Przed domem
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Przed domem
Niewielką chatę o numerze 30, jeszcze nie noszącą żadnej nazwy jak większość brytyjskich domów, zbudowano tak jak większość w Oazie z drewna. Składa się z kilku maleńkich pomieszczeń i poddasza. Teren wokół, należący również do niej, nie jest duży, lecz w pełni wystarcza jako ogród. To też wiele powiedziane, bo nikt nie zasadził tu ni kwiatów, ni warzyw, ni owoców. Za ogród służy połać skoszonej trawy i kilka drzew liściastych i sosen. Blisko kamiennej ścieżki prowadzącej do domu znalazło się miejsce na ognisko otoczone pniakami i kłodami, na których można usiąść.
becomes law
resistance
becomes duty
Trzynaście razy przebudzałem się tej nocy z płytkiego snu, przekręcając się z boku na bok na łóżku, na przemian odkrywając się i przykrywając lekką kołdrą. Sierpniowa noc wydawała mi się gorętsza i duszniejsza, niż była w rzeczywistości. Dręczyły mnie ponadto, może nie koszmary, lecz dziwne, intensywne i barwne sny, z których niewiele zapamiętałem, lecz śnienie ich było zwyczajnie męczące. Budziłem się często, spocony i spragniony, otworzyłem na oścież okno, niewiele to jednak pomogło. Wciąż było mi z jakiejś przyczyny bardzo gorąco. Nad ranem zacząłem sądzić, że może łapie mnie jakaś infekcja, magiczny katar i gorączka, to nawet nie byłoby takie dziwne podczas letnich upałów. Tak jak każdy łapczywie sięgałem po lodowate napoje, zapominając o słowach matki, że nabawię się przez to przeziębienia.
O siódmej nie mogłem już spać, podniosłem się więc bardziej zmęczony, niż byłem gdy kładłem się do łóżka, po czym wiedziony fizjologiczną potrzebą udałem się do łazienki. Dopiero tam, kiedy myłem ręce i przemywałem twarz zimną wodą, zorientowałem się o jest nie tak.
A wiele było bardzo nie tak.
Moją klatkę piersiową, barki, ramiona, ręce, szyję, kark pokrywało gęste, wściekle różowe futro - jakbym był małpą koloru landrynki. Przekląłem pod nosem, bardzo brzydko, jak szewc, zastanawiając się, czy to sprawka Debbie i jej magii, nad którą jak każde dziecko bez różdżki nie potrafiła jeszcze w pełni panować. Miałem szczerą ochotę wparować do niewielkiego pokoiku na poddaszu, gdzie miała swoją sypialnię, zapytać, czy to był złośliwy dowcip - ale na cóż by się to zdało?
Zacisnąłem zęby i wyjąłem z kieszeni spodni różdżkę, rzucając kilka zaklęć na przeklęte futro, przez które wyglądałem jak kompletny idiota. Pozornie włosie znikło, zaraz jednak odrosło z powrotem. Próbowałem wielu różnych czarów, które znałem i potrafiłem nimi władać, żadne jednak nie okazało się skuteczne.
Miałem szczerą ochotę uderzyć pięścią w lustro, bo o jedenastej powinienem był teleportować się do Devon, gdzie miałem robotę do wykonania, a do tego czasu musiałem jeszcze znaleźć towarzystwo dla Debbie, by nie zostawiać jej samej w chacie. Była w Oazie bezpieczna, ale sama dla siebie już nieszczególnie.
Chwyciłem za tradycyjną brzytwę i zacząłem golić to, co zdołałem dosięgnąć, ale nie wszędzie mogłem. Potrzebowałem cudzej pomocy i uświadomiwszy sobie to jęknąłem z bólem.
Wróciłem do sypialni i naciągnąłem na siebie koszulę z długim rękawem. Różowe futro wciąż spod niej wystawało, lecz liczyłem na to, że uda mi się przemknąć do chaty znajomego szybkim krokiem, niezauważony i poprosić o pomoc w tej komicznej sytuacji. Jak na złość jednak, ledwie wyszedłem ze swojej chaty na główną ścieżkę Oazy, natknąłem się na pannę Leighton.
- Charlene, dzień dobry, co tu robisz... eee... o tak wczesnej porze... - rzuciłem do niej, bo byłoby to co najmniej dziwne, gdybym minął ją bez słowa. Uniosłem ręce, próbując zasłonić różowe futro na karku i szyi, niestety jednak - bezsktuecznie.
becomes law
resistance
becomes duty
Sierpień był momentem, kiedy Charlie zaczynała już wychodzić z chatki i odwiedzać różne miejsca w Oazie. Nadal nie pogodziła się z listami gończymi, które odebrały jej wolność i zmusiły do ukrywania się, ale ciągłe zamknięcie w chacie było nie do zniesienia, podobnie jak samotność. Miała też ogromne wyrzuty z powodu tego, że zaniedbywała Zakonników i mieszkańców Oazy, tak bardzo pochłonięta taplaniem się w bagnie depresji.
Nadal wyglądała mizernie, była blada i chuda, a włosy, które końcem czerwca spontanicznie ścięła w przypływie poczucia beznadziei, powoli odrastały, sięgając już lekko za ramiona. Wciąż jednak były zbyt krótkie, by spleść je w warkocz, który latami był dla niej tak charakterystyczny, wyrobiła sobie za to nawyk odgarniania części kosmyków za ucho.
Rano, tuż po skromnym śniadaniu, wybrała się na spacer, cicho przemykając ścieżką i przesuwając spojrzeniem po chatach, w których mieszkały inne społeczne wyrzutki takie jak ona, choć w odróżnieniu do niej nie były napiętnowane listami gończymi. A jednak dla nikogo z nich nie było miejsca w świecie na zewnątrz, dla Charlie też nie, odkąd z anonimowej alchemiczki stała się poszukiwaną zbrodniarką, na której życie czyhało wielu. Jej serce wciąż ogromnie tęskniło do świata poza Oazą, oddałaby naprawdę wiele za możliwość znalezienia się w Kornwalii. Uziemienie w jednym miejscu nie miało dobrego wpływu na psychikę, pozostawała jej tylko własna wyobraźnia i przenoszenie się myślami do drogich jej miejsc. Ale tu i teraz musiała tkwić w Oazie, i żeby nie zwariować do reszty, musiała coś robić. Dlatego niedawno znowu wróciła do warzenia mikstur, a swoją chatę wysprzątała, by odwiedzający ją sporadycznie goście nie zastawali już takiego obrazu nędzy i rozpaczy, jaki ujrzała Roselyn odwiedzająca ją w dzień jej urodzin.
Szła ścieżką lekko zgarbiona, zupełnie jakby chciała schować się w swoich ramionach i pozostać niezauważoną przez nikogo. Ale ktoś ją zauważył. Słysząc swoje imię odruchowo podniosła głowę i dostrzegła Cedrica, który także zasilił szeregi Zakonu, zapewne już po tym, jak sama z niego odeszła, przyjmując rolę sojusznika. Choć i tą w czerwcu i lipcu poważnie zaniedbywała. W czerwcu można było niemal zapomnieć, że ktoś taki jak Charlene Leighton w ogóle istniał, bo znajdując się w najgłębszym dołku nie spotykała się z nikim ani nie odpowiadała na listy. Dopiero lipiec zaczął przynosić powolną i stopniową poprawę, choć wciąż daleko było do tej dawnej, pogodnej Charlie. Utrata siostry, odcięcie od reszty rodziny, a także konieczność rezygnacji z pracy w Mungu oraz ukrycia się w Oazie miały na nią bardzo duży, negatywny wpływ.
- Dzień dobry, Cedricu – przywitała byłego aurora grzecznie i odrobinę niepewnie; nadal nie wróciła do formy, była zahukana i zagubiona. Pewnie szybko pożegnałaby się i uciekła gdyby nie to, że zauważyła wystające spod koszuli mężczyzny różowe futro. To przyciągnęło jej uwagę na tyle, że została. – Och, widzę że chyba masz pewien problem… - zauważyła; zdawało się, że kiedyś słyszała o podobnym przypadku kiedy jeszcze pracowała w Mungu. Szczególnie w czasach anomalii z organizmami czarodziejów działy się różne dziwne rzeczy. – Jeśli chcesz, mogę spróbować ci pomóc – zaproponowała; miała wrażenie, że pomoc może mu się przydać. A nawet jeśli nie, to grzeczność wymagała, żeby ją zaoferować. Będzie miała czyste sumienie, że go tak nie zostawiła z tym futerkowym problemem. Sierść na ciele musiała być kłopotliwa, zwłaszcza taka w kolorze wściekle różowym, którego nie dało się nie zauważyć. Akurat Charlie raz na jakiś czas obrastała futrem, kiedy zmieniała się w kota, ale zdawała sobie sprawę, że żaden mężczyzna nie chciałby paradować wśród ludzi porośnięty różową sierścią.
Nadal wyglądała mizernie, była blada i chuda, a włosy, które końcem czerwca spontanicznie ścięła w przypływie poczucia beznadziei, powoli odrastały, sięgając już lekko za ramiona. Wciąż jednak były zbyt krótkie, by spleść je w warkocz, który latami był dla niej tak charakterystyczny, wyrobiła sobie za to nawyk odgarniania części kosmyków za ucho.
Rano, tuż po skromnym śniadaniu, wybrała się na spacer, cicho przemykając ścieżką i przesuwając spojrzeniem po chatach, w których mieszkały inne społeczne wyrzutki takie jak ona, choć w odróżnieniu do niej nie były napiętnowane listami gończymi. A jednak dla nikogo z nich nie było miejsca w świecie na zewnątrz, dla Charlie też nie, odkąd z anonimowej alchemiczki stała się poszukiwaną zbrodniarką, na której życie czyhało wielu. Jej serce wciąż ogromnie tęskniło do świata poza Oazą, oddałaby naprawdę wiele za możliwość znalezienia się w Kornwalii. Uziemienie w jednym miejscu nie miało dobrego wpływu na psychikę, pozostawała jej tylko własna wyobraźnia i przenoszenie się myślami do drogich jej miejsc. Ale tu i teraz musiała tkwić w Oazie, i żeby nie zwariować do reszty, musiała coś robić. Dlatego niedawno znowu wróciła do warzenia mikstur, a swoją chatę wysprzątała, by odwiedzający ją sporadycznie goście nie zastawali już takiego obrazu nędzy i rozpaczy, jaki ujrzała Roselyn odwiedzająca ją w dzień jej urodzin.
Szła ścieżką lekko zgarbiona, zupełnie jakby chciała schować się w swoich ramionach i pozostać niezauważoną przez nikogo. Ale ktoś ją zauważył. Słysząc swoje imię odruchowo podniosła głowę i dostrzegła Cedrica, który także zasilił szeregi Zakonu, zapewne już po tym, jak sama z niego odeszła, przyjmując rolę sojusznika. Choć i tą w czerwcu i lipcu poważnie zaniedbywała. W czerwcu można było niemal zapomnieć, że ktoś taki jak Charlene Leighton w ogóle istniał, bo znajdując się w najgłębszym dołku nie spotykała się z nikim ani nie odpowiadała na listy. Dopiero lipiec zaczął przynosić powolną i stopniową poprawę, choć wciąż daleko było do tej dawnej, pogodnej Charlie. Utrata siostry, odcięcie od reszty rodziny, a także konieczność rezygnacji z pracy w Mungu oraz ukrycia się w Oazie miały na nią bardzo duży, negatywny wpływ.
