Sypialnia gościnna
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Sypialnia gościnna
Jeden z pokoi, który przeznaczony jest dla osób, które akurat nocują w domu Tonksów. Poza łóżkiem szafa i szafką koło łożka znajduje się niewielkie biurko z krzesłem. Obecnie stał się prywatną sypialnią Hannah. W razie potrzeby na dole znajduje się kilka nadal wolnych kanap.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 3
--------------------------------
#3 'k3' : 3
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 3
--------------------------------
#3 'k3' : 3
30.11 po powrocie z Northumberland
Wpadł do domu przemarznięty, ale spocony. Chyba musiał wziąć prysznic, nawet on czuł, że śmierdział. Wysiłkiem, lasem, śmiercią i krwią. Rozejrzał się prędko, mając nadzieję, że nie natknie się nigdzie na Kerstin.
Nie chciał jej martwić. Miała w sobie coś, co sprawiało, że chciał ją chronić.
Droga czysta.
Ostrożnie ruszył do łazienki i umył starannie ręce, spłukując z nich krew tamtego szmalcownika.
Martwił się o Thalię. Musiała spędzić noc w ich obozie. Wstąpił już do Becketta, poprosił o świstokliki, wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Ruszył do swojej sypialni po świeże ubrania, ale po drodze dostrzegł światło i uchylone drzwi w pokoju gościnnym - to znaczy, pokoju Castora.
Zapukał i zajrzał do środka.
-Ładnie pachnie. - nie to, co on. -Co robisz? Nie przeszkadzam? - zagaił wesoło. W jasnych oczach tańczyła adrenalina.
I złote iskry.
Nie był dziś do końca sobą, nie po tym jak zabił człowieka, ale był w dobrym humorze.
-Zasztyletowałem szmalcownika. - zaświergotał radośnie, wślizgując się do środka. -Zabił dziecko, uratowałem go od nastolatka, byłbyś dumny. Jutro pozbędziemy się wszystkich. Słuchaj- - oczy błyszczały nadal, mówił szybko, zupełnie jak nie on.
Fenrir lubił walczyć.
Lubił też być pomocny.
-Słuchaj, leciałem dzisiaj na miotle z mugolskim nastolatkiem, najpierw był przestraszony, ale był zachwycony, oni tak uroczo reagują na miotły i magię... - paplał z uśmiechem, aż jego wzrok padł na jakieś śliczne coś w dłoniach Castora.
-Co to? Ładne! - pochwalił. Michael pewnie dopytałby, czy Sprout ma sporo zleceń i szczerze się ucieszył, ale Fenrirowi w głowie były prostsze przyjemności życia. -Jadłeś już kolację? Jestem głodny jak wilk, hehe. - zażartował, miał wszak doskonałe poczucie humoru, a potem przeczesał włosy palcami. Wyglądał tak beztrosko, że młodziej niż zwykle.
Rozdwojenie jaźni przydawało się, gdy usiłowało się zdusić własne wyrzuty sumienia. Jesteś mordercą, nie zabijaj dzieciaków, wyrzuty dwóch bliskich mu ludzi ciążyły w głowie, ale zepchnął je na bok. To tamten szmalcownik zabił dziecko. Zasłużył. A sprawiedliwość smakowała słodko - choć lepiej nie myśleć zbyt długo o zmyśle smaku, bo jeszcze pożałuje, że się nie przemienił.
Wpadł do domu przemarznięty, ale spocony. Chyba musiał wziąć prysznic, nawet on czuł, że śmierdział. Wysiłkiem, lasem, śmiercią i krwią. Rozejrzał się prędko, mając nadzieję, że nie natknie się nigdzie na Kerstin.
Nie chciał jej martwić. Miała w sobie coś, co sprawiało, że chciał ją chronić.
Droga czysta.
Ostrożnie ruszył do łazienki i umył starannie ręce, spłukując z nich krew tamtego szmalcownika.
Martwił się o Thalię. Musiała spędzić noc w ich obozie. Wstąpił już do Becketta, poprosił o świstokliki, wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Ruszył do swojej sypialni po świeże ubrania, ale po drodze dostrzegł światło i uchylone drzwi w pokoju gościnnym - to znaczy, pokoju Castora.
Zapukał i zajrzał do środka.
-Ładnie pachnie. - nie to, co on. -Co robisz? Nie przeszkadzam? - zagaił wesoło. W jasnych oczach tańczyła adrenalina.
I złote iskry.
Nie był dziś do końca sobą, nie po tym jak zabił człowieka, ale był w dobrym humorze.
-Zasztyletowałem szmalcownika. - zaświergotał radośnie, wślizgując się do środka. -Zabił dziecko, uratowałem go od nastolatka, byłbyś dumny. Jutro pozbędziemy się wszystkich. Słuchaj- - oczy błyszczały nadal, mówił szybko, zupełnie jak nie on.
Fenrir lubił walczyć.
Lubił też być pomocny.
-Słuchaj, leciałem dzisiaj na miotle z mugolskim nastolatkiem, najpierw był przestraszony, ale był zachwycony, oni tak uroczo reagują na miotły i magię... - paplał z uśmiechem, aż jego wzrok padł na jakieś śliczne coś w dłoniach Castora.
-Co to? Ładne! - pochwalił. Michael pewnie dopytałby, czy Sprout ma sporo zleceń i szczerze się ucieszył, ale Fenrirowi w głowie były prostsze przyjemności życia. -Jadłeś już kolację? Jestem głodny jak wilk, hehe. - zażartował, miał wszak doskonałe poczucie humoru, a potem przeczesał włosy palcami. Wyglądał tak beztrosko, że młodziej niż zwykle.
Rozdwojenie jaźni przydawało się, gdy usiłowało się zdusić własne wyrzuty sumienia. Jesteś mordercą, nie zabijaj dzieciaków, wyrzuty dwóch bliskich mu ludzi ciążyły w głowie, ale zepchnął je na bok. To tamten szmalcownik zabił dziecko. Zasłużył. A sprawiedliwość smakowała słodko - choć lepiej nie myśleć zbyt długo o zmyśle smaku, bo jeszcze pożałuje, że się nie przemienił.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Udało się! Naprawdę się udało!
Uradowany wynikiem własnej pracy Castor w pierwszej kolejności rzucił się na łóżko tuż obok swych zwierzątek. Szarlotka uniosła pyszczek, trochę zdezorientowana nagłym pojawieniem się jej pana tuż obok, lecz prędko ogon zaczął wybijać radosną melodię wprost w pościel, którą przykryte było łóżko. Blondyn nie zauważył nawet, gdy fioletoworóżowa kulka znów zasiadła mu na głowie, gdyż w przepływie prawdziwej, szczerej radości chwycił leżący obok podręcznik, by przycisnąć go do swej piersi tak, jak przytulało się najlepszego przyjaciela.
— Udało się, aaa! — pokręcił się chwilę w pościeli, wciąż mocno przytulając do siebie książkę, aż obrócił się wreszcie na brzuch, jedną rękę uwolnił od uścisku, by podrapać psa za uchem. — Szarlotko, jesteś mi świadkiem, że się udało!
Zeskoczył z łóżka niemal tak prędko, jak na nie wskoczył. Musiał przecież posprzątać swoje surowce, nie daj Merlinie, jeszcze w tej ekscytacji coś uszkodzi! Spakował więc wszystkie rzeczy do przygotowanego do tego celu, tymczasowego schowka w formie kuferka przy łóżku. Zasiadł jeszcze raz przed biurkiem, tym razem wyciągając z jednej z szuflad pergamin. Miał wciąż do napisania kilka listów. Najważniejszy z nich wiązał się jednak z osobą pana Theopiliusa Carringtona i pewną paczką, którą przygotował na całe szczęście rano. Chciał zdążyć z jej wysłaniem do czasu, aż Michael nie wróci do domu; w paczce znajdował się bowiem odpowiednio zabezpieczony słoik z ręką Marceliusa. Temat londyńskich znajomości Castora był jednak wystarczająco drażliwy, co pokazywała ich słowno—fizyczna potyczka w szopie nie tak dawno temu. Sprout miał jednak w sobie wystarczająco dużo rozumu, by nie afiszować się z tą kwestią zbyt mocno. List, który spisał był — jak na jego standardy — dość krótki, lecz wydawało mu się, że odpowiednio treściwy. Długo debatował, czy i jak podpisywać się pod listem. Niestety, obecne położenie jak i nauczki, któe wyniósł z dotychczasowych wojennych doświadczeń, kazały mu zachować jak największą ostrożność. Żadnych imion i nazwisk, poza adresatem. Pan Carrington był przecież właścicielem instytucji cyrkowej, Castor mógł rozsądnie założyć, że po odpowiednim bilansie zysków i strat nie wyrzuci efektów jego miesięcznej pracy do kosza. I że domyśli się, o którego z synów i jaką tancerkę ognia chodzi.
