Kuchnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Ponoć kuchnia to serce każdego domu, ale nie tego. Niewielkie, lecz pomalowane na jasne barwy, pomieszczenie służy dwójce mieszkańców niemal wyłącznie do parzenia kawy, robienia kanapek i jedzeniu płatków z mlekiem w pełnym milczeniu. W kilku drewnianych szafkach można znaleźć podstawowe naczynia, talerze i sztućce, trzy kubki i gotowe produkty. Brakuje zapachu ziół i domowego obiadu. Nikt tu nie potrafi gotować - niestety. W kącie stoi blaszana miska z resztkami dla kota.
becomes law
resistance
becomes duty
Nad Oazą zapadł zmierzch, chłodny i deszczowy, który spędzałem sam w naszej chacie, jednie w towarzystwie kota Deborah. Czekając na zapowiedzianą wizytę Wrightówny, spisywałem akurat raport dla Skamandera, siedząc przy stole w kuchni i poruszając się niespokojnie za każdym razem, kiedy kuguchar coś strącił, bądź przebiegł znienacka po chacie. Nie byłem jednak pewien, czy byłoby lepiej, gdyby ucichł zupełnie - od czasu powrotu z Londynu cisza mąciła mi w głowie.
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia, zamarłem z orlim piórem nad pergaminem, a wielka kropla atramentu spadła nań i zmazała kilka ostatnich słów. Wiedziałem kto najprawdopodobniej stoi na ganku, wyjrzałem jednak przez okno w kuchni, nie dotykając przy tym firanki, by się upewnić. Żadnego zaskoczenia - znajoma sylwetka panny Wright znalazła się w kręgu światła, od którego jaśniały nieduże okna. Pokonałem te kilka kroków, jakie dzieliły mnie od drzwi, by otworzyć je szeroko i natychmiast się odsunąć.
- Hannah, wejdź proszę, nie marznij - powiedziałem, gestem zapraszając czarownicę do środka, uśmiechnąwszy się przy tym blado. Zaraz po tym wyciągnąłem ręce, aby odebrać od niej płaszcz i powiesić na wieszaku tuż przy drzwiach.
Październikowa pogoda bynajmniej nas nie rozpieszczała. Od rana lało i mocno wiało, przynajmniej w Oazie. Gdyby Wrightówna nie zapewniła, że i tak ma coś do zrobienia na Wyspie, to nalegałbym, żebyśmy spotkali się gdzieś, gdzie będzie miała bliżej i wygodniej. Trzymany w rękach podłużny pakunek nie mógł być raczej niczym innym jak moją miotłą, którą przekazałem w jej magiczne ręce, gdy zaczęła szwankować. Nie stać mnie teraz na to, aby sprawić sobie nową, miałem do niej zresztą sentyment - postanowiłem dać jej ostatnią szansę. Jeśli Hannah nie jej naprawi, to nadaje się już tylko do zamiatania podłogi, powiedziałem sobie.
- Udało się? - dopytałem, zachęcając czarownicę, by weszła dalej.
Wnętrze naszej chaty było maleńkie, klaustrofobiczne wręcz, wystarczające jednak dla kogoś, kto spędzał właściwie całe dnie poza nią i małej dziewczynki. Debbie akurat nie było, bawiła się z Amelią, został jednak jej kot. Wielkie kugucharzysko, które leżało teraz rozwalone na niedużej kanapie, wylizując sobie łapki.
- Złaź - mruknąłem, próbując przegonić Landrynkę gestem, na nic się to jednak zdało. Kot spojrzał na mnie jak na idiotę (nic nowego), wręcz wyzywająco. Nie pozostało mi zatem nic innego jak złapać go za kark i postawić na podłodze w akompaniamencie gniewnych miauknięć, powarkiwania i próby zaatakowania mnie pazurami. - Wynocha - dodałem, pchając ją nogą, aby sobie poszła. Najlepiej na poddasze. - To kot Debbie. Strasznie denerwujący - wyjaśniłem Hannah, ręką zapraszając ja, by usiadła na kanapie. - Śpieszysz się?
Miałem nadzieję, że nie. Chciałem ją o coś zapytać, tak pomijając miotłę. Sam przeszedłem do kuchni, a raczej wnęki, która służyła nam za kącik kuchenny.
- Zaproponowałbym ci herbatę, ale mi się skończyła. Na rozgrzanie może zatem szklaneczkę ognistej whisky? - Wyciągnąłem z szafki butelkę, która powinna wydawać się Hannah znajoma - dostała wszak taką samą podczas wesela Anthony'ego Macmillana. Uniosłem ją i utkwiłem na twarzy czarownicy pytające spojrzenie.
| k100 na poazkabanowe konsekwencje
[bylobrzydkobedzieladnie]
becomes law
resistance
becomes duty
Ostatnio zmieniony przez Cedric Dearborn dnia 14.10.21 7:28, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
W Oazie niby nie brakowało pracy, a ta zdawała się być dobrą ucieczką od natłoku myśli i wspomnień, których nie potrafiła się inaczej pozbyć z głowy. Pomagała zadomawiać nowym mieszkańcom i tym, którzy mieszkali już długo w najzwyklejszych czynnościach. Roznosiła koce i ubrania, które udało jej się powielić. Liczyła na to, że nikt nie będzie marzł podczas najbliższych nocy. Większość chat nie była wciąż przygotowana na zimę, ocieplona, zabezpieczona przed chłodem. Pomagała z zabezpieczeniem żywności tak, by starczyło jej na dłużej — marynowała, konserwowała w soli i ziołach, które bardzo szybko zaczęły się kończyć. Była wszędzie tam, gdzie mogła się przydać, tkwiąc poza domem od świtu do zmierzchu, dłonie zajmując zajęciami i pracą, wieczory przeznaczając na pomoc mamie w kuchni i ogrodzie, noce czasem spędzając na naprawianiu mioteł, kiedy nie mogła spać.
Kiedy stanęła przed chatką Cedrica zastanawiała się, jak on to znosi, jak sobie radzi z tym wszystkim. Okna jaśniały blaskiem świec ze środka. Kiedy wyjrzał przez nie, zobaczyła w ramie jego cień, ale nie spojrzała w tę stronę, walcząc przez chwilę z dziwnym niepokojem, który wstrząsnął nią w jednej chwili.
— Cedric — powitała go z uśmiechem, wchodząc do środka i od razu rozpinając cienki, jesienny płaszcz, który swoim nienagannym zwyczajem, odebrał od niej jak prawdziwy dżentelmen. Postawiwszy zapakowaną miotłę na moment, potarła dłonie o siebie, ale w środku nie było zimno. Jakiś dziwny chłód towarzyszył jej już od jakiegoś czasu, nie miała apetytu, nie miała ochoty na nic. Naciągnęła na nadgarstki rękawy swetra, chwytając pakunek i dając się poprowadzić mężczyźnie przez małą chatkę dalej.— Bardzo tu ładnie — przyznała, błądząc spojrzeniem po pomieszczeniu. Kiedy spytał o miotłę, zorientowała się, że wciąż ją trzyma, zaciska na niej mocno palce. — Ach, tak. — Podniosła ją i zdjęła zabezpieczenie ostrożnie.— Przyznam, że nie było łatwo. Trochę ma uszczerbków na trzonku, udało mi się go lekko wypolerować, nałożyłam też olej, ale drewno wchłonęło go w mgnieniu oka. Wygładziłam zarysowania. Było ich dość dużo, ale były nieszkodliwe. Z tym — wskazała wgniecenie z boku. — Nie jestem w stanie nic zrobić, możesz odczuwać przy gwałtownych skrętach pewną nierówność — zaznaczyła, choć w gruncie rzeczy wątpiła, by to naprawdę zauważył. Głównie gracze quidditcha byli w stanie to wyczuć. — Poprawiłam wici, były dość luźno, dołożyłam parę świeżych. Powinieneś czuć większy komfort podczas latania, lepszą stabilizację. I spięłam je mocniej, bo jeszcze trochę, a rozleciałaby się podczas lotu.— Przeniosła na niego niepewne spojrzenie, jakby chciała spytać, co z nią robił, że była w takim stanie, ale w końcu nie była najgorszą, jaką miała do czynienia poprawiać. Zerknęła na kanapę, na której wylegiwał się zwierzak.— To...— Zająknęła się, widząc, jak próbuje zrzucić go z niej, przez chwilę szamocząc się z im dramatycznie. Przyłożyła rękę do ust, martwiąc się, że Dearborn zaraz padnie ofiarą zemsty wściekłego amatora wiecznych drzemek, ale obeszło się bez rozlewu krwi. — Znalazła go? — spytała, podążając wzrokiem za poirytowanym kotem, który rzeczywiście pomknął na poddasze, ale tam usiadł i łypał na nich nieprzychylnym wzrokiem. — Wygląda jakby mnie znienawidził przy okazji, a jeszcze nie zdążyłam usiąść. Nie mogłeś go czymś udobruchać? — spytała z rozbawieniem, powstrzymując się, by nie spytać, jak nie bał się zasnąć w jego towarzystwie. Pokręciła głową — nie spieszyła się już nigdzie, czekała ją tylko podróż do domu i pomoc mamie, więc po chwili wahania usiadła na kanapie, poprawiając spódnicę i uśmiechnęła się, widząc butelkę. — Więc herbata z wkładką. Herbatę sobie wyobraźmy — kiwnęła głową na znak, że z przyjemnością się napije, choć zaraz zaczęła się zastanawiać, czy to dobry pomysł. Strasznie filozofowała po alkoholu. Przetarła czoło dłonią, nieświadomie poprawiła włosy. — Lydia jest w kiepskiej formie...— zaczęła, unosząc na niego spojrzenie, jakoś zakładając, że mogłoby go to zainteresować. Uniosła przy tym brew i odchrząknęła. — Tak tylko mówię. Jakbyś chciał wiedzieć.