- Dzień dobry, Cedricu – przywitała byłego aurora grzecznie i odrobinę niepewnie; nadal nie wróciła do formy, była zahukana i zagubiona. Pewnie szybko pożegnałaby się i uciekła gdyby nie to, że zauważyła wystające spod koszuli mężczyzny różowe futro. To przyciągnęło jej uwagę na tyle, że została. – Och, widzę że chyba masz pewien problem… - zauważyła; zdawało się, że kiedyś słyszała o podobnym przypadku kiedy jeszcze pracowała w Mungu. Szczególnie w czasach anomalii z organizmami czarodziejów działy się różne dziwne rzeczy. – Jeśli chcesz, mogę spróbować ci pomóc – zaproponowała; miała wrażenie, że pomoc może mu się przydać. A nawet jeśli nie, to grzeczność wymagała, żeby ją zaoferować. Będzie miała czyste sumienie, że go tak nie zostawiła z tym futerkowym problemem. Sierść na ciele musiała być kłopotliwa, zwłaszcza taka w kolorze wściekle różowym, którego nie dało się nie zauważyć. Akurat Charlie raz na jakiś czas obrastała futrem, kiedy zmieniała się w kota, ale zdawała sobie sprawę, że żaden mężczyzna nie chciałby paradować wśród ludzi porośnięty różową sierścią.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Na mojej twarzy pojawił się większy wyraz zaskoczenia, niż powinien, zupełnie tak jakbym zobaczył - mugole powiedzieliby, że ducha, ale do nich akurat jak każdy czarodziej byłem przyzwyczajony - szyszymorę albo śmierciotulę, które nie miały prawa stanąć na tej ścieżce w Oazie. A to była jedynie Charlene. Owszem, nie widziałem jej od dość dawna, choć nasze chaty leżały blisko siebie, lecz właściwie nie zastanawiałem się nad tą nieobecnością alchemiczki. Miałem mnóstwo na głowie: bezpieczeństwo moich bliskich, działalność dla Zakonu Feniksa, w którą angażowałem się coraz bardziej, opiekę nad trudną Deborah, szukanie dorywczych zajęć, jakie pozwoliłyby mi zarobić trochę grosza... Nieobecność Charlene majaczyła gdzieś na krańcu świadomości i usprawiedliwiałem ją tym, że pewnie jest zajęta własnym kociołkiem i może przeżywa fakt wystawienia za nią listu gończego. Nic dziwnego, była młodą, delikatną dziewczyną. Mogła się wystraszyć, lecz w Oazie pozostawała zupełnie bezpieczna.
Przyglądałem się jej chwilę tak, jakbym pierwszy raz na oczy widział, zdziwiony długością jasnych pukli.
- Ścięłaś włosy - powiedziałem, wygłaszając tę uwagę na głos, chyba trochę nieświadomie. Nie wiem, czy to wciąż sen na powiekach robił ze mnie idiotę, czy może poirytowanie tą dziwną sytuacją. Odchrząknąłem znacząco, zawstydzony tym, że nie udało mi się ukryć przed Charlene różowego futra. - Niestety. Nie wiem co się stało. Czy to złośliwy urok, czy może ktoś mi czegoś dolał do szklanki... Chociaż prędzej spodziewałbym się trucizny, niż różowego futra - wyjaśniłem z kwaśną miną, skoro już poruszyła ten temat, to nieuprzejmie byłoby ją zbywać. Charlene nie była temu winna, a wyglądała markotnie, nie chciałem być niegrzeczny. - Żadne zaklęcie na to cholerstwo nie działa. Wybacz mi słownictwo, lecz o jedenastej mam ważne spotkanie, nie mogę się tam pojawić z różowym futrem.
Właśnie. Nagle to sobie uświadomiłem. Żadne zaklęcie nie pomogło, ale przecież... Eliksirów nie próbowałem. Może nie bez przyczyny los postawił mi na drodze akurat Charlene Leighton, znakomitą alchemiczkę.
- Może mogłabyś pomóc. Znasz eliksir, dzięki któremu pozbędę się tego futra? Mam to wszędzie, na plecach, na rękach. Udało mi się części pozbyć brzytwą, ale... - ale nie wszędzie sięgnę.
Miałem szczerą nadzieje, że następne słowa, jakie padną z ust Charlene, oznajmią, że owszem, istnieje taka mikstura i akurat ma ją w swoich zapasach. Spadłaby mi wtedy jak z nieba, ale przeczucie mi podpowiadało, że to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
Przyglądałem się jej chwilę tak, jakbym pierwszy raz na oczy widział, zdziwiony długością jasnych pukli.
- Ścięłaś włosy - powiedziałem, wygłaszając tę uwagę na głos, chyba trochę nieświadomie. Nie wiem, czy to wciąż sen na powiekach robił ze mnie idiotę, czy może poirytowanie tą dziwną sytuacją. Odchrząknąłem znacząco, zawstydzony tym, że nie udało mi się ukryć przed Charlene różowego futra. - Niestety. Nie wiem co się stało. Czy to złośliwy urok, czy może ktoś mi czegoś dolał do szklanki... Chociaż prędzej spodziewałbym się trucizny, niż różowego futra - wyjaśniłem z kwaśną miną, skoro już poruszyła ten temat, to nieuprzejmie byłoby ją zbywać. Charlene nie była temu winna, a wyglądała markotnie, nie chciałem być niegrzeczny. - Żadne zaklęcie na to cholerstwo nie działa. Wybacz mi słownictwo, lecz o jedenastej mam ważne spotkanie, nie mogę się tam pojawić z różowym futrem.
Właśnie. Nagle to sobie uświadomiłem. Żadne zaklęcie nie pomogło, ale przecież... Eliksirów nie próbowałem. Może nie bez przyczyny los postawił mi na drodze akurat Charlene Leighton, znakomitą alchemiczkę.
- Może mogłabyś pomóc. Znasz eliksir, dzięki któremu pozbędę się tego futra? Mam to wszędzie, na plecach, na rękach. Udało mi się części pozbyć brzytwą, ale... - ale nie wszędzie sięgnę.
Miałem szczerą nadzieje, że następne słowa, jakie padną z ust Charlene, oznajmią, że owszem, istnieje taka mikstura i akurat ma ją w swoich zapasach. Spadłaby mi wtedy jak z nieba, ale przeczucie mi podpowiadało, że to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
becomes law
resistance
becomes duty
Ostatnimi czasy jej widok nie był częsty. Długie tygodnie spędziła w otchłani depresji, izolując się od ludzi. Nie miała ochoty udawać radości ani integrować się z otoczeniem. Nie czuła się radosna ani szczęśliwa odkąd listy gończe odebrały jej wolność i zmusiły do pozostania tu na stałe. Lubiła bywać w Oazie gdy była tu tylko gościem. Zostanie mieszkanką tego miejsca do reszty jej je obrzydziło i nie potrafiła nazwać go swoim domem. Wciąż uparcie widziała swój dom w Kornwalii, nie tutaj. Ogromnie tęskniła za miejscem, z którego pochodziła, do którego wiosną powróciła a które musiała tak szybko znowu opuścić. Przezornie, na wszelki wypadek – ale jako osoba słaba i lękliwa nie znosiła żadnego ryzyka. W Oazie była zatem bezpieczna, ale na pewno nie szczęśliwa.
Ale nie mogła też wiecznie ukrywać się w chacie, musiała zacząć powracać do życia. Zakonnicy i mieszkańcy Oazy wciąż potrzebowali jej eliksirów, nie mogła zrzucać wszystkiego na barki Asbjorna, choć wciąż zazdrościła mu tego, że był wolny, że mógł pracować w Mungu, czego ona tak bardzo pragnęła, a zostało jej to odebrane. Zazdrościła każdemu, kogo twarz nie widniała w listach gończych, bo ci ludzie, w odróżnieniu od niej, pozostawali wolni i nie groziło im aż tak wielkie niebezpieczeństwo jak jej.
Napotkała Cedrica, co dawniej na pewno bardzo by ją ucieszyło, teraz wzbudziło pewną niezręczność, w końcu obawiała się pytań o to, dlaczego przez jakieś dwa miesiące w ogóle nie było jej nigdzie widać. Zakonnicy pewnie zastanawiali się nad tym, gdzie się podziała, choć jakiś depresyjny głosik w głowie szeptał, że przecież i tak na pewno nikogo szczególnie nie obchodziła, dla nikogo nie była tą najważniejszą.
- Taak, jakiś czas temu – przyznała w odpowiedzi na jego pytanie. A więc zauważył, że jej włosy były jakieś pół metra krótsze i sięgały do ramion, podczas gdy dotychczas niemal zawsze można było ją zobaczyć z długim, grubym warkoczem. Na szczęście różowe futerko Cedrica przyszło jej na pomoc i nie musieli kontynuować tematu jej osoby i tej nagłej metamorfozy, której dokonała w depresyjnym akcie autodestrukcji. – Kiedy pracowałam w Mungu słyszałam o podobnym przypadku. Niestety skończyło się tak, że stażyści na polecenie uzdrowicieli musieli tę osobę ogolić, nie podziałały na to zaklęcia ani posiadane w szpitalu eliksiry – wyjawiła, co zapewne mu się nie spodobało. Charlie także nie podobałaby się taka konieczność, wolałaby zażyć eliksir, ale chyba i tak nie miała niczego co mogłoby spowodować zniknięcie tych włosów. – Niektóre czary są na tyle złośliwe, że trudno się pozbyć ich skutków. Ale mówiłeś, że część już ogoliłeś, czy sierść z tych miejsc zniknęła? – zapytała, przyglądając mu się. Wciąż była gotowa mu pomóc, jeśli wyraziłby taką chęć.
Ale nie mogła też wiecznie ukrywać się w chacie, musiała zacząć powracać do życia. Zakonnicy i mieszkańcy Oazy wciąż potrzebowali jej eliksirów, nie mogła zrzucać wszystkiego na barki Asbjorna, choć wciąż zazdrościła mu tego, że był wolny, że mógł pracować w Mungu, czego ona tak bardzo pragnęła, a zostało jej to odebrane. Zazdrościła każdemu, kogo twarz nie widniała w listach gończych, bo ci ludzie, w odróżnieniu od niej, pozostawali wolni i nie groziło im aż tak wielkie niebezpieczeństwo jak jej.
Napotkała Cedrica, co dawniej na pewno bardzo by ją ucieszyło, teraz wzbudziło pewną niezręczność, w końcu obawiała się pytań o to, dlaczego przez jakieś dwa miesiące w ogóle nie było jej nigdzie widać. Zakonnicy pewnie zastanawiali się nad tym, gdzie się podziała, choć jakiś depresyjny głosik w głowie szeptał, że przecież i tak na pewno nikogo szczególnie nie obchodziła, dla nikogo nie była tą najważniejszą.
- Taak, jakiś czas temu – przyznała w odpowiedzi na jego pytanie. A więc zauważył, że jej włosy były jakieś pół metra krótsze i sięgały do ramion, podczas gdy dotychczas niemal zawsze można było ją zobaczyć z długim, grubym warkoczem. Na szczęście różowe futerko Cedrica przyszło jej na pomoc i nie musieli kontynuować tematu jej osoby i tej nagłej metamorfozy, której dokonała w depresyjnym akcie autodestrukcji. – Kiedy pracowałam w Mungu słyszałam o podobnym przypadku. Niestety skończyło się tak, że stażyści na polecenie uzdrowicieli musieli tę osobę ogolić, nie podziałały na to zaklęcia ani posiadane w szpitalu eliksiry – wyjawiła, co zapewne mu się nie spodobało. Charlie także nie podobałaby się taka konieczność, wolałaby zażyć eliksir, ale chyba i tak nie miała niczego co mogłoby spowodować zniknięcie tych włosów. – Niektóre czary są na tyle złośliwe, że trudno się pozbyć ich skutków. Ale mówiłeś, że część już ogoliłeś, czy sierść z tych miejsc zniknęła? – zapytała, przyglądając mu się. Wciąż była gotowa mu pomóc, jeśli wyraziłby taką chęć.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Do twarzy ci. Ładnie wyglądasz, Charlene - powiedziałem już bardziej opanowanym tonem, odzyskując powoli rezon i właściwy sobie, spokojny ton głosu. Miałem niegdyś żonę i wiedziałem doskonale, że kobiety lubią, gdy zwraca się uwagę na zmianę fryzury, a jeszcze bardziej komplementy pod adresem takich metamorfoz. Uważałem co prawda, że znacznie bardziej do jej delikatnej urody pasował długi, jasny warkocz, to długość do ramion i tak podkreślała ładną linię szczęki. Nie pytałem o powody, może to był jedynie kaprys, nowa moda, której nie śledziłem. Widziałem na twarzy Charlene smutek, wydawała się markotna, lecz któż nie był w tych trudnych czasach? Jej twarz znalazła się na plakatach z listami gończymi, z jej głowę wyznaczono kilka tysięcy galeonów, bynajmniej to jednak nie znaczyło, że inni, opuszczając Oazę, byli bezpieczni. Każdy, zwłaszcza mugolskiej krwi, nie mógł tak się czuć. Każdego śmierć mogła dosięgnąć, czyhała za rogiem, licho już nie spało. Po Londynie nikt nie poruszał się swobodnie, nawet, jeśli miał zarejestrowaną różdżkę. Moja twarz nie zdobiła jeszcze plakatów z poszukiwanymi przez Ministerstwo Magii, miałem nadzieję, że jak najdłużej tak pozostanie, lecz przypuszczałem, że to jedynie kwestia czasu - coraz bardziej angażowałem się w działalność Zakonu Feniksa i nie zamierzałem się z tego wycofać. Kieran Rineheart od razu oznajmił, że oczekuje, bym stanął w pierwszej linii frontu.
Usłyszawszy, że panna Leighton miała w szpitalu świętego Munga styczność z takim jak mój przypadkiem, nabrałem nadziei na prędkie rozwiązanie mojego problemu, lecz z każdym słowem dziewczyny nadzieja ta gasła. A więc nie działał żaden eliksir, ani zaklęcie. Świetnie. Po prostu cudownie. Wypuściłem z ust powietrze, wspierając dłonie o biodra, nie starając się już nawet zasłonić tego futra.
- Tak, zniknęła. Z rąk, brzucha... - odpowiedziałem, urywając w połowie zdania, aby nie wtajemniczać pannę Leighton w aż tak intymne szczegóły tego zawstydzającego mnie incydentu... - Do pleców nie dosięgnę. I karku. Pytanie, czy to nie odrośnie... Pamiętasz może co się z tym czarodziejem stało?
Naprawdę chciałbym usłyszeć, że tradycyjna brzytwa poradzi sobie z tym raz na zawsze. Nie uśmiechało mi się teraz latanie po uzdrowicielach i szukanie sposobu na pozbycie się różowego futra.
W tej chwili nie było mi do śmiechu, lecz już od dawna nie miałem tak prozaicznego i błahego problemu jak różowe futro na ciele. To był nawet dziwny powiew normalności. Pytanie tylko komu w głowie były takie dowcipy. Dzieci i nastolatków w Oazie nie brakowało, przypuszczałem, że to może jeden z nastoletnich chłopców, cierpiących na nadmiar wolnego czasu.
Usłyszawszy, że panna Leighton miała w szpitalu świętego Munga styczność z takim jak mój przypadkiem, nabrałem nadziei na prędkie rozwiązanie mojego problemu, lecz z każdym słowem dziewczyny nadzieja ta gasła. A więc nie działał żaden eliksir, ani zaklęcie. Świetnie. Po prostu cudownie. Wypuściłem z ust powietrze, wspierając dłonie o biodra, nie starając się już nawet zasłonić tego futra.
- Tak, zniknęła. Z rąk, brzucha... - odpowiedziałem, urywając w połowie zdania, aby nie wtajemniczać pannę Leighton w aż tak intymne szczegóły tego zawstydzającego mnie incydentu... - Do pleców nie dosięgnę. I karku. Pytanie, czy to nie odrośnie... Pamiętasz może co się z tym czarodziejem stało?
Naprawdę chciałbym usłyszeć, że tradycyjna brzytwa poradzi sobie z tym raz na zawsze. Nie uśmiechało mi się teraz latanie po uzdrowicielach i szukanie sposobu na pozbycie się różowego futra.
W tej chwili nie było mi do śmiechu, lecz już od dawna nie miałem tak prozaicznego i błahego problemu jak różowe futro na ciele. To był nawet dziwny powiew normalności. Pytanie tylko komu w głowie były takie dowcipy. Dzieci i nastolatków w Oazie nie brakowało, przypuszczałem, że to może jeden z nastoletnich chłopców, cierpiących na nadmiar wolnego czasu.
becomes law
resistance
becomes duty
Nieco bezwiednie sięgnęła do włosów. Och, gdyby tylko Cedric wiedział, jak wyglądał moment, kiedy je ścięła! W jakim stanie wówczas była i psychicznie, i fizycznie. Nie rozpoznałby w niej wtedy grzecznej, schludnej i uśmiechniętej alchemiczki z Munga i pewnie łatwo byłoby ją pomylić z szyszymorą z potarganymi, posklejanymi w strąki włosami, wykrzywionymi ustami i trzęsącymi się rękami, którymi złapała za kuchenne nożyce i ścięła niegdyś bardzo zadbane kosmyki, które leżały później na jej podłodze aż do przyjścia Roselyn w dzień jej urodzin. Rose pomogła jej potem ogarnąć to, co zostało na jej głowie i tym sposobem Charlie znowu wyglądała schludnie, choć czasem brakowało jej warkocza, który od dzieciństwa był jej ulubioną fryzurą. Ale włosy odrosną, trudniej było naprawić złamaną przez złe doświadczenia psychikę.
- Ja, eee… dzięki – wybąkała więc tylko, płonąc rumieńcem. Dobrze jednak, że nikt nie wiedział o tym, co działo się za zamkniętymi drzwiami jej chatki pod koniec maja i w czerwcu. Zakonnicy raczej nie byliby z niej dumni. Oni odważnie walczyli, przedkładając dobro innych ponad własne, podczas gdy ona po raz pierwszy w życiu wykazała się egoizmem i głęboko przeżywała własne cierpienie i straty, których doświadczyła. I nie kiwnęła nawet palcem, by nauczyć się obrony i poczuć się mniej bezbronną, zamiast tego wolała nurzać się w depresji i rozpamiętywać to, co było. Również eliksiry w czerwcu zaniedbała, bo nawet kociołek nie dawał jej radości. W zamknięciu nikt nie funkcjonował jak należy, ona też nie. Z Zakonu odeszła dobrowolnie, schodząc do roli tylko sojuszniczki, ale i ją zaniedbała. Chyba czas najwyższy, żeby się pozbierać, bo Vera nie byłaby z niej dumna.
Skupiła się na problemie Cedrica, nie chcąc zbyt wiele rozmyślać o własnych.
- O ile pamiętam, ten czarodziej po ogoleniu wyzdrowiał i futro nie wróciło. A w każdym razie, z Munga wychodził bez niego, nie znam jego losów po wyjściu. To było jakiś czas temu, kiedy jeszcze szalały anomalie… – powiedziała, próbując sobie przypomnieć tamten przypadek. Uzdrowiciele i stażyści przychodząc po eliksiry często opowiadali o przypadkach, które akurat leczyli, prosząc Charlie o odpowiednie mikstury. Ale nie miała już wieści o pacjentach którzy opuścili mury Munga. – Mogę pomóc ci ogolić plecy i kark, jeśli cię to nie zawstydza. Lub zawołać kogoś innego, jeśli wolisz, by zrobił to mężczyzna – zaproponowała z pewną nieśmiałością, ale ostatecznie posiadała starszego brata i kuzynów, więc widok mężczyzn bez koszuli nie był jej całkowicie obcy. Poza tym miała zamiar potraktować to po prostu jako przysługę wobec kolegi, więc nie dopatrywała się w tym czegoś niestosownego, choć gdyby kolega miał golić ją, na pewno czułaby się dużo bardziej skrępowana. Chociaż z drugiej strony, bycie zobaczonym przez jakiegoś mężczyznę z różowym futerkiem mogłoby być dla Cedrica jeszcze bardziej krępujące niż pokazanie go Charlie. O ile wiedziała, mężczyźni na ogół uważali kolor różowy za wyjątkowo niemęski i niegodny ich płci. Był kolorem stereotypowo przypisywanym nawet nie kobietom, a małym dziewczynkom. Może to jakieś dziecko spłatało mu psikusa? O ile było jej wiadomo, miał podopieczną.
- Ja, eee… dzięki – wybąkała więc tylko, płonąc rumieńcem. Dobrze jednak, że nikt nie wiedział o tym, co działo się za zamkniętymi drzwiami jej chatki pod koniec maja i w czerwcu. Zakonnicy raczej nie byliby z niej dumni. Oni odważnie walczyli, przedkładając dobro innych ponad własne, podczas gdy ona po raz pierwszy w życiu wykazała się egoizmem i głęboko przeżywała własne cierpienie i straty, których doświadczyła. I nie kiwnęła nawet palcem, by nauczyć się obrony i poczuć się mniej bezbronną, zamiast tego wolała nurzać się w depresji i rozpamiętywać to, co było. Również eliksiry w czerwcu zaniedbała, bo nawet kociołek nie dawał jej radości. W zamknięciu nikt nie funkcjonował jak należy, ona też nie. Z Zakonu odeszła dobrowolnie, schodząc do roli tylko sojuszniczki, ale i ją zaniedbała. Chyba czas najwyższy, żeby się pozbierać, bo Vera nie byłaby z niej dumna.
Skupiła się na problemie Cedrica, nie chcąc zbyt wiele rozmyślać o własnych.
- O ile pamiętam, ten czarodziej po ogoleniu wyzdrowiał i futro nie wróciło. A w każdym razie, z Munga wychodził bez niego, nie znam jego losów po wyjściu. To było jakiś czas temu, kiedy jeszcze szalały anomalie… – powiedziała, próbując sobie przypomnieć tamten przypadek. Uzdrowiciele i stażyści przychodząc po eliksiry często opowiadali o przypadkach, które akurat leczyli, prosząc Charlie o odpowiednie mikstury. Ale nie miała już wieści o pacjentach którzy opuścili mury Munga. – Mogę pomóc ci ogolić plecy i kark, jeśli cię to nie zawstydza. Lub zawołać kogoś innego, jeśli wolisz, by zrobił to mężczyzna – zaproponowała z pewną nieśmiałością, ale ostatecznie posiadała starszego brata i kuzynów, więc widok mężczyzn bez koszuli nie był jej całkowicie obcy. Poza tym miała zamiar potraktować to po prostu jako przysługę wobec kolegi, więc nie dopatrywała się w tym czegoś niestosownego, choć gdyby kolega miał golić ją, na pewno czułaby się dużo bardziej skrępowana. Chociaż z drugiej strony, bycie zobaczonym przez jakiegoś mężczyznę z różowym futerkiem mogłoby być dla Cedrica jeszcze bardziej krępujące niż pokazanie go Charlie. O ile wiedziała, mężczyźni na ogół uważali kolor różowy za wyjątkowo niemęski i niegodny ich płci. Był kolorem stereotypowo przypisywanym nawet nie kobietom, a małym dziewczynkom. Może to jakieś dziecko spłatało mu psikusa? O ile było jej wiadomo, miał podopieczną.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Czyli jest dla mnie jakaś nadzieja. Chociaż tyle... - mruknąłem, a w moim głosie dało się wyczuć ironię. Oczywiście nie sądziłem, aby to różowe futro zostało ze mną na zawsze, to musiał być jedynie złośliwy dowcip, urok, a je prędzej, czy później zawsze dało się przełamać, bądź mijały samoistnie z upływem czasu; nie należały do potężnych czarów. Czas mnie jednak gonił, dlatego czułem narastającą irytację. Chciałem się jak najszybciej tego pozbyć, jeśli więc pozostawała mi jedynie niemagiczna brzytwa... - Mnie to miałoby zawstydzić? - spytałem zdziwiony. Czy panna Leighton naprawdę sądziła, że to ja w podobnej sytuacji czułbym zawstydzenie i miałbym się zarumienić? Te słowa tak mnie ujęły, że napięcie z powodu irytacji pękło jak mydlana bańka, z rozbawienia zaśmiałem się krótko, serdecznie. Młoda alchemiczka w tej chwili wydała mi się jeszcze bardziej urocza i niewinna niż zazwyczaj. - Nie, to dla mnie żaden problem, wprost przeciwnie. Byłbym ci niezwykle wdzięczny - odparłem. Sądziłem, że to raczej tak młodą dziewczynę jak ona mogłoby to za bardzo krępować. Nie była zamężna i nie pracowała jako uzdrowicielka, by móc naoglądać się już obcych mężczyzn bez koszuli na tyle, aby przestało to na niej robić wrażenie. Ja byłem od niej kilka lat starszy, nie raz lądowałem w szpitalu świętego Munga w różnym stanie, byłem żonaty i miałem doświadczenie, którym raczej nie wymieniłbym się z Charlene, bo to nie było dla jej niewinnych uszu.
- Panie przodem - zaprosiłem ją gestem w stronę chaty, którą zajmowałem. Tak jak inne była niewielka, drewniana, lecz dość przytulna. W środku panował jeszcze chaos i widocznie brakowało tu kobiecej ręki, ale było czysto. Kiedy podążyła krótką, kamienistą ścieżką ku drzwiom ruszyłem za nią, wyprzedzając alchemiczkę tylko po to, aby otworzyć przed nią drzwi. - Łazienka jest tam - powiedziałem, wskazując uchylone drzwi na końcu krótkiego korytarza, za którym znajdowała się malutka, wyłożona jasnymi płytkami łazienka. Mieściła się tu tylko wanna, toaleta i umywalka nad którą wisiało najzwyklejsze lustro. Wyczarowałem stołek przed umywalką, bo byłem zbyt wysoki, by Charlene było wygodniej. Rozpiąłem guziki koszuli i zsunąłem ją z ramion, odsłaniając szerokie barki i plecy, teraz pokryte różowym futrem. Na umywalce leżała nowa, ostra brzytwa; wręczyłem ją alchemiczce. Skoro sama to zaproponowała, to chyba wiedziała jak się tego używa. Najwyżej skończy się to kilkoma niegroźnymi skaleczeniami, ale lepsze to, niż aparycja różowej, włochatej małpy.
Usiadłem na stołku, plecami do niej.
- W porządku? - upewniłem się.
- Panie przodem - zaprosiłem ją gestem w stronę chaty, którą zajmowałem. Tak jak inne była niewielka, drewniana, lecz dość przytulna. W środku panował jeszcze chaos i widocznie brakowało tu kobiecej ręki, ale było czysto. Kiedy podążyła krótką, kamienistą ścieżką ku drzwiom ruszyłem za nią, wyprzedzając alchemiczkę tylko po to, aby otworzyć przed nią drzwi. - Łazienka jest tam - powiedziałem, wskazując uchylone drzwi na końcu krótkiego korytarza, za którym znajdowała się malutka, wyłożona jasnymi płytkami łazienka. Mieściła się tu tylko wanna, toaleta i umywalka nad którą wisiało najzwyklejsze lustro. Wyczarowałem stołek przed umywalką, bo byłem zbyt wysoki, by Charlene było wygodniej. Rozpiąłem guziki koszuli i zsunąłem ją z ramion, odsłaniając szerokie barki i plecy, teraz pokryte różowym futrem. Na umywalce leżała nowa, ostra brzytwa; wręczyłem ją alchemiczce. Skoro sama to zaproponowała, to chyba wiedziała jak się tego używa. Najwyżej skończy się to kilkoma niegroźnymi skaleczeniami, ale lepsze to, niż aparycja różowej, włochatej małpy.
Usiadłem na stołku, plecami do niej.
- W porządku? - upewniłem się.
becomes law
resistance
becomes duty
Charlie oczywiście też czuła pewne zawstydzenie, ale wmawiała sobie, że musi do tego podejść tak jakby była uzdrowicielką, a z uzdrowicielami i ich podejściem do ludzi miała w Mungu sporo do czynienia. Nie patrzyli oni na ciało jak na obiekt pożądania, potrafili odkładać to na bok, robiąc to, co niezbędne, by przywrócić komuś zdrowie. Ona się tym nie zajmowała, była alchemikiem – ale przecież, gdyby znowu się coś paskudnego wydarzyło, to nie wiadomo, czy i ona nie zostałaby zaprzęgnięta do zajmowania się ludźmi, a nie tylko do warzenia mikstur. Gdyby nie to, że od tak dawna pasjonowały ją eliksiry, pewnie po Hogwarcie poszłaby na kurs uzdrowicielski, to w czasach młodości wydawało się najsensowniejszą alternatywą, ale ostatecznie zwyciężyło zamiłowanie do mikstur. Warząc je też przecież pomagała potrzebującym. I przynajmniej nie musiała oglądać tylu drastycznych widoków, w porównaniu z którymi różowe futerko wydawało się zupełnie niewinne i niemal zabawne.
- Ja po prostu… Nie chciałam, żebyś czuł się niezręcznie – powiedziała, swoje uczucia mimowolnie stawiając na dalszym planie. Nie powinna się rumienić na widok mężczyzny bez koszuli, to nadal było mniej zawstydzające, niż na przykład mężczyzna bez spodni. Gdyby Cedric jej powiedział, że futerko wyrosło mu w wiadomym miejscu, nie podjęłaby się tego zadania. Ale plecy i kark mogła mu ogolić, każdy przecież posiadał takowe części ciała. I najwyraźniej Cedric nie miał teraz pod ręką nikogo innego, a napatoczyła mu się akurat Charlie.
Podążyła za nim do jego chatki, rozglądając się z ciekawością.
- Od dawna tu mieszkasz? – zapytała. Ona sama, gdyby nie została zmuszona koniecznością po ukazaniu się listów gończych, nie chciałaby się tu osiedlić. W Oazie było wielu ludzi, trudno było znaleźć samotność (chyba że za zamkniętymi drzwiami swojej chaty), brakowało jej wolności i kornwalijskich krajobrazów. No i prawdziwej pracowni alchemicznej, bo miała do dyspozycji tylko prowizoryczną przybudówkę.
Wsunęła się do niedużej łazienki; sama miała podobną, równie maleńką i skromnie wyposażoną. Większość chatek była do siebie podobna, różniły się tylko detalami. Żadna jednak nie mogła zastąpić prawdziwego domu ludziom, którzy utracili całe swoje życie, dobytek, a często nawet i bliskich. Charlie nie straciła swojego, teoretycznie nikt poza kilkoma zaufanymi osobami o nim nie wiedział, ale i tak bała się dalej w nim mieszkać mimo zabezpieczeń ochronnych, bo bała się, że nawet one mogą zawieść – a przecież ona była całkowicie bezbronna, potrafiła jedynie uciekać, ale na pewno nie walczyć ani się bronić. Pozostając tam pewnie nawet nie zmrużyłaby spokojnie oka, trwając w nieustannym strachu, że ktoś ją znajdzie. Oddała więc wolność i ukochane miejsce za poczucie bezpieczeństwa, i od niemal dwóch miesięcy żyła w Oazie. Czuła się tak odległa od ukochanej Kornwalii jakby zamieszkała co najmniej na Księżycu.
Lekko się zarumieniła, kiedy Cedric zdjął koszulę, ale miała nadzieję, że tego nie widział. Wiedziała, jak się używa brzytwy, bo kiedyś, gdy była młodsza, niechcący wylała na siebie trochę eliksiru bujnego owłosienia i musiała jakoś sama poradzić sobie z pozbyciem się go ze swojej ręki. Nie raz widziała też, jak golił się jej ojciec. Oby to wystarczyło.
- Postaram się to robić bardzo ostrożnie, jeśli coś cię zaboli, to powiedz. Gdybym niechcący cię zacięła, to przyniosę z chaty maść i jakoś temu zaradzimy – zapewniła go. Drobne nacięcia mogła wyleczyć najprostsza maść.
Cedric był przystojnym mężczyzną, to trzeba było przyznać. Choć aktualnie i tak jego ciało było porośnięte futerkiem, którego Charlie, nie bacząc na skrępowanie, musiała się pozbyć, starając się podejść do tego jak najbardziej profesjonalnie, wręcz uzdrowicielsko, bo przecież wcielała się teraz w rolę uzdrowicielki pomagającej koledze zmagającym się z nietypową przypadłością.
Dzięki długoletniej wprawie w warzeniu mikstur i oporządzaniu ingrediencji jej dłonie były opanowane i nie trzęsły się. Ostrożnie przesuwała brzytwą po plecach mężczyzny, ścinając owłosienie i starając się go nie zaciąć. Osoba wprawiona w goleniu na pewno zrobiłaby to dużo szybciej, Charlie musiała w kilku miejscach poprawiać, raz czy dwa na jakichś załamaniach skóry niechcący zadrapała Cedrica, ale były to bardzo płytkie i powierzchowne skaleczenia, ale przynajmniej znikało różowe futro i z każdą minutą Cedric coraz mniej przypominał różową małpę.
- Ja po prostu… Nie chciałam, żebyś czuł się niezręcznie – powiedziała, swoje uczucia mimowolnie stawiając na dalszym planie. Nie powinna się rumienić na widok mężczyzny bez koszuli, to nadal było mniej zawstydzające, niż na przykład mężczyzna bez spodni. Gdyby Cedric jej powiedział, że futerko wyrosło mu w wiadomym miejscu, nie podjęłaby się tego zadania. Ale plecy i kark mogła mu ogolić, każdy przecież posiadał takowe części ciała. I najwyraźniej Cedric nie miał teraz pod ręką nikogo innego, a napatoczyła mu się akurat Charlie.
Podążyła za nim do jego chatki, rozglądając się z ciekawością.
- Od dawna tu mieszkasz? – zapytała. Ona sama, gdyby nie została zmuszona koniecznością po ukazaniu się listów gończych, nie chciałaby się tu osiedlić. W Oazie było wielu ludzi, trudno było znaleźć samotność (chyba że za zamkniętymi drzwiami swojej chaty), brakowało jej wolności i kornwalijskich krajobrazów. No i prawdziwej pracowni alchemicznej, bo miała do dyspozycji tylko prowizoryczną przybudówkę.
Wsunęła się do niedużej łazienki; sama miała podobną, równie maleńką i skromnie wyposażoną. Większość chatek była do siebie podobna, różniły się tylko detalami. Żadna jednak nie mogła zastąpić prawdziwego domu ludziom, którzy utracili całe swoje życie, dobytek, a często nawet i bliskich. Charlie nie straciła swojego, teoretycznie nikt poza kilkoma zaufanymi osobami o nim nie wiedział, ale i tak bała się dalej w nim mieszkać mimo zabezpieczeń ochronnych, bo bała się, że nawet one mogą zawieść – a przecież ona była całkowicie bezbronna, potrafiła jedynie uciekać, ale na pewno nie walczyć ani się bronić. Pozostając tam pewnie nawet nie zmrużyłaby spokojnie oka, trwając w nieustannym strachu, że ktoś ją znajdzie. Oddała więc wolność i ukochane miejsce za poczucie bezpieczeństwa, i od niemal dwóch miesięcy żyła w Oazie. Czuła się tak odległa od ukochanej Kornwalii jakby zamieszkała co najmniej na Księżycu.
Lekko się zarumieniła, kiedy Cedric zdjął koszulę, ale miała nadzieję, że tego nie widział. Wiedziała, jak się używa brzytwy, bo kiedyś, gdy była młodsza, niechcący wylała na siebie trochę eliksiru bujnego owłosienia i musiała jakoś sama poradzić sobie z pozbyciem się go ze swojej ręki. Nie raz widziała też, jak golił się jej ojciec. Oby to wystarczyło.
- Postaram się to robić bardzo ostrożnie, jeśli coś cię zaboli, to powiedz. Gdybym niechcący cię zacięła, to przyniosę z chaty maść i jakoś temu zaradzimy – zapewniła go. Drobne nacięcia mogła wyleczyć najprostsza maść.
Cedric był przystojnym mężczyzną, to trzeba było przyznać. Choć aktualnie i tak jego ciało było porośnięte futerkiem, którego Charlie, nie bacząc na skrępowanie, musiała się pozbyć, starając się podejść do tego jak najbardziej profesjonalnie, wręcz uzdrowicielsko, bo przecież wcielała się teraz w rolę uzdrowicielki pomagającej koledze zmagającym się z nietypową przypadłością.
Dzięki długoletniej wprawie w warzeniu mikstur i oporządzaniu ingrediencji jej dłonie były opanowane i nie trzęsły się. Ostrożnie przesuwała brzytwą po plecach mężczyzny, ścinając owłosienie i starając się go nie zaciąć. Osoba wprawiona w goleniu na pewno zrobiłaby to dużo szybciej, Charlie musiała w kilku miejscach poprawiać, raz czy dwa na jakichś załamaniach skóry niechcący zadrapała Cedrica, ale były to bardzo płytkie i powierzchowne skaleczenia, ale przynajmniej znikało różowe futro i z każdą minutą Cedric coraz mniej przypominał różową małpę.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Rzeczywiście, gdybym tylko miał inną możliwość, najpewniej poprosiłbym o pomoc kogoś innego, niż młodą, niezamężną dziewczynę. Nie dlatego, że to mnie miałoby wprawić w zawstydzenie, skąd, ale raczej ze względu na nią. Sądziłem, że przebywanie sam na sam z obcym mężczyzną bez koszuli zawstydzi raczej ją samą, a jeśli ktoś przypadkiem zdecydowałby się mnie w tym momencie odwiedzić (co było niezwykle mało prawdopodobne), to zastanie nas w tej sytuacji byłoby dla niej znacznie bardziej kłopotliwe niż dla mnie samego.
Po pierwsze - nie miałem jednak czasu, aby teraz biegać po Oazie szukać kogoś, kto mógłby mi pomóc w tej żenującej sytuacji. Po drugie - skoro już sama to zaproponowała, przekładając ponad własne samopoczucie i ewentualne konsekwencje, moje dobro i jeszcze martwiła się o moje zakłopotanie, to głupio byłoby tę pomoc odtrącać. Po trzecie - im mniej osób wiedziało o różowym futrze, tym lepiej, zaś panna Leighton zdawała się nie należeć do tego rodzaju kobiet, który w plotkach odnajdywał złośliwą uciechę,
- Nie, spokojnie, Charlene, ja nie będę czuł się niezręcznie - odpowiedziałem, wciąż z tym samym uśmiechem, na poły rozbawionym, na poły rozczulonym myślą, że w ogóle tak pomyślała. To jedynie świadczyło o tym, że choć liczyła już dwadzieścia kilka lat i niektóre kobiety w tym wieku miały już swoje rodziny, to wciąż miała w sobie jakąś niewinność. A to zawsze było niezwykle urocze.
- Od maja - odpowiedziałem, prowadząc pannę Leighton do chatki.
W przeciwieństwie do niej nie uważałem Oazy za więzienie. Oczywiście, te niewielkie domki trudno było nazwać prawdziwym domem, wszystko miało mikroskopijne wręcz rozmiary i na dłuższą metę można się nabawić klaustrofobii, ale mnie to specjalnie nie przeszkadzało. Kilka lat wcześniej wyniosłem się do Londynu, do niewielkiego, skromnego mieszkania, więc można powiedzieć, że przywykłem. Wierzyłem, że nadejdzie dzień, w którym przestaniemy potrzebować tego schronienia i powrócimy do swoich prawdziwych domów. Wystarczyło zacisnąć zęby i wytrwać.
Rumieniec Charlene zauważyłem w lustrze, stałem już do niej odwrócony plecami, a właściwie siedziałem, aby było jej wygodniej.
- Nie martw się. Zacięcie brzytwą to zaledwie draśnięcie - zapewniłem alchemiczkę.
Na dowód tych słów uniosłem lewą dłoń, którą szpeciła paskudna blizna. Wierzch był zabliźniony, pomarszczony, nienaturalny. Pamiątka po pojedynku, kiedy czarnoksiężnik zdarł mi z dłoni skórę. Bolało cholernie. Dlatego kiedy Charlene nieumyślnie lekko zacięła mi plecy brzytwą, to nawet nie drgnąłem. Siedziałem na stołku nieruchomo, z lekko pochyloną głową, obserwując jedynie jak paskudne różowe futro spada na posadzkę.
- Nie wiem jak ci się odwdzięczę, Charlene. Mam u ciebie dług - powiedziałem w końcu, uśmiechając się pod nosem i badawczo oglądając swoje przedramiona. Futro wciąż na nich nie odrastało, więc było to dobry znak, że skończy się tak jak w przypadku pacjenta, o którym opowiadała panna Leighton.
- Dobrze radzisz sobie z brzytwą - stwierdziłem trochę zdziwiony.
Po pierwsze - nie miałem jednak czasu, aby teraz biegać po Oazie szukać kogoś, kto mógłby mi pomóc w tej żenującej sytuacji. Po drugie - skoro już sama to zaproponowała, przekładając ponad własne samopoczucie i ewentualne konsekwencje, moje dobro i jeszcze martwiła się o moje zakłopotanie, to głupio byłoby tę pomoc odtrącać. Po trzecie - im mniej osób wiedziało o różowym futrze, tym lepiej, zaś panna Leighton zdawała się nie należeć do tego rodzaju kobiet, który w plotkach odnajdywał złośliwą uciechę,
- Nie, spokojnie, Charlene, ja nie będę czuł się niezręcznie - odpowiedziałem, wciąż z tym samym uśmiechem, na poły rozbawionym, na poły rozczulonym myślą, że w ogóle tak pomyślała. To jedynie świadczyło o tym, że choć liczyła już dwadzieścia kilka lat i niektóre kobiety w tym wieku miały już swoje rodziny, to wciąż miała w sobie jakąś niewinność. A to zawsze było niezwykle urocze.
- Od maja - odpowiedziałem, prowadząc pannę Leighton do chatki.
W przeciwieństwie do niej nie uważałem Oazy za więzienie. Oczywiście, te niewielkie domki trudno było nazwać prawdziwym domem, wszystko miało mikroskopijne wręcz rozmiary i na dłuższą metę można się nabawić klaustrofobii, ale mnie to specjalnie nie przeszkadzało. Kilka lat wcześniej wyniosłem się do Londynu, do niewielkiego, skromnego mieszkania, więc można powiedzieć, że przywykłem. Wierzyłem, że nadejdzie dzień, w którym przestaniemy potrzebować tego schronienia i powrócimy do swoich prawdziwych domów. Wystarczyło zacisnąć zęby i wytrwać.
Rumieniec Charlene zauważyłem w lustrze, stałem już do niej odwrócony plecami, a właściwie siedziałem, aby było jej wygodniej.
- Nie martw się. Zacięcie brzytwą to zaledwie draśnięcie - zapewniłem alchemiczkę.
Na dowód tych słów uniosłem lewą dłoń, którą szpeciła paskudna blizna. Wierzch był zabliźniony, pomarszczony, nienaturalny. Pamiątka po pojedynku, kiedy czarnoksiężnik zdarł mi z dłoni skórę. Bolało cholernie. Dlatego kiedy Charlene nieumyślnie lekko zacięła mi plecy brzytwą, to nawet nie drgnąłem. Siedziałem na stołku nieruchomo, z lekko pochyloną głową, obserwując jedynie jak paskudne różowe futro spada na posadzkę.
- Nie wiem jak ci się odwdzięczę, Charlene. Mam u ciebie dług - powiedziałem w końcu, uśmiechając się pod nosem i badawczo oglądając swoje przedramiona. Futro wciąż na nich nie odrastało, więc było to dobry znak, że skończy się tak jak w przypadku pacjenta, o którym opowiadała panna Leighton.
- Dobrze radzisz sobie z brzytwą - stwierdziłem trochę zdziwiony.
becomes law
resistance
becomes duty
Charlie i tak była poszukiwaną zbrodniarką z małymi szansami na ułożenie sobie życia – a więc zastanie w obecności porośniętego różowym futerkiem mężczyzny bez koszuli wydawało się obecnie najmniejszym z problemów. W ogóle o tym nie myślała, co by się stało, gdyby ktoś ją tu zobaczył, poza tym w jej niewinnym umyśle nie zrodziła się nawet jedna niestosowna, nieprzyzwoita myśl i nikt, kto ją znał, również by ją o takie nie podejrzewał. Tutaj, wśród społecznych wyrzutków zmuszonych do ukrywania się, pewne zasady zdawały się zejść na dalszy plan. Podobnie jak jej zawstydzenie zeszło na dalszy plan w obliczu chęci niesienia pomocy potrzebującemu znajomemu. Nie była też jakąś damą, żeby potrzebować przyzwoitki w kontaktach z mężczyznami. I tak najprawdopodobniej pozostało jej już niewiele życia, tak czuła w głębi swojej duszy. Nigdy nie doczeka małżeństwa ani dzieci, nawet jeśli była już w wieku o włos od etykietki starej panny. Wojna zabrała jej nie tylko wolność, ale i przyszłość, zmuszając do pędzenia miałkiej, pozbawionej głębszego sensu egzystencji w Oazie, gdzie każdy dzień był taki sam jak poprzedni i gdyby miała się zastanowić, to miałaby problem z podaniem aktualnej daty tak od razu, bez głębszego namysłu.
- To dobrze – powiedziała cicho, przywołując na bladą twarz nieco nieporadny uśmiech. Dobrze, że nie czuł się niezręcznie. – To tak jak ja. Od tak dawna muszę tu tkwić i od tamtego czasu nie miałam okazji widzieć ukochanej Kornwalii, ani swoich bliskich. Bardzo za tym tęsknię, ale sytuacja jest jaka jest...
Posmutniała. Ta okropna wojna tak wielu spośród nich odebrała dotychczasowe życie. Charlie bardzo źle sobie radziła z tym, że w tak krótkim czasie straciła niemal wszystko. Nie potrafiła tego unieść na swoich wątłych, słabych barkach, bo nie zdążyła pozbierać się po śmierci najukochańszej siostry, a spadł na nią kolejny cios. Ale Cedric przynajmniej mógł wychodzić, nie był napiętnowany listem gończym, nikt nie będzie na niego polować dla galeonów, choć z racji jego profesji i tak groziły mu tarapaty - choć w przeciwieństwie do niej potrafił się bronić. Ona też chciałaby móc po prostu stąd wyjść, nie bojąc się, że jeśli wyjdzie, to skończy martwa. W najlepszym wypadku, bo nie wiadomo, czy spotkałaby ją łaska szybkiej i bezbolesnej śmierci.
A tak bardzo chciałaby po prostu móc mieszkać we własnym domu posiadającym pracownię alchemiczną oraz widok na kornwalijską plażę, i spokojnie pracować jako alchemiczka.
Kiedy mężczyzna pokazał jej wierzch swojej dłoni, aż syknęła i wciągnęła powietrze.
- Czy to zdarzyło się w związku z twoją pracą? – zapytała cicho, choć nie dopytywała o szczegóły, bo nie chciała ich znać. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć, zwłaszcza że praca aurora nie należała do bezpiecznych ani przyjemnych.
Najostrożniej jak umiała starała się zgolić różowe futerko z jego pleców i karku. Nie miała wprawy, dlatego zeszło jej z tym dłużej niż gdyby miała doświadczenie, ale przynajmniej pozbyła się futerka i nie oskórowała przy tym Cedrica, a więc było dobrze. Oby tylko nie pojawiło się z powrotem.
- Jako alchemiczka muszę sobie radzić z czynnościami wymagającymi precyzji i wyczucia – wyjaśniła. – Cieszę się, że mogłam ci pomóc chociaż w taki sposób. Ostatnio i tak czuję się trochę… bezużyteczna.
Wzruszyła lekko ramionami, ale tak właśnie się czuła, odkąd nie mogła pracować w Mungu ani nawet w lecznicy, i nieść realnej pomocy potrzebującym. Nawet świadomość tego, że Mung się zmienił i nie pomagał już wszystkim tak jak kiedyś, nie była w stanie wykorzenić z niej tęsknoty za tym miejscem i dawnym życiowym powołaniem. Chowała się w Oazie jak tchórz, którym zresztą była i sama trochę sobą za to gardziła.
- Zostawię to futerko. Zrobisz z nim, co zechcesz, może Debbie będzie chciała sobie zrobić z niego włosy dla lalki lub coś w tym rodzaju – dodała, kiedy już skończyła i zgarnęła różowe futro na jedną kupkę na posadzce łazienki. Zaczęła bawić się brzegiem rękawa sukienki, zastanawiając się, czy już odejść, czy może jeszcze Cedric chciał z nią o czymś porozmawiać. Przez te tygodnie depresyjnej izolacji mimo wszystko trochę brakowało jej towarzystwa, poczucia normalności – a nawet coś takiego, co robiła dzisiaj, zdawało się przyjemnie zwyczajne, normalne, może nawet odrobinę zabawne, zwłaszcza w zetknięciu z tym, ile smutku było ostatnimi czasy dookoła.
- To dobrze – powiedziała cicho, przywołując na bladą twarz nieco nieporadny uśmiech. Dobrze, że nie czuł się niezręcznie. – To tak jak ja. Od tak dawna muszę tu tkwić i od tamtego czasu nie miałam okazji widzieć ukochanej Kornwalii, ani swoich bliskich. Bardzo za tym tęsknię, ale sytuacja jest jaka jest...
Posmutniała. Ta okropna wojna tak wielu spośród nich odebrała dotychczasowe życie. Charlie bardzo źle sobie radziła z tym, że w tak krótkim czasie straciła niemal wszystko. Nie potrafiła tego unieść na swoich wątłych, słabych barkach, bo nie zdążyła pozbierać się po śmierci najukochańszej siostry, a spadł na nią kolejny cios. Ale Cedric przynajmniej mógł wychodzić, nie był napiętnowany listem gończym, nikt nie będzie na niego polować dla galeonów, choć z racji jego profesji i tak groziły mu tarapaty - choć w przeciwieństwie do niej potrafił się bronić. Ona też chciałaby móc po prostu stąd wyjść, nie bojąc się, że jeśli wyjdzie, to skończy martwa. W najlepszym wypadku, bo nie wiadomo, czy spotkałaby ją łaska szybkiej i bezbolesnej śmierci.
A tak bardzo chciałaby po prostu móc mieszkać we własnym domu posiadającym pracownię alchemiczną oraz widok na kornwalijską plażę, i spokojnie pracować jako alchemiczka.
Kiedy mężczyzna pokazał jej wierzch swojej dłoni, aż syknęła i wciągnęła powietrze.
- Czy to zdarzyło się w związku z twoją pracą? – zapytała cicho, choć nie dopytywała o szczegóły, bo nie chciała ich znać. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć, zwłaszcza że praca aurora nie należała do bezpiecznych ani przyjemnych.
Najostrożniej jak umiała starała się zgolić różowe futerko z jego pleców i karku. Nie miała wprawy, dlatego zeszło jej z tym dłużej niż gdyby miała doświadczenie, ale przynajmniej pozbyła się futerka i nie oskórowała przy tym Cedrica, a więc było dobrze. Oby tylko nie pojawiło się z powrotem.
- Jako alchemiczka muszę sobie radzić z czynnościami wymagającymi precyzji i wyczucia – wyjaśniła. – Cieszę się, że mogłam ci pomóc chociaż w taki sposób. Ostatnio i tak czuję się trochę… bezużyteczna.
Wzruszyła lekko ramionami, ale tak właśnie się czuła, odkąd nie mogła pracować w Mungu ani nawet w lecznicy, i nieść realnej pomocy potrzebującym. Nawet świadomość tego, że Mung się zmienił i nie pomagał już wszystkim tak jak kiedyś, nie była w stanie wykorzenić z niej tęsknoty za tym miejscem i dawnym życiowym powołaniem. Chowała się w Oazie jak tchórz, którym zresztą była i sama trochę sobą za to gardziła.
- Zostawię to futerko. Zrobisz z nim, co zechcesz, może Debbie będzie chciała sobie zrobić z niego włosy dla lalki lub coś w tym rodzaju – dodała, kiedy już skończyła i zgarnęła różowe futro na jedną kupkę na posadzce łazienki. Zaczęła bawić się brzegiem rękawa sukienki, zastanawiając się, czy już odejść, czy może jeszcze Cedric chciał z nią o czymś porozmawiać. Przez te tygodnie depresyjnej izolacji mimo wszystko trochę brakowało jej towarzystwa, poczucia normalności – a nawet coś takiego, co robiła dzisiaj, zdawało się przyjemnie zwyczajne, normalne, może nawet odrobinę zabawne, zwłaszcza w zetknięciu z tym, ile smutku było ostatnimi czasy dookoła.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene była w dużym błędzie. W Oazie schronienie odnalazło wielu uciekinierów, niemagicznych i rebeliantów, lecz właśnie dzięki temu to miejsce zaczęło tętnić życiem. Chatki nie stały puste, czarodzieje i mugole próbowali znaleźć sobie zajęcie, wieść normalne życie, by nie poddać się uczuciu beznadziei. Gdyby tylko wyściubiła nos poza swoje własne cztery ściany, na pewno by to odkryła. Wystawiono za nią list gończy i szczerze jej tego współczułem, lecz świat się przez to nie skończył. Jeszcze nie. Wierzyłem, że uda nam się odzyskać Ministerstwo Magii i pokonać Lorda Voldemorta oraz jego popleczników. Może nie dziś i nie jutro, ale pewnego dnia na pewno. W historii naszego świata już nie jeden czarnoksiężnik próbował zyskać władzę nad światem i każdy kończył tak samo - marnie. Charlene była młoda, miała zaledwie dwadzieścia kilka lat, jej życie dopiero się tak naprawdę zaczynało. Nie powinna była myśleć o nim inaczej. Pewnego dnia pozna mężczyznę, który doceni nie tylko urodę, ale przede wszystkim jej łagodną i dobrą naturę. Zaopiekuje się nią tak jak należy. To nie ulegało żadnej wątpliwości.
- Jeśli za nimi tęsknisz, to możesz ich odwiedzić. Istnieją sposoby, aby odpowiednio się zamaskować i zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jako alchemiczka na pewno je znasz. Wystarczy eliksir wielosokowy - odpowiedziałem, gdy Charlene zaczęła opowiadać o rodzinnej Kornwalii. Była zdolna, potrafiła uwarzyć płynne szczęście, eliksir wielosokowy nie mógł być większym wyzwaniem - tak mi się przynajmniej wydawało, bo nie znalem się na alchemii.
- Mhm... Jakieś dwa, trzy lata temu, gdy... - powiedziałem, unosząc wzrok na lustro i dobrze, że to zrobiłem, bo z twarzy Charlene wyczytałem, że wcale nie chce znać szczegółów. Oszczędziłem jej zatem historii o zdzieraniu skóry z dłoni.
Umilkłem i starałem się nie ruszać, kiedy wprawnymi dłońmi zgalała paskudne, różowe futro. Coraz więcej opadało go na posadzkę łazienki. Nawet, kiedy poczułem, że ostrze brzytwy przypadkowo lekko nacina skórę, to nie drgnąłem.
- Dziękuję, Charlene, jestem twoim dłużnikiem - powiedziałem, gdy oznajmiła, że skończyła. Poczułem ulgę, że udało mi się tego pozbyć szybko i bez większych komplikacji. Roześmiałem się krótko na słowa o włosach dla lalki z tego futra. - Nie, nie sądzę, aby to był dobry pomysł. To trochę... - obrzydliwe, dopowiedziałem w myślach. - Wyrzucę je - zdecydowałem, wychodząc z łazienki, aby znaleźć szczotkę i zmiotkę. Zamiotłem je i wyrzuciłem do kosza. - Gdybyś czegoś potrzebowała, to zawsze możesz się do mnie odezwać. Spoza Oazy. Z Hogsmeade, Londynu, czegokolwiek, jeśli nie chcesz używać eliksiru wielosokowego. Zaproponowałbym ci herbaty, ale powinienem się już zbierać...
W moim tonie zabrzmiała przepraszająca nuta. Nie chciałem jej wypraszać, ale zbliżała się godzina, kiedy to musiałem opuścić Oazę. Założyłem koszulę i zapinając guziki pożegnałem się z Charlene uprzejmie, odprowadzając alchemiczkę do drzwi.
| zt x2
- Jeśli za nimi tęsknisz, to możesz ich odwiedzić. Istnieją sposoby, aby odpowiednio się zamaskować i zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jako alchemiczka na pewno je znasz. Wystarczy eliksir wielosokowy - odpowiedziałem, gdy Charlene zaczęła opowiadać o rodzinnej Kornwalii. Była zdolna, potrafiła uwarzyć płynne szczęście, eliksir wielosokowy nie mógł być większym wyzwaniem - tak mi się przynajmniej wydawało, bo nie znalem się na alchemii.
- Mhm... Jakieś dwa, trzy lata temu, gdy... - powiedziałem, unosząc wzrok na lustro i dobrze, że to zrobiłem, bo z twarzy Charlene wyczytałem, że wcale nie chce znać szczegółów. Oszczędziłem jej zatem historii o zdzieraniu skóry z dłoni.
Umilkłem i starałem się nie ruszać, kiedy wprawnymi dłońmi zgalała paskudne, różowe futro. Coraz więcej opadało go na posadzkę łazienki. Nawet, kiedy poczułem, że ostrze brzytwy przypadkowo lekko nacina skórę, to nie drgnąłem.
- Dziękuję, Charlene, jestem twoim dłużnikiem - powiedziałem, gdy oznajmiła, że skończyła. Poczułem ulgę, że udało mi się tego pozbyć szybko i bez większych komplikacji. Roześmiałem się krótko na słowa o włosach dla lalki z tego futra. - Nie, nie sądzę, aby to był dobry pomysł. To trochę... - obrzydliwe, dopowiedziałem w myślach. - Wyrzucę je - zdecydowałem, wychodząc z łazienki, aby znaleźć szczotkę i zmiotkę. Zamiotłem je i wyrzuciłem do kosza. - Gdybyś czegoś potrzebowała, to zawsze możesz się do mnie odezwać. Spoza Oazy. Z Hogsmeade, Londynu, czegokolwiek, jeśli nie chcesz używać eliksiru wielosokowego. Zaproponowałbym ci herbaty, ale powinienem się już zbierać...
W moim tonie zabrzmiała przepraszająca nuta. Nie chciałem jej wypraszać, ale zbliżała się godzina, kiedy to musiałem opuścić Oazę. Założyłem koszulę i zapinając guziki pożegnałem się z Charlene uprzejmie, odprowadzając alchemiczkę do drzwi.
| zt x2
becomes law
resistance
becomes duty
Gdyby jeszcze rok temu ktoś powiedział mi, że będę spędzał wieczory na wyspie, na której wzniesiono Azkaban, podziwiając zachód słońca, to nie dałbym temu wiary i rozmówcę zwyczajnie wyśmiał. Za każdym razem kiedy musiałem odwiedzić więzienie, czy to odprowadzając więźnia, czy odwiedzając któregoś z nich, by uzupełnić zeznania, zebrać nowe, wyczekiwałem chwili, gdy tylko będę mógł to parszywe miejsce opuścić. Kojarzyło mi się ze wszystkim, co najgorsze. Zawsze przed działaniem dementorów chronił mnie patronus, przybierający formę foxhounda angielskiego, ale wystarczyło, że były gdzieś w pobliżu, wciąż blisko, by człowiekowi przychodziły na myśl najgorsze ze wspomnień.
A teraz? Teraz miałem tu dom, choć trudno było nazwać domem tak niewielką chatę z drewna, w której cały parter był mniejszy od salonu w moim rodzinnym domu w Dolinie Godryka. Nigdy nie sądziłem, że na zgliszczach miejsca tak potwornego i wysysającego z człowieka wszelkie dobra uczucia, może powstać wioska tętniąca życiem i dająca schronienie przed reżimem Lorda Voldemorta i jego Rycerzy Walpurgii. Wszystko dzięki Zakonowi Feniksa.
Do którego, jak się okazało, dołączył nie kto inny jak Vincent Rineheart. Właściwie zastanawiałem się kiedy to nastąpi, odkąd jego ojciec wtajemniczył i wciągnął w jego działalność także i mnie. Przeczucie mi mówiło, że staruszek mu zwyczajnie nie odpuści.
Spotkawszy go w Oazie, zupełnym przypadkiem, nie mogłem ot tak po prostu pozwolić mu odejść, bez choćby chwili rozmowy, zwłaszcza, że nie mieliśmy znów okazji się spotkać od maja, kiedy to razem trenowaliśmy na obrzeżach wioski Tinworth. Młodszy Rineheart znów potem jakby zapadł się pod ziemię. Zaprosiłem go do siebie, a właściwie to przed chatkę, bo głosy dochodzące z parteru mogły z łatwością obudzić czujną Debbie - a to ostatnie, czego byśmy chcieli. Gdy słońce zachodziło za Morze Północne, niebo ciemniało z każdą chwilą i zaczynały skrzyć się na nim gwiazdy, rozpaliliśmy ognisko w kamiennym kręgu; przyniosłem krzesła, na których można było się wygodnie rozsiąść i butelkę ognistej whisky.
- To jak to się stało, że tu jesteś? Kto ci powiedział? - spytałem Vincenta, spodziewając się, że usłyszę o jego ojcu; wyciągnąłem z kieszeni spodni paczkę papierosów, by zapalić jednego, poczęstowałem też Vincenta.
Zanim jednak zdążył udzielić odpowiedzi, uchwyciłem spojrzeniem wzrok przechodzącego obok czarodzieja, najpewniej wracającego do swojej chatki - zbudowanej tuż obok mojej.
- Billy! - zawołałem, zatrzymując go i zachęcając gestem prawej ręki, aby do nas podszedł. - Chodź, siadaj z nami, mam butelkę, a właściwie nawet całą beczkę, dziesięcioletniej ognistej whisky od Macmillanów. Grzech odmówić.
Na dowód swych słów uniosłem butelkę, którą dostałem w prezencie podczas wesela Anthonego Macmillana i Rii Weasley, po czym wyczarowałem jeszcze jedno krzesło i szklankę, która wylądowała na płaskim podłokietniku.
becomes law
resistance
becomes duty
Przyjemna aura słonecznego lata rozciągała się nad rozległym obszarem Wysp Brytyjskich. Niezwykle szybko zapomniano o deszczowych popołudniach, mglistych porankach, szarej codzienności powodującej zmęczenie, znużenie, a przede wszystkim obezwładniające zniechęcenie. Okrutne oblicze krwawej wojny przyjmowało zupełnie inny wymiar. Ludzie pragnęli normalności, poczucia stabilizacji. Zaangażowani w absorbujące, codzienne sprawunki potrafili przetrwać dzień, uspokoić myśli, odgonić rozpraszający strach. Przyzwyczajali się do nowej rzeczywistości.
Gdyby rok temu ktoś powiedział mu, że od kilku miesięcy osiądzie na macierzystej, w pewnym stopniu znienawidzonej ziemi, zapewne westchnąłby ciężko zatrwożony irracjonalnym stwierdzeniem. Miał przecież satysfakcjonującą pracę oraz pewne zlecenia. Odwiedzał niebotyczną ilość zagranicznych miejscowości poznając ich piękno, orientalną kulturę i wyjątkowość. Obcował z różnorodnymi jednostkami, przepełnionymi zarażającą pasją, drżącym zaangażowaniem, historiami, którymi dzielili się wieczorami, pod osłoną ciemnej kotary rozgwieżdżonej nocy. Było tam tak piękne. Czuł się stabilnie. Kontrolował kolejne kroki, za nikogo nie odpowiadał, decydował tylko i wyłącznie za siebie. Czas przesuwał się do przodu bezboleśnie, powolnie. Żył chwilą, nie miał żadnych zobowiązań. Wykonywał przedstawione polecenia, obdarzony zaufaniem, pozwoleniem na kreatywną improwizację. Nie oglądał się za siebie do momentu, w którym znalazł się zbyt blisko. Usłyszał o wszystkim co dzieje się w samym środku poważanej stolicy. Nie dostawał siostrzanych listów, które jeszcze kilka miesięcy wcześniej relacjonowały obcą doczesność. Zamieszki, krwawe walki, bestialski reżim, prześladowania. Pojawił się niepokój, trwoga. A co jeśli jego bliscy są w centrum niebezpieczeństwa? Oddają życie poświęceni słusznej sprawie? Co jeśli nigdy nie dowiedziałby się ich odejściu? Zadecydował błyskawicznie. Gdyby ktoś zapytał się go czy żałuje – nie umiałby odpowiedzieć na prezentowane pytanie.
Opowieści o skrywanym azylu były dość nieprawdopodobne. Miejsce zorganizowane przez popleczników Zakonu wydawało się wychodzić naprzeciw wszystkim potrzebom. Szczytna idea przemawiająca przez rozległą przestrzeń wzbudziła szacunek, podziw, ogromne uznanie. I choć świeża przynależność pozwalała na przebywanie wśród oazowych mieszkańców, na drugie, dłuższe odwiedziny zdecydował się dość późno. Nie czuł się zbyt pewnie. Określenie strony, którą postanowił wspomagać, było czymś chwiejnym, niepoznanym, niezasmakowanym. Jakby nie do końca pasował, wierzył w swoje możliwości.
Nie miał pojęcia w co się wpakował, polegając na kluczowych informacjach przekazanych przez Tonks. Nie zdawał sobie sprawy jak wielu zwolenników zrzeszają. Kto jeszcze przynależy do ów organizacji, jak zapatrują się na nowych sprzymierzeńców? Wiedział też jaką pozycję zajmuje ojciec, którego nie chciał spotkać na swojej drodze najbardziej. Pełen skłębionych myśli, wyraźnych rozterek odpowiedział na zaproszenie szkolnego przyjaciela. Ich niedawne spotkanie, zacięta walka pozwoliła na odnowienie zakurzonych kontaktów. Nie mieli okazji, aby porozmawiać dłużej, bardziej szczerze; zahaczyć o tematykę traktującą zawirowania pędzącego żywota. Mężczyzna zmilkł na kolejne miesiące zatracony w mnogich planach, zacieśnionych relacjach, obowiązkach, które z ochotą ściągną na swe barki. Nie miał złych zamiarów, to było po prostu w jego stylu.
Kolory malowniczego zachodu rozciągnęły się na obszernym niebie. Zatrzymując się przed niewielką chatką przyglądał się przenikającym, pomarańczowym barwom. W prawej dłoni trzymał rozłożony notatnik, w którym jeszcze o poranku zanotował fascynujące wnioski dotyczące przeprowadzanych ostatnio badań. Mrużył powieki w ewidentnym skupieniu, nie rozumiejąc dość nieoczekiwanych wyników. Jak to się stało?
Wszedł na kamienną ścieżkę i widząc zapracowanego gospodarza, uniósł iskrzące spojrzenie i jakby na powitanie powiedział zaczepnie: – Nieźle się tu urządziłeś Dearborn. – schował notatnik do skórzanej torby, rozglądając się po posiadłości. Chata wyglądała na solidną. Miała swój niepowtarzalny klimat. Leśna okolica nadawała specyficzną atmosferę. Zapadał półmrok, drwa skrzyły się ognistym złotem. Pomagając w ostatnich przygotowaniach, zasiadł na krześle. Westchnął ciężko przywłaszczając samotny patyk. Łokieć oparł na kolanie, aby po chwili ułożyć głowę na rozpostartej dłoni. Zamyślił się, rozniecał ognisko co jakiś czas zagłębiając w nim koniuszek gałęzi. Kiedy pierwsze, spodziewane pytanie wypłynęło na powierzchnię. Zamilkł na moment: – Jak to jak? Zaprosiłeś mnie. – wybełkotał niewyraźnie, gdyż broda oparta o część dłoni zniekształcała słowa. Posłał w jego stronę delikatny uśmiech, po czym podnosząc się do pionu, chciał dodać treść odrobinę poważniej. Nieznana obecność przerwała niezręczne początki. Odwrócił się za siebie rejestrując rosłą sylwetkę młodego mężczyzny. Zarys twarzy był niewidoczny, niewyraźny czy mógł go skądś kojarzyć? – Całą beczkę? – uniósł brew zaniepokojony. – Nie masz przypadkiem czegoś lżejszego? – zapytał z nadzieją, przypominając sobie niedawne przygody z nadmiarem alkoholu, których Cedric był nieodłącznym świadkiem. Żartował sobie z niego, prawda?
Gdyby rok temu ktoś powiedział mu, że od kilku miesięcy osiądzie na macierzystej, w pewnym stopniu znienawidzonej ziemi, zapewne westchnąłby ciężko zatrwożony irracjonalnym stwierdzeniem. Miał przecież satysfakcjonującą pracę oraz pewne zlecenia. Odwiedzał niebotyczną ilość zagranicznych miejscowości poznając ich piękno, orientalną kulturę i wyjątkowość. Obcował z różnorodnymi jednostkami, przepełnionymi zarażającą pasją, drżącym zaangażowaniem, historiami, którymi dzielili się wieczorami, pod osłoną ciemnej kotary rozgwieżdżonej nocy. Było tam tak piękne. Czuł się stabilnie. Kontrolował kolejne kroki, za nikogo nie odpowiadał, decydował tylko i wyłącznie za siebie. Czas przesuwał się do przodu bezboleśnie, powolnie. Żył chwilą, nie miał żadnych zobowiązań. Wykonywał przedstawione polecenia, obdarzony zaufaniem, pozwoleniem na kreatywną improwizację. Nie oglądał się za siebie do momentu, w którym znalazł się zbyt blisko. Usłyszał o wszystkim co dzieje się w samym środku poważanej stolicy. Nie dostawał siostrzanych listów, które jeszcze kilka miesięcy wcześniej relacjonowały obcą doczesność. Zamieszki, krwawe walki, bestialski reżim, prześladowania. Pojawił się niepokój, trwoga. A co jeśli jego bliscy są w centrum niebezpieczeństwa? Oddają życie poświęceni słusznej sprawie? Co jeśli nigdy nie dowiedziałby się ich odejściu? Zadecydował błyskawicznie. Gdyby ktoś zapytał się go czy żałuje – nie umiałby odpowiedzieć na prezentowane pytanie.
Opowieści o skrywanym azylu były dość nieprawdopodobne. Miejsce zorganizowane przez popleczników Zakonu wydawało się wychodzić naprzeciw wszystkim potrzebom. Szczytna idea przemawiająca przez rozległą przestrzeń wzbudziła szacunek, podziw, ogromne uznanie. I choć świeża przynależność pozwalała na przebywanie wśród oazowych mieszkańców, na drugie, dłuższe odwiedziny zdecydował się dość późno. Nie czuł się zbyt pewnie. Określenie strony, którą postanowił wspomagać, było czymś chwiejnym, niepoznanym, niezasmakowanym. Jakby nie do końca pasował, wierzył w swoje możliwości.
Nie miał pojęcia w co się wpakował, polegając na kluczowych informacjach przekazanych przez Tonks. Nie zdawał sobie sprawy jak wielu zwolenników zrzeszają. Kto jeszcze przynależy do ów organizacji, jak zapatrują się na nowych sprzymierzeńców? Wiedział też jaką pozycję zajmuje ojciec, którego nie chciał spotkać na swojej drodze najbardziej. Pełen skłębionych myśli, wyraźnych rozterek odpowiedział na zaproszenie szkolnego przyjaciela. Ich niedawne spotkanie, zacięta walka pozwoliła na odnowienie zakurzonych kontaktów. Nie mieli okazji, aby porozmawiać dłużej, bardziej szczerze; zahaczyć o tematykę traktującą zawirowania pędzącego żywota. Mężczyzna zmilkł na kolejne miesiące zatracony w mnogich planach, zacieśnionych relacjach, obowiązkach, które z ochotą ściągną na swe barki. Nie miał złych zamiarów, to było po prostu w jego stylu.
Kolory malowniczego zachodu rozciągnęły się na obszernym niebie. Zatrzymując się przed niewielką chatką przyglądał się przenikającym, pomarańczowym barwom. W prawej dłoni trzymał rozłożony notatnik, w którym jeszcze o poranku zanotował fascynujące wnioski dotyczące przeprowadzanych ostatnio badań. Mrużył powieki w ewidentnym skupieniu, nie rozumiejąc dość nieoczekiwanych wyników. Jak to się stało?
Wszedł na kamienną ścieżkę i widząc zapracowanego gospodarza, uniósł iskrzące spojrzenie i jakby na powitanie powiedział zaczepnie: – Nieźle się tu urządziłeś Dearborn. – schował notatnik do skórzanej torby, rozglądając się po posiadłości. Chata wyglądała na solidną. Miała swój niepowtarzalny klimat. Leśna okolica nadawała specyficzną atmosferę. Zapadał półmrok, drwa skrzyły się ognistym złotem. Pomagając w ostatnich przygotowaniach, zasiadł na krześle. Westchnął ciężko przywłaszczając samotny patyk. Łokieć oparł na kolanie, aby po chwili ułożyć głowę na rozpostartej dłoni. Zamyślił się, rozniecał ognisko co jakiś czas zagłębiając w nim koniuszek gałęzi. Kiedy pierwsze, spodziewane pytanie wypłynęło na powierzchnię. Zamilkł na moment: – Jak to jak? Zaprosiłeś mnie. – wybełkotał niewyraźnie, gdyż broda oparta o część dłoni zniekształcała słowa. Posłał w jego stronę delikatny uśmiech, po czym podnosząc się do pionu, chciał dodać treść odrobinę poważniej. Nieznana obecność przerwała niezręczne początki. Odwrócił się za siebie rejestrując rosłą sylwetkę młodego mężczyzny. Zarys twarzy był niewidoczny, niewyraźny czy mógł go skądś kojarzyć? – Całą beczkę? – uniósł brew zaniepokojony. – Nie masz przypadkiem czegoś lżejszego? – zapytał z nadzieją, przypominając sobie niedawne przygody z nadmiarem alkoholu, których Cedric był nieodłącznym świadkiem. Żartował sobie z niego, prawda?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zmierzchało już, kiedy pokonywał ostatnią, dzielącą go od chaty połać terenu, przemierzając drogę już tak dobrze znaną, że spokojnie byłby w stanie zrobić to z zamkniętymi oczami. Czas w Oazie zdawał się upływać inaczej niż wszędzie indziej, odmierzany raczej przez zmieniające się wciąż otoczenie, niż wyrywane z kalendarza kartki. Chociaż na otoczonej zaklęciami wyspie mieszkał już od kilku miesięcy, to wciąż miał wrażenie, jakby dopiero co się tutaj sprowadził – tak samo, jak wydawało mu się, że ledwie parę minut temu opuścił progi niewielkiego domku, żeby zająć się wytyczeniem terenu pod budowę kolejnych schronień. W rzeczywistości minęło znacznie więcej czasu, długie godziny – i widząc przed sobą niewyraźną, majaczącą na tle ciemniejącego nieba sylwetkę chaty, nie potrafił odpędzić od siebie kłujących wyrzutów sumienia. Wiedział, że Amelia z całą pewnością już spała, oraz że po raz kolejny musiała zasypiać pod jego nieobecność – choć tego ranka, jak i prawie każdego innego, obiecywał sam sobie, że tym razem postara się wrócić wcześniej. Zapewne nawet by mu się to udało – ale poproszony o pomoc w naprawie przeciekającego dachu, nie potrafił odmówić, pomimo świadomości, że będzie kosztowało go to kilka dodatkowych godzin pracy. Deszcze w porze letniej zdarzały się często – ktoś to zrobić musiał – a zrzucanie pracy i obowiązków na innych nigdy nie należało do jego mocnych stron.
Czy planował zatrzymywać się przed domem należącym do Cedrica? Nie; potęgujące się przez cały dzień zmęczenie, uparcie ciągnące jego barki ku ziemi, sprawiało, że miał ochotę jedynie na wypicie kubka gorącej herbaty i położenie się do łóżka – jednak migotanie płonącego wśród nielicznych drzew ogniska skutecznie przyciągnęło jego uwagę na tyle, by skierował w tamtym kierunku spojrzenie. Zwolnił kroku jedynie na moment, wystarczający, by uchwycić wzrok samego Dearborna – a słysząc zawołanie i przywołujący go gest, całkowicie się zatrzymał. Przez sekundę się wahał, robiło się późno – ale być może krótka rozmowa przy ognisku była właśnie tym, czego potrzebował, żeby położyć do snu kotłujące się pod czaszką myśli. Ostatecznie rozciągnął więc wargi w szerokim uśmiechu i obrócił się na pięcie, żeby ruszyć w stronę trzaskających wesoło płomieni, dopiero po drodze zauważając, że auror nie siedział przed chatą sam. – Cześć, Ced – przywitał się, