie powinni przedłużać. Być może Bella zaburzyła pomyślność tego uroku. Próbowała jednak zrzucić winę na kapryśność samej magii, a nie swoje niedostateczne jeszcze dla tego silnego zaklęcia umiejętności. Przecież wiedziała, że posiadała już naprawdę obszerną wiedzę. Im wyżej jednak się wspinała, nauka wydawała się trudniejsza, rozwijała się spokojniej. Nie poddawała się, ale wciąż z troską myślała o niej, o Justine, która zasługiwała na to, by już się obudzić z nowym organem.
– A czemu by nie, Archibladzie? Sama nie odmówiłabym temu otoczeniu, gdybym poszukiwała tylko swego miejsca, miejsca, by zakwitnąć – obwieściła radośnie. – Lubią się z morzem… - dodała jeszcze, odchodząc od okna, porzucając wszelkie rozpraszające krajobrazy. Zatrzymała spojrzenie na dłużej przy niezbyt znajomej jeszcze Justine. Nie musiały być jednak przyjaciółkami, aby Bella poczuła jej krzywdę, pojęła udrękę. Niemożliwość mówienia wydawała się straszliwa, ale gdzieś w tym wszystkim bardziej na pierwszym planie stawiała ogrom krzywd, których musiała w tym uwiezieniu doświadczyć. – Oczywiście, kuzynie – odpowiedziała zachwycona tym, że otrzymała już pierwsze drobne zadanie i wcale nie będzie jedynie stać z boku i zerkać. Mnożyła się lista powodów, dla którego znalazła się w tym domku, przy tej kobiecie. I najważniejszym z nich wcale nie była ta niemożliwa, roziskrzona ciekawość. – Purus – wypowiedziała wkrótce, kierując różdżkę wskazane przez Prewetta miejsce. Stół nadawał się idealnie, dobre oświetlenie, odpowiednio wysoko i bez ewentualnych szkód dla ślicznego łóżka. Niezbyt wygodnie dla pacjentki, ale to nic, po zabiegu przecież odzyska zbyt wiele, by rozpamiętywać twardość ławy. Domyślała się, że lord Prewett znał nieco inne warunki zabiegowe, ale dziś działali tutaj i przecież dobry uzdrowiciel winien poradzić sobie w wielu niewygodnych okolicznościach. Bella nigdy nie wątpiła w kuzyna.
– Nigdy nie rzucałam – przyznała nieco speszona. – Jest dość… zaawansowane. Mogę spróbować, choć nie jestem pewna, Archibaldzie. Nie chciałabym zrobić Justine krzywdy. Myślisz, że jestem gotowa? Och, wiem, że będziesz czuwał. Proszę, poinstruuj mnie, gdy zrobię coś niepoprawnie – ostatnie zdanie wymówiła ciszej, mniej odważnie. Wolała nie robić przedstawienia w chwili, kiedy Tonks zapewne umierała ze stresu. Medyczne sprawy dla nikogo nie były przyjemnością. A tu chodziło przecież o język. Jej język! Znała teorię, wiedziała, że Prewett mówił o czarach, które może nie wymagały aż tak rozległej wiedzy anatomicznej, ale zdecydowanie sięgali po nie biegli medycy. - Facio coma – powtórzyła za nim formułę, jakby próbowała ją utrwalić. Trzymała różdżkę, ale mimo wszystko jej nie uniosła. Dopiero po chwili, nieco nieśmiało spróbowała, ale Justine nie usnęła, nawet po wielkiej magii Prewetta. Isabella lekko wygięła usta. – Spróbuj sam, kuzynie. Ja chyba jeszcze... Myślę, że panna Tonks chciałaby już usunąć – stwierdziła, na moment zsuwając spojrzenia na twarz kobiety. Nie powinni przedłużać. Być może Bella zaburzyła pomyślność tego uroku. Próbowała jednak zrzucić winę na kapryśność samej magii, a nie swoje niedostateczne jeszcze dla tego silnego zaklęcia umiejętności. Przecież wiedziała, że posiadała już naprawdę obszerną wiedzę. Im wyżej jednak się wspinała, nauka wydawała się trudniejsza, rozwijała się spokojniej. Nie poddawała się, ale wciąż z troską myślała o niej, o Justine, która zasługiwała na to, by już się obudzić z nowym organem.
Nie mylił się, kiedy twierdził, że lato było jeszcze bardziej urokliwe. Ale nawet teraz dało się zauważyć, że po jednej stronie domu rozrastają się wrzosy, które w okresie rozkwitu zalewają okolicę fioletem i zapachem, który odurzał Just na równi z jabłkami. Ukochała zapach wrzosów, choć nie umiała konkretnie wytłumaczyć dlaczego. Podobne odczucia budziło u niej powietrze zaraz po deszczu - rześkie, czyste, zwyczajnie przyjemnie pozwalające wziąć oddech w płuca.
Skinęła głową kiedy Archibald zawyrokował, wybierając kuchnię. Sama podejrzewała, że wyższy stół pozwoli mu na wygodniejszą pracę. Chociaż oczywiście, nijak się to miało do odpowiedniego wyposażenia sali zabiegowej. Na tyle jednak mogli sobie pozwolić w tym momencie, bo Justine zgodnie z obietnicą, do końca października nie zamierzała wychodzić. Zastanawiała się, czy będzie w stanie stawić czoła światu, kiedy nie będzie mogła chwycić się już żadnego powodu, dla którego miałaby tego nie robić. Wygrała z ogarniającym ją marazmem. Nie sama, dzięki dzielnemu, cierpliwemu towarzystwu, które znajdowało się codziennie obok niej. Żałowała, że nie miała go przy sobie w tej chwili, kiedy serce właściwie podchodziło jej do gardła. Nie potrafiła nic poradzić na to, że podświadomie zaczynała szukać sposobu do ucieczki, byleby nikt nie zbliżał się do jej ust. Ból odgryzionego języka był najgorszym doświadczeniem w jej życiu. gorszym, niż utrata nogi, czy złamania. Nigdy nie czuła tak okrutnego bólu, który rozdzierał całą jej duszę. Nie wiedziała co zrobić z dłońmi, choć starała się z całych sił pokazać, że wcale nie obawia się aż tak bardzo, jak było to po prawdzie. Wsunęła się tyłem na stół, biorąc oddech w płuca i układając się na nim. Wzrok padł na sufit, czuła drżące w klatce serce. Ten zabieg nie przypominał w niczym tego w którym otrzymywała nową nogę. Kiedy poczuła na sobie spojrzenie Archibalda zawiesiła na nim niebieskie tęczówki. Na padające spróbowała unieść kącik ust ku górze w niemym podziękowaniu, ale nie wyszło jej to zbyt dobrze. Grymas był nieudany, dziwnie krzywy, mało prawdziwy. Już za chwilę. To była dobra decyzja. Nie powinna być tym razem świadoma. Wiedziała, że tylko by przeszkadzała, mimo najlepszych chęci, by tego nie robić.
Skinęła głową kiedy Archibald zawyrokował, wybierając kuchnię. Sama podejrzewała, że wyższy stół pozwoli mu na wygodniejszą pracę. Chociaż oczywiście, nijak się to miało do odpowiedniego wyposażenia sali zabiegowej. Na tyle jednak mogli sobie pozwolić w tym momencie, bo Justine zgodnie z obietnicą, do końca października nie zamierzała wychodzić. Zastanawiała się, czy będzie w stanie stawić czoła światu, kiedy nie będzie mogła chwycić się już żadnego powodu, dla którego miałaby tego nie robić. Wygrała z ogarniającym ją marazmem. Nie sama, dzięki dzielnemu, cierpliwemu towarzystwu, które znajdowało się codziennie obok niej. Żałowała, że nie miała go przy sobie w tej chwili, kiedy serce właściwie podchodziło jej do gardła. Nie potrafiła nic poradzić na to, że podświadomie zaczynała szukać sposobu do ucieczki, byleby nikt nie zbliżał się do jej ust. Ból odgryzionego języka był najgorszym doświadczeniem w jej życiu. gorszym, niż utrata nogi, czy złamania. Nigdy nie czuła tak okrutnego bólu, który rozdzierał całą jej duszę. Nie wiedziała co zrobić z dłońmi, choć starała się z całych sił pokazać, że wcale nie obawia się aż tak bardzo, jak było to po prawdzie. Wsunęła się tyłem na stół, biorąc oddech w płuca i układając się na nim. Wzrok padł na sufit, czuła drżące w klatce serce. Ten zabieg nie przypominał w niczym tego w którym otrzymywała nową nogę. Kiedy poczuła na sobie spojrzenie Archibalda zawiesiła na nim niebieskie tęczówki. Na padające spróbowała unieść kącik ust ku górze w niemym podziękowaniu, ale nie wyszło jej to zbyt dobrze. Grymas był nieudany, dziwnie krzywy, mało prawdziwy. Już za chwilę. To była dobra decyzja. Nie powinna być tym razem świadoma. Wiedziała, że tylko by przeszkadzała, mimo najlepszych chęci, by tego nie robić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kuchnia została zdezynfekowana najlepiej jak się dało w tych warunkach. Podziękował kuzynce skinieniem głowy – teraz mogli się zabrać do pracy. Zaklęcie usypiające było w tym momencie podstawą. Czym innym była transplantacja zewnętrznego narządu, jak na przykład nogi, a czymś zupełnie innym była transplantacja języka. Każdy krzyk, każde słowo czy nieświadome przełykanie śliny i ruszanie kikutem pozostałym po... po tym, cokolwiek tam się stało, wiele wskazywało na to, że został odgryziony, ale ten scenariusz był tak drastyczny, że wolał go puścić w niepamięć, więc oficjalnie niech będzie, że został nieumiejętnie ucięty i jeszcze bardziej nieumiejętnie przyszyty z powrotem – wszystko to utrudniałoby zabieg. Takie były argumenty z jego strony – ze strony Justine to po prostu miało być nieprzyjemne.