Kiedy stanęła przed chatką Cedrica zastanawiała się, jak on to znosi, jak sobie radzi z tym wszystkim. Okna jaśniały blaskiem świec ze środka. Kiedy wyjrzał przez nie, zobaczyła w ramie jego cień, ale nie spojrzała w tę stronę, walcząc przez chwilę z dziwnym niepokojem, który wstrząsnął nią w jednej chwili.
— Cedric — powitała go z uśmiechem, wchodząc do środka i od razu rozpinając cienki, jesienny płaszcz, który swoim nienagannym zwyczajem, odebrał od niej jak prawdziwy dżentelmen. Postawiwszy zapakowaną miotłę na moment, potarła dłonie o siebie, ale w środku nie było zimno. Jakiś dziwny chłód towarzyszył jej już od jakiegoś czasu, nie miała apetytu, nie miała ochoty na nic. Naciągnęła na nadgarstki rękawy swetra, chwytając pakunek i dając się poprowadzić mężczyźnie przez małą chatkę dalej.— Bardzo tu ładnie — przyznała, błądząc spojrzeniem po pomieszczeniu. Kiedy spytał o miotłę, zorientowała się, że wciąż ją trzyma, zaciska na niej mocno palce. — Ach, tak. — Podniosła ją i zdjęła zabezpieczenie ostrożnie.— Przyznam, że nie było łatwo. Trochę ma uszczerbków na trzonku, udało mi się go lekko wypolerować, nałożyłam też olej, ale drewno wchłonęło go w mgnieniu oka. Wygładziłam zarysowania. Było ich dość dużo, ale były nieszkodliwe. Z tym — wskazała wgniecenie z boku. — Nie jestem w stanie nic zrobić, możesz odczuwać przy gwałtownych skrętach pewną nierówność — zaznaczyła, choć w gruncie rzeczy wątpiła, by to naprawdę zauważył. Głównie gracze quidditcha byli w stanie to wyczuć. — Poprawiłam wici, były dość luźno, dołożyłam parę świeżych. Powinieneś czuć większy komfort podczas latania, lepszą stabilizację. I spięłam je mocniej, bo jeszcze trochę, a rozleciałaby się podczas lotu.— Przeniosła na niego niepewne spojrzenie, jakby chciała spytać, co z nią robił, że była w takim stanie, ale w końcu nie była najgorszą, jaką miała do czynienia poprawiać. Zerknęła na kanapę, na której wylegiwał się zwierzak.— To...— Zająknęła się, widząc, jak próbuje zrzucić go z niej, przez chwilę szamocząc się z im dramatycznie. Przyłożyła rękę do ust, martwiąc się, że Dearborn zaraz padnie ofiarą zemsty wściekłego amatora wiecznych drzemek, ale obeszło się bez rozlewu krwi. — Znalazła go? — spytała, podążając wzrokiem za poirytowanym kotem, który rzeczywiście pomknął na poddasze, ale tam usiadł i łypał na nich nieprzychylnym wzrokiem. — Wygląda jakby mnie znienawidził przy okazji, a jeszcze nie zdążyłam usiąść. Nie mogłeś go czymś udobruchać? — spytała z rozbawieniem, powstrzymując się, by nie spytać, jak nie bał się zasnąć w jego towarzystwie. Pokręciła głową — nie spieszyła się już nigdzie, czekała ją tylko podróż do domu i pomoc mamie, więc po chwili wahania usiadła na kanapie, poprawiając spódnicę i uśmiechnęła się, widząc butelkę. — Więc herbata z wkładką. Herbatę sobie wyobraźmy — kiwnęła głową na znak, że z przyjemnością się napije, choć zaraz zaczęła się zastanawiać, czy to dobry pomysł. Strasznie filozofowała po alkoholu. Przetarła czoło dłonią, nieświadomie poprawiła włosy. — Lydia jest w kiepskiej formie...— zaczęła, unosząc na niego spojrzenie, jakoś zakładając, że mogłoby go to zainteresować. Uniosła przy tym brew i odchrząknęła. — Tak tylko mówię. Jakbyś chciał wiedzieć.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Zauważyłem jak potarła o siebie dłonie, jakby zadrżała, naciągnęła niżej rękawy swetra. Pomyślałem, ze może jest tu zbyt chłodno, choć ja sam tego nie odczuwałem. W niewielkim kominku od rana płonął ogień. - Dołożę do ognia, jeśli ci zimno - zaproponowałem, ale nie czekając na odpowiedź - bo spodziewałem się, że będzie przecząca, jakby Hannah nie chciała sprawić kłopotu - przyklęknąłem przy nim, wrzuciłem do środka jeszcze dwa kawałki niedawno porąbanego drewna, które szybko zajęły się płomieniem i zaczęły radośnie trzaskać. Przynajmniej tyle z domowej atmosfery. Rozejrzałem się wokół, gdy pochwaliła wnętrze chatki - wcale nie było tu ładnie, czy przytulnie. Było ciasno, klaustrofobicznie wręcz, a ja nawet nie starałem się, by nadać temu bardziej domowego charakteru. Wciąż myślałem, że to jedynie okres przejściowy. Nigdy zresztą nie miałem głowy do takich rzeczy jak przystrajanie wnętrz. O dom niegdyś dbała moja żona, teraz nie miał kto tego robić.
- Powiedzmy, że tak jest, dziękuję, da się mieszkać - odparłem, mimo wszystko doceniając komplement ze strony czarownicy; nikt nie mieszkał w Oazie, bo było tu ładnie i przytulnie. Mieszkaliśmy tu z przymusu i konieczności.
Wyprostowałem się i wsparłem dłonie o biodra, gdy zaczęła opowiadać o miotle, spojrzeniem śledziłem ruchy rąk, kiedy odwijała ją z papieru. Już na pierwszy rzut oka wyglądała o wiele lepiej i na pewno nie była to wyłącznie zasługa porządnego wypastowania.
- Jesteś wielka, Hannah, naprawdę. Bardzo dziękuję, że się tego podjęłaś - powiedziałem szczerze, siląc się na uśmiech, choć wypadł dość blado. Gorzej niż zazwyczaj. Odebrałem od niej miotłę - w moich oczach wyglądała niemal jak nowa. - Na pewno nie będzie mi to przeszkadzać, nie jestem w tym względzie tak wymagający - uspokoiłem ją. Nie potrzebowałem sportowej miotły, doskonałego modelu, który byłby niezawodny w każdej sytuacji - tylko takiej na jakiej będę mógł bezpiecznie i stabilnie lecieć. - Może tym razem nikt nie zepchnie mnie czarem w drzewo - wyjaśniłem, kiedy pytająco na mnie spojrzała, jakby była ciekawa tego dlaczego miotła znalazła się w tak kiepskim stanie. - Co do mioteł, to będę miał do ciebie jeszcze jedno pytanie, ale najpierw...
Najpierw należało się pozbyć futrzaka i zrobić miejsce, by Hannah mogła usiąść jak człowiek.
- Hmm? Tutaj? Nie. Ma go od kilku lat, chyba odkąd pamięta. Wracałem się po niego do Londynu, bo jej histeria mnie przerosła - mruknąłem, także odprowadzając Landrynkę spojrzeniem; wspięła się po drabinie i patrzyła na nas oboje jakbyśmy nadepnęli jej na ogon i zabrali dopiero co upolowaną mysz z pyszczka. - Nie przejmuj się. Nienawidzi wszystkich poza Debbie - westchnąłem ciężko. Może jeszcze poza moją siostrą i Charlene. Lizzie trudno było nie lubić, zaś panna Leighton wydawała się mieć rękę do kotów - do każdego kota, nieistotne jak paskudny miał charakter.