Irys odleciał z przesyłką, a Castor mógł poświęcić następne kilka godzin na przeżycie własnej radości we względnym spokoju.
I byłby to raczej zwykły wieczór, gdyby nie pukanie do drzwi, które rozległo się jakiś czas później.
— Pachnie? — spytał zaskoczony, podrywając głowę, by przyjrzeć się przyjacielowi lepiej. Wyłapał złote iskry, chyba wbrew sobie, ale na ustach wciąż tańczył mu wesoły uśmiech. Odruchowo ułożył dłoń na formie, w której odpoczywał talizman. Już przestygnięty, już w formie stałej.
Nie przerywał mu. Słuchał, z zapartym tchem, ale nie wyglądał nawet na minimalnie przerażonego, złego, czy smutnego. Był szczęśliwy, piekielnie szczęśliwy, że mu się udało. To wszystko, o czym mówił. Że znów wracał na tory wojennego bohaterstwa, że był dobrym człowiekiem i wymierzał sprawiedliwość w najlepszy sposób, w jaki potrafił. Uniósł się z miejsca, Szarlotka również uniosła łepek, by zaraz przeciągnąć się na łóżku, aż wreszcie zeskoczyła z niego, podbiegając do Michaela ochoczo. Począwszy od obwąchania nogawek jego spodni (Castor wąchać nie musiał, krew bardzo ciężko było zmyć, jej metaliczny zapach wciąż wisiał w powietrzu, ale dziś pragnął ignorować go z całych sił), aż do oparcia się przednimi łapami gdzieś na wysokości łydki, psina domagała się atencji. I w tym aspekcie będąc idealnym odzwierciedleniem swego właściciela.
— I to wszystko w jeden dzień? Nawet nie wiesz jaki jestem dumny! — czy kiedykolwiek spodziewał się, że Castor zareaguje na jego eskapady w taki sposób? Że uśmiechał się szeroko na wieść o tym, że jakiś zły człowiek stracił życie, by żyć mógł nastolatek? Im bliżej pamiętnego dnia, wejścia w kolejną fazę wojny, tym bardziej Castor był świadom zmian, które musiał podjąć we własnym myśleniu. To jedna z nich. — To? — zapytał, zdejmując rękę z formy.
— Zaczekaj moment — uśmiechnął się tajemniczo, by odwrócić się doń plecami. Chwilę mocował się z zabezpieczeniem formy, aż wreszcie, gdy zwrócił się do niego podobnie, w dłoniach trzymał jasnozłoty pierścień z oczkiem z białego kamienia. Kamień ten ozdobiony był kilkoma czarnymi żyłkami, w zdobności swej podobny chyba najbardziej do białego marmuru. Dłoń Castora wyciągnęła się do przodu. — To prezent. Zrobiłem go dla ciebie.
Czy spodoba się? Miał największą w świecie nadzieję, że tak.
Tak bardzo chciał, by mu się podobało.
Wolną dłonią chwycił więc prawą dłoń Tonksa. Pierścień pasował idealnie na palec serdeczny.
— Pomoże przy pełni. Albo przy... jakimkolwiek innym czasie poza pełnią, gdy będzie taka potrzeba. Podoba ci się? — spytał cicho, chyba nieco zmieszany swą własną ekspresyjnością. Że pozwolił sobie na tak śmiałe gesty, na brak sprzeciwu względem przemocy, która zaczynała wrastać i w niego, pomimo zamknięcia w czterech ścianach sypialnio—pracowni.
Z rozmyślań wyrwał go jego własny żołądek. Głośne burczenie, którego nie słyszał... już dawno. Spojrzał więc w dół, na własną koszulę, uśmiechając się przy tym niezręcznie rozbawiony.
— To chyba... wystarczająca odpowiedź?
| wysyłam paczkę z eliksirem odtworzenia (1 porcja) [07.01.1958], którą przekazuję panu T. Carringtonowi
Uradowany wynikiem własnej pracy Castor w pierwszej kolejności rzucił się na łóżko tuż obok swych zwierzątek. Szarlotka uniosła pyszczek, trochę zdezorientowana nagłym pojawieniem się jej pana tuż obok, lecz prędko ogon zaczął wybijać radosną melodię wprost w pościel, którą przykryte było łóżko. Blondyn nie zauważył nawet, gdy fioletoworóżowa kulka znów zasiadła mu na głowie, gdyż w przepływie prawdziwej, szczerej radości chwycił leżący obok podręcznik, by przycisnąć go do swej piersi tak, jak przytulało się najlepszego przyjaciela.
— Udało się, aaa! — pokręcił się chwilę w pościeli, wciąż mocno przytulając do siebie książkę, aż obrócił się wreszcie na brzuch, jedną rękę uwolnił od uścisku, by podrapać psa za uchem. — Szarlotko, jesteś mi świadkiem, że się udało!
Zeskoczył z łóżka niemal tak prędko, jak na nie wskoczył. Musiał przecież posprzątać swoje surowce, nie daj Merlinie, jeszcze w tej ekscytacji coś uszkodzi! Spakował więc wszystkie rzeczy do przygotowanego do tego celu, tymczasowego schowka w formie kuferka przy łóżku. Zasiadł jeszcze raz przed biurkiem, tym razem wyciągając z jednej z szuflad pergamin. Miał wciąż do napisania kilka listów. Najważniejszy z nich wiązał się jednak z osobą pana Theopiliusa Carringtona i pewną paczką, którą przygotował na całe szczęście rano. Chciał zdążyć z jej wysłaniem do czasu, aż Michael nie wróci do domu; w paczce znajdował się bowiem odpowiednio zabezpieczony słoik z ręką Marceliusa. Temat londyńskich znajomości Castora był jednak wystarczająco drażliwy, co pokazywała ich słowno—fizyczna potyczka w szopie nie tak dawno temu. Sprout miał jednak w sobie wystarczająco dużo rozumu, by nie afiszować się z tą kwestią zbyt mocno. List, który spisał był — jak na jego standardy — dość krótki, lecz wydawało mu się, że odpowiednio treściwy. Długo debatował, czy i jak podpisywać się pod listem. Niestety, obecne położenie jak i nauczki, któe wyniósł z dotychczasowych wojennych doświadczeń, kazały mu zachować jak największą ostrożność. Żadnych imion i nazwisk, poza adresatem. Pan Carrington był przecież właścicielem instytucji cyrkowej, Castor mógł rozsądnie założyć, że po odpowiednim bilansie zysków i strat nie wyrzuci efektów jego miesięcznej pracy do kosza. I że domyśli się, o którego z synów i jaką tancerkę ognia chodzi.
Irys odleciał z przesyłką, a Castor mógł poświęcić następne kilka godzin na przeżycie własnej radości we względnym spokoju.
I byłby to raczej zwykły wieczór, gdyby nie pukanie do drzwi, które rozległo się jakiś czas później.
— Pachnie? — spytał zaskoczony, podrywając głowę, by przyjrzeć się przyjacielowi lepiej. Wyłapał złote iskry, chyba wbrew sobie, ale na ustach wciąż tańczył mu wesoły uśmiech. Odruchowo ułożył dłoń na formie, w której odpoczywał talizman. Już przestygnięty, już w formie stałej.
Nie przerywał mu. Słuchał, z zapartym tchem, ale nie wyglądał nawet na minimalnie przerażonego, złego, czy smutnego. Był szczęśliwy, piekielnie szczęśliwy, że mu się udało. To wszystko, o czym mówił. Że znów wracał na tory wojennego bohaterstwa, że był dobrym człowiekiem i wymierzał sprawiedliwość w najlepszy sposób, w jaki potrafił. Uniósł się z miejsca, Szarlotka również uniosła łepek, by zaraz przeciągnąć się na łóżku, aż wreszcie zeskoczyła z niego, podbiegając do Michaela ochoczo. Począwszy od obwąchania nogawek jego spodni (Castor wąchać nie musiał, krew bardzo ciężko było zmyć, jej metaliczny zapach wciąż wisiał w powietrzu, ale dziś pragnął ignorować go z całych sił), aż do oparcia się przednimi łapami gdzieś na wysokości łydki, psina domagała się atencji. I w tym aspekcie będąc idealnym odzwierciedleniem swego właściciela.
