Lydia Artemida Moore
Nazwisko matki: Carter
Miejsce zamieszkania: Griffydam, Anglia
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: ubogi
Zawód: goniec, łączniczka
Wzrost: sto siedemdziesiąt dwa centymetry
Waga: sześćdziesiąt dwa kilogramy
Kolor włosów: zmieszane ze sobą jasne i ciemniejsze, brązowe pasma
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: liczne drobne blizny na dłoniach od zbyt mocnego trzymania lejców; piegi rozsiane po całej twarzy i ciele; świeże blizny na szyi, które stara się jednak maskować apaszkami i chustami - efekt antymugolskich opresji
11 cali, sztywna, jabłoń, pióro znikacza
Gryffindor
źrebię
umierający chłopiec z nożem wbitym w drobną pierś
woda po goleniu, lawenda i konwalie, siarczysty aromat wydobywający się ze zgaszonego drwa
ojciec stojący obok mnie - uśmiecha się szeroko, jest bezpieczny jako niemag w magicznym społeczeństwie, w którym nie ma już wojny
jeździectwo, odczytywanie map nieba
Jastrzębie z Falmouth
opieka nad Kelpie, szachy czarodziejów
stacja pierwsza czaroradia
Elinor Weedon
Nie ma paczki bezimiennej. Nie ma paczki, która nie znaczyłaby nic, nie miałaby emocjonalnego balastu, stanowiłaby zaledwie pustą skorupę po poprzednim właścicielu. Czasem najcięższe z nich mogą znaczyć najmniej, ale wciąż posiadają swoją wartość. Przez moje dłonie przetoczyły się ich tysiące, a wszystkie dokładnie opisałam i zamieściłam w chronionym notesie, który noszę ze sobą tak blisko, jak tylko blisko mogłaby znaleźć się czarodzieja jego różdżka. I każda z nich powraca do mnie ze wspomnieniem.
Pierwszym przedmiotem, który przeniosłam z jednego miejsca na drugie, był kamień. Omyty przez rzeczną wodę, dzięki niej gładki i niemal idealnie płaski, pozbawiony drobnych szram, które były obecne na zupełnie podobnych do niego okazach. Ekscytacja znaleziskiem była ogromna i rosła z każdym krokiem, dzięki któremu zmniejszałam dystans dzielący mnie od domu. Byłam zbyt młoda, zbyt mała, by wiedzieć, że tak trywialne znaleziska nie są uważane za wspaniałe, ale ojciec, dla którego tak mocno obejmowałam drobnymi paluszkami owy kamyk, nie pozwolił mi tego odczuć. Razem znaleźliśmy dla niego odpowiednie miejsce – nad kominkiem, tuż obok kasztanowego ludzika i jeżyka złożonego z poduszki krawieckiej i sosnowych igieł. Jest mugolem. Ale dla nas nie miało to nigdy żadnego znaczenia.
Dzieciństwo składało się podobnych tej małych przyjemności – z uśmiechów rodziców dziękujących za drobny upominek odnaleziony i przywleczony z lasu, pola czy rzeki; z oblizywania palców umazanych gęstym, jabłkowo-cynamonowym sosem; z dłoni starszych braci, które pilnowały i pomagały przedostać się na drugi brzeg wartkiego strumienia; z głosu matki śpiewającej wieczorną kołysankę, która w swojej cudowności ucinała się w połowie, gdy drobna, jasna główka ciężko opierała się o kobiece ramię. Ze wszystkich tych drobnostek i miedzianych oczek spajających skomplikowany łańcuszek życia, najbardziej jednak upodobałam sobie bajki opowiadane przez ojca, gdy zegar wskazywał już czas snu, ale rozgrzane umysły dzieci nie miały zamiaru ani na niego spojrzeć. Jeśli knot na świecy wciąż się tlił, tato wyciągał dłonie i nagle na suficie materializowały się czarne stworzenia przybyłe wprost z najdalszych krain – egzotyczne motyle zdawały się być podobne do polujących na nieboskłonie orłów, psie paszcze otwierały się szeroko jak do wilcze i tygrysie, końskie łby poszukiwały zagubionych rycerzy, a królicze uszy podrygiwały wesoło, zaraz zamieniając się w gołębie skrzydła. Nie ujmowałam piękna magii matki, tej, która poruszała czasem łyżkami i naprawiała zbite szkiełka okularów, ale wtedy nic nie dorównywało dłoniom ojca kreującym nowy świat z cienia rzucanego przez drobniutki płomień świecy. Do końca miał pewność, że jego najmłodsza córka nie odziedziczy zdolności po rodzicielce, ale nadzieje opuściły go w momencie, gdy cieniste figury oderwały się od jego ręki i rozprostowały drobne ciała na ścianach, w jednej chwili ożywając. Zareagował uśmiechem, ciepłym i szczerym, ale jakby tęsknym. Żadne z dzieci, nawet ja, nie podzieliły jego niemagicznego losu – w żyłach każdego z nich płynęła najczystsza magia.