- Tak. Herbatę musimy sobie, obawiam się, wyobrazić - powiedziałem, uśmiechając się do Hannah przepraszająco, bo naprawdę chciałbym móc jej ją zaproponować, lecz nigdzie nie udało mi się kupić najzwyklejszej, czarnej herbaty. To było martwiące. Nie przypuszczałem jeszcze jak zła stanie się sytuacja z dostępnością jakichkolwiek produktów. Może wtedy byłbym bardziej oszczędny, gdy rozlewałem whisky do szklanek - dziś jednak postawiłem przed Hannah szkło pełne jakby to rzeczywiście była herbata.
Zanim usiadłem na fotelu obok, wróciłem się jeszcze do kąta, który służył nam za kuchnię, szukając swojej teczki. Szukałem w niej sakiewki, przygotowanej dla Hannah wcześniej, znieruchomiałem jednak, odwrócony do czarownicy plecami, gdy wspomniała o Lydii.
Czy powinienem był się temu dziwić? Mogłem się tego domyślić już w sierpniu, kiedy przekonałem się, że Lydia i Hannah się znają. Lepiej, niż mogłem przypuszczać. Wrightówna odchrząknęła znacząco, a ja odwróciłem się ku niej dopiero po chwili, już bez bladego uśmiechu.
- Chciałem cię o nią zapytać - powiedziałem beznamiętnym tonem, zajmując w końcu miejsce na fotelu, sakiewkę wyciągnąłem w stronę Hannah. Nie była ciężka, chciałem, by ją przyjęła. - To dla ciebie. Za tę miotłę. Weź bez dyskusji, uczyń mi tę przyjemność. - Sama przyznała, że praca nad nią nie była łatwa. Musiała poświęcić jej czas, materiały, uwagę. Nie chciałem wykorzystywać dobroci Hannah.
Wziąłem swoją szklankę i pociągnąłem z niej zdrowo.
- Ze mną nie chce rozmawiać, sądzę, że raczej nie chce mnie widzieć. Co mówią uzdrowiciele? - spytałem, patrząc w bursztynowy trunek, zamiast na czarownicę.
- Powiedzmy, że tak jest, dziękuję, da się mieszkać - odparłem, mimo wszystko doceniając komplement ze strony czarownicy; nikt nie mieszkał w Oazie, bo było tu ładnie i przytulnie. Mieszkaliśmy tu z przymusu i konieczności.
Wyprostowałem się i wsparłem dłonie o biodra, gdy zaczęła opowiadać o miotle, spojrzeniem śledziłem ruchy rąk, kiedy odwijała ją z papieru. Już na pierwszy rzut oka wyglądała o wiele lepiej i na pewno nie była to wyłącznie zasługa porządnego wypastowania.
- Jesteś wielka, Hannah, naprawdę. Bardzo dziękuję, że się tego podjęłaś - powiedziałem szczerze, siląc się na uśmiech, choć wypadł dość blado. Gorzej niż zazwyczaj. Odebrałem od niej miotłę - w moich oczach wyglądała niemal jak nowa. - Na pewno nie będzie mi to przeszkadzać, nie jestem w tym względzie tak wymagający - uspokoiłem ją. Nie potrzebowałem sportowej miotły, doskonałego modelu, który byłby niezawodny w każdej sytuacji - tylko takiej na jakiej będę mógł bezpiecznie i stabilnie lecieć. - Może tym razem nikt nie zepchnie mnie czarem w drzewo - wyjaśniłem, kiedy pytająco na mnie spojrzała, jakby była ciekawa tego dlaczego miotła znalazła się w tak kiepskim stanie. - Co do mioteł, to będę miał do ciebie jeszcze jedno pytanie, ale najpierw...
Najpierw należało się pozbyć futrzaka i zrobić miejsce, by Hannah mogła usiąść jak człowiek.
- Hmm? Tutaj? Nie. Ma go od kilku lat, chyba odkąd pamięta. Wracałem się po niego do Londynu, bo jej histeria mnie przerosła - mruknąłem, także odprowadzając Landrynkę spojrzeniem; wspięła się po drabinie i patrzyła na nas oboje jakbyśmy nadepnęli jej na ogon i zabrali dopiero co upolowaną mysz z pyszczka. - Nie przejmuj się. Nienawidzi wszystkich poza Debbie - westchnąłem ciężko. Może jeszcze poza moją siostrą i Charlene. Lizzie trudno było nie lubić, zaś panna Leighton wydawała się mieć rękę do kotów - do każdego kota, nieistotne jak paskudny miał charakter.
- Tak. Herbatę musimy sobie, obawiam się, wyobrazić - powiedziałem, uśmiechając się do Hannah przepraszająco, bo naprawdę chciałbym móc jej ją zaproponować, lecz nigdzie nie udało mi się kupić najzwyklejszej, czarnej herbaty. To było martwiące. Nie przypuszczałem jeszcze jak zła stanie się sytuacja z dostępnością jakichkolwiek produktów. Może wtedy byłbym bardziej oszczędny, gdy rozlewałem whisky do szklanek - dziś jednak postawiłem przed Hannah szkło pełne jakby to rzeczywiście była herbata.
Zanim usiadłem na fotelu obok, wróciłem się jeszcze do kąta, który służył nam za kuchnię, szukając swojej teczki. Szukałem w niej sakiewki, przygotowanej dla Hannah wcześniej, znieruchomiałem jednak, odwrócony do czarownicy plecami, gdy wspomniała o Lydii.
Czy powinienem był się temu dziwić? Mogłem się tego domyślić już w sierpniu, kiedy przekonałem się, że Lydia i Hannah się znają. Lepiej, niż mogłem przypuszczać. Wrightówna odchrząknęła znacząco, a ja odwróciłem się ku niej dopiero po chwili, już bez bladego uśmiechu.
- Chciałem cię o nią zapytać - powiedziałem beznamiętnym tonem, zajmując w końcu miejsce na fotelu, sakiewkę wyciągnąłem w stronę Hannah. Nie była ciężka, chciałem, by ją przyjęła. - To dla ciebie. Za tę miotłę. Weź bez dyskusji, uczyń mi tę przyjemność. - Sama przyznała, że praca nad nią nie była łatwa. Musiała poświęcić jej czas, materiały, uwagę. Nie chciałem wykorzystywać dobroci Hannah.
Wziąłem swoją szklankę i pociągnąłem z niej zdrowo.
- Ze mną nie chce rozmawiać, sądzę, że raczej nie chce mnie widzieć. Co mówią uzdrowiciele? - spytałem, patrząc w bursztynowy trunek, zamiast na czarownicę.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie spodziewała się, że ten drobny gest, ruch, zostanie dostrzeżony, ale w końcu był aurorem. To była domena aurorów może? To patrzenie na wszystko wszystkim, na ręce, na twarz. W najdrobniejszych rzeczach, ruchach i mimice doszukując się zmian nastroju.
— Nie. Nie jest mi zimno — odpowiedziała, spoglądając na własne dłonie, we wnętrze jednej z nich, kiedy ugniatała ją palcami drugiej. Czuła powoli rosnący niepokój; odkąd tylko weszła do środka, jakby coś miało się wydarzyć. — Nie jest mi zimno. Po prostu odkąd opuściliśmy Tower ciągle czuję, jakby... coś miało się zaraz wydarzyć. Ten chłód, który pojawia się w obecności... Sam wiesz — dementorów. Nabrała powietrza w płuca, nie chcąc tak naprawdę wracać myślami do tamtych zdarzeń. Do tego, co czuła, kiedy na końcu, przed samym odlotem przed nią pojawiła się ta istota przymierzającą się do pocałunku. Przygryzła wargę, wchodząc głębiej, rozglądając się dookoła. — Czy was przygotowują na to? To znaczy, czy przygotowywali, kiedy jeszcze istniało biuro. Kiedy do Azkabanu zamykało się czarnoksiężników. Czy chodziliście tam sami, czy był ktoś kto się tym zajmował?— Zerknęła na niego z mieszaniną niepewności i zaciekawienia. Praca aurora była trudna. Brendan, Samuel, Fred. Widziała, jak bardzo to było wykańczające, jak silni musieli być psychiczne, żeby wykonywać codziennie swoje obowiązki. Wyczuleni na przekręty, wszelkie przejawy nieuczciwości i złych zamiarów. Czy dodatkowo musieli bywać w tym miejscu, widywać dementorów? Jej wystarczyło krótkie spotkanie, by budzić się nocą, by od czasu do czasu, myśląc o tym zmagać się z rozterkami i szybko umykającym nastrojem. — Da się na nich jakoś przygotować? Ponoć wysysają z ludzi szczęście. Czy nieszczęśliwi ludzie są... bezpieczni?— Weszła głębiej do chatki, spoglądając na miotłę. Uśmiechnęła się lekko, odrywając myślami od paskudnego tematu.