— I to wszystko w jeden dzień? Nawet nie wiesz jaki jestem dumny! — czy kiedykolwiek spodziewał się, że Castor zareaguje na jego eskapady w taki sposób? Że uśmiechał się szeroko na wieść o tym, że jakiś zły człowiek stracił życie, by żyć mógł nastolatek? Im bliżej pamiętnego dnia, wejścia w kolejną fazę wojny, tym bardziej Castor był świadom zmian, które musiał podjąć we własnym myśleniu. To jedna z nich. — To? — zapytał, zdejmując rękę z formy.
— Zaczekaj moment — uśmiechnął się tajemniczo, by odwrócić się doń plecami. Chwilę mocował się z zabezpieczeniem formy, aż wreszcie, gdy zwrócił się do niego podobnie, w dłoniach trzymał jasnozłoty pierścień z oczkiem z białego kamienia. Kamień ten ozdobiony był kilkoma czarnymi żyłkami, w zdobności swej podobny chyba najbardziej do białego marmuru. Dłoń Castora wyciągnęła się do przodu. — To prezent. Zrobiłem go dla ciebie.
Czy spodoba się? Miał największą w świecie nadzieję, że tak.
Tak bardzo chciał, by mu się podobało.
Wolną dłonią chwycił więc prawą dłoń Tonksa. Pierścień pasował idealnie na palec serdeczny.
— Pomoże przy pełni. Albo przy... jakimkolwiek innym czasie poza pełnią, gdy będzie taka potrzeba. Podoba ci się? — spytał cicho, chyba nieco zmieszany swą własną ekspresyjnością. Że pozwolił sobie na tak śmiałe gesty, na brak sprzeciwu względem przemocy, która zaczynała wrastać i w niego, pomimo zamknięcia w czterech ścianach sypialnio—pracowni.
Z rozmyślań wyrwał go jego własny żołądek. Głośne burczenie, którego nie słyszał... już dawno. Spojrzał więc w dół, na własną koszulę, uśmiechając się przy tym niezręcznie rozbawiony.
— To chyba... wystarczająca odpowiedź?
| wysyłam paczkę z eliksirem odtworzenia (1 porcja) [07.01.1958], którą przekazuję panu T. Carringtonowi
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Dostrzegł, że Castor był wesoły. Nawet szczęśliwy. A potem - powiedział, że jest dumny i w Fenrirze od razu urosło serce.
Wreszcie ktoś był z niego dumny.
Rozpromienił się, całym sobą - uśmiechając się szeroko, jak na meczach Quidditcha już po pierwszym zakłopotanym spotkaniu, jak przed ugryzieniem.
-W dwa. - odpowiedział, nachylając się aby pogłaskać psa. Miło, że chociaż psy się go nie bały, że Castor się go nie bał... -Wczoraj zrobiliśmy zwiad, uratowaliśmy mugola, dzisiaj zjednoczyłem go z matką i nadal pamiętał o tej miotle... Zapędziliśmy szmalcowników w pułapkę, jakbyśmy byli myśliwymi, żebyś widział jak Thalia walczy... tyle krwi. - wymruczał, zgłoski zawibrowały drapieżnie, ale zaraz zamrugał i uśmiechnął się niewinnie. -My wyszliśmy z tego nawet bez draśnięcia.
Castor kazał mu czekać, ale nie mógł się powstrzymać, by nie zerknąć mu przez ramię.
Prezent?
-Dla mnie? - oczy rozszerzyły się lekko. Fenrir rzadko dostawał prezenty. Pozwolił chwycić się za dłoń, obserwując pierścień na swoim palcu - piękny i chyba drogi kamień, ciemne żyłki (dwa kolory, nas też jest dwoje), rzeźbiarski kunszt.
-...jest piękny. - szepnął, nie odrywając wzroku od prezentu. Zdawało mu się, że faktycznie czuje w nim ciepło i magię. -Jak księżyc. - dodał, spoglądając na lśniącą, białą powierzchnię. Przymknął oczy - miał wrażenie, że myślało mu się jakoś jaśniej.
Tak, pierścień na pewno pomoże. W... jakimkolwiek innym czasie. Uśmiechnął się leciutko do siebie, tak jakby coś planował, a potem otworzył oczy. Szarobłękitne.
-Jeszcze piękniejszy niż tamten, Castor, jak ty... jaki ty jesteś utalentowany. Dziękuję. A co... co z tobą? - położył lekko lewą dłoń na jego ramieniu, tak jakby chciał go przytulić. Promieniał.
Jeśli to możliwe, rozpromienił się jeszcze bardziej na dźwięk burczącego brzucha. Przytulenie poczeka, czas na kolację!
-Przyniosę kanapki. - obiecał i zbiegł po schodach, jakby wciąż miał energię po wyczerpującej walce. Wrócił z resztką skrojonego żytniego chleba z własnych zapasów, oraz śledziami i suszonymi owocami (na deser!), które niedawno przyniósł do domu Castor.
-Smacznego! - usiadł na podłodze, opierając się o łóżko. -Jestemgłodnyjakwilk. - wymamrotał z pełnymi ustami.
Wreszcie ktoś był z niego dumny.
Rozpromienił się, całym sobą - uśmiechając się szeroko, jak na meczach Quidditcha już po pierwszym zakłopotanym spotkaniu, jak przed ugryzieniem.
-W dwa. - odpowiedział, nachylając się aby pogłaskać psa. Miło, że chociaż psy się go nie bały, że Castor się go nie bał... -Wczoraj zrobiliśmy zwiad, uratowaliśmy mugola, dzisiaj zjednoczyłem go z matką i nadal pamiętał o tej miotle... Zapędziliśmy szmalcowników w pułapkę, jakbyśmy byli myśliwymi, żebyś widział jak Thalia walczy... tyle krwi. - wymruczał, zgłoski zawibrowały drapieżnie, ale zaraz zamrugał i uśmiechnął się niewinnie. -My wyszliśmy z tego nawet bez draśnięcia.
Castor kazał mu czekać, ale nie mógł się powstrzymać, by nie zerknąć mu przez ramię.
Prezent?
-Dla mnie? - oczy rozszerzyły się lekko. Fenrir rzadko dostawał prezenty. Pozwolił chwycić się za dłoń, obserwując pierścień na swoim palcu - piękny i chyba drogi kamień, ciemne żyłki (dwa kolory, nas też jest dwoje), rzeźbiarski kunszt.
-...jest piękny. - szepnął, nie odrywając wzroku od prezentu. Zdawało mu się, że faktycznie czuje w nim ciepło i magię. -Jak księżyc. - dodał, spoglądając na lśniącą, białą powierzchnię. Przymknął oczy - miał wrażenie, że myślało mu się jakoś jaśniej.
Tak, pierścień na pewno pomoże. W... jakimkolwiek innym czasie. Uśmiechnął się leciutko do siebie, tak jakby coś planował, a potem otworzył oczy. Szarobłękitne.
-Jeszcze piękniejszy niż tamten, Castor, jak ty... jaki ty jesteś utalentowany. Dziękuję. A co... co z tobą? - położył lekko lewą dłoń na jego ramieniu, tak jakby chciał go przytulić. Promieniał.
Jeśli to możliwe, rozpromienił się jeszcze bardziej na dźwięk burczącego brzucha. Przytulenie poczeka, czas na kolację!
-Przyniosę kanapki. - obiecał i zbiegł po schodach, jakby wciąż miał energię po wyczerpującej walce. Wrócił z resztką skrojonego żytniego chleba z własnych zapasów, oraz śledziami i suszonymi owocami (na deser!), które niedawno przyniósł do domu Castor.
-Smacznego! - usiadł na podłodze, opierając się o łóżko. -Jestemgłodnyjakwilk. - wymamrotał z pełnymi ustami.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Tak szeroki i przede wszystkim szczery uśmiech malujący się na twarzy przyjaciela był więcej niż balsamem na wszelkie bolączki życia, które ostatnimi czasy dopadały Sprouta. Sam odwzajemnił ten uśmiech — do tego stopnia, że w policzkach pojawiły się dwa drobne dołeczki, nawet pomimo utraty większości tkanki tłuszczowej, która towarzyszyła mu jeszcze w czasach meczów Zjednoczonych z Puddlemere.
— Skoro dwa to musiał pamiętać o miotle! Teraz na pewno będzie o niej śnił, może zacznie cię szukać? — gdy Castor przechylał głowę w swym własnym, zadowolonym mimo wszystko zamyśleniu, Szarlotka zaczęła machać ogonem jeszcze intensywniej od pierwszego tylko pogłaskania. Wreszcie siadła przed Michaelem, zadzierając pyszczek do góry, szczeknęła na niego trzykrotnie, a później, jakby niezdolna do usiedzenia w miejscu, okrążyła go kilka razy, by znów zacząć domagać się pieszczot. Castor podążał za nią spojrzeniem, chcąc wyrzucić z głowy myśli o walczącej Thalii (To miałaś na myśli, mówiąc, że jesteś przestępcą? W takim razie Mike też by się nie zgodził). Dopiero wzmianka o krwi sprawiła, że szarobłękitne spojrzenie znów odnalazło to drugie, złośliwie bardziej złote niż niebieskie.