– Tym zaklęciem nie powinnaś nikomu zrobić krzywdy, nawet jeżeli rzucisz je nieumiejętnie. Pacjent po prostu nie uśnie. Próbuj, to najlepsza okazja – odparł, zachęcając Isabellę do prób. Nie powinna tak się tym wszystkim przejmować, w zawodzie uzdrowiciela niezwykle ważna jest pewność siebie i szybkość podejmowania decyzji, ale może jeszcze uda jej się to w sobie wyrobić. Za pierwszym razem im nie wyszło, za drugim również, dlatego podszedł bliżej Justine i rzucił jeszcze raz – Facio coma – pomyślnie usypiając Justine. Upewnił się, że faktycznie śpi, po czym poszedł do sypialni po koszyk, który tam zostawił. Wyjął z niego słój z językiem i wrócił do Isabelli, stawiając go na stole obok pacjentki. Wyszorował ręce pod kuchennym zlewem i upewnił się, że jego kuzynka zrobiła to samo, po czym był w pełni gotowy do pracy. – Spójrz – przywołał ją bliżej siebie gestem dłoni. – Przyjrzyj się dokładnie. Język został ucięty mniej więcej na wysokości brodawek liściastych – tam gdzie sięgnęła zębami pomyślał, zerkając z niepokojem na śpiącą Just. – Dzięki temu zabieg nie powinien być skomplikowany, dość łatwo tam się dostać – dodał, pozwalając kuzynce jeszcze chwilę pooglądać kikut, podczas gdy sam wyjął ze słoika świeży język. Trzymanie narządów w rękach zawsze robiło na nim ogromne wrażenie. Gdyby nie został toksykologiem, zapewne wyspecjalizowałby się właśnie w transplantologii. Uśmiechnął się lekko z tej ekscytacji, pokazując kuzynce dzieło Asbjorna. – Niesamowite, prawda? Nigdy mi się to nie znudzi – stwierdził, i pewnie pozachwycałby się dłużej, gdyby nie to, że język nie mógł za długo przebywać poza słoikiem. – Teraz trzeba przypasować język... – mruknął, ściskając w skupieniu usta w wąską linię. – Transplantatio – rzucił, ale nowy język wciąż się nie trzymał na miejscu. – Hmm, coś jest nie tak... Potrzymaj tutaj, o, widzisz... – Isabella zdawała się podświadomie rozumieć o co mu chodzi, co było dużym ułatwieniem. Ponownie rzucił zaklęcie, ale ponownie bez skutku. – Czasami tak się zdarza, kiedy... – urwał w połowie, pochylając się jeszcze bliżej Justine. Poprosił kuzynkę o jeszcze jedną korektę. Teraz już musiało się udać. – Transplantatio – rzucił ponownie, a nowy język momentalnie zrósł się z kikutem. – Mamy to! – Ucieszył się, chociaż kontrolnie przyjrzał się swojemu dziełu, upewniając się, że wszystko poprawnie się zrosło. – Nawet nie ma śladu po łączeniu, jak gdyby zawsze był częścią jej ciała – nawet jego, czarodzieja, ten fakt wprowadzał w zachwyt. Podszedł do kranu, żeby jeszcze raz umyć ręce. – Możesz pozbyć się tego słoika? Tylko niepotrzebnie straszy – sam nie chciałby obudzić obok takiego, szczególnie z pozostałością eliksiru w środku.
– Mam w domu ciekawą książkę na temat transplantacji, pożyczę ci ją. W praktyce widziałaś jak to wygląda, książka ci lepiej wyjaśni na czym to wszystko polega w teorii – stwierdził, wycierając dłonie o jakąś ścierkę, która leżała nieopodal. – Coś jeszcze chciałabyś wiedzieć? – Coraz bardziej wczuwał się w tę rolę nauczyciela.
– Rennervate – rzucił na Justine, kiedy wszystko było już posprzątane i ostatecznie zakończone. – Witamy z powrotem – uśmiechnął się, osuwając się na drewniane krzesło.
– Tym zaklęciem nie powinnaś nikomu zrobić krzywdy, nawet jeżeli rzucisz je nieumiejętnie. Pacjent po prostu nie uśnie. Próbuj, to najlepsza okazja – odparł, zachęcając Isabellę do prób. Nie powinna tak się tym wszystkim przejmować, w zawodzie uzdrowiciela niezwykle ważna jest pewność siebie i szybkość podejmowania decyzji, ale może jeszcze uda jej się to w sobie wyrobić. Za pierwszym razem im nie wyszło, za drugim również, dlatego podszedł bliżej Justine i rzucił jeszcze raz – Facio coma – pomyślnie usypiając Justine. Upewnił się, że faktycznie śpi, po czym poszedł do sypialni po koszyk, który tam zostawił. Wyjął z niego słój z językiem i wrócił do Isabelli, stawiając go na stole obok pacjentki. Wyszorował ręce pod kuchennym zlewem i upewnił się, że jego kuzynka zrobiła to samo, po czym był w pełni gotowy do pracy. – Spójrz – przywołał ją bliżej siebie gestem dłoni. – Przyjrzyj się dokładnie. Język został ucięty mniej więcej na wysokości brodawek liściastych – tam gdzie sięgnęła zębami pomyślał, zerkając z niepokojem na śpiącą Just. – Dzięki temu zabieg nie powinien być skomplikowany, dość łatwo tam się dostać – dodał, pozwalając kuzynce jeszcze chwilę pooglądać kikut, podczas gdy sam wyjął ze słoika świeży język. Trzymanie narządów w rękach zawsze robiło na nim ogromne wrażenie. Gdyby nie został toksykologiem, zapewne wyspecjalizowałby się właśnie w transplantologii. Uśmiechnął się lekko z tej ekscytacji, pokazując kuzynce dzieło Asbjorna. – Niesamowite, prawda? Nigdy mi się to nie znudzi – stwierdził, i pewnie pozachwycałby się dłużej, gdyby nie to, że język nie mógł za długo przebywać poza słoikiem. – Teraz trzeba przypasować język... – mruknął, ściskając w skupieniu usta w wąską linię. – Transplantatio – rzucił, ale nowy język wciąż się nie trzymał na miejscu. – Hmm, coś jest nie tak... Potrzymaj tutaj, o, widzisz... – Isabella zdawała się podświadomie rozumieć o co mu chodzi, co było dużym ułatwieniem. Ponownie rzucił zaklęcie, ale ponownie bez skutku. – Czasami tak się zdarza, kiedy... – urwał w połowie, pochylając się jeszcze bliżej Justine. Poprosił kuzynkę o jeszcze jedną korektę. Teraz już musiało się udać. – Transplantatio – rzucił ponownie, a nowy język momentalnie zrósł się z kikutem. – Mamy to! – Ucieszył się, chociaż kontrolnie przyjrzał się swojemu dziełu, upewniając się, że wszystko poprawnie się zrosło. – Nawet nie ma śladu po łączeniu, jak gdyby zawsze był częścią jej ciała – nawet jego, czarodzieja, ten fakt wprowadzał w zachwyt. Podszedł do kranu, żeby jeszcze raz umyć ręce. – Możesz pozbyć się tego słoika? Tylko niepotrzebnie straszy – sam nie chciałby obudzić obok takiego, szczególnie z pozostałością eliksiru w środku.
– Mam w domu ciekawą książkę na temat transplantacji, pożyczę ci ją. W praktyce widziałaś jak to wygląda, książka ci lepiej wyjaśni na czym to wszystko polega w teorii – stwierdził, wycierając dłonie o jakąś ścierkę, która leżała nieopodal. – Coś jeszcze chciałabyś wiedzieć? – Coraz bardziej wczuwał się w tę rolę nauczyciela.