—To nic wielkiego, naprawdę.— Odwzajemniła uśmiech; jej był szczery, szeroki, ale dostrzegła, że w twarzy Cedrica było więcej uprzejmości niż prawdziwej radości. Już miała spytać o to, ale jego opowieść sprawiła, że zmarszczyła brwi. — Miałeś bliskie spotkanie z drzewem? Nic ci się nie stało poważnego? — Wypadki na miotle zawsze były groźne, ale były także pewnego rodzaju rutyną, w końcu korzystali z nich wszyscy. Nie wyglądał jednak, jakby jeszcze cierpiała a jakieś poważne konsekwencje. Za to koci wzrok wyraźnie sugerował, że mogą się pojawić takie, jeśli coś mu się nie spodoba. Ostrożnie podeszła do miejsca, na którym wcześniej leżał wygodnie ułożony i usiadła, poprawiając przy tym spódnicę i nie spuszczając wzroku z kota. Lubiła zwierzęta. Koty też, choć były to stworzenia uparte, nieznośne i niezależne. Nigdy nie rozumiała ich natury, nie potrafiłaby utożsamić się z takim. Dlatego czasem zastanawiała się, jak to się stało, że Charlie w swej ani magicznej postaci została właśnie kotem. Nie przypominała jej żadnego z tych stworzeń. Potrzebowała opieki, bliskości, ciepła. Kogoś, kto się nią zajmie. Odkąd pamiętała.
— Wracałeś się po kotka aż do Londynu. Naprawdę, nie spodziewałabym się po tobie...— zaczęła, spoglądając na niego, ale po chwili nie wiedziała, jakich słów użyć, żeby skończyć i wyrazić to, co naprawdę myślała. — Takiego poświęcenia. To naprawdę miłe.– Że dla dziecka i to obcego był w stanie wrócić do pogrążonej w otchłani stolicy i znaleźć jedno małe stworzenie, które przyprawi ją o uśmiech. — Wybacz poufałość, ale... myślę, że byłbyś wspaniałym ojcem. I to jest na to dowód.— Nie kłamała. Zaimponował jej tym gestem — niby drobnym, niby bez znaczenia, a jednak tak wielkim i potężnym w oczach małego dziecka.
Wzięła do ręki szklankę i upiła z niej łyk — dokładnie tak, jakby to była herbata, a nie alkohol. Ten zapalił ją w gardle i rozlał ogniem po przełyku i żołądku. Jego reakcja na Lydię nie była zbyt oczywista. Starała się nie przyglądać mu zbyt nachalnie, ale nie potrafiła być subtelna.
— Dziękuję — odpowiedziała, po chwili wahania, przyjmując od niego sakiewkę. Po ciężarze uznała, że nie była zbyt lekka, zapłacił tak, jak normalny klient, ale po jego słowach wiedziała, że nie zechce zwrotu. — W zamian za to, masz u mnie dożywotni przegląd miotły — dodała z lekkim uśmiechem, chcąc już spytać o Lydię, kiedy usłyszała wołanie. Pukanie? Odłożyła szybko whisky i poderwała się do góry. — Słyszałeś? Ktoś... potrzebuje pomocy...— Ruszyła w stronę drzwi, czując jak serce jej przyspiesza.
— Nie. Nie jest mi zimno — odpowiedziała, spoglądając na własne dłonie, we wnętrze jednej z nich, kiedy ugniatała ją palcami drugiej. Czuła powoli rosnący niepokój; odkąd tylko weszła do środka, jakby coś miało się wydarzyć. — Nie jest mi zimno. Po prostu odkąd opuściliśmy Tower ciągle czuję, jakby... coś miało się zaraz wydarzyć. Ten chłód, który pojawia się w obecności... Sam wiesz — dementorów. Nabrała powietrza w płuca, nie chcąc tak naprawdę wracać myślami do tamtych zdarzeń. Do tego, co czuła, kiedy na końcu, przed samym odlotem przed nią pojawiła się ta istota przymierzającą się do pocałunku. Przygryzła wargę, wchodząc głębiej, rozglądając się dookoła. — Czy was przygotowują na to? To znaczy, czy przygotowywali, kiedy jeszcze istniało biuro. Kiedy do Azkabanu zamykało się czarnoksiężników. Czy chodziliście tam sami, czy był ktoś kto się tym zajmował?— Zerknęła na niego z mieszaniną niepewności i zaciekawienia. Praca aurora była trudna. Brendan, Samuel, Fred. Widziała, jak bardzo to było wykańczające, jak silni musieli być psychiczne, żeby wykonywać codziennie swoje obowiązki. Wyczuleni na przekręty, wszelkie przejawy nieuczciwości i złych zamiarów. Czy dodatkowo musieli bywać w tym miejscu, widywać dementorów? Jej wystarczyło krótkie spotkanie, by budzić się nocą, by od czasu do czasu, myśląc o tym zmagać się z rozterkami i szybko umykającym nastrojem. — Da się na nich jakoś przygotować? Ponoć wysysają z ludzi szczęście. Czy nieszczęśliwi ludzie są... bezpieczni?— Weszła głębiej do chatki, spoglądając na miotłę. Uśmiechnęła się lekko, odrywając myślami od paskudnego tematu.
—To nic wielkiego, naprawdę.— Odwzajemniła uśmiech; jej był szczery, szeroki, ale dostrzegła, że w twarzy Cedrica było więcej uprzejmości niż prawdziwej radości. Już miała spytać o to, ale jego opowieść sprawiła, że zmarszczyła brwi. — Miałeś bliskie spotkanie z drzewem? Nic ci się nie stało poważnego? — Wypadki na miotle zawsze były groźne, ale były także pewnego rodzaju rutyną, w końcu korzystali z nich wszyscy. Nie wyglądał jednak, jakby jeszcze cierpiała a jakieś poważne konsekwencje. Za to koci wzrok wyraźnie sugerował, że mogą się pojawić takie, jeśli coś mu się nie spodoba. Ostrożnie podeszła do miejsca, na którym wcześniej leżał wygodnie ułożony i usiadła, poprawiając przy tym spódnicę i nie spuszczając wzroku z kota. Lubiła zwierzęta. Koty też, choć były to stworzenia uparte, nieznośne i niezależne. Nigdy nie rozumiała ich natury, nie potrafiłaby utożsamić się z takim. Dlatego czasem zastanawiała się, jak to się stało, że Charlie w swej ani magicznej postaci została właśnie kotem. Nie przypominała jej żadnego z tych stworzeń. Potrzebowała opieki, bliskości, ciepła. Kogoś, kto się nią zajmie. Odkąd pamiętała.
— Wracałeś się po kotka aż do Londynu. Naprawdę, nie spodziewałabym się po tobie...— zaczęła, spoglądając na niego, ale po chwili nie wiedziała, jakich słów użyć, żeby skończyć i wyrazić to, co naprawdę myślała. — Takiego poświęcenia. To naprawdę miłe.– Że dla dziecka i to obcego był w stanie wrócić do pogrążonej w otchłani stolicy i znaleźć jedno małe stworzenie, które przyprawi ją o uśmiech. — Wybacz poufałość, ale... myślę, że byłbyś wspaniałym ojcem. I to jest na to dowód.— Nie kłamała. Zaimponował jej tym gestem — niby drobnym, niby bez znaczenia, a jednak tak wielkim i potężnym w oczach małego dziecka.
Wzięła do ręki szklankę i upiła z niej łyk — dokładnie tak, jakby to była herbata, a nie alkohol. Ten zapalił ją w gardle i rozlał ogniem po przełyku i żołądku. Jego reakcja na Lydię nie była zbyt oczywista. Starała się nie przyglądać mu zbyt nachalnie, ale nie potrafiła być subtelna.
— Dziękuję — odpowiedziała, po chwili wahania, przyjmując od niego sakiewkę. Po ciężarze uznała, że nie była zbyt lekka, zapłacił tak, jak normalny klient, ale po jego słowach wiedziała, że nie zechce zwrotu. — W zamian za to, masz u mnie dożywotni przegląd miotły — dodała z lekkim uśmiechem, chcąc już spytać o Lydię, kiedy usłyszała wołanie. Pukanie? Odłożyła szybko whisky i poderwała się do góry. — Słyszałeś? Ktoś... potrzebuje pomocy...— Ruszyła w stronę drzwi, czując jak serce jej przyspiesza.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Podobne drobne gesty, odruchy po prostu wpadały mi w oko. Chyba od zawsze. Moja wrażliwość na detale zaczęła się pogłębiać wraz z naukami ojca, który zwykł stawiać przede mną wyzwania i zagadki do rozwiązania. Wtedy nawet najmniejszy szczegół mógł zrobić dużą różnicę. Byłem pewien, że to przyczyniło się do tego, że jako auror spisywałem się chyba nieźle.