— Czuję — odparł tylko, pozwalając sobie na delikatnie zmęczony uśmiech. Zawsze ją czuł. Nawet wtedy, gdy urażony Tonks nie chciał się szczególnie dzielić tym, co zdarzyło mu się w ciągu dnia. — Ale naprawdę jestem dumny. A ty taki dzielny!
W milczeniu przyglądał się jego reakcji. Wydawało się, że naprawdę spodobał mu się ten pierścień. I to było dla Castora wystarczającą zapłatą. Ostatni raz chwycił dłoń przyjaciela w swoją, po czym nakrył ją drugą. Znów zawiesił wzrok w jego oczach, pragnąc by i Tonks zajrzał w jego tęczówki.
— Jest twój. Nie zdejmuj go, przynajmniej przez miesiąc. Poza... Pełnią. W pełnię możesz ściągnąć z palca, ale mogę znaleźć też jakiś wisior, odpowiednio długi... — spojrzenie zaszło mu mgłą zamyślenia, gdy wpychał czubek języka w prawy policzek. Kliknął wreszcie językiem, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej i dodał weselej — Jest twój. I lepszy od wcześniejszych. Tego jestem pewien.
Nieskromnie był okropnie zadowolony z wyniku dzisiejszej próby. Cieszył się, że to właśnie Michaelowi przypadnie własność tak potężnego talizmanu. Na pytanie o to, co z nim, Castor wzruszył lekko ramionami.
— Mam na oku pewien talizman, ale nie... nie dla nas. Taki, który pomoże mi w pracy. Runa, która za niego odpowiada, nazywa się runą natchnionego twórcy. Ale surowce potrzebne do jego stworzenia są piekielnie drogie. Więc jeszcze trochę poczekam.
Tak samo jak poczekał na to, aż Michael przyniesie kolację. W międzyczasie w szybę pokoju zapukał Irys, któremu udało się odnieść pierwszą z paczek. Castor zasiadł prędko przy biurku, by skreślić kolejny list, tym razem do Pana Foxa, dla którego talizman przygotował dzień wcześniej. List nie był szczególnie długi i Castor przede wszystkim dziękował w nim za zaufanie oraz przekazywał informacje, które dostawał każdy z jego klientów — o konieczności noszenia talizmanu przy sobie przez pierwszy księżyc, o tym, że mocy nie nabiera się od razu i że prosi o cierpliwość. Na sam koniec przypomniał, że gdyby były potrzebne poprawki lub talizman uległ zniszczeniu, pozostaje do dyspozycji. Podpisał się prędko, wsunął pierścień zdobny w pióro memortka do niewielkiego woreczka i przekazał list Irysowi.
Akurat, gdy Michael wkraczał do pokoju z kanapkami.
— Ooo, kanapki? — Castor nie miał szczęścia do kupowania pieczywa. Kanapki jadał właściwie zawsze wtedy, gdy go do tego zmuszano i niemal zawsze u Beckettów. Wstał wreszcie od biurka, by usiąść na ziemi obok Michaela. Szarlotka wyraźnie zainteresowana jedzeniem przysiadła po drugiej stronie starszego z blondynów, aż wreszcie ułożyła łepek na jego udzie, spoglądając nań błagalnie z dołu. Tymczasem różowo—fioletowy puszek pigmejski, czyli Racuch, wdrapał się prędko na miodową czuprynę Castora, obserwując całą scenkę z góry.
| przekazuję Michaelowi runę szczególnej krwi, zaś Frederickowi Foxowi runę kwitnącego życia (listownie)
— Skoro dwa to musiał pamiętać o miotle! Teraz na pewno będzie o niej śnił, może zacznie cię szukać? — gdy Castor przechylał głowę w swym własnym, zadowolonym mimo wszystko zamyśleniu, Szarlotka zaczęła machać ogonem jeszcze intensywniej od pierwszego tylko pogłaskania. Wreszcie siadła przed Michaelem, zadzierając pyszczek do góry, szczeknęła na niego trzykrotnie, a później, jakby niezdolna do usiedzenia w miejscu, okrążyła go kilka razy, by znów zacząć domagać się pieszczot. Castor podążał za nią spojrzeniem, chcąc wyrzucić z głowy myśli o walczącej Thalii (To miałaś na myśli, mówiąc, że jesteś przestępcą? W takim razie Mike też by się nie zgodził). Dopiero wzmianka o krwi sprawiła, że szarobłękitne spojrzenie znów odnalazło to drugie, złośliwie bardziej złote niż niebieskie.
— Czuję — odparł tylko, pozwalając sobie na delikatnie zmęczony uśmiech. Zawsze ją czuł. Nawet wtedy, gdy urażony Tonks nie chciał się szczególnie dzielić tym, co zdarzyło mu się w ciągu dnia. — Ale naprawdę jestem dumny. A ty taki dzielny!
W milczeniu przyglądał się jego reakcji. Wydawało się, że naprawdę spodobał mu się ten pierścień. I to było dla Castora wystarczającą zapłatą. Ostatni raz chwycił dłoń przyjaciela w swoją, po czym nakrył ją drugą. Znów zawiesił wzrok w jego oczach, pragnąc by i Tonks zajrzał w jego tęczówki.
— Jest twój. Nie zdejmuj go, przynajmniej przez miesiąc. Poza... Pełnią. W pełnię możesz ściągnąć z palca, ale mogę znaleźć też jakiś wisior, odpowiednio długi... — spojrzenie zaszło mu mgłą zamyślenia, gdy wpychał czubek języka w prawy policzek. Kliknął wreszcie językiem, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej i dodał weselej — Jest twój. I lepszy od wcześniejszych. Tego jestem pewien.
Nieskromnie był okropnie zadowolony z wyniku dzisiejszej próby. Cieszył się, że to właśnie Michaelowi przypadnie własność tak potężnego talizmanu. Na pytanie o to, co z nim, Castor wzruszył lekko ramionami.
— Mam na oku pewien talizman, ale nie... nie dla nas. Taki, który pomoże mi w pracy. Runa, która za niego odpowiada, nazywa się runą natchnionego twórcy. Ale surowce potrzebne do jego stworzenia są piekielnie drogie. Więc jeszcze trochę poczekam.
Tak samo jak poczekał na to, aż Michael przyniesie kolację. W międzyczasie w szybę pokoju zapukał Irys, któremu udało się odnieść pierwszą z paczek. Castor zasiadł prędko przy biurku, by skreślić kolejny list, tym razem do Pana Foxa, dla którego talizman przygotował dzień wcześniej. List nie był szczególnie długi i Castor przede wszystkim dziękował w nim za zaufanie oraz przekazywał informacje, które dostawał każdy z jego klientów — o konieczności noszenia talizmanu przy sobie przez pierwszy księżyc, o tym, że mocy nie nabiera się od razu i że prosi o cierpliwość. Na sam koniec przypomniał, że gdyby były potrzebne poprawki lub talizman uległ zniszczeniu, pozostaje do dyspozycji. Podpisał się prędko, wsunął pierścień zdobny w pióro memortka do niewielkiego woreczka i przekazał list Irysowi.
Akurat, gdy Michael wkraczał do pokoju z kanapkami.
— Ooo, kanapki? — Castor nie miał szczęścia do kupowania pieczywa. Kanapki jadał właściwie zawsze wtedy, gdy go do tego zmuszano i niemal zawsze u Beckettów. Wstał wreszcie od biurka, by usiąść na ziemi obok Michaela. Szarlotka wyraźnie zainteresowana jedzeniem przysiadła po drugiej stronie starszego z blondynów, aż wreszcie ułożyła łepek na jego udzie, spoglądając nań błagalnie z dołu. Tymczasem różowo—fioletowy puszek pigmejski, czyli Racuch, wdrapał się prędko na miodową czuprynę Castora, obserwując całą scenkę z góry.
| przekazuję Michaelowi runę szczególnej krwi, zaś Frederickowi Foxowi runę kwitnącego życia (listownie)
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
W bezpiecznym, skrytym przed światem dzięki Fideliusowi Justine, domu, Castor wydawał się równie promienny jak dawniej, przed wojną. Przed ugryzieniem. Powróciły nawet charakterystyczne dołeczki w policzkach, a Michael odruchowo odwzajemniał uśmiech. Prawie można było zapomnieć, że w ciągu ostatniego półrocza jego młodemu przyjacielowi zwaliły się na głowę dwa kataklizmy - jeden globalny, drugi personalny.