– Rennervate – rzucił na Justine, kiedy wszystko było już posprzątane i ostatecznie zakończone. – Witamy z powrotem – uśmiechnął się, osuwając się na drewniane krzesło.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Usta więc wyraźnie wypowiadały, szanując wszelkie wskazówki kuzyna: - Facio coma! Facio coma! – Ale niestety nic się nie wydarzyło. Była pewna, że to czar Archibalda ostatecznie uśpił panienkę Tonks, a ona… ona była zbyt zestresowana i niezbyt biegła jeszcze, by móc poradzić sobie z całkowicie bezpiecznym, kontrolowanym uśpieniem pacjentki. Trema jednak nie sprawiała, że stawała się rozkojarzona. Wręcz przeciwnie – sumiennie notowała w umyśle wszystkie porady i ważne zalecenia. Obserwowała działania Prewetta bardzo uważnym okiem, chciała pochłonąć tę lekcję jak najdokładniej, wydobyć z nie niesamowite doświadczenie. Anatomia na żywo była wszak czym innym niż ryciny w wielkich atlasach. Te rysunki znała na pamięć, ale one pozostały zbyt mało prawdziwe, by mogła czerpać z nich już tak głęboką wiedzę. Czym innym zaś okazywała się praktyka. Zaraz po Archibaldzie zadbała o oczyszczenie dłoni, a wcześnie dokładnie podciągnęła rękawy, by nic tak błahego nie mogło zakłócić ich wspólnej pracy przy Justine. Gdy ją przywołał, posłusznie zrobiła krok do przodu i szerokim okiem poszukała wskazanego miejsca. Obejrzała resztki faktycznego języka, te, których nie zdołała odgryźć. Przyjrzała się szarpanej powierzchni. Archibald nie był pośpieszny. Pozwalał jej na właściwie zapoznanie się ze wszystkim, co mogło stanowić cenne dla Isabelli wskazówki. Była wdzięczna. Prowadził ją bez chaosu, spokojny i skupiony, pewny każdego swojego działania. – Archibaldzie, to wygląda… - urwała, szukając właściwego dla okoliczności słowa. Przerażająco? Boleśnie? Niesamowicie? – Wspaniale jest móc widzieć to z tak bliska. Język jest taki niepozorny, a jednocześnie wolę sobie nie wyobrażać, jak to jest tak długo trwać bez niego i jak to jest… go utracić – wyznała z przejęciem. – Czy już wcześniej spotkałeś się z ucięciem w tym miejscu? – podpytała, podejrzewając że doświadczenie mistrza poparte było wieloma takimi zabiegami. Czy jednak istniała możliwość, by były one kiedykolwiek tak bliskie w swej specyfice? Zamyślone oczy nie odrywały się jednak od widoku wnętrza jamy ustnej panny Tonks. Rana musiała być straszliwa, na pewno bardzo krwawiła.
Popatrzyła na trzymany przez Prewetta organ. Dzieło bliskiej jej sercu alchemii. – Kto stworzył dla niej ten język? – zapytała przy okazji, choć nie to teraz intrygowało ją najmocniej. Za nim szepnęła o niesamowitości, choć w tym towarzystwie raczej nie musiała powstrzymywać zainteresowania. Wręcz przeciwnie. Archibald dobrze wiedział jak istotne było dla niej to doświadczenie. Jak cenne. – Łączenie kawałków ciała jest jak sztuka – potwierdziła z uznaniem i jeszcze raz dokładnie przyjrzała się przygotowanemu językowi. – Jak to dokładnie jest, Archibaldzie? Czy nowy wciąż będzie jak jej? Czy odczuje różnicę? – zadała dodatkowe pytania, zastanawiając się nad tym, czy świeży organ nie oznaczał dziwnego uczucia, pewnej obcości. Uzupełnić pragnęła pewne nieścisłości w wiedzy. Do tej pory przekazywano jej je w pewnym okrojeniu. Tymczasem nestor pojmował pasję i nie bronił jej wiedzy. Wspierał ją niesamowicie. Sprawdziła, jak ułożył nowy język przy kikucie, jak blisko, czy w idealnym kącie. Badała, w jaki sposób ustawiał różdżkę, szykując się do niezwykle precyzyjnego zadania. Inkantację znała, lecz nigdy jeszcze nie była tak mocna w leczniczej magii, by po nią sięgnąć. Wiedziała jednak, że nie spocznie, dopóki nie stanie się biegła. Zgodnie z poleceniem przyłożyła palce we właściwym miejscu, testując nieruchomość własnych dłoni. Serce biło jej jak szalone. Działała instynktownie, choć wspomagały ją jego podpowiedzi. Niemniej intuicja uzdrowicielki nie spała. Współgrała z głosem i czynami Archibalda. – Tym razem się powiedzie – odpowiedziała, nie patrząc jednak na niego. Niesamowite, jak doskonale operował dłonią, jak pewnie działał. Lata praktyki czyniły z niego prawdziwego eksperta. Otworzyła szerzej oczy i wciągnęła mocniej powietrze, kiedy tylko złączenie przebiegło pomyślnie. – Działa! – obwieściła, doglądając z bliska miejsca łączenia. Było widoczne, choć bladło. Za chwilę było już niewidoczne – Przywróciliśmy… przywróciłeś jej język. Jakby nigdy go nie utraciła – Westchnęła zachwycona. Czy zaraz Justine wypowie pierwsze słowa? – Choć podejrzewałam, nie myślałam, że obserwowanie tego wszystkiego jest tak niesamowite. Zrobiłeś to bez zawahania. Choć wiem, jakiej wymaga precyzji, wydaje mi się to nieco łatwiejsze. Jesteś tak zdolny – pochwaliła swego mentora, a potem posłusznie oczyściła słoik z resztek eliksiru. Po wszystkim również umyła ręce. – Och, tak wiele pytań ciśnie mi się na wargi – wydusiła wciąż oczarowano tym doświadczeniem. – Ja… podkradałam książki Alexandra – wymówiła nieco speszona. – Ale pewnie i tak wiedział. Czytałam o tym wiele razy. Tylko możliwość oglądania tego na żywo jest zupełnie innym zdarzeniem. Twoja dłoń nawet nie zadrżała, kiedy trzymałeś nowy język. Idealnie go przyłożyłeś. Jak to robisz, kuzynie? Opowiedz mi o skutkach ubocznych, opowiedz o tym, jak będzie się czuła, czy… czy znałeś przypadki, by nowy język nie współdziałał z ciałem pacjenta? Czy będzie mogła mówić już zaraz?
A potem się przebudziła. Piękna, jasnowłosa, odczarowana ze złego snu, w którym głos pozostawał uwieziony w ciele. Nie mogła się doczekać tego, jak zareaguje dzielna zakonniczka. Czy cokolwiek mogła odczuwać w magicznym uśpieniu?
Popatrzyła na trzymany przez Prewetta organ. Dzieło bliskiej jej sercu alchemii. – Kto stworzył dla niej ten język? – zapytała przy okazji, choć nie to teraz intrygowało ją najmocniej. Za nim szepnęła o niesamowitości, choć w tym towarzystwie raczej nie musiała powstrzymywać zainteresowania. Wręcz przeciwnie. Archibald dobrze wiedział jak istotne było dla niej to doświadczenie. Jak cenne. – Łączenie kawałków ciała jest jak sztuka – potwierdziła z uznaniem i jeszcze raz dokładnie przyjrzała się przygotowanemu językowi. – Jak to dokładnie jest, Archibaldzie? Czy nowy wciąż będzie jak jej? Czy odczuje różnicę? – zadała dodatkowe pytania, zastanawiając się nad tym, czy świeży organ nie oznaczał dziwnego uczucia, pewnej obcości. Uzupełnić pragnęła pewne nieścisłości w wiedzy. Do tej pory przekazywano jej je w pewnym okrojeniu. Tymczasem nestor pojmował pasję i nie bronił jej wiedzy. Wspierał ją niesamowicie. Sprawdziła, jak ułożył nowy język przy kikucie, jak blisko, czy w idealnym kącie. Badała, w jaki sposób ustawiał różdżkę, szykując się do niezwykle precyzyjnego zadania. Inkantację znała, lecz nigdy jeszcze nie była tak mocna w leczniczej magii, by po nią sięgnąć. Wiedziała jednak, że nie spocznie, dopóki nie stanie się biegła. Zgodnie z poleceniem przyłożyła palce we właściwym miejscu, testując nieruchomość własnych dłoni. Serce biło jej jak szalone. Działała instynktownie, choć wspomagały ją jego podpowiedzi. Niemniej intuicja uzdrowicielki nie spała. Współgrała z głosem i czynami Archibalda. – Tym razem się powiedzie – odpowiedziała, nie patrząc jednak na niego. Niesamowite, jak doskonale operował dłonią, jak pewnie działał. Lata praktyki czyniły z niego prawdziwego eksperta. Otworzyła szerzej oczy i wciągnęła mocniej powietrze, kiedy tylko złączenie przebiegło pomyślnie. – Działa! – obwieściła, doglądając z bliska miejsca łączenia. Było widoczne, choć bladło. Za chwilę było już niewidoczne – Przywróciliśmy… przywróciłeś jej język. Jakby nigdy go nie utraciła – Westchnęła zachwycona. Czy zaraz Justine wypowie pierwsze słowa? – Choć podejrzewałam, nie myślałam, że obserwowanie tego wszystkiego jest tak niesamowite. Zrobiłeś to bez zawahania. Choć wiem, jakiej wymaga precyzji, wydaje mi się to nieco łatwiejsze. Jesteś tak zdolny – pochwaliła swego mentora, a potem posłusznie oczyściła słoik z resztek eliksiru. Po wszystkim również umyła ręce. – Och, tak wiele pytań ciśnie mi się na wargi – wydusiła wciąż oczarowano tym doświadczeniem. – Ja… podkradałam książki Alexandra – wymówiła nieco speszona. – Ale pewnie i tak wiedział. Czytałam o tym wiele razy. Tylko możliwość oglądania tego na żywo jest zupełnie innym zdarzeniem. Twoja dłoń nawet nie zadrżała, kiedy trzymałeś nowy język. Idealnie go przyłożyłeś. Jak to robisz, kuzynie? Opowiedz mi o skutkach ubocznych, opowiedz o tym, jak będzie się czuła, czy… czy znałeś przypadki, by nowy język nie współdziałał z ciałem pacjenta? Czy będzie mogła mówić już zaraz?