To jedna z pierwszych przesyłek, jakie udało mi się dostarczyć bez szwanku. Maleńki pakunek miał ponoć wartość sentymentalną. Owinięty był brązowym papierem i jasnym, jutowym sznurkiem, który miał zabezpieczyć przesyłkę przed przypadkowym uszczerbkiem, a całość dodatkowo opatrzono jasną chustą ze śliskiego, ale szalenie przyjemnego w dotyku materiału. Zadanie wydawało się banalnie proste – dowieźć do miejskiego zakładu jubilerskiego i przekazać właścicielowi. Podróż przebiegła bez problemów, a dzięki wolnej chwili, którą udało mi się wygospodarować, byłam przy otwarciu paczki. Spomiędzy rozchylonych warstw szczelnej okrywy wyglądał na mnie złoty znicz – zdobiony przy bocznych splotach skrzydeł drobnymi tknięciami pędzelka, z łagodnymi oznakami rdzy, która naturalnie wytyczała wiek, i z ręcznie wypisaną datą oraz miejscem „24 maja 1908, Puddlemere”. Od tamtej pory ta chwila już zawsze miała kojarzyć mi się z moimi braćmi i z ich pragnieniem wolności, której doznać mogli tylko dosiadając mioteł.
Byli obecni zawsze, choć najmłodszy z nich, Billy, zdawał się poświęcać mi najwięcej uwagi – z wzajemnością. Przepadaliśmy za swoim towarzystwem, i ja, rosnąc jak na drożdżach, szukałam jego cienia zawsze, gdy tylko czułam się niepewnie, a sylwetka ojca na chwilę ginęła gdzieś na końcu polnej drogi. Wiecznie ciągnęłam go do zabawy, po szkole prosiłam, żebyśmy jeszcze raz odwiedzili most nad naszą rzeką, a wieczorami, gdy w oddali grzmiała burza, wpełzałam pod koc blisko niego, chcąc zgarnąć odrobinę jego odwagi. Zadawałam pytania, całe mnóstwo pytań – o to, dlaczego my jesteśmy czarodziejami, a oni mugolami, chociaż wyglądamy i zachowujemy się tak samo; o to, dlaczego nie możemy pokazywać dzieciom, co potrafimy robić, chociaż magia jest taka cudowna. Nie rozumiałam różnić między naszymi światami, a mugolska szkoła, tak surowa i sztywna, wcale nie pomagała mi tego zrozumieć, ale w gruncie rzeczy wyszłam z niej bez plam na życiorysie. Te pojawiły się dopiero w Hogwarcie.
Listy, ważne informacje, raporty, krótkie notki – te dostarczałam znacznie później, kiedy ludzie wiedzieli już, z kim mają do czynienia i że naprawdę mogą mi zaufać. W świecie pogrążonym w rozwiązywaniu albo co gorsza, intensyfikowaniu konfliktów, ludzie potrzebowali łączników między poszczególnymi punktami, czarodziejów wiernych ideałom, wierzących w sprawiedliwość, będących w stanie rzucić własne bezpieczeństwo na szalę, by dostarczyć wiadomość, która być może stanie się kluczem do uratowania czyjegoś życia. Za każdym razem, gdy widziałam wręczaną mi kopertę, w głowie pojawiała się drobna migawka z chwili, gdy mama odwiązywała od sowiej nóżki list oświadczający, że Lydia Moore stała się uczennicą Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Tiara wiedziała lepiej, niż ja, do którego domu powinnam trafić – Gryffindor był oczywistym wyborem, zdawało mi się nawet, że krótko prychnęła w ironicznym geście tuż przed tym, nim krzyknęła tę jedyną w swoim rodzaju nazwę. W towarzystwie śmiałych i odważnych odnalazłam się prędko, w dodatku w tłumie witających mnie twarzy błysnęły uśmiechy starszych braci, więc byłam pewna, że Gryffindor stanie się moim drugim domem. I tak było. Choć kilka miesięcy później później poczucie bezpieczeństwa i pewności jutra zniknęło. Pękło jak mydlana bańka.
Słowo „szlama” usłyszałam po raz pierwszy w ekspresie Hogwart, ale nie przejęłam się nim zupełnie, nie zrozumiałam, zignorowałam – w mugolskiej szkole słyszałam wiele przeróżnych określeń rzucanych na inne dzieciaki, ale takiego ani razu. Szybko dowiedziałam się, że to określenie „takich jak ja” – jeden z rodziców albo oboje są mugolami, krew jest zmieszana, brudna, szlamowata. Śmiałam się z tego, Ślizgoni przecież zawsze tacy byli, przekonałam się o tym, jak tylko rozejrzałam się wśród ich skrzywionych dumą twarzy. Kilka miesięcy później otwarto Komnatę Tajemnic i zginęła Marta. Nagle okazało się, że „szlama” to nie tylko obraza – to groźba. Po raz pierwszy poznałam, co znaczy strach o własne życie.
Resztę lat w Hogwarcie podejmowałam z dziwną ostrożnością – unikałam korytarzy krzyżujących się z lochami, w których prześlizgiwało się całe mnóstwo uczniów Slytherinu, zawsze siadałam od nich z daleka, unikałam spojrzeń, przepuszczałam, uciekałam, bo nie w smak było mi kosztowanie ich niewybrednych komentarzy na temat mój i mnie podobnych. Dopóki reszta Moore’ów jeszcze się uczyła, byłam broniona, braterskie pięści ostrzegały, że jeśli tylko spadnie mi z głowy włos, poleje się krew – działało. Byłam bezpieczna. Mogłam w pośrednim spokoju oddać się nauce.
I mimo że uczyłam się całkiem-całkiem (choć zbyt dobrze pamiętano chyba Billy’ego i wpuszczano mnie do sali eliksirów z pewnym powątpiewaniem, a w szklarniach obserwowano moje poczynania wyjątkowo uważnie), to przez wszystkie lata nauki nie potrafiłam jasno i klarownie stwierdzić, co chcę robić dalej w życiu. Nie nadawałam się na aurora, choć z zaklęciami i obroną przed czarną magią radziłam sobie naprawdę dobrze, lekcje opuszczałam często z pochwałami rozjaśniającymi wargi w uśmiechu; nie nadawałam się też ogólnie do pracy w ministerstwie, bo nie miałam cierpliwości do papierkowej roboty, eseje i zaległe prace oddawałam po terminie, a tworzenie ich przyprawiało mnie o migrenę; nie widziałam się nawet na boisku do Quidditcha, chociaż z lataniem na miotle byłam za pan brat, dosłownie. Z zazdrością słuchałam opowieści o przyszłości i obserwowałam stres czający się za bladymi twarzami przyjaciół, którzy nie byli pewni, czy poradzą sobie z postawionymi celami. Ja nie miałam żadnych – najpierw SUMy, a później owutemy były tylko kolejnym płotkiem do przeskoczenia w drodze donikąd. Na ostatnim zdjęciu z Hogwartu, tym ruchomym, na którym stoję z moimi przyjaciółmi, widać, że nie jestem czegoś pewna, że coś mnie ominęło. Czuję się, jakby siedem lat przeleciało mi koło nosa.
Kobieta oddająca mi paczkę była przerażona. Mówiła, że to rzeczy dla córki, że ona już ich nie potrzebuje. Popędzała mnie i prosiła, żebym zawiozła je szybko, zanim nastanie zmrok. Uległam presji i po raz pierwszy zacięłam się papierem, znacząc pakunek swoją własną krwią. Wiedziałam, że od tej pory będzie jej tylko więcej.