-Wolałbym, żeby bezpiecznie siedział w Blyth. - roześmiał się lekko, głaszcząc przymilną Szarotkę. Spoważniał dopiero, gdy Castor przyznał, że czuje krew - ale na szczęście, nie kontynuowali tematu.
-Ja z ciebie też! Cały dzień ślęczałeś nad talizmanami? Dobrze... dobrze ci się pracuje, tutaj? - upewnił się z lekkim speszeniem. Odkąd zapach Castora przeplatał się w tej sypialni ze wspomnieniami Hannah, Mike zdał sobie sprawę, że naprawdę oderwał tego chłopaka od wszystkiego, co znajome i bezpieczne. Najpierw od komfortowych poglądów, potem od spokoju, wreszcie od domu i rodziny. W imię - czego, ideałów? Miał nadzieję, że tak - że nie z powodu egoistycznej potrzeby przyjaźni.
-Jest piękny. Nigdy go nie zdejmę, poza pełnią. - uśmiechnął się blado. Wspomnienie pełni zawsze z trudem przeciskało się przez drżące usta. -Pierścień będzie w sam raz. Robisz... postępy, Cas. Będę na niego uważał. - obiecał z powagą.
-Talizman dla twórcy talizmanów? - odgadł z błyskiem w oku. Paradoksalnie, jakoś go to ucieszyło. To, że Castor nie definiuje się przez swoją przypadłość, że wybrał dla siebie talizman bardziej odpowiedni dla swojej pracy, dla człowieka. -Jakie to składniki? Będę miał na nie oko, albo może Vincent ma jakieś kontakty... - zaproponował, nawet nie zauważając kiedy zaczął traktować i Rinehearta i Sprouta jak członków rodziny. W końcu Cas już tu mieszkał, a Vincent bywał u Tonksów równie często, jeśli nie częściej, jak we własnym domu.
-Kanapki! Smacznego! - podsunął talerz Castorowi, wygodnie siadając obok niego. Z rozbawieniem zerknął na pufka. -Naprawdę cię polubił. Dobrze, że mnie... toleruje, w przeciwieństwie do Toma. - westchnął z uśmiechem. Kot Kerstin naprawdę go nie znosił, tak jakby bał się samego jego zapachu. -Na ciebie też tak reaguje? - dodał podejrzliwie, bo kilkakrotnie widział już, jak Tom łasi się do Castora i jakoś nie mieściło mu się to w głowie.
-Wolałbym, żeby bezpiecznie siedział w Blyth. - roześmiał się lekko, głaszcząc przymilną Szarotkę. Spoważniał dopiero, gdy Castor przyznał, że czuje krew - ale na szczęście, nie kontynuowali tematu.
-Ja z ciebie też! Cały dzień ślęczałeś nad talizmanami? Dobrze... dobrze ci się pracuje, tutaj? - upewnił się z lekkim speszeniem. Odkąd zapach Castora przeplatał się w tej sypialni ze wspomnieniami Hannah, Mike zdał sobie sprawę, że naprawdę oderwał tego chłopaka od wszystkiego, co znajome i bezpieczne. Najpierw od komfortowych poglądów, potem od spokoju, wreszcie od domu i rodziny. W imię - czego, ideałów? Miał nadzieję, że tak - że nie z powodu egoistycznej potrzeby przyjaźni.
-Jest piękny. Nigdy go nie zdejmę, poza pełnią. - uśmiechnął się blado. Wspomnienie pełni zawsze z trudem przeciskało się przez drżące usta. -Pierścień będzie w sam raz. Robisz... postępy, Cas. Będę na niego uważał. - obiecał z powagą.
-Talizman dla twórcy talizmanów? - odgadł z błyskiem w oku. Paradoksalnie, jakoś go to ucieszyło. To, że Castor nie definiuje się przez swoją przypadłość, że wybrał dla siebie talizman bardziej odpowiedni dla swojej pracy, dla człowieka. -Jakie to składniki? Będę miał na nie oko, albo może Vincent ma jakieś kontakty... - zaproponował, nawet nie zauważając kiedy zaczął traktować i Rinehearta i Sprouta jak członków rodziny. W końcu Cas już tu mieszkał, a Vincent bywał u Tonksów równie często, jeśli nie częściej, jak we własnym domu.
-Kanapki! Smacznego! - podsunął talerz Castorowi, wygodnie siadając obok niego. Z rozbawieniem zerknął na pufka. -Naprawdę cię polubił. Dobrze, że mnie... toleruje, w przeciwieństwie do Toma. - westchnął z uśmiechem. Kot Kerstin naprawdę go nie znosił, tak jakby bał się samego jego zapachu. -Na ciebie też tak reaguje? - dodał podejrzliwie, bo kilkakrotnie widział już, jak Tom łasi się do Castora i jakoś nie mieściło mu się to w głowie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Chyba faktycznie czuł się dobrze. Czy to kwestia zmiany otoczenia — wymsknięcia się poza granice Wrzosowiska i przeniesienie w inne miejsce, czy może to zmiana ludzi, bliskość kogoś zupełnie innego doprowadziła go do takiego stanu? Nie znał Tonksów za dobrze — właściwie był blisko wyłącznie z Michaelem, Justine darzył bezwarunkowym szacunkiem i słowa by nie pisnął, gdyby wiedział, że w jakiś sposób odstają one od jej standardów, Gabriel przemykał mu przed oczami, ale zawsze uśmiechnięty, więc i jemu odpowiadał tym samym grymasem, Kerstin z kolei stanowiła dla niego największą zagadkę — w swym wycofaniu byli właściwie do siebie podobni. Ale mimo tego wszystkiego, a może przez to wszystko, zaczął nieśmiało myśleć o Tonksach jako o swojej nowej rodzinie. I w tych myślach przypominał sobie o smutnym wejrzeniu Michaela, gdy podobnie mówił o Beckettach — czy był wtedy zazdrosny, może smutny, że w odpowiedniej chwili nie docenił j e g o starań?
— Ocaliłeś go. Jest już bezpieczny — powiedział miękko, chcąc dodatkowo upewnić Michaela w tym, że to, co robił, było prawdziwie słuszne. Był z niego naprawdę szczerze dumny; wiedział, że sam pewnie nie potrafiłby doprowadzić do tak wielkiej akcji i to zakończonej sukcesem. Jego przyjaciel był nie tylko dzielny, nie tylko rzucał swój własny los na szali wojny, ale zawsze wychodził ze wszystkiego obronną ręką. Ręką, pod którą ułożyła się Szarlotka, wyjątkowo łasząca się do aurora.
— Właściwie... To nie cały dzień. Wczoraj robiłem jeszcze jeden, dziś latałem po Dorset. Wiesz, Wyke Regis, potem Weymouth... — wymamrotał z tak dziwną lekkością, jakby wizyty w dworku Prewettów faktycznie nie były dla niego niczym nowym. W ostatnim czasie tak się naodwiedzał różnych szlacheckich siedlisk, że powoli zaczynał się do nich przyzwyczajać. — Jak wróciłem, siadłem do niego — dodał, brodą wskazując na pierścień, który należał już do Michaela. Pochwała płynąca z ust przyjaciela posłała w dół kręgosłupa Castora lekki, przyjemnie ciepły prąd. Sprout wyprostował się nagle, prawdziwie uradowany. Komplementy od kogoś, na kim zależało mu często bardziej, niż na sobie stanowiły dla niego chyba najcenniejszą rzecz na świecie.
— Tak myślisz? — dopytał, może nieco naiwnie. Ale w szarobłękitnych oczach, teraz bardziej błękitnych niż zwykle, odbijała się cała jego szczerość. Ta dziecięca niemal radość, którą czerpał z prostych przecież rzeczy, bo tym właśnie było dla niego rzemiosło. Przestrzeń magiczna, w której mógł wreszcie rozwinąć skrzydła, w której nie był kimś bezużytecznym i słabym. Rozumiał przecież, że nie każdy został stworzony do walki. Nie każdy był silny, nie każdy posługiwał się białą magią tak, jakby była to jego druga natura. Inni działali z cienia, wspomagali tych, którzy odwagą wykazywali się na wszelkich polach, którzy nie bali się o siebie, a o innych, zawsze o innych.