A potem się przebudziła. Piękna, jasnowłosa, odczarowana ze złego snu, w którym głos pozostawał uwieziony w ciele. Nie mogła się doczekać tego, jak zareaguje dzielna zakonniczka. Czy cokolwiek mogła odczuwać w magicznym uśpieniu?
Wiedziała, że potrzebuje swojego organu. Że zdolność mówienia, jest jednoznaczna z sprawniejszym władaniem magią. Czarowanie niewerbalne było trudne. Wiedziała to dokładnie. Zwłaszcza, kiedy posiadało się różdżkę, która nie chciała jej słuchać. A to znów znaczyło tylko jedno - potrzebowała swojej. Mimo logiczności wszystkich wniosków nie potrafiła jednak uciszyć kołatania serca. Wiedziała, że Archibald był w stanie to rozpoznać, wątpiła, by mogła zrobić to Isabella, choć wiedziała, że to jedynie kwestia doświadczenia, które dziewczyna - o czym świadczyła jej obecność - chciała chłonąć.
Pierwotne problemy sprawiły, że przymknęła powieki mimowolnie. Wiedziała, że rzucanie zaklęcia wprowadzające w śpiączkę dla jednej osoby było trudne, ale Archibald, gdyby wątpił w swoje umiejętności pewnie nie próbowałby po nie sięgnąć.
W końcu nastała ciemność. Nie wiedziała jak długo była nieprzytomna. Nie śniła też nic, chociaż chwilowo odpoczywając od nawiedzających ją koszmarów. Świadomość powróciła do niej, pozostawiając jedynie pewność, że słyszała rzucanie zaklęcia. Zamrugała kilka razu podnosząc się do pionu. Czuła nowy fragment ciała dokładnie. Przez ostatnie miesiące przyzwyczaiła się, że w tym miejscu znajduje się jedynie pustka. Spróbowała poruszyć organem, jeszcze niepewnie, nieufnie, nie do końca pewna, czy rzeczywiście chciała odzyskiwać głos. Spojrzała najpierw na Isabelle, a później na Archibald.
- Poepierzony. - spróbowała po raz pierwszy od miesięcy, nieskutecznie jeszcze. Niedokładnie bardziej. Mięśnie pamiętały konkretne odruchy, ale musiała je z pewnością wzmocnić najpierw i rozruszać. - Piepszony. - spróbowała raz jeszcze. - Pieprzony Shafiq. - podsumowała w końcu za trzecim razem już całkowicie poprawnie. Młoda - jeszcze chwilę temu - szlachcianka, pewnie nie takich słów się spodziewała jako pierwszych. Przesunęła nogi za krawędź stołu. W końcu po tylu dniach mogła to powiedzieć. Głos zachodził chrypą w gardle ją zadrapało. Skrzywiła się na dźwięk własnego głosu. Tak dawno go nie słyszała. Może powinna zamilknąć już na zawsze? - Dziękuję. - stwierdziła, spoglądając na Isabellę i Archibalda. Naprawdę była im wdzięczna. - Napfijecie… Napijecie się czegoś? - zapytała zeskakując z kuchennego stołu. Starając się odgonić przygnębienie i złe myśli. Powinna się cieszyć, każdego dnia odzyskiwała siły. Powoli wracała na dawne tory, chociaż wiedziała, że nie będzie już taka jak wcześniej. Ciągnęło ją do samotności w której mogła zatapiać się w dręczącym ją szaleństwie. Ale równocześnie zdążyła już zdać sobie sprawę, że kiedy ktoś znajdował się obok działało to na nią lepiej. - Zjem tej pieszczeni tochę. Trochę. - poprawiała niektóre słowa, kiedy język nie zadziałał odpowiednio. - Bo inaszczej Vincent mi żyć nie da. - wywróciła oczami, na wspomnienie mężczyzny. Jej usta mimowolnie ułożyły się w łagodny uśmiech. - Nałosze wam też. - zdecydowała przechodząc kawałek do jednej z szafek. Trochę dziwnie nie wiedząc do końca co powinna mówić i czy powinna w ogóle. Może powinna była zacząć od wytłumaczenia, ale nie bardzo wiedziała, konkretnie którego. Trochę więc paplała, nienaturalnie, starając się zapchać momenty ciszy, jakby odzyskanie organu w jakiś sposób ją to tego obligowało. A może zwyczajnie, wolała mówić coś, ale nic konkretnego. Wyciągnęła talerze i zatrzymała się, plecami do nich. Zawieszając się na moment, chwilę, myśląc, spoglądając za okno, na falę powolnie uderzające w linie brzegu.
Pierwotne problemy sprawiły, że przymknęła powieki mimowolnie. Wiedziała, że rzucanie zaklęcia wprowadzające w śpiączkę dla jednej osoby było trudne, ale Archibald, gdyby wątpił w swoje umiejętności pewnie nie próbowałby po nie sięgnąć.
W końcu nastała ciemność. Nie wiedziała jak długo była nieprzytomna. Nie śniła też nic, chociaż chwilowo odpoczywając od nawiedzających ją koszmarów. Świadomość powróciła do niej, pozostawiając jedynie pewność, że słyszała rzucanie zaklęcia. Zamrugała kilka razu podnosząc się do pionu. Czuła nowy fragment ciała dokładnie. Przez ostatnie miesiące przyzwyczaiła się, że w tym miejscu znajduje się jedynie pustka. Spróbowała poruszyć organem, jeszcze niepewnie, nieufnie, nie do końca pewna, czy rzeczywiście chciała odzyskiwać głos. Spojrzała najpierw na Isabelle, a później na Archibald.
- Poepierzony. - spróbowała po raz pierwszy od miesięcy, nieskutecznie jeszcze. Niedokładnie bardziej. Mięśnie pamiętały konkretne odruchy, ale musiała je z pewnością wzmocnić najpierw i rozruszać. - Piepszony. - spróbowała raz jeszcze. - Pieprzony Shafiq. - podsumowała w końcu za trzecim razem już całkowicie poprawnie. Młoda - jeszcze chwilę temu - szlachcianka, pewnie nie takich słów się spodziewała jako pierwszych. Przesunęła nogi za krawędź stołu. W końcu po tylu dniach mogła to powiedzieć. Głos zachodził chrypą w gardle ją zadrapało. Skrzywiła się na dźwięk własnego głosu. Tak dawno go nie słyszała. Może powinna zamilknąć już na zawsze? - Dziękuję. - stwierdziła, spoglądając na Isabellę i Archibalda. Naprawdę była im wdzięczna. - Napfijecie… Napijecie się czegoś? - zapytała zeskakując z kuchennego stołu. Starając się odgonić przygnębienie i złe myśli. Powinna się cieszyć, każdego dnia odzyskiwała siły. Powoli wracała na dawne tory, chociaż wiedziała, że nie będzie już taka jak wcześniej. Ciągnęło ją do samotności w której mogła zatapiać się w dręczącym ją szaleństwie. Ale równocześnie zdążyła już zdać sobie sprawę, że kiedy ktoś znajdował się obok działało to na nią lepiej. - Zjem tej pieszczeni tochę. Trochę. - poprawiała niektóre słowa, kiedy język nie zadziałał odpowiednio. - Bo inaszczej Vincent mi żyć nie da. - wywróciła oczami, na wspomnienie mężczyzny. Jej usta mimowolnie ułożyły się w łagodny uśmiech. - Nałosze wam też. - zdecydowała przechodząc kawałek do jednej z szafek. Trochę dziwnie nie wiedząc do końca co powinna mówić i czy powinna w ogóle. Może powinna była zacząć od wytłumaczenia, ale nie bardzo wiedziała, konkretnie którego. Trochę więc paplała, nienaturalnie, starając się zapchać momenty ciszy, jakby odzyskanie organu w jakiś sposób ją to tego obligowało. A może zwyczajnie, wolała mówić coś, ale nic konkretnego. Wyciągnęła talerze i zatrzymała się, plecami do nich. Zawieszając się na moment, chwilę, myśląc, spoglądając za okno, na falę powolnie uderzające w linie brzegu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– Nie. Prawdę powiedziawszy, nigdy wcześniej nie miałem okazji przeprowadzić transplantacji języka – wyznał Isabelii, kiedy zaczęła zadawać dodatkowe pytania. Pomimo dość długiego stażu (ojciec zapewne w tym momencie by go wyśmiał, stwierdzając, że po tych kilkunastu latach pracy jeszcze niczego w życiu nie widział), nie miał wielu okazji do przeszczepiania narządów. Spotkał się z tym kilkukrotnie w czasie stażu, ale potem, kiedy już objął stanowisko toksykologa na oddziale zatruć, takie przypadki zdarzały się skrajnie rzadko. Dlatego skłamałby, mówiąc, że w ogóle nie przygotowywał się do dzisiejszej wizyty – bo się przygotowywał, powtarzał zaklęcie, żeby nie zrobić Justine krzywdy. To był ten plus pracy dla Zakonu, zdecydowanie rozwijał się jako uzdrowiciel, obcując z coraz to nowymi urazami.