- Tak, wiem co masz na myśli. Nie tylko tobie to doskwiera. Mnie też. To nic dziwnego. Spotkanie z... nimi na każdym normalnym człowieku zostawia ślad - odpowiedziałem Hannah, nie mając zamiaru ukrywać przed nią prawdy, nie chciałem też, by myślała, że to jakaś oznaka słabości. Dementorzy byli paskudnymi, obrzydliwymi istotami. Nie wiedziałem jeszcze, czy druga grupa, którą przewodził starszy Rineheart, stanęła przed nimi twarzą w twarz, lecz sądziłem, że wystarczyło, aby zbliżyli się do Azkabanu. - Starają się - już podczas kursu. Zresztą przeprowadzanych jest wiele testów, powiedzmy, że... sprawdzających twoją psychikę. Ktoś, kto nie rokuje, że da radę to przetrwać, kursu nie skończy. Do tego ćwiczenie patronusa do skutku. Chodziliśmy tam z nimi. Nie w pojedynkę - powiedziałem, skoro pytała. Kilka miesięcy wcześniej obiecałem Hannah, że opowie jej o pracy aurora - jeśli tego zechce. Nie wtedy, nie podczas wesela Anthony'go; teraz okazja wydawała się dobra jak każda inna, a ja byłem Wrightównie coś winien za tę miotłę. - Nie. Nie są bezpieczni. Dementorzy żywią się szczęściem i ciepłem, ale myślę, że... Sprawia im satysfakcję, dodaje jakąś energię po prostu zadawanie cierpienia. Mam wrażenie, że na kogoś, kto jest nieszczęśliwy i ma za sobą traumatyczne przejścia mogą działać nawet gorzej. Ich obecność przywołuje najgorsze wspomnienia - przyznałem ponuro. Tu akurat byłem pewien tego, co mówię.
Przekonałem się o tym na własnej skórze.
Pokręciłem głową przecząco, kiedy Hannah zmartwiła się moim zderzeniem z drzewem na miotle. Uśmiechnąłem się nawet lekko. Ten wypadek to była pestka w porównaniu z tym, przez co przyszło mi przechodzić. Uniosłem znów lewą rękę, na której widniał ślad po zdarciu skóry przez czarnoksiężnika.
- Nie martw się, nic poważnego się nie stało, na pewno nie bolało mocniej niż to - zapewniłem czarownicę. Upadki z miotły rzeczywiście bywały bardzo groźne, widywałem podobne na boiskach quidditcha, miałem szczęście, że nie była to duża wysokość i nie skręciłem sobie przy tym karku. Nie zwykłem się też nad samym sobą rozckliwiać - a przynajmniej nie nad ranami odniesionymi fizycznie.
Na początku zaśmiałem się, kiedy Hannah wyraziła zdziwienie, że wracałem się do Londynu ogarniętego krwawymi walkami po kota. Kot, nie wiadomo jak kochany i słodki (Landrynka zdecydowanie nie miała takiej natury), nie był tego wart, a jednak to zrobiłem. Właściwie sam się sobie dziwiłem. Po chwili zaś zamarłem ze szklanką w połowie drogi do ust. Nie miałem Hannah za złe poufałości, lecz była... w całkowitym błędzie. Na moim żołądku zacisnęła się żelazna pięść.
- Mylisz się, Hannah - powiedziałem, nie patrząc na jej twarz. Nie lubiłem i nie chciałem o tym rozmawiać. O byciu ojcem. Pomyślałem jednak, że może powinienem. Może skoro Lydia ze mną nie rozmawiała, to ktoś powinien utwierdzić ją w przekonaniu, że postępuje słusznie. - Byłem już ojcem i nie zdołałem ochronić własnego dziecka. Nie powinienem nim już być. Moja córka... Annie, została zamordowana z mojej winy. Miała wtedy trzy lata.
Sam nie spodziewałem się, że ta rozmowa tak się potoczy. Nie chciałem jednak słuchać takich słów, bo na nie nie zasługiwałem. Uniosłem spojrzenie na Hannah, zdziwiony, gdy wstała z sakiewką, by podejść do drzwi. Wydawało mi się to dziwne, to nie było jej w stylu; kiedy zapytała, czy coś słyszę, sam wstałem z miejsca.
- Nie. Nic nie było słychać, ale sprawdzę to - obiecałem i odłożyłem szklankę na stół. Wyciągnąwszy różdżkę z kieszeni wyprzedziłem Hannah, tak na wszelki wypadek, w drodze do drzwi. Otworzyłem je na rozcież, ale na schodach nikogo nie było. Ani przed chatką, ani nawet w pobliżu. Wyszedłem na ganek i rozejrzałem się na boki. - Nikogo tu nie ma, Hannah. Jesteś pewna, że coś słyszalaś? - upewniłem się, spoglądając na czarownicę przez ramię.
- Tak, wiem co masz na myśli. Nie tylko tobie to doskwiera. Mnie też. To nic dziwnego. Spotkanie z... nimi na każdym normalnym człowieku zostawia ślad - odpowiedziałem Hannah, nie mając zamiaru ukrywać przed nią prawdy, nie chciałem też, by myślała, że to jakaś oznaka słabości. Dementorzy byli paskudnymi, obrzydliwymi istotami. Nie wiedziałem jeszcze, czy druga grupa, którą przewodził starszy Rineheart, stanęła przed nimi twarzą w twarz, lecz sądziłem, że wystarczyło, aby zbliżyli się do Azkabanu. - Starają się - już podczas kursu. Zresztą przeprowadzanych jest wiele testów, powiedzmy, że... sprawdzających twoją psychikę. Ktoś, kto nie rokuje, że da radę to przetrwać, kursu nie skończy. Do tego ćwiczenie patronusa do skutku. Chodziliśmy tam z nimi. Nie w pojedynkę - powiedziałem, skoro pytała. Kilka miesięcy wcześniej obiecałem Hannah, że opowie jej o pracy aurora - jeśli tego zechce. Nie wtedy, nie podczas wesela Anthony'go; teraz okazja wydawała się dobra jak każda inna, a ja byłem Wrightównie coś winien za tę miotłę. - Nie. Nie są bezpieczni. Dementorzy żywią się szczęściem i ciepłem, ale myślę, że... Sprawia im satysfakcję, dodaje jakąś energię po prostu zadawanie cierpienia. Mam wrażenie, że na kogoś, kto jest nieszczęśliwy i ma za sobą traumatyczne przejścia mogą działać nawet gorzej. Ich obecność przywołuje najgorsze wspomnienia - przyznałem ponuro. Tu akurat byłem pewien tego, co mówię.
Przekonałem się o tym na własnej skórze.
Pokręciłem głową przecząco, kiedy Hannah zmartwiła się moim zderzeniem z drzewem na miotle. Uśmiechnąłem się nawet lekko. Ten wypadek to była pestka w porównaniu z tym, przez co przyszło mi przechodzić. Uniosłem znów lewą rękę, na której widniał ślad po zdarciu skóry przez czarnoksiężnika.
- Nie martw się, nic poważnego się nie stało, na pewno nie bolało mocniej niż to - zapewniłem czarownicę. Upadki z miotły rzeczywiście bywały bardzo groźne, widywałem podobne na boiskach quidditcha, miałem szczęście, że nie była to duża wysokość i nie skręciłem sobie przy tym karku. Nie zwykłem się też nad samym sobą rozckliwiać - a przynajmniej nie nad ranami odniesionymi fizycznie.
Na początku zaśmiałem się, kiedy Hannah wyraziła zdziwienie, że wracałem się do Londynu ogarniętego krwawymi walkami po kota. Kot, nie wiadomo jak kochany i słodki (Landrynka zdecydowanie nie miała takiej natury), nie był tego wart, a jednak to zrobiłem. Właściwie sam się sobie dziwiłem. Po chwili zaś zamarłem ze szklanką w połowie drogi do ust. Nie miałem Hannah za złe poufałości, lecz była... w całkowitym błędzie. Na moim żołądku zacisnęła się żelazna pięść.
- Mylisz się, Hannah - powiedziałem, nie patrząc na jej twarz. Nie lubiłem i nie chciałem o tym rozmawiać. O byciu ojcem. Pomyślałem jednak, że może powinienem. Może skoro Lydia ze mną nie rozmawiała, to ktoś powinien utwierdzić ją w przekonaniu, że postępuje słusznie. - Byłem już ojcem i nie zdołałem ochronić własnego dziecka. Nie powinienem nim już być. Moja córka... Annie, została zamordowana z mojej winy. Miała wtedy trzy lata.
Sam nie spodziewałem się, że ta rozmowa tak się potoczy. Nie chciałem jednak słuchać takich słów, bo na nie nie zasługiwałem. Uniosłem spojrzenie na Hannah, zdziwiony, gdy wstała z sakiewką, by podejść do drzwi. Wydawało mi się to dziwne, to nie było jej w stylu; kiedy zapytała, czy coś słyszę, sam wstałem z miejsca.