— Nie przejmuj się, mam swoje kontakty. I wydaje mi się, że mogę kamienie znaleźć prędzej niż Vincent. On nie zajmuje się przede wszystkim roślinami? — spytał ciekawsko, przechylając głowę ku lewemu barkowi. Jednocześnie chwycił za jedną z kanapek, choć ręce wciąż mu drżały i nie wyglądało, jakby robił to z prawdziwą ochotą. Wgryzł się jednak w kanapkę, choć gryz był to naprawdę niewielki, ledwie napoczynający posiłek. Przełknął go jednak szybko, minę mając prawie taką, jakby robił to za karę. Ale hej! Przynajmniej próbował jeść, czyż nie?
— Dobre... — szepnął, choć słowa, podobnie jak wcześniej fragment kanapki, ledwo przeszły mu przez gardło. Ale uśmiechał się. Szeroko. Dość pewnie. — Och? — spytał, próbując zezować na czubek swojej głowy. Puszek odruchowo wyciągnął język, próbując sięgnąć Castorowych gili lecz... Sprout nie płakał! Więc nie było co jeść...
— Jak ma reagować? Chce się miziać, wskakuje mi na kolana i daje się nosić, to chyba normalne, jak na kota? — spytał, unosząc lekko brwi do góry w wyrazie szczerego zdziwienia. Nigdy nie zauważył, by Tom był względem niego nastawiony jakoś szczególnie negatywnie. Ani razu nawet nie wyciągnął do niego pazurów, ale wina mogła być też w tym, że Castor z natury był raczej zachowawczym człowiekiem i starał się nie prowokować kota do agresji.
— A właśnie, Mike. Za... Tydzień? Tak, za tydzień będę musiał zrobić kilka rzeczy. Przez cały dzień. Zaopiekujesz się Szarlotką?
— Ocaliłeś go. Jest już bezpieczny — powiedział miękko, chcąc dodatkowo upewnić Michaela w tym, że to, co robił, było prawdziwie słuszne. Był z niego naprawdę szczerze dumny; wiedział, że sam pewnie nie potrafiłby doprowadzić do tak wielkiej akcji i to zakończonej sukcesem. Jego przyjaciel był nie tylko dzielny, nie tylko rzucał swój własny los na szali wojny, ale zawsze wychodził ze wszystkiego obronną ręką. Ręką, pod którą ułożyła się Szarlotka, wyjątkowo łasząca się do aurora.
— Właściwie... To nie cały dzień. Wczoraj robiłem jeszcze jeden, dziś latałem po Dorset. Wiesz, Wyke Regis, potem Weymouth... — wymamrotał z tak dziwną lekkością, jakby wizyty w dworku Prewettów faktycznie nie były dla niego niczym nowym. W ostatnim czasie tak się naodwiedzał różnych szlacheckich siedlisk, że powoli zaczynał się do nich przyzwyczajać. — Jak wróciłem, siadłem do niego — dodał, brodą wskazując na pierścień, który należał już do Michaela. Pochwała płynąca z ust przyjaciela posłała w dół kręgosłupa Castora lekki, przyjemnie ciepły prąd. Sprout wyprostował się nagle, prawdziwie uradowany. Komplementy od kogoś, na kim zależało mu często bardziej, niż na sobie stanowiły dla niego chyba najcenniejszą rzecz na świecie.
— Tak myślisz? — dopytał, może nieco naiwnie. Ale w szarobłękitnych oczach, teraz bardziej błękitnych niż zwykle, odbijała się cała jego szczerość. Ta dziecięca niemal radość, którą czerpał z prostych przecież rzeczy, bo tym właśnie było dla niego rzemiosło. Przestrzeń magiczna, w której mógł wreszcie rozwinąć skrzydła, w której nie był kimś bezużytecznym i słabym. Rozumiał przecież, że nie każdy został stworzony do walki. Nie każdy był silny, nie każdy posługiwał się białą magią tak, jakby była to jego druga natura. Inni działali z cienia, wspomagali tych, którzy odwagą wykazywali się na wszelkich polach, którzy nie bali się o siebie, a o innych, zawsze o innych.
— Nie przejmuj się, mam swoje kontakty. I wydaje mi się, że mogę kamienie znaleźć prędzej niż Vincent. On nie zajmuje się przede wszystkim roślinami? — spytał ciekawsko, przechylając głowę ku lewemu barkowi. Jednocześnie chwycił za jedną z kanapek, choć ręce wciąż mu drżały i nie wyglądało, jakby robił to z prawdziwą ochotą. Wgryzł się jednak w kanapkę, choć gryz był to naprawdę niewielki, ledwie napoczynający posiłek. Przełknął go jednak szybko, minę mając prawie taką, jakby robił to za karę. Ale hej! Przynajmniej próbował jeść, czyż nie?
— Dobre... — szepnął, choć słowa, podobnie jak wcześniej fragment kanapki, ledwo przeszły mu przez gardło. Ale uśmiechał się. Szeroko. Dość pewnie. — Och? — spytał, próbując zezować na czubek swojej głowy. Puszek odruchowo wyciągnął język, próbując sięgnąć Castorowych gili lecz... Sprout nie płakał! Więc nie było co jeść...
— Jak ma reagować? Chce się miziać, wskakuje mi na kolana i daje się nosić, to chyba normalne, jak na kota? — spytał, unosząc lekko brwi do góry w wyrazie szczerego zdziwienia. Nigdy nie zauważył, by Tom był względem niego nastawiony jakoś szczególnie negatywnie. Ani razu nawet nie wyciągnął do niego pazurów, ale wina mogła być też w tym, że Castor z natury był raczej zachowawczym człowiekiem i starał się nie prowokować kota do agresji.
— A właśnie, Mike. Za... Tydzień? Tak, za tydzień będę musiał zrobić kilka rzeczy. Przez cały dzień. Zaopiekujesz się Szarlotką?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Jest już bezpieczny. Słowa pochwały dźwięczały przyjemnie w uszach, podtrzymując uśmiech na twarzy Michaela. Ty też jesteś tu bezpieczny. - chciałby dodać, ale Castor przecież doskonale o tym wiedział, albo przynajmniej to czuł. W murach Wrzosowej Przystani, skryty przed światem, odpuściwszy chwilowo ciężar odpowiedzialności za rodzinę i przyjaciół, zdawał się odżywać. Nabierać rumieńców. Owocnie pracować. Jeść. Michael starał się mu towarzyszyć podczas większości posiłków, o ile akurat nie był na dalekich patrolach. Jasnoszare oczy badawczo śledziły każdy kęs, często wymownie podchwytując spojrzenie bliźniaczych tęczówek. Musisz jeść, osłabniesz, zaburzenia apetytu są przy likantropii normalne, musisz to przemóc - powtarzał i wynagradzał uśmiechem każdy zjedzony posiłek. Beztrosko łudził się, że to tylko w likantropii tkwi problem i liczył, że chwilowy postęp utrzyma się na stałe.
Wplótł palce w sierść Szarlotki i spojrzał z zainteresowaniem na Castora.
-No proszę, pan "nigdy nie opuszczę Doliny Godryka" biega po całym Dorset. - błysnął zębami w wymownym uśmiechu, uświadamiając sobie, że Sprout dorasta. Coś chwyciło go za serce i przez chwilę chciał powiedzieć przyjacielowi o propozycji lorda Archibalda, o perspektywie spędzenia kolejnej pełni w opuszczonej wiosce w Dorset... ale powstrzymał się, nie chcąc mówić o pełni, nie teraz.
Pierścień od Castora pulsował przyjemnym ciepłem i - może Michaelowi tylko się wydawało? - myśl o tarczy księżyca zdawała się jakoś znośniejsza.
-Myślę, że już zaczął działać. - odpowiedział miękko. -Castor Sprout, najlepszy talizmaniarz w Dolinie. - dodał, wiedząc, jak przyjaciel bywa łasy na pochwały.
-Och, nie wiem. Ściąga klątwy, więc chyba i na kamieniach się zna? - wzruszył ramionami, z nonszalancją typową dla kogoś, kto nie znał się na geomancji.
Zmarszczył brwi, słysząc o osobliwym zachowaniu Toma.
-Jak to - Tom cię lubi? Toleruje? Mnie się boi, myślałem, że przez... zapach. - zniżył lekko głos, po raz pierwszy dopuszczając do siebie możliwość, że kot nie lubi go nie przez likantropię, a bo tak. Zdradzieckie kociska!
Szarlotka to co innego - ona była wierna i kochana.
-Jasne, że się zaopiekuję - ale... o co chodzi? O coś niebezpiecznego? - spojrzał na przyjaciela z troską. Może i był już dorosły, ale... no, nie do końca. -Ćwiczysz obronę przed czarną magią? - dodał, bo choć pokazywał Castorowi czary i ćwiczył czasami razem z nim, to zlecił mu też samodzielne treningi.