Gdy zerkam na szczotki powleczone końskim włosiem tak jaskrawo prężące się na wystawie, myślę o niej. O klaczy, którą ojciec odkupił od sąsiada, bo ten chciał oddać ją na rzeź. Była słaba, chorowita, rana na nodze paskudnie ropiała, co oczywiście było konsekwencją celowych działań okrutnego człowieka, ale byłam pewna, że jeśli otoczymy ją odpowiednią opieką, odżyje. Jej rekonwalescencja trwała miesiącami, a ja musiałam dzielić swój czas pomiędzy opiekę nad nią, chorującą coraz mocniej matką i domowymi obowiązkami. Czułam ciężar spoczywający na barkach, tę odpowiedzialność za czyjeś istnienie, coraz bardziej męczącą i obciążającą młody umysł.
Odeszła po cichu, z uśmiechem na ustach utrwalonym eliksirem znieczulającym, sztucznym, ale w tamtej chwili tak cudownie pocieszającym, że kiedy oddawała swój ostatni oddech, nie czuła bólu. Trwaliśmy wtedy przy niej, opowiadaliśmy ze łzami w oczach o tym, co się dzieje u chłopców albo u sąsiadów, bo przecież dwa dni temu pani Clarke urodziła Willow, swoją pierwszą córkę. Mówiliśmy jej o rzeczach tak błahych i trywialnych… cały czas miałam wrażenie, że to złe, że to nie tak powinno być. Teraz, gdy staram się przypomnieć sobie jej twarz w tamtym czasie, nie potrafię. Umysł najwyraźniej postanowił wyprzeć z pamięci ciało wykrzywione w chorobie i częściowo sparaliżowane nerwy, zachowując tylko wspomnienia sprzed lat, gdy twarz matki nie znała nawet pojęcia cierpienia. Przypominam sobie o niej, kiedy po raz kolejny ranię palce grubą igłą, kiedy zszywam popręg i pasy podtrzymujące strzemiona; pamiętam jej słowa i dłonie kierujące moimi, wskazujące drogę, pamiętam ciepłe palce odgarniające jasne kosmyki dziecięcych włosów. Mam do braci żal, choć nigdy im o tym nie powiedziałam, że zajęli się swoimi karierami, swoim życiem, kiedy matka, która przecież tak o nich dbała i kochała, umierała w rodzinnym domu.
Nie byłam na stypie. Widziano mnie tylko, jak wyjeżdżam ze stajni na grzbiecie Kelpie i zaraz podrywam ją do galopu. Po tamtym zdarzeniu zajęłam się jeździectwem.
Brązowy papier wchłonął krew sączącą się z rany na boku, pergamin z ukrytą na nim wiadomością zapewne również, ale nie miałam na to wpływu. Wiedziałam, że to pilne, jedna z jednostek partyzanckich próbowała dać znać drugiej, znajdującej się po drugiej stronie miasta, o stanie własnych zasobów – moim zadaniem było ją dostarczyć, zanim zmieni się straż przy opactwie westminsterskim. Nie zdążyłam. Zrobili łapankę. Raport został spalony, a ja wciąż nie mogę dogoić blizn, które pozostawiono mi wtedy w prezencie.
Artemida. To imię nadałam sobie sama – od siebie i dla mnie. Od kiedy w Londynie zaczęło robić się gorąco, a polityczne gierki Ministerstwa dawały się coraz mocniej odczuć, przedstawiałam się w ten sposób tym, którzy potrzebowali pomocy. Kopyta Kelpie i swoją dłoń podawałam głównie rodzinom zagrożonym, mugolakom i czarodziejom półkrwi, a kiedy ktoś bardziej majętny i niepewny prosił mnie o przysługę – dokładnie sprawdzałam paczki, nie mając zamiaru paść na ziemię jak kawka trafiona byle jaką klątwą. Musiałam uważać na każdy krok, więc zamiast za dnia, przekazywałam wszystkie przesyłki nocą – często wymagało to ogromnego wysiłku, pokonania setek kilometrów, kluczenia między niebezpiecznymi przesmykami i dolinami; uczyłam się podróżować za światłem gwiazd, czytałam o nich w siodle, kiedy czasu było wystarczająco dużo. W miastach szukałam schronienia w cieniu, usiłowałam sprawić, by kroki były ciche i skupione, nie pozostawiały za sobą śladu, który mógłby stanowić wskazówkę dla wroga, znikałam za fasadami, wciskałam się w ocienione wnęki – to wszystko po to, by dostarczyć drobnostkę, która mogła uratować czyjeś istnienie. Prowadził mnie instynkt. Trenowałam przez lata. W podróży nauczyłam się podstaw magii leczniczej i ludzkiej anatomii – na sobie. Ze skrzywionymi ustami zaglądałam w głąb tkanek, by ocenić stan rany; zaklęciami je delikatnie sklejałam, a leczniczymi maściami pozyskanymi dzięki kontaktom, ułatwiałam odzyskanie dawnego zdrowia. Nie wiedziałam wiele, ale wystarczająco, by w razie niebezpieczeństwa móc poradzić sobie z zaistniałym problemem.
Czasami, gdy patrzę na swoje dłonie, widzę krew. Jest wciąż lepka i gęsta, ciepła, choć z sekundy na sekundę coraz chłodniejsza, aż w końcu krzepnie i przypomina ciemny, wiśniowy sok wylany na skórę. To wspomnienie jest wyjątkowo gorzkie, przechodzi przez gardło cierpką gulą i niemal w niej staje, gdy spod jasnych włosów splecionych w ciasny warkocz zaczynają wyłaniać się głosy walki, desperackie błagania o pomoc i lament kobiety, która utraciła swoje dziecko, zanim jeszcze z niej samej uszło życie. Doskonale wiedziałam, że to nie była moja wina, jako realistka potrafiłam powiązać fakty z konsekwencjami, rozwiązać ten prosty ciąg przyczynowo-skutkowy i powiedzieć sobie prosto w twarz, że nie mogłam nic poradzić na taką kolejność zdarzeń, ale do głosu często bezwiednie dopuszczałam również demony, którym tak łatwo szło zakłócanie spokojnego snu wątpliwościami, palącymi pretensjami do siebie samej i niepewnością, co do tak oczywistych stwierdzeń. Wmawiałam sobie codziennie, że mogłam go uratować – chłopca, maleńkiego i bezbronnego, którego wojna zmusiła do dorośnięcia stanowczo za wcześnie. Patrzył na mnie krwawiąc z ust od zaklęć wbitych w to kruche ciałko, zupełnie nie rozumiał, co się dzieje, dlaczego jest teraz tak źle. Sama tego nie wiedziałam. Ale żałuję do dziś, że bezradność skrępowała moje nadgarstki silnym, palącym łańcuchem.
Wstrząsając po raz kolejny gazetą, gdy ojciec obok sączy zniecierpliwiony kawę, tylko się denerwuję. I boję się. Boję się o niego, o moich braci, przyjaciół i krewnych, o tych, którzy na ulicach błagają o życie i chcą ocalić najbliższych. Boję się o swoją i cudzą przyszłość. Zmartwienia prześlizgują się pod jasnymi włosami związanymi w ciasny kok niemal przez cały czas. Zmartwienia, że przyszło nam żyć w tak niespokojnych i złych czasach.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 15 | Brak |
Uroki: | 15 | +4 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 1 | +1 (różdżka) |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 4 | +1 (waga) |
Zwinność: | 6 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | II | 10 |
Historia magii | I | 2 |
Opieka nad magicznymi zwierzętami | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Skradanie | III | 25 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Odporność magiczna | - | 5 (+2,5) |
Wytrzymałość fizyczna | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | - | 3 |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Gotowanie | I | ½ |
Krawiectwo | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Jazda na rowerze | I | ½ |
Jeździectwo | II | 7 |
Latanie na miotle | I | ½ |
Pływanie | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 1 |
różdżka, koń
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
Ostatnio zmieniony przez Lydia Moore dnia 03.09.20 16:14, w całości zmieniany 6 razy
Witamy wśród Morsów
[25.10.20] Komponenty (lipiec/wrzesień)
[30.10.20] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): +30 PD
[25.10.20] Wykonywanie zawodu (lipiec-wrzesień): +20 PD
[02.11.20] [G] Zakupy: płynne srebro, srebrny łańcuch, pufek; -60 PM
[05.11.20] Osiągnięcia (Złoty myśliciel), +30 PD
[16.11.20] Rozwój postaci: zakup sowy -50PD
[11.01.21] Wydarzenie: księżniczka na wieży, +2PB, +75PD