– Asbjorn. To bardzo zdolny alchemik, ciągle mnie zaskakuje – przyznał otwarcie, bo miał możliwość współpracy z wieloma specjalistami, ale nie każdy wywiązywał się ze swoich obowiązków tak szybko i sprawnie jak As. – Język został stworzony z jej tkanki, nie powinien się niczym różnić od poprzedniego, ale po takiej przerwie na pewno może jej być… dziwnie, może trochę niekomfortowo z nowym narządem – stwierdził, opierając się plecami o kuchenną szafkę. Sam nigdy nie stracił żadnego organu, więc ciężko było mu to dokładnie opisać, ale magomedycyna właśnie taką przygotowała odpowiedź.
– Isabello, proszę cię! Nie przesadzaj z tymi komplementami, uzdrowiciel zawsze może coś zrobić lepiej – trochę wymuszona była ta skromność, bo tak naprawdę zachwyty kuzynki mile połechtały jego ego. Co prawda pacjenci często dziękowali za udzieloną im pomoc, ale czymś innym były komplementy od osoby, która mniej więcej wiedziała na czym to wszystko polega.
– Ciężko mi to wytłumaczyć. Sama będziesz wiedzieć jak przyłożyć dany organ, po prostu ma się świadomość ułożenia nerwów, naczyń krwionośnych, widzi się miejsce ucięcia… – wzruszył ramionami, odwijając rękawy beżowej koszuli. – Nie, jeżeli zaklęcie się uda to nie ma opcji, żeby organizm odrzucił nowy narząd – odparł, poprawiając nieco wygniecione mankiety.
Stanął przy Justine, obserwując jak wybudza się ze snu. Pacjenci różnie reagowali, czasem zapominali jaki zabieg mieli wykonywany albo że w ogóle mieli jakikolwiek zabieg. Tonks wydawała się jednak całkiem świadoma tego co zaszło, choć spodziewał się od niej innych pierwszych słów. Brew Archibalda wystrzeliła ku górze, kiedy spoglądał na blondynkę z wyraźną konsternacją na twarzy. – Ciekawe pierwsze słowa – skwitował. – Ale podpisuję się pod nimi obydwoma rękoma! Aż mnie mierzi na samą myśl, że ten… – urwał, zerkając na Isabellę. Dobre wychowanie nie pozwalało mu na przeklinanie w obecności dam. – ...człowiek piastuje stanowisko ordynatora oddziału zatruć! Przecież to jakaś pomyłka! Po wygranej wojnie dopilnuję, żeby go zwolniono ze szpitala, a najlepiej od razu deportowano do Egiptu! – traktował oddział zatruć jak swój dom, nic dziwnego, że obecność tego młodego uzdrowiciela na tak wysokim stanowisku doprowadzała go do szału. – Albo do więzienia – dodał już spokojniej, nerwowym ruchem poprawiając kołnierz swojej koszuli. – No, mniejsza z tym. Jak się czujesz? Wszystko dobrze? Język może się wydawać trochę ociężały, ale za parę dni powinno już być w porządku. Dużo mów, jedz, ćwicz go – poinstruował ją, wyciągając rękę, żeby pomóc jej zejść ze stołu, ale doskonale poradziła sobie sama. – Nie, nie kłopocz się – machnął ręką, bo nie był pewny jak to wygląda z zapasami jedzenia i picia u Justine i Vincenta. – O tak, Vincent potrafi być uparty, znamy się ze szkoły – uśmiechnął się kątem ust na wspomnienie młodego Rinehearta w Hogwarcie. Ach, śmieszne i miłe to były czasy! Miał nadzieję, że jego dzieciom też będą dane.
– Asbjorn. To bardzo zdolny alchemik, ciągle mnie zaskakuje – przyznał otwarcie, bo miał możliwość współpracy z wieloma specjalistami, ale nie każdy wywiązywał się ze swoich obowiązków tak szybko i sprawnie jak As. – Język został stworzony z jej tkanki, nie powinien się niczym różnić od poprzedniego, ale po takiej przerwie na pewno może jej być… dziwnie, może trochę niekomfortowo z nowym narządem – stwierdził, opierając się plecami o kuchenną szafkę. Sam nigdy nie stracił żadnego organu, więc ciężko było mu to dokładnie opisać, ale magomedycyna właśnie taką przygotowała odpowiedź.
– Isabello, proszę cię! Nie przesadzaj z tymi komplementami, uzdrowiciel zawsze może coś zrobić lepiej – trochę wymuszona była ta skromność, bo tak naprawdę zachwyty kuzynki mile połechtały jego ego. Co prawda pacjenci często dziękowali za udzieloną im pomoc, ale czymś innym były komplementy od osoby, która mniej więcej wiedziała na czym to wszystko polega.
– Ciężko mi to wytłumaczyć. Sama będziesz wiedzieć jak przyłożyć dany organ, po prostu ma się świadomość ułożenia nerwów, naczyń krwionośnych, widzi się miejsce ucięcia… – wzruszył ramionami, odwijając rękawy beżowej koszuli. – Nie, jeżeli zaklęcie się uda to nie ma opcji, żeby organizm odrzucił nowy narząd – odparł, poprawiając nieco wygniecione mankiety.
Stanął przy Justine, obserwując jak wybudza się ze snu. Pacjenci różnie reagowali, czasem zapominali jaki zabieg mieli wykonywany albo że w ogóle mieli jakikolwiek zabieg. Tonks wydawała się jednak całkiem świadoma tego co zaszło, choć spodziewał się od niej innych pierwszych słów. Brew Archibalda wystrzeliła ku górze, kiedy spoglądał na blondynkę z wyraźną konsternacją na twarzy. – Ciekawe pierwsze słowa – skwitował. – Ale podpisuję się pod nimi obydwoma rękoma! Aż mnie mierzi na samą myśl, że ten… – urwał, zerkając na Isabellę. Dobre wychowanie nie pozwalało mu na przeklinanie w obecności dam. – ...człowiek piastuje stanowisko ordynatora oddziału zatruć! Przecież to jakaś pomyłka! Po wygranej wojnie dopilnuję, żeby go zwolniono ze szpitala, a najlepiej od razu deportowano do Egiptu! – traktował oddział zatruć jak swój dom, nic dziwnego, że obecność tego młodego uzdrowiciela na tak wysokim stanowisku doprowadzała go do szału. – Albo do więzienia – dodał już spokojniej, nerwowym ruchem poprawiając kołnierz swojej koszuli. – No, mniejsza z tym. Jak się czujesz? Wszystko dobrze? Język może się wydawać trochę ociężały, ale za parę dni powinno już być w porządku. Dużo mów, jedz, ćwicz go – poinstruował ją, wyciągając rękę, żeby pomóc jej zejść ze stołu, ale doskonale poradziła sobie sama. – Nie, nie kłopocz się – machnął ręką, bo nie był pewny jak to wygląda z zapasami jedzenia i picia u Justine i Vincenta. – O tak, Vincent potrafi być uparty, znamy się ze szkoły – uśmiechnął się kątem ust na wspomnienie młodego Rinehearta w Hogwarcie. Ach, śmieszne i miłe to były czasy! Miał nadzieję, że jego dzieciom też będą dane.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Chłonęła wyjaśnienia kuzyna. Starała się zapamiętać wszystko dokładnie. Nieco bardziej zamyśliła się, kiedy padło imię, dość nietypowe, alchemika odpowiedzialnego za stworzenie nowego języka. Chyba Alexander już wcześniej jej o nim wspominał. Chciałaby go chyba poznać. Tak, właśnie tak! Musiał być bardzo zdolny, skoro służył zakonowi nawet najbardziej pogiętymi recepturami. Wiedziała co nieco na temat tworzenia elementów, tkanek i organów przy pomocy niesamowitej alchemii. Poniekąd też sama sztuką warzelnictwa zainteresowała się właśnie przez wzgląd na wielką magię leczniczą, która tkwiła w tych miksturach. Była wdzięczna i pannie Tonks i lordowi kuzynowi za to, że pozwolili jej być tego dnia przy nich. – No tak, panienka Justine zapewne zdołała nieco przywyknąć do tego uczucia braku i na nowo będzie musiała oswoić się z językiem. Jestem jednak pewna, że szybko powróci do nas jej głos – skomentowała krótko informacje podsłuchane od paprotkowego nestora. Tej też dziwności i początkowego szoku mogła się spodziewać, ale ta dziewczyna, o ile wierzyć opowieściom, przeszła naprawdę wiele i trudno było ją tak po prostu przyblokować. Zdolna, piękna i potężna. Niesłychane, może nawet bliska w swej sile do salamandrowej mentorki. Może była kobiecą ikoną tych czasów. Widywała wielu wojowników odzianych w męskie płaszcze, ale pośród nich widok dam wciąż nie był aż tak oczywisty. Chociaż Lucinda, jej dzielna Lucinda była niesamowita! Isabelli trudno było tak do końca je zrozumieć i już na pewno wpuścić się w ich skórę, ale mogła je wciąż podziwiać.