- Nie. Nic nie było słychać, ale sprawdzę to - obiecałem i odłożyłem szklankę na stół. Wyciągnąwszy różdżkę z kieszeni wyprzedziłem Hannah, tak na wszelki wypadek, w drodze do drzwi. Otworzyłem je na rozcież, ale na schodach nikogo nie było. Ani przed chatką, ani nawet w pobliżu. Wyszedłem na ganek i rozejrzałem się na boki. - Nikogo tu nie ma, Hannah. Jesteś pewna, że coś słyszalaś? - upewniłem się, spoglądając na czarownicę przez ramię.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie potrafiła wyrzucić tamtych obrazów z głowy. Napadały ją w najmniej oczekiwanych momentach, nagle i niespodziewanie. Czy to sama obecność dementora, czy koszmary z Tower — już sama nie była tego pewna. To, jak dziś, kiedy mogłaby przysiąc, że dłoń tamtego strażnika zacisnęła się na jej ramieniu, zupełnie jakby przeniosła się znów do Tower. To, jak niespodziewane napady sprawiły, że rzucała się w pogoń na ratunek nieistniejącym ludziom. To, jak przekonana o obecności dementora miała ochotę upaść na ziemię i krzyczeć, nie umiejąc znaleźć w sobie na tyle siły i silnej woli, by sięgnąć po różdżkę i wyczarować patronusa. Wiedziała, że jego obecność jej pomoże, doda otuchy i ciepła, przegoni upiorne zjawy — ale w takich chwilach wykrzesanie z siebie najmniejszych pokładów szczęścia, które mogły ją uratować wydawały jej się niemożliwością.
Spojrzała na Cedrica powoli. Była zmęczona, ale przywykła do tego, by działać pomimo braku sił, intensywnej pracy, wyczerpania. Odgarnęła pojedyncze włosy z twarzy, starając się skupić uwagę na mężczyźnie, z przerażeniem odkrywając, że już sam kurs autorski musiał być potworny. Potwornie wymagający, wyczerpujący trudny.
— Jakiego rodzaju to są testy? — spytała, ciszej niż zwykle, jakby nie była do końca pewna, czy naprawdę chciała to w tej chwili wiedzieć. — Na co dzień stykacie się z tym wszystkim. Stykaliście — poprawiła się szybko. Dziś była wojna, ich praca pewnie niewiele różniła się od tego, co było wcześniej. Zmieniła się sytuacja, wróg pozostał ten sam. I teraz to on kroczył z dumnie uniesioną głową ulicami Anglii, podczas, gdy ci, którzy niegdyś ich ścigali musieli kryć się po kątach dla własnego bezpieczeństwa.. — Wyjątkowo paskudne istoty... — mruknęła, biorąc głęboki wdech. Przez chwilę wpatrywała się w szklankę, wypełnioną ognistą whisky, poruszając nią tak, że alkohol rozlewał się po ściankach Nie była to jednak szczególnie udana zabawa. Zaciskając place obu rak na szkle w końcu znów na niego spojrzała. — Ktoś to widział? Jeśli potrzebujesz uzdrowiciela, moja kuzynka świetnie sobie radzi— zapewniła o umiejętnościach Roselyn i uśmiechnęła się lekko, chociaż ślad na ręce Dearbora nie wyglądał szczególnie dobrze.
Przypadek Landrynki sprawił, że nie traciła pewności we własnych słowach. Kiedy zaprzeczył uniosła brwi w powątpiewającym wyrazie gotowa do tego, by się kłócić z jego męską, urażona dumą. Mężczyźni alergicznie reagowali, kiedy wytykało im się czułość i troskliwość, cechy, których z całą pewnością według siebie mieć nie powinni. A jednak jego kolejne słowa wprawiły ją w osłupienie tak wiele, że nie potrafiąc kontrolować własnej mimiki, spojrzała na niego z przerażeniem, a jedna z dłoni powędrowała do warg. Nie przysłoniła ust całkowicie, milcząc chwilę wpatrywała się tylko w niego, zupełnie nie wiedząc, co powinna powiedzieć.
— Na brodę Merlina, przepraszam. Tak bardzo mi przykro... — wyszeptała, nie spuszczając z niego wzroku. Palcami zaczęła skubać dolną wargę, mając ochotę po prostu wstać i go objąć, ale nie zrobiła tego. — Naprawdę, okropnie i przykro, nie wiedziałam... — Było jej głupio, że poruszyła ten temat. Do tej pory sądziła, że był starym kawalerem, mężczyzną jak oni wszyscy, po prostu niezainteresowanym lub nieszczególnie obytym w tych sprawach. Na tę myśl zrobiło jej się jeszcze bardziej wstyd, a jasne policzki spowiły rumieńce. Jak mogła tak myśleć, idiotka. Przecież nie było z nim nic nie tak, to oczywiste, że musiał mieć rodzinę. — Jak to się stało?— spytała cicho i niepewnie, obejmując znów dwoma dłońmi szklankę. — Wiem, że gdybyś mógł to zrobić... uratowałbyś ją... — dodała jeszcze cichej, odszukując jego spojrzenie. Czuła, że to nie była jego wina, nie mógł mieć na to wpływu. Był człowiekiem odpowiedzialnym, mężczyzną rozważnym, o bardzo silnym poczuciu sprawiedliwości. Nie ściągnąłby lekkomyślnie niebezpieczeństwa na własne dziecko.
Kiedy usłyszała ten dźwięk i stanęła przy drzwiach była już skoncentrowana na czymś innym. Patrzyła jak Cedric sprawa, czy wszystko jest w porządku, a później zagubiona rozejrzała się po pomieszczeniu.
— Ktoś potrzebuje pomocy, słyszałam...
Spojrzała na Cedrica powoli. Była zmęczona, ale przywykła do tego, by działać pomimo braku sił, intensywnej pracy, wyczerpania. Odgarnęła pojedyncze włosy z twarzy, starając się skupić uwagę na mężczyźnie, z przerażeniem odkrywając, że już sam kurs autorski musiał być potworny. Potwornie wymagający, wyczerpujący trudny.
— Jakiego rodzaju to są testy? — spytała, ciszej niż zwykle, jakby nie była do końca pewna, czy naprawdę chciała to w tej chwili wiedzieć. — Na co dzień stykacie się z tym wszystkim. Stykaliście — poprawiła się szybko. Dziś była wojna, ich praca pewnie niewiele różniła się od tego, co było wcześniej. Zmieniła się sytuacja, wróg pozostał ten sam. I teraz to on kroczył z dumnie uniesioną głową ulicami Anglii, podczas, gdy ci, którzy niegdyś ich ścigali musieli kryć się po kątach dla własnego bezpieczeństwa.. — Wyjątkowo paskudne istoty... — mruknęła, biorąc głęboki wdech. Przez chwilę wpatrywała się w szklankę, wypełnioną ognistą whisky, poruszając nią tak, że alkohol rozlewał się po ściankach Nie była to jednak szczególnie udana zabawa. Zaciskając place obu rak na szkle w końcu znów na niego spojrzała. — Ktoś to widział? Jeśli potrzebujesz uzdrowiciela, moja kuzynka świetnie sobie radzi— zapewniła o umiejętnościach Roselyn i uśmiechnęła się lekko, chociaż ślad na ręce Dearbora nie wyglądał szczególnie dobrze.
Przypadek Landrynki sprawił, że nie traciła pewności we własnych słowach. Kiedy zaprzeczył uniosła brwi w powątpiewającym wyrazie gotowa do tego, by się kłócić z jego męską, urażona dumą. Mężczyźni alergicznie reagowali, kiedy wytykało im się czułość i troskliwość, cechy, których z całą pewnością według siebie mieć nie powinni. A jednak jego kolejne słowa wprawiły ją w osłupienie tak wiele, że nie potrafiąc kontrolować własnej mimiki, spojrzała na niego z przerażeniem, a jedna z dłoni powędrowała do warg. Nie przysłoniła ust całkowicie, milcząc chwilę wpatrywała się tylko w niego, zupełnie nie wiedząc, co powinna powiedzieć.
— Na brodę Merlina, przepraszam. Tak bardzo mi przykro... — wyszeptała, nie spuszczając z niego wzroku. Palcami zaczęła skubać dolną wargę, mając ochotę po prostu wstać i go objąć, ale nie zrobiła tego. — Naprawdę, okropnie i przykro, nie wiedziałam... — Było jej głupio, że poruszyła ten temat. Do tej pory sądziła, że był starym kawalerem, mężczyzną jak oni wszyscy, po prostu niezainteresowanym lub nieszczególnie obytym w tych sprawach. Na tę myśl zrobiło jej się jeszcze bardziej wstyd, a jasne policzki spowiły rumieńce. Jak mogła tak myśleć, idiotka. Przecież nie było z nim nic nie tak, to oczywiste, że musiał mieć rodzinę. — Jak to się stało?— spytała cicho i niepewnie, obejmując znów dwoma dłońmi szklankę. — Wiem, że gdybyś mógł to zrobić... uratowałbyś ją... — dodała jeszcze cichej, odszukując jego spojrzenie. Czuła, że to nie była jego wina, nie mógł mieć na to wpływu. Był człowiekiem odpowiedzialnym, mężczyzną rozważnym, o bardzo silnym poczuciu sprawiedliwości. Nie ściągnąłby lekkomyślnie niebezpieczeństwa na własne dziecko.