Wplótł palce w sierść Szarlotki i spojrzał z zainteresowaniem na Castora.
-No proszę, pan "nigdy nie opuszczę Doliny Godryka" biega po całym Dorset. - błysnął zębami w wymownym uśmiechu, uświadamiając sobie, że Sprout dorasta. Coś chwyciło go za serce i przez chwilę chciał powiedzieć przyjacielowi o propozycji lorda Archibalda, o perspektywie spędzenia kolejnej pełni w opuszczonej wiosce w Dorset... ale powstrzymał się, nie chcąc mówić o pełni, nie teraz.
Pierścień od Castora pulsował przyjemnym ciepłem i - może Michaelowi tylko się wydawało? - myśl o tarczy księżyca zdawała się jakoś znośniejsza.
-Myślę, że już zaczął działać. - odpowiedział miękko. -Castor Sprout, najlepszy talizmaniarz w Dolinie. - dodał, wiedząc, jak przyjaciel bywa łasy na pochwały.
-Och, nie wiem. Ściąga klątwy, więc chyba i na kamieniach się zna? - wzruszył ramionami, z nonszalancją typową dla kogoś, kto nie znał się na geomancji.
Zmarszczył brwi, słysząc o osobliwym zachowaniu Toma.
-Jak to - Tom cię lubi? Toleruje? Mnie się boi, myślałem, że przez... zapach. - zniżył lekko głos, po raz pierwszy dopuszczając do siebie możliwość, że kot nie lubi go nie przez likantropię, a bo tak. Zdradzieckie kociska!
Szarlotka to co innego - ona była wierna i kochana.
-Jasne, że się zaopiekuję - ale... o co chodzi? O coś niebezpiecznego? - spojrzał na przyjaciela z troską. Może i był już dorosły, ale... no, nie do końca. -Ćwiczysz obronę przed czarną magią? - dodał, bo choć pokazywał Castorowi czary i ćwiczył czasami razem z nim, to zlecił mu też samodzielne treningi.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wywrócił oczami, ledwo hamując się przed śmiechem i szturchnięciem Michaela łokciem. Dorastał, oczywiście. Kiedyś musiał zacząć wychodzić poza bezpieczeństwo, które gwarantowała mu Dolina Godryka i Somerset. Wychodził zresztą powoli — ograniczając się przede wszystkim do przyjaznych terenów Półwyspu Kornwalijskiego i pozapółwyspowych hrabstw Sojuszu.
— Nie chciałem mieszkać nigdzie indziej niż w Dolinie... — mruknął, na swoje usprawiedliwienie, na moment wznosząc ramiona do góry, próbując schować między nimi swoją szyję. Mówił zresztą niezwykle miękko, cicho, tak, jakby wstydził się tego, co właśnie wymsknęło się z jego ust. Szarlotka natomiast wydawała się jego totalnym przeciwieństwem. Ogon wystukiwał równy, mocny rytm, a ciemne oczy wpatrywały się niemalże maślanie w Michaela, albo może w jego kanapkę. Ciężko było ocenić z perspektywy, w której znajdował się Castor. — Ale tutaj jest naprawdę dobrze — szepnął, samemu wreszcie podnosząc wzrok na przyjaciela, dołączając do swego psa. W tym samym czasie, jakby chciał potwierdzić prawdziwość swych słów, wziął kolejny gryz kanapki, większy i tym razem przełknął już bez grymaszenia. — Dziękuję.
Nigdy jeszcze mu przecież za to nie podziękował. Za dobro, którym go otoczył, za uwagę i ciepło, za bycie bratem, którego nigdy nie miał. Przez pierwszą część zimy kłócili się częściej, niż rozmawiali, a jednak gdy zdarzyło się to wszystko... To on był przy nim. To on go uspokajał, to on radził, a teraz zaprosił pod swój dach.
Myśl o tym wszystkim sprawiła, że Castor pociągnął ostrzegawczo nosem, język Racucha znów zamigotał mu przed oczami, ale wolną rękę wystawił przed nos, pozwalając zwierzątku zeskoczyć na nią.
— Jeszcze nie teraz, Racuś — upomniał go, lecz zaraz podniósł głowę i usłyszał kolejny komplement. Wypiął dumnie pierś do przodu, ale podbródek zadrżał i oczy zaszły łzami, choć w powietrzu nie wisiał ani zapach smutku, ani strachu, a uśmiech na wychudzonej twarzy Sprouta był szeroki, pełen, oba dołeczki obecne.
Był taki szczęśliwy.
— Dobra, to chyba jednak teraz — westchnął z rezygnacją, spoglądając na Tonksa nieco oskarżycielsko. — Nie możesz mi mówić takich rzeczy i oczekiwać, że się nie wzruszę — oczywiście gdyby Michael pragnął ciągnąć temat, pewnie zapierałby się, że to tylko oczy mu się pocą, bo płacz jest taki niemęski i nie przystoi komuś, kogo szczęście rozpierało obecnie równie mocno, co niego.
Słysząc o Vincencie, uniósł lekko brwi do góry. Nie wiedział, że zajmuje się ściąganiem klątw, poznał go przede wszystkim jako pasjonata run i zielarstwa. Wzruszył jednak ramionami w tej samej minucie, pozwalając tematowi zmienić się raz jeszcze. O Vincencie porozmawiają jeszcze, ale temat kociego mieszkańca Wrzosowej Przystani wydał się bardziej naglący.
— Może po prostu się nie myjesz tak często jak ja — raz jeszcze wzruszył ramionami, zmuszając się do śmiertelnie poważnego tonu, jakby właśnie przekazywał Michaelowi prawdę objawioną. Trwał tak przez trzy, może cztery sekundy, aż wybuchnął serdecznym śmiechem, układając Racucha na ramieniu Michaela. Niech się posocjalizuje z tą częścią domowych pupili, która go akceptowała. — A tak zupełnie serio, twoja praca jest... brudniejsza od mojej. Może koty nie lubią zapachu... no wiesz, czego? — ziemi, brudu, krwi, potu i czarnej magii. Niekoniecznie znał się na anatomii kociego węchu, ale wyjaśnienie wydawało mu się całkiem spójne.
— Trochę. Ale nie będę sam, spokojnie — uśmiechnął się szeroko, nie dodając jednak, że jego partnerem w akcji będzie ten nieodpowiedzialny Cattermole. Ściszył jednak głos do szeptu. Wiedział bowiem, że jeżeli nie powie Michaelowi czegoś więcej, ten i tak będzie chciał wyciągnąć z niego więcej szczegółów — Lord Minister powierzył mi zadanie. Więc... To dużo.
— Nie chciałem mieszkać nigdzie indziej niż w Dolinie... — mruknął, na swoje usprawiedliwienie, na moment wznosząc ramiona do góry, próbując schować między nimi swoją szyję. Mówił zresztą niezwykle miękko, cicho, tak, jakby wstydził się tego, co właśnie wymsknęło się z jego ust. Szarlotka natomiast wydawała się jego totalnym przeciwieństwem. Ogon wystukiwał równy, mocny rytm, a ciemne oczy wpatrywały się niemalże maślanie w Michaela, albo może w jego kanapkę. Ciężko było ocenić z perspektywy, w której znajdował się Castor. — Ale tutaj jest naprawdę dobrze — szepnął, samemu wreszcie podnosząc wzrok na przyjaciela, dołączając do swego psa. W tym samym czasie, jakby chciał potwierdzić prawdziwość swych słów, wziął kolejny gryz kanapki, większy i tym razem przełknął już bez grymaszenia. — Dziękuję.
Nigdy jeszcze mu przecież za to nie podziękował. Za dobro, którym go otoczył, za uwagę i ciepło, za bycie bratem, którego nigdy nie miał. Przez pierwszą część zimy kłócili się częściej, niż rozmawiali, a jednak gdy zdarzyło się to wszystko... To on był przy nim. To on go uspokajał, to on radził, a teraz zaprosił pod swój dach.
Myśl o tym wszystkim sprawiła, że Castor pociągnął ostrzegawczo nosem, język Racucha znów zamigotał mu przed oczami, ale wolną rękę wystawił przed nos, pozwalając zwierzątku zeskoczyć na nią.
— Jeszcze nie teraz, Racuś — upomniał go, lecz zaraz podniósł głowę i usłyszał kolejny komplement. Wypiął dumnie pierś do przodu, ale podbródek zadrżał i oczy zaszły łzami, choć w powietrzu nie wisiał ani zapach smutku, ani strachu, a uśmiech na wychudzonej twarzy Sprouta był szeroki, pełen, oba dołeczki obecne.
Był taki szczęśliwy.
— Dobra, to chyba jednak teraz — westchnął z rezygnacją, spoglądając na Tonksa nieco oskarżycielsko. — Nie możesz mi mówić takich rzeczy i oczekiwać, że się nie wzruszę — oczywiście gdyby Michael pragnął ciągnąć temat, pewnie zapierałby się, że to tylko oczy mu się pocą, bo płacz jest taki niemęski i nie przystoi komuś, kogo szczęście rozpierało obecnie równie mocno, co niego.
Słysząc o Vincencie, uniósł lekko brwi do góry. Nie wiedział, że zajmuje się ściąganiem klątw, poznał go przede wszystkim jako pasjonata run i zielarstwa. Wzruszył jednak ramionami w tej samej minucie, pozwalając tematowi zmienić się raz jeszcze. O Vincencie porozmawiają jeszcze, ale temat kociego mieszkańca Wrzosowej Przystani wydał się bardziej naglący.
— Może po prostu się nie myjesz tak często jak ja — raz jeszcze wzruszył ramionami, zmuszając się do śmiertelnie poważnego tonu, jakby właśnie przekazywał Michaelowi prawdę objawioną. Trwał tak przez trzy, może cztery sekundy, aż wybuchnął serdecznym śmiechem, układając Racucha na ramieniu Michaela. Niech się posocjalizuje z tą częścią domowych pupili, która go akceptowała. — A tak zupełnie serio, twoja praca jest... brudniejsza od mojej. Może koty nie lubią zapachu... no wiesz, czego? — ziemi, brudu, krwi, potu i czarnej magii. Niekoniecznie znał się na anatomii kociego węchu, ale wyjaśnienie wydawało mu się całkiem spójne.
— Trochę. Ale nie będę sam, spokojnie — uśmiechnął się szeroko, nie dodając jednak, że jego partnerem w akcji będzie ten nieodpowiedzialny Cattermole. Ściszył jednak głos do szeptu. Wiedział bowiem, że jeżeli nie powie Michaelowi czegoś więcej, ten i tak będzie chciał wyciągnąć z niego więcej szczegółów — Lord Minister powierzył mi zadanie. Więc... To dużo.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Mieszk... - ałeś w Londynie, chciał mu wypomnieć chyba z czystej przekory, ale nagle ugryzł się w język. Ciepłe wspomnienia z londyńskiego poddasza splotły się z chłodem czerwcowej rozmowy, a Mike czuł podskórnie, że Castor - podobnie jak on - jeszcze bardziej uporczywie nie chce myśleć o tamtej rozmowie, nie chce do niej wracać, już nigdy.
Do stolicy, być może, też nie wrócą już nigdy. Nie wiedział, co sądzi o tym Castor, on chyba nigdy nie lubił Londynu, nawet na meczu Zjednoczonych wydawał się tam zagubiony - ale Michael tęsknił, szczerze tęsknił za s w o i m miastem, swoim Londynem, i czarodziejskim i mugolskim. Londynem, który t a m c i zniszczyli - najpierw Ministerstwo, potem Big Bena, potem całą populację. -...asz przecież niedaleko Doliny. - zmusił się do dokończenia, pogodniej. A potem rozpogodził się naprawdę, gdy Castor przyznał, że tutaj - w tym azylu, kupionym nieco pośpiesznie po rozpoczęciu wojny, za wszystkie oszczędności, w azylu zaproponowanym Castorowi równie prędko gdy wojna się zagęściła i Wrzosowisko nie było już zdolne ukryć niezarejestrowanego wilkołaka rebelianta równie dobrze jak Fidelius - jest naprawdę dobrze.
-To dobrze. - uśmiechnął się z ulgą. Swój dom pod miastem w Mickleham traktował czasem jak więzienie, ten - jak schronienie; to dobrze jeśli Castor widział go bardziej jak... prawdziwy dom.
Może mógłby stać się tym prawdziwym. Może już nim był. Z Justine, Kerrie, Castorem i zwierzętami, już nie tak samotnie jak tuż po ugryzieniu wilkołaka. Mike tęsknił za czasami pokoju, ale przecież ostatnie półtorej roku pokoju spędził w izolacji i paradoksalnie to teraz był otoczony bliskimi. Może powinien o tym pamiętać, częściej.
Chwytać się ostatnich promieni słońca w tych mrocznych czasach.
-No wiesz co! - obruszył się teatralnie, gdy Castor próbował wytknąć, że Tom nie lubi zapachu pracy aurora. -Koty mają zły węch. - stwierdził z głupim uporem, bo wiedział, że nie. -I są głupsze od psidwaków, a praca aurora pachnie pewnie mniej... intensywnie niż alchemia. - dodał, a gdyby Tom go usłyszał, to z pewnością by się obraził.
Żartobliwa złość natychmiast z niego uleciała, gdy zeszli na temat Zakonu Feniksa. Poważny, jak zawsze, ale tym razem pełen nadziei, nie tylko zadań i gniewu i zadań i niepokoju.
Lord Minister powierzył Castorowi zadanie. To przecież...
-...jestem z ciebie dumny. - wyrwało mu się, z ciepłym uśmiechem, powagą tlącą się w oczach. -To opowiedz mi o tym zadaniu - teraz, albo już po fakcie. - zaproponował nienachalnie, czując, że już nie musi i chyba nie powinien trzymać Castora za rękę. Mógłby się powymądrzać i podosadzać, ale przecież lord Minister powierzył zadanie jemu.
Rozsiadł się wygodniej, wcale nie zamierzając wychodzić. Mieli czas, mieli dobry humor. Powinni z nich korzystać - zanim ulecą.
/zt x 2
Do stolicy, być może, też nie wrócą już nigdy. Nie wiedział, co sądzi o tym Castor, on chyba nigdy nie lubił Londynu, nawet na meczu Zjednoczonych wydawał się tam zagubiony - ale Michael tęsknił, szczerze tęsknił za s w o i m miastem, swoim Londynem, i czarodziejskim i mugolskim. Londynem, który t a m c i zniszczyli - najpierw Ministerstwo, potem Big Bena, potem całą populację. -...asz przecież niedaleko Doliny. - zmusił się do dokończenia, pogodniej. A potem rozpogodził się naprawdę, gdy Castor przyznał, że tutaj - w tym azylu, kupionym nieco pośpiesznie po rozpoczęciu wojny, za wszystkie oszczędności, w azylu zaproponowanym Castorowi równie prędko gdy wojna się zagęściła i Wrzosowisko nie było już zdolne ukryć niezarejestrowanego wilkołaka rebelianta równie dobrze jak Fidelius - jest naprawdę dobrze.
-To dobrze. - uśmiechnął się z ulgą. Swój dom pod miastem w Mickleham traktował czasem jak więzienie, ten - jak schronienie; to dobrze jeśli Castor widział go bardziej jak... prawdziwy dom.
Może mógłby stać się tym prawdziwym. Może już nim był. Z Justine, Kerrie, Castorem i zwierzętami, już nie tak samotnie jak tuż po ugryzieniu wilkołaka. Mike tęsknił za czasami pokoju, ale przecież ostatnie półtorej roku pokoju spędził w izolacji i paradoksalnie to teraz był otoczony bliskimi. Może powinien o tym pamiętać, częściej.
Chwytać się ostatnich promieni słońca w tych mrocznych czasach.
-No wiesz co! - obruszył się teatralnie, gdy Castor próbował wytknąć, że Tom nie lubi zapachu pracy aurora. -Koty mają zły węch. - stwierdził z głupim uporem, bo wiedział, że nie. -I są głupsze od psidwaków, a praca aurora pachnie pewnie mniej... intensywnie niż alchemia. - dodał, a gdyby Tom go usłyszał, to z pewnością by się obraził.
Żartobliwa złość natychmiast z niego uleciała, gdy zeszli na temat Zakonu Feniksa. Poważny, jak zawsze, ale tym razem pełen nadziei, nie tylko zadań i gniewu i zadań i niepokoju.
Lord Minister powierzył Castorowi zadanie. To przecież...
-...jestem z ciebie dumny. - wyrwało mu się, z ciepłym uśmiechem, powagą tlącą się w oczach. -To opowiedz mi o tym zadaniu - teraz, albo już po fakcie. - zaproponował nienachalnie, czując, że już nie musi i chyba nie powinien trzymać Castora za rękę. Mógłby się powymądrzać i podosadzać, ale przecież lord Minister powierzył zadanie jemu.
Rozsiadł się wygodniej, wcale nie zamierzając wychodzić. Mieli czas, mieli dobry humor. Powinni z nich korzystać - zanim ulecą.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 2 z 2 • 1, 2
Sypialnia gościnna
Szybka odpowiedź