Rozpogodzone oczy postanowiły przy spojrzeniu kuzyna zrobić sobie nieco dłuższy przystanek, kiedy z taką pasją i pewnością prawił o detalach. Niektóre z nich wydawały jej się oczywiste, wiedziała o nich, ale teraz zyskała dodatkową pewność. Podziękowała Archibaldowi za tak cenne wskazówki. Czuła, że będzie musiała o tym, co dzisiaj zrobili, koniecznie opowiedzieć drugiemu kuzynowi. Ekscytacja wciąż płomieniem przelewała się w jej żyłach. Nie zamierzała jednak nadto kuzyna nestora przemęczać, choć… choć potrafiła dostrzec, że ten doskonale czuł się w roli nauczyciela. Bardzo ceniła jego umiejętności i powinien o tym wiedzieć. Nie żałowała serdecznego komplementu.
Isabella naprawdę nie mogła doczekać się tego, jak poczuje się Tonks przebudzona, zaopatrzona w nowy organ, zdolna po tak długim czasie do wypowiedzenia prawdziwych, brzmiących, pełnych słów. Serce na moment jej przystanęło, kiedy spojrzenie dziewczyny skrzyżowało się z jej. Kontrolnie zerknęła na Archibalda, ale on raczej nie przejawiał już żadnej wątpliwości. Sprawdzili się. Zadanie wykonano poprawnie, organ mógł jej teraz dobrze posłużyć.
– Pieprzony? Ojej– wymsknęło się Isabelli, kiedy tylko uderzyło w nią pierwsze nieco niemrawe słówko. Przekleństwo? Czy naprawdę z tylu przepięknych słów wybrała właśnie plugawe? Zamrugała nieco zbita z tropu, a potem lekko przyłożyła dłoń do ust, stłumiła westchnienie. Pieprzony?! Potem nieco zbladła, kiedy padła informacja o Shafiqu. – Shafiq… lord Shafiq, Zachary? – podpytała wyraźnie zaskoczona. Miała w pierwszej kolejności zapytać Justine, jak się czuła, jak zaprzyjaźniła się z nowym organem, ale… ale Zachary w swoim pięknym stroju medyka stanął jej nagle przed oczami. Pamiętała jego głos i wszelkie cenne nauki, to, jak wiele dobrego jej ofiarował. Jak godnie ją przyjął, nie odgradzając pełnej pasji damy od medycznych przypadków – choć z oczywistym dystansem. – Czy to ten lord cię skrzywdził? – wydusiła w końcu, nie mogąc uwierzyć. – Archibladzie? – zerknęła niepewnie na kuzyna, poszukując potwierdzenia. – On jest przecież znakomitym medykiem, ja… on… lord Shafiq ofiarował mi cenną lekcję, wiele pokazał. Jeśli zrobił coś tak... Och, nie, on to zrobił celowo! – wypiszczała prawie ze łzami w oczach i aż zrobiło jej się słabo na myśl, że spacerowała i plotkowała z dżentelmenem, który czynił po zmroku tak wstrętne zabiegi. To było… - To perfidne! – dodała jeszcze, czując, jak bardzo jest jej teraz przykro, że miała go za druha, towarzysza, bratnią duszę, która również dzieliła z nią pasję do zielarstwa. – Och, tak z-zaschło mi w gardle, z przyjemnością się napiję wody, dziękuję. Jak się czujesz Justine? Och, ja.. nie mogę uwierzyć – mówiła wciąż wyraźnie wytrącona z równowagi. Nie sądziła, że egipski lord, książę tkany historiami spomiędzy pięknych grobowców był przeklęty czarną magią. Naprawdę go lubiła. Uzupełnienie, dość surowy i konkretny osąd Prewetta jawnie jej jednak potwierdziły intencje owego lorda. – Ty tam powinieneś być. Uzdrowiciele mają leczyć, a to, co zrobił panience Tonks, to.. to zbrodnia! – wyznała z przejęciem i przetarła nieco zbyt mocno rozgrzane czoło. – Czy Mung stał się miejscem krzywdy? Jeśli pozostali medycy są jemu podobni, wolę nie myśleć, co dzieje się z biednymi pacjentami – Westchnęła z rozczarowaniem i przesunęła spojrzenie na jasnowłosą wojowniczkę. Vincent? Na wspomnienie o nim, nieco pilniej przysłuchała się rozmowie. Uleczyła go w szpitalu polowym, przywołała obraz troski, tak szybko musiał powrócić do… ukochanej? Czy panienka Tonks była jego oblubienicą? Otworzyła szerzej oczy. Będzie musiała podpytać Steffena. Bohaterowie trzymali się razem, a w tej smutnej wojnie miłość wydawała się jeszcze piękniejsza. Jaka wielka pociecha, że miała przy sobie wiernego towarzysza. – Och, dziękuję, nie trzeba, panno Tonks. Cieszę się, że znów możesz mówić – obwieściła z radością.
W środku była jak wulkan gotowy na deszcz ognia.
Rozpogodzone oczy postanowiły przy spojrzeniu kuzyna zrobić sobie nieco dłuższy przystanek, kiedy z taką pasją i pewnością prawił o detalach. Niektóre z nich wydawały jej się oczywiste, wiedziała o nich, ale teraz zyskała dodatkową pewność. Podziękowała Archibaldowi za tak cenne wskazówki. Czuła, że będzie musiała o tym, co dzisiaj zrobili, koniecznie opowiedzieć drugiemu kuzynowi. Ekscytacja wciąż płomieniem przelewała się w jej żyłach. Nie zamierzała jednak nadto kuzyna nestora przemęczać, choć… choć potrafiła dostrzec, że ten doskonale czuł się w roli nauczyciela. Bardzo ceniła jego umiejętności i powinien o tym wiedzieć. Nie żałowała serdecznego komplementu.
Isabella naprawdę nie mogła doczekać się tego, jak poczuje się Tonks przebudzona, zaopatrzona w nowy organ, zdolna po tak długim czasie do wypowiedzenia prawdziwych, brzmiących, pełnych słów. Serce na moment jej przystanęło, kiedy spojrzenie dziewczyny skrzyżowało się z jej. Kontrolnie zerknęła na Archibalda, ale on raczej nie przejawiał już żadnej wątpliwości. Sprawdzili się. Zadanie wykonano poprawnie, organ mógł jej teraz dobrze posłużyć.
– Pieprzony? Ojej– wymsknęło się Isabelli, kiedy tylko uderzyło w nią pierwsze nieco niemrawe słówko. Przekleństwo? Czy naprawdę z tylu przepięknych słów wybrała właśnie plugawe? Zamrugała nieco zbita z tropu, a potem lekko przyłożyła dłoń do ust, stłumiła westchnienie. Pieprzony?! Potem nieco zbladła, kiedy padła informacja o Shafiqu. – Shafiq… lord Shafiq, Zachary? – podpytała wyraźnie zaskoczona. Miała w pierwszej kolejności zapytać Justine, jak się czuła, jak zaprzyjaźniła się z nowym organem, ale… ale Zachary w swoim pięknym stroju medyka stanął jej nagle przed oczami. Pamiętała jego głos i wszelkie cenne nauki, to, jak wiele dobrego jej ofiarował. Jak godnie ją przyjął, nie odgradzając pełnej pasji damy od medycznych przypadków – choć z oczywistym dystansem. – Czy to ten lord cię skrzywdził? – wydusiła w końcu, nie mogąc uwierzyć. – Archibladzie? – zerknęła niepewnie na kuzyna, poszukując potwierdzenia. – On jest przecież znakomitym medykiem, ja… on… lord Shafiq ofiarował mi cenną lekcję, wiele pokazał. Jeśli zrobił coś tak... Och, nie, on to zrobił celowo! – wypiszczała prawie ze łzami w oczach i aż zrobiło jej się słabo na myśl, że spacerowała i plotkowała z dżentelmenem, który czynił po zmroku tak wstrętne zabiegi. To było… - To perfidne! – dodała jeszcze, czując, jak bardzo jest jej teraz przykro, że miała go za druha, towarzysza, bratnią duszę, która również dzieliła z nią pasję do zielarstwa. – Och, tak z-zaschło mi w gardle, z przyjemnością się napiję wody, dziękuję. Jak się czujesz Justine? Och, ja.. nie mogę uwierzyć – mówiła wciąż wyraźnie wytrącona z równowagi. Nie sądziła, że egipski lord, książę tkany historiami spomiędzy pięknych grobowców był przeklęty czarną magią. Naprawdę go lubiła. Uzupełnienie, dość surowy i konkretny osąd Prewetta jawnie jej jednak potwierdziły intencje owego lorda. – Ty tam powinieneś być. Uzdrowiciele mają leczyć, a to, co zrobił panience Tonks, to.. to zbrodnia! – wyznała z przejęciem i przetarła nieco zbyt mocno rozgrzane czoło. – Czy Mung stał się miejscem krzywdy? Jeśli pozostali medycy są jemu podobni, wolę nie myśleć, co dzieje się z biednymi pacjentami – Westchnęła z rozczarowaniem i przesunęła spojrzenie na jasnowłosą wojowniczkę. Vincent? Na wspomnienie o nim, nieco pilniej przysłuchała się rozmowie. Uleczyła go w szpitalu polowym, przywołała obraz troski, tak szybko musiał powrócić do… ukochanej? Czy panienka Tonks była jego oblubienicą? Otworzyła szerzej oczy. Będzie musiała podpytać Steffena. Bohaterowie trzymali się razem, a w tej smutnej wojnie miłość wydawała się jeszcze piękniejsza. Jaka wielka pociecha, że miała przy sobie wiernego towarzysza. – Och, dziękuję, nie trzeba, panno Tonks. Cieszę się, że znów możesz mówić – obwieściła z radością.
W środku była jak wulkan gotowy na deszcz ognia.
- Dupa buchoroszca a nie lord. Bęswał. - wypowiedziała na pytanie, które padło z ust Isabelli. Dopiero zaczynała. Dopiero się rozkręcała odnośnie tematu Shafiqa, o którym kiedyś myślała inaczej. Zdecydował się na pracę uzdrowiciela w szpitalu, przy ludziach różnej krwi. Jakże głupia była myśląc, że może posiadać coś takiego jak sumienie. - Konował. - podsumowywała dalej zsuwając się ze stołu. Przesunęła się żeby wyciągnąć z szafki ceramiczne kubki, jeden był czerwony, kolejny niebieski napełniła je wodą. - Próbował przyszyć mi jęsyk, chtóry odgrysłam. - ten nowy, czuła, działał ociężale, ale to nie miało jej powstrzymać. - A później, do tej nierófnej odgryzionej końsówki przyszył nowy. Nawet nie póbofał mnie uśpić. - wzięła w usta wdech widocznie rozwścieczona samą myślą. Przesunęła się, podając czerwone naczynie Isabelli. Przesunęła spojrzeniem od niej, do Archibalda, wyciągając w jego stronę drugą z dłoni z niebieskim kubkiem. - Uwierz mi Archie, jak sobaczę go następnym razem, to kopnę go w tyłek tak mosno, że doleci do Egiptu. - obiecała lordowi, nie bacząc na nie do końca piękne słownictwo. Była zirytowana, jednocześnie w końcu po miesiącach w ciszy zdolna do powiedzenia czegokolwiek, bez chęci wyrwania sobie organu. Wiedziała, że ten został przygotowany odpowiednio i nie wątpiła w umiejętności Arichablada. Podeszła znów do szafek odpakowywując pieczeń, na kilka chwil zatapiając się w swoich myślach, zapadając, zapatrując w widok za oknem. Drgnęła, kiedy dotarł do niej głos ponownie, próbując się uśmiechnąć, ale wyszło to marnie.
- Dobsze to pojęcia wsględne. - odpowiedziała mężczyźnie, wzruszając ramionami. Uniosła rękę, żeby palcem wskazującym popukać się w czoło. Spędziła w Azkabanie miesiąc. Ciągła obecność dementorów niezmiennie wpływała na nią. Pętała jej własną obecność, podrzucała obrazy, których nie potrafiła zapomnieć. Nawet teraz, widząc Prewetta przed jej oczami pokazywał się obraz jego martwej twarzy, którą widziała. Była pewna że wszyscy zginęli. Nadal miała problem z uwierzeniem, że było inaczej. Niezmiennie musiała się upewniać. Odwróciła się ponownie nakładając na talerz przyniesionej potrawki - Noga, jęsyk, ciekawe co będzie kolejne. - zastanowiła się głośno. Nie opuszczając nałożonej maski - wszystko było w porządku. Półprawda. Przy innych, czuła się trochę lepiej, trochę pewniej. Ale jednocześnie przy tych znajomych twarzach, niezmiennie czuła się winna. Postawiła talerz na stole, podwijając rękawy za dużego swetra. Nie jej, należał do Vincenta. Cienkie, różowe blizny wymknęły się na światło dzienne, ale nie zwróciła na nie uwagi. Na twarzy nosiła podłużną bliznę. A szyję zdobił ciemny tatuaż, którego szczerze nie znosiła.
- Jak osioł. - mruknęła, wywracając oczami, wkładając pierwszą porcję do ust. - Ale doobfre. - wypowiedziała z pełnymi ustami, po chwili połykając to, co miała w ustach. - Na pefno nie chcecie? - upewniła się spoglądając od Isabelli do Archibalda. - Też się cieszę. - odpowiedziała Isabelli przed wzięciem do ust kolejnego kęsa. - Mfiałam już dość własnych myśli. - mruknęła marszcząc nos, wsadzając do ust porcję potrawki. Ręce jeszcze trochę zdawały się nie do końca działające naturalnie. Widocznie pilnowała gestów, by nagle nie stracił na swojej mocy. Ale w końcu wykonywały już większość tego, czego od nich chciała. Najważniejsze - rzucała zaklęcia. Reszta miała dojść sama po drodze.
- Dobsze to pojęcia wsględne. - odpowiedziała mężczyźnie, wzruszając ramionami. Uniosła rękę, żeby palcem wskazującym popukać się w czoło. Spędziła w Azkabanie miesiąc. Ciągła obecność dementorów niezmiennie wpływała na nią. Pętała jej własną obecność, podrzucała obrazy, których nie potrafiła zapomnieć. Nawet teraz, widząc Prewetta przed jej oczami pokazywał się obraz jego martwej twarzy, którą widziała. Była pewna że wszyscy zginęli. Nadal miała problem z uwierzeniem, że było inaczej. Niezmiennie musiała się upewniać. Odwróciła się ponownie nakładając na talerz przyniesionej potrawki - Noga, jęsyk, ciekawe co będzie kolejne. - zastanowiła się głośno. Nie opuszczając nałożonej maski - wszystko było w porządku. Półprawda. Przy innych, czuła się trochę lepiej, trochę pewniej. Ale jednocześnie przy tych znajomych twarzach, niezmiennie czuła się winna. Postawiła talerz na stole, podwijając rękawy za dużego swetra. Nie jej, należał do Vincenta. Cienkie, różowe blizny wymknęły się na światło dzienne, ale nie zwróciła na nie uwagi. Na twarzy nosiła podłużną bliznę. A szyję zdobił ciemny tatuaż, którego szczerze nie znosiła.
- Jak osioł. - mruknęła, wywracając oczami, wkładając pierwszą porcję do ust. - Ale doobfre. - wypowiedziała z pełnymi ustami, po chwili połykając to, co miała w ustach. - Na pefno nie chcecie? - upewniła się spoglądając od Isabelli do Archibalda. - Też się cieszę. - odpowiedziała Isabelli przed wzięciem do ust kolejnego kęsa. - Mfiałam już dość własnych myśli. - mruknęła marszcząc nos, wsadzając do ust porcję potrawki. Ręce jeszcze trochę zdawały się nie do końca działające naturalnie. Widocznie pilnowała gestów, by nagle nie stracił na swojej mocy. Ale w końcu wykonywały już większość tego, czego od nich chciała. Najważniejsze - rzucała zaklęcia. Reszta miała dojść sama po drodze.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Archibald przyglądał się Justine urzeczony jej szczerością. Chłonął każde jej słowo, każdą obelgę. Brwi uniosły się nieznacznie, kiedy wreszcie podała przyczynę swojej nienawiści – no tak, mógł się tego spodziewać. Westchnął głęboko, dodając jej w ten sposób otuchy, dając znać, że rozumie. To, co Shafiq wyprawiał, nie mieściło się w głowie. Nie można było wybrać zawodu uzdrowiciela, a potem wybierać sobie pacjentów. Na początku pracy każdy z nich składał stosowną przysięgę, ale Shafiq najwidoczniej minął się z powołaniem. Już sam fakt, że był uważany na Wyspach za arystokratę, był mocno naciągany. Cała jego osoba była jedną wielką sprzecznością. Archibald chętnie by mu to wszystko wygarnął. – Przykro mi, że musiałaś przez to wszystko przechodzić – nikt nie powinien znaleźć się w takiej sytuacji. To było przekroczenie wszystkich możliwych granic. – Ale kiedy będziesz wysyłać Shafiqa do Egiptu, chętnie usiądę w pierwszym rzędzie – pozwolił sobie na uśmiech, zerkając kontrolnie na Isabellę, która spoglądała na nich wyraźnie zaskoczona. Uśmiech momentalnie mu zbladł, kiedy zrozumiał jej wątpliwości. – Bello, nie miej do siebie żalu. Nie mogłaś wiedzieć – odparł, choć mierziło go na myśl, że jego kuzynka spędziła z tym człowiekiem czas sam-na-sam. W takich sytuacjach starał się sobie przypomnieć, że i on kiedyś zadawał się z osobami, które obecnie stoją po drugiej stronie barykady – takie jest środowisko, w którym się wychowali.
– Mam nadzieję, że już nic więcej, droga Justine – westchnął, zajmując miejsce przy stole. Transplantacja narządów była skomplikowanym zabiegiem, ale raczej bezpiecznym, mógł go wykonywać wielokrotnie, tylko po co. Liczył na to, że jego towarzysze jednak nie będą cierpieć tak poważnych obrażeń.
Przeniósł wzrok na kuzynkę, która najwidoczniej wciąż nie mogła się uporać z przykrą rzeczywistością, w jakiej przyszło im żyć. Westchnął cicho, nie do końca wiedząc od czego zacząć. – Isabello, niestety w Mungu zostały tylko osoby popierające obecną władzę albo te, które postanowiły się jej nie sprzeciwiać. Obawiam się, że osoby, które nie zarejestrowały różdżki, nie mają tam czego szukać – wszystkie osoby mugolskiego pochodzenia, przeciwnicy rządu, czy osoby, które mogą je znać. Ta lista coraz bardziej się wydłużała.
– Nie, dziękuję, jadłem przed wyjściem – odparł, rzucając jeszcze jedno kontrolne spojrzenie kuzynce – zderzenie z rzeczywistością musiało być dla niej wyjątkowo bolesne. Zerknął na zegarek, kiedy uświadomił sobie, że przygląda się Isabelli o sekundę za długo. – W takim razie ja już będę się zbierał. Wracasz ze mną do Weymouth? – Podpytał ją, dzieciaki na pewno ucieszyłyby się z wizyty gościa. – Gdyby coś było nie tak, pisz – przypomniał Justine, choć miał nadzieję, że już nie musi mówić o tak oczywistych rzeczach. – Pozdrów Vincenta i uważaj na siebie – dodał, narzucając na plecy jesienny płaszcz. Skinął jej jeszcze głową na odchodne i wyszedł na ganek, gdzie skorzystał ze swojego świstoklika i bezpiecznie wrócił do Weymouth.
zt <3
– Mam nadzieję, że już nic więcej, droga Justine – westchnął, zajmując miejsce przy stole. Transplantacja narządów była skomplikowanym zabiegiem, ale raczej bezpiecznym, mógł go wykonywać wielokrotnie, tylko po co. Liczył na to, że jego towarzysze jednak nie będą cierpieć tak poważnych obrażeń.
Przeniósł wzrok na kuzynkę, która najwidoczniej wciąż nie mogła się uporać z przykrą rzeczywistością, w jakiej przyszło im żyć. Westchnął cicho, nie do końca wiedząc od czego zacząć. – Isabello, niestety w Mungu zostały tylko osoby popierające obecną władzę albo te, które postanowiły się jej nie sprzeciwiać. Obawiam się, że osoby, które nie zarejestrowały różdżki, nie mają tam czego szukać – wszystkie osoby mugolskiego pochodzenia, przeciwnicy rządu, czy osoby, które mogą je znać. Ta lista coraz bardziej się wydłużała.
– Nie, dziękuję, jadłem przed wyjściem – odparł, rzucając jeszcze jedno kontrolne spojrzenie kuzynce – zderzenie z rzeczywistością musiało być dla niej wyjątkowo bolesne. Zerknął na zegarek, kiedy uświadomił sobie, że przygląda się Isabelli o sekundę za długo. – W takim razie ja już będę się zbierał. Wracasz ze mną do Weymouth? – Podpytał ją, dzieciaki na pewno ucieszyłyby się z wizyty gościa. – Gdyby coś było nie tak, pisz – przypomniał Justine, choć miał nadzieję, że już nie musi mówić o tak oczywistych rzeczach. – Pozdrów Vincenta i uważaj na siebie – dodał, narzucając na plecy jesienny płaszcz. Skinął jej jeszcze głową na odchodne i wyszedł na ganek, gdzie skorzystał ze swojego świstoklika i bezpiecznie wrócił do Weymouth.
zt <3
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Zachłysnęła się powietrzem, kiedy tylko panienka Tonks zaczęła wyzywać lorda Shafiqa. Jak to tak? Cóż to wszystko znaczy? Nie, nie chodziło o to, że świeży język wciąż wiązał się z trudnością. Pojmowała wyrzucane przez nią z jadem wyzwiska, choć nieco godziły w jej niewinność i drażniły wpojoną wobec lordów uprzejmość. O wiele gorszy od wstrętnych słówek były jednak krzywdy dokonane na ciele panny Tonks. Zakręciło się jej jednak w myśli, kiedy próbowała dopasować powabny profil egzotycznego szlachcica do tortur. Czy to możliwe? Wysłuchała jednak i Archibalda i Justine. Wiedzieli, kim Zachary był naprawdę, że łączył się ze sprawami, wobec których wnosili jawny sprzeciw. Choć nie pojmowała z tego za wiele, ufała im. Jeżeli był zły, to powinna uwierzyć, prawda? Przyzwyczajona wciąż i wciąż do słuchania i przejmowania poglądów tych, z którymi przystawała, próbowała odnaleźć jakiś złoty środek. – To, co mówicie, jak bardzo jest on zły… Nigdy przenigdy bym nie pomyślała. Och, tak mi przykro, panienko Tonks. Przecież ja byłam tam przy nim, widywałam go, ich wszystkich – wymówiła stroskana, przejęta na tyle mocno, by zadrżały jej dłonie, kiedy tylko otrzymała kubek. Prawie tu mdlała. – Zachary, przeklęty Zachary! Robić taką krzywdę kobiecie, na żywca! Tak bardzo musiało cię boleć – kontynuowała poruszona, a dłonią lekko przejechała po czole. Naprawdę zrobiło jej się słabo. – Widziałam w nim inspirację, mentora, mistrza. A on… - zachlipała lekko, a potem ścisnęła mocniej powieki. Uspokój się, uspokój. – Obym go nigdy więcej nie ujrzała, oby tylko odpowiedział któregoś dnia za wszystkie te podłości – odrzekła wreszcie mocno, z powagą. Należał mu się sąd! Porządkowała chaos, myśli jak rozpalone węgle drażniły jej poukładany światopogląd. Nie, nic nie było już tak jak kiedyś. Było zło i dobro mieszające się w obłudzie i kłamstwach. Byli zbrodniarze i byli bohaterowie – również razem. Kto jednak walczył po jej stronie? Gdzie znajdowała się ona? Gdzie relacje i szczere historie budowane przez te wszystkie lata bycia damą? – Skrzywdziłby nas. Bez wahania, prawda? – podniosła przejęte oczy na Archibalda, a potem popatrzyła na Justine, która nosiła na ciele ślady wojny. – Ciebie, kuzynie, ciebie, Justine. I mnie – wypowiedziała ponuro. Wewnątrz rozprawiała się z resztką naiwnych myśli, że zawarte wtedy sojusze, tamte przyjaźnie i tamte emocje miały jakiekolwiek znaczenie teraz. Gdy była już martwa dla wszystkich twarzy z przeszłości. Prawie wszystkich, bo wciąż miała obok siebie Prewetta i Farleya, wciąż mogła znaleźć oparcie w ramionach Lucindy. Nie wszyscy odeszli, ale wybierając wtedy, nie mogła zachować wszystkich. Wierzyła jednak, że poszła jedyną słuszną drogą. Nie chciała być nigdzie indziej.
Wzięła się jednak w garść. Widok zajadającej się Tonks, jej głos, jej ulga – dało jej to siłę. Rozwiała wszelkie ponure myśli, skupiając się na tym, by wrócić miedzy nich i nie odpływać zbyt daleko. – Bardzo ci dziękuję, ale Archibald ma rację. Powinniśmy iść. Cieszę się, że mogłam tutaj dzisiaj być, towarzyszyć wam i że odzyskałaś swój język – wymówiła miękko, grzecznie, z uśmiechem. Obróciła się w stronę kuzyna. – Och tak, z radością, kuzynie! – roziskrzyła się wyraźnie na jego propozycję. Nawet nieśmiało pomyślała o tym już wcześniej. Wizja spędzenia reszty dnia w Weymouth podziałała jak dawka eliksiru rozweselającego. Rozpromieniła się gwałtownie i już po chwili była gotowa do drogi. – Do zobaczenia, panienko Tonks – pożegnała się ładnie i ruszyła razem z kuzynem. Po drodze wsunęła mu do kieszeni płaszcza butelkę soku malinowego. Wiedział, dobrze wiedział, co należało z tym zrobić i komu przyniesie to o wiele więcej radości niż jej.
zt
Wzięła się jednak w garść. Widok zajadającej się Tonks, jej głos, jej ulga – dało jej to siłę. Rozwiała wszelkie ponure myśli, skupiając się na tym, by wrócić miedzy nich i nie odpływać zbyt daleko. – Bardzo ci dziękuję, ale Archibald ma rację. Powinniśmy iść. Cieszę się, że mogłam tutaj dzisiaj być, towarzyszyć wam i że odzyskałaś swój język – wymówiła miękko, grzecznie, z uśmiechem. Obróciła się w stronę kuzyna. – Och tak, z radością, kuzynie! – roziskrzyła się wyraźnie na jego propozycję. Nawet nieśmiało pomyślała o tym już wcześniej. Wizja spędzenia reszty dnia w Weymouth podziałała jak dawka eliksiru rozweselającego. Rozpromieniła się gwałtownie i już po chwili była gotowa do drogi. – Do zobaczenia, panienko Tonks – pożegnała się ładnie i ruszyła razem z kuzynem. Po drodze wsunęła mu do kieszeni płaszcza butelkę soku malinowego. Wiedział, dobrze wiedział, co należało z tym zrobić i komu przyniesie to o wiele więcej radości niż jej.
zt
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia Just
Szybka odpowiedź