Kiedy usłyszała ten dźwięk i stanęła przy drzwiach była już skoncentrowana na czymś innym. Patrzyła jak Cedric sprawa, czy wszystko jest w porządku, a później zagubiona rozejrzała się po pomieszczeniu.
— Ktoś potrzebuje pomocy, słyszałam...
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nawet silny i zdrowy umysł mógł złamać się pod naporem nacisku jaki wywierał na niego Azkaban. Był silny, przesycony obecnością dementorów, nawet kiedy nie było ich bezpośrednio obok, to czuło się ja w powietrzu. Strach, lęk i to co najgorsze unosiło się wokół, lepiło do ciała, osiadało na włosach i skórze, przenikając przez nią do samej duszy niczym wilgoć w jesienny dzień, tak jak ten. Nie uniknąłem tego ja, mający za sobą całkiem sporo wizyt w starej twierdzy, co dopiero zaś ktoś, kto nigdy nie miał z nimi do czynienia. Grupa, do której dołączyła Hannah, nie schodziła tak nisko, nie zmieniało to jednak tego, że w Tower czekali na nich i przygotowali nie mniej paskudne niespodzianki.
- Pamiętaj, że mimo wszystko udało wam się ocalić życie. Powrót Skamandera to wielka... - radość? Cud? Dobrze, że powrócił, potrzebowaliśmy aurora tak doświadczonego i utalentowanego jak on, lecz trudno powiedzieć, by ktokolwiek czuł się szczęśliwy. - ... ulga - dokończyłem koślawo.
Hannah wciąż drążyła temat aurorów, kursu, ich pracy. Wciąż chciała wiedzieć więcej, a że obiecałem jej, że o tym opowiem, to opowiadałem dalej.
- Praktyczne. Mamy sale szkoleniowe, zaczarowane, gdzie stworzone jest środowisko do ćwiczeń. Prowadzący kreują wówczas... bardzo realistyczne sytuacje jakich wkrótce doświadczysz i wymuszają na tobie podejmowanie trudnych decyzji. Sprawdzają jak się zachowasz, ile w stanie jesteś znieść - powiedziałem; po tych zajęciach zawsze wracałem wykończony, bardziej psychicznie, niż fizycznie, niekiedy wręcz udręczony ciężarem tych symulacji, choć miałem świadomość, że nie były realne - wystarczyło jednak pomyśleć, że niebawem naprawdę stanę przed podobnymi wyborami.
- Roselyn? Znam ją, jest dobrą uzdrowicielką, wiem o tym, ale naprawdę to nic takiego - odparłem, po czym uśmiechnąłem się blado do wspomnień jakie przywołało przytoczenie osoby kuzynki przez Hannah. - Chyba nie wiesz, że byliśmy z Roselyn na pierwszym roku i była pierwszą dziewczyną, którą zaprosiłem na herbatę w Hogsmeade - wyjawiłem jej, chcąc zmienić temat z mojej zabliźnionej dłoni.
Może niepotrzebnie i sam naprowadziłem Hannah na myśl temat związków, małżeństwa, ojcostwa, że zdecydowała się tak skomentować mój powrót do Londyn, by zabrać stamtąd kuguchara. Nie miała nic złego na myśli, to oczywiste, nie mogła też wiedzieć; decydując się wyjawić Hannah prawdę chciałem uniknąć po prostu takich słów w przyszłości, bo wcale na nie nie zasługiwałem. Sprawiały, że coś gorzkiego podchodziło mi do gardła.
- Nie przepraszaj, Hannah, nie masz za co, naprawdę - zapewniłem czarownicę. Wyglądała na tak mocno przejętą i przerażoną tym, że mogła sprawić mi ból, że to mnie zrobiło się jej szkoda. Uniosłem rękę, aby poklepać ją pokrzepiająco po ramieniu - to ja ją pocieszałem, zamiast odwrotnie. - Chciałaś być uprzejma, doceniam to - dodałem. Sądziłem, że temat się zakończy i zapadnie niezręczna cisza, ale nie - spytała jak do tego doszło. Umilkłem znów, jakbym zapomniał jak się ubiera myśli w słowa. - To była zemsta rodziny czarnoksiężnika, którego aresztowałem i osadziłem w Azkabanie. Wyśledzili mnie i włamali się do domu pod moją nieobecność. Znalazłem je martwe - wyrzekłem w końcu, tonem beznamiętnym i chłodnym, jakbym zdawał Hannah raport z misji, wstrzymując emocje na wodzy. Od razu przed oczyma miałem ich obraz. Kałuży krwi na posadzce, ich obu tak bardzo poranionych. Przez myśl o tym dopiłem resztę whisky i nalałem sobie jeszcze. - Ale nie uratowałem. Aurorzy nie powinni mieć rodziny i dzieci - odparowałem, niemalże rozdrażniony; to prawda, gdybym tylko mógł cofnąć czas, to uczyniłbym wszystko, aby je uratować. Ale nie mogłem i tylko to się liczyło.
- Może się przesłyszałaś. Albo to dzieci przebiegały obok. Naprawdę nikogo tu nie ma, ale jeśli potrzebujesz, to możemy się przejść i to sprawdzić - zaproponowałem Hannah. Może jeżeli przekona się o tym na własne oczy, to wątpliwości miną.
- Pamiętaj, że mimo wszystko udało wam się ocalić życie. Powrót Skamandera to wielka... - radość? Cud? Dobrze, że powrócił, potrzebowaliśmy aurora tak doświadczonego i utalentowanego jak on, lecz trudno powiedzieć, by ktokolwiek czuł się szczęśliwy. - ... ulga - dokończyłem koślawo.
Hannah wciąż drążyła temat aurorów, kursu, ich pracy. Wciąż chciała wiedzieć więcej, a że obiecałem jej, że o tym opowiem, to opowiadałem dalej.
- Praktyczne. Mamy sale szkoleniowe, zaczarowane, gdzie stworzone jest środowisko do ćwiczeń. Prowadzący kreują wówczas... bardzo realistyczne sytuacje jakich wkrótce doświadczysz i wymuszają na tobie podejmowanie trudnych decyzji. Sprawdzają jak się zachowasz, ile w stanie jesteś znieść - powiedziałem; po tych zajęciach zawsze wracałem wykończony, bardziej psychicznie, niż fizycznie, niekiedy wręcz udręczony ciężarem tych symulacji, choć miałem świadomość, że nie były realne - wystarczyło jednak pomyśleć, że niebawem naprawdę stanę przed podobnymi wyborami.
- Roselyn? Znam ją, jest dobrą uzdrowicielką, wiem o tym, ale naprawdę to nic takiego - odparłem, po czym uśmiechnąłem się blado do wspomnień jakie przywołało przytoczenie osoby kuzynki przez Hannah. - Chyba nie wiesz, że byliśmy z Roselyn na pierwszym roku i była pierwszą dziewczyną, którą zaprosiłem na herbatę w Hogsmeade - wyjawiłem jej, chcąc zmienić temat z mojej zabliźnionej dłoni.
Może niepotrzebnie i sam naprowadziłem Hannah na myśl temat związków, małżeństwa, ojcostwa, że zdecydowała się tak skomentować mój powrót do Londyn, by zabrać stamtąd kuguchara. Nie miała nic złego na myśli, to oczywiste, nie mogła też wiedzieć; decydując się wyjawić Hannah prawdę chciałem uniknąć po prostu takich słów w przyszłości, bo wcale na nie nie zasługiwałem. Sprawiały, że coś gorzkiego podchodziło mi do gardła.
- Nie przepraszaj, Hannah, nie masz za co, naprawdę - zapewniłem czarownicę. Wyglądała na tak mocno przejętą i przerażoną tym, że mogła sprawić mi ból, że to mnie zrobiło się jej szkoda. Uniosłem rękę, aby poklepać ją pokrzepiająco po ramieniu - to ja ją pocieszałem, zamiast odwrotnie. - Chciałaś być uprzejma, doceniam to - dodałem. Sądziłem, że temat się zakończy i zapadnie niezręczna cisza, ale nie - spytała jak do tego doszło. Umilkłem znów, jakbym zapomniał jak się ubiera myśli w słowa. - To była zemsta rodziny czarnoksiężnika, którego aresztowałem i osadziłem w Azkabanie. Wyśledzili mnie i włamali się do domu pod moją nieobecność. Znalazłem je martwe - wyrzekłem w końcu, tonem beznamiętnym i chłodnym, jakbym zdawał Hannah raport z misji, wstrzymując emocje na wodzy. Od razu przed oczyma miałem ich obraz. Kałuży krwi na posadzce, ich obu tak bardzo poranionych. Przez myśl o tym dopiłem resztę whisky i nalałem sobie jeszcze. - Ale nie uratowałem. Aurorzy nie powinni mieć rodziny i dzieci - odparowałem, niemalże rozdrażniony; to prawda, gdybym tylko mógł cofnąć czas, to uczyniłbym wszystko, aby je uratować. Ale nie mogłem i tylko to się liczyło.
- Może się przesłyszałaś. Albo to dzieci przebiegały obok. Naprawdę nikogo tu nie ma, ale jeśli potrzebujesz, to możemy się przejść i to sprawdzić - zaproponowałem Hannah. Może jeżeli przekona się o tym na własne oczy, to wątpliwości miną.
becomes law
resistance
becomes duty
Ktoś musiał jej o tym nieustannie przypominać. Mama, Cedric, Billy, Rose, Lucy. Ludzie, którzy ją otaczali powtarzali to nieustannie. Wiedziała, że to była prawda, uratowali pare osób, ocalili kilka żyć. Znaleźli Samuela. To coś więcej niż ulga, a jednocześnie nie była w stanie się tym cieszyć. Tower of London nie było miejscem, w którym znajdowali się tylko ich sojusznicy. Nie wiedzieli na dobrą sprawę, kto tam przebywał i za co się tam znalazł. Rozmawiali o tym, istniało ryzyko, że jeśli zdecydują się kogoś wypuścić, nie będą wiedzieć, czy nie zasłużył na zamknięcie. Nie mogła wybić sobie z głowy tamtych zdarzeń i pierwszy raz od wielu lat nie miała sił i energii na to, by wspierać innych. Brakło jej motywacji, wiary. Potrzebowała najbliższych wokół siebie bardziej niż sądziła.
Skinęła głową Cedricowi, ale nic nie odpowiedziała. Powrót Sama był wielkim wydarzeniem. Pogodziła się już z jego śmiercią. Z tym, że go stracili. Pożegnała go już w myślach i sercu, by teraz móc radować się znów jego obecnością. Ale to nie sprawiało, że czuła się lepiej. Coś było nie tak, nie potrafiła się z tym uporać.
— Tak, Roselyn. Nie sądzisz, że jest urocza?— spytała, starając się skierować swoje myśli w innym kierunku i poprawić własne samopoczucie. — I piękna. Może nie jest wzorową gospodynią, nie ma czasu zajmować się domem, ale jest bardzo pracowita i zdolna. No i jest wspaniałą mamą... — zareklamowała kuzynkę, spoglądając na Cedrica wymownie. Kiedy wspomniał o przeszłości i szkole, otwarła szerzej usta, nieco zakłopotana, a potem jęknęła cicho. — Nie wiedziałam...— odparła zgodni z prawdą. — Ale to świetnie się składa. To znaczy, że wiele was łączy i na pewno potraficie znaleźć wspólny język. — W głowie już zaczęła układać plan, w którym ściągała zarówno Rosę, jak i Cedrica do Szkocji na herbatę. Uśmiechnęła się lekko pod nosem, postanawiając zachować ten niecny plan dla siebie. Coś podpowiadało jej, że nie powinna dopytywać go o osobiste życie, sprawy, które były jak potworna blizna, która nigdy się do końca nie zagoi. A jednak śmiało spytała, próbując zrobić to najłagodniej jak tylko się dało. Mógł nie chcieć z nią rozmawiać, ale jej upór pewnie i tak dążyłby do tego, by spróbował się otworzyć. Takie rozmowy bywały oczyszczające. Wierzyła, że przeszłość Dearborna mogła nie być całkiem kolorowa, ale zamykanie się z nią w samotności jeszcze nikomu nie pomogło. Gotowa do podjęcia negocjacji czekała, aż w końcu nieco zaskoczona spojrzała na mężczyznę, czując się coraz bardziej głupio. Może wykazała się brakiem taktu, może nie powinna czynić tego, co zrobiła. Ale patrzyła mu w oczy, a raczej na jego przystojną twarz, szukając w męskim profilu porozumienia. Nie wiedziała, co czuł i nie próbowała nawet udawać, że jest inaczej. Chciała zrozumieć jego. Chciała mu pomóc. Tak, jak potrafiła. —Udało ci się ich znaleźć?— spytała zaraz po odpowiedzi, by w końcu spuścić wzrok na swoje dłonie. Niepewnym gestem sięgnęła do jego ręki, chcąc ująć ją w geście wsparcia. — Czy może...wymierzyłeś już sprawiedliwość?— Jej głos stał się cichszy, ale czuła, że musiała wiedzieć. Wyobrażała robie, jak wielkie emocje w takich chwilach musiały się w nim kumulować, piętrzyć. Wierzyła, że pragnął zemsty — któż okazałby się na tyle prawy i silny, że by nie chciał. — Dziś, kiedy wojna zapukała do prawie każdych drzwi, jest z pewnością wiele takich rodzin. Wielu czarodziejów mówi sobie to samo. Nie powinni mieć rodzin, wtedy nic złego by im się nie przytrafiło. Domyślam się, że było ci bardzo ciężko — głos przeszedł niemalże do szeptu, kiedy obróciła głowę w jego kierunku a później wzniosła niemy toast i opróżniła szklankę. — Nie... może masz rację. Napewno masz rację.— Musiało jej się przesłyszeć, nie było możliwości by to działo się tylko w jej głowie.
Skinęła głową Cedricowi, ale nic nie odpowiedziała. Powrót Sama był wielkim wydarzeniem. Pogodziła się już z jego śmiercią. Z tym, że go stracili. Pożegnała go już w myślach i sercu, by teraz móc radować się znów jego obecnością. Ale to nie sprawiało, że czuła się lepiej. Coś było nie tak, nie potrafiła się z tym uporać.
— Tak, Roselyn. Nie sądzisz, że jest urocza?— spytała, starając się skierować swoje myśli w innym kierunku i poprawić własne samopoczucie. — I piękna. Może nie jest wzorową gospodynią, nie ma czasu zajmować się domem, ale jest bardzo pracowita i zdolna. No i jest wspaniałą mamą... — zareklamowała kuzynkę, spoglądając na Cedrica wymownie. Kiedy wspomniał o przeszłości i szkole, otwarła szerzej usta, nieco zakłopotana, a potem jęknęła cicho. — Nie wiedziałam...— odparła zgodni z prawdą. — Ale to świetnie się składa. To znaczy, że wiele was łączy i na pewno potraficie znaleźć wspólny język. — W głowie już zaczęła układać plan, w którym ściągała zarówno Rosę, jak i Cedrica do Szkocji na herbatę. Uśmiechnęła się lekko pod nosem, postanawiając zachować ten niecny plan dla siebie. Coś podpowiadało jej, że nie powinna dopytywać go o osobiste życie, sprawy, które były jak potworna blizna, która nigdy się do końca nie zagoi. A jednak śmiało spytała, próbując zrobić to najłagodniej jak tylko się dało. Mógł nie chcieć z nią rozmawiać, ale jej upór pewnie i tak dążyłby do tego, by spróbował się otworzyć. Takie rozmowy bywały oczyszczające. Wierzyła, że przeszłość Dearborna mogła nie być całkiem kolorowa, ale zamykanie się z nią w samotności jeszcze nikomu nie pomogło. Gotowa do podjęcia negocjacji czekała, aż w końcu nieco zaskoczona spojrzała na mężczyznę, czując się coraz bardziej głupio. Może wykazała się brakiem taktu, może nie powinna czynić tego, co zrobiła. Ale patrzyła mu w oczy, a raczej na jego przystojną twarz, szukając w męskim profilu porozumienia. Nie wiedziała, co czuł i nie próbowała nawet udawać, że jest inaczej. Chciała zrozumieć jego. Chciała mu pomóc. Tak, jak potrafiła. —Udało ci się ich znaleźć?— spytała zaraz po odpowiedzi, by w końcu spuścić wzrok na swoje dłonie. Niepewnym gestem sięgnęła do jego ręki, chcąc ująć ją w geście wsparcia. — Czy może...wymierzyłeś już sprawiedliwość?— Jej głos stał się cichszy, ale czuła, że musiała wiedzieć. Wyobrażała robie, jak wielkie emocje w takich chwilach musiały się w nim kumulować, piętrzyć. Wierzyła, że pragnął zemsty — któż okazałby się na tyle prawy i silny, że by nie chciał. — Dziś, kiedy wojna zapukała do prawie każdych drzwi, jest z pewnością wiele takich rodzin. Wielu czarodziejów mówi sobie to samo. Nie powinni mieć rodzin, wtedy nic złego by im się nie przytrafiło. Domyślam się, że było ci bardzo ciężko — głos przeszedł niemalże do szeptu, kiedy obróciła głowę w jego kierunku a później wzniosła niemy toast i opróżniła szklankę. — Nie... może masz rację. Napewno masz rację.— Musiało jej się przesłyszeć, nie było możliwości by to działo się tylko w jej głowie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 2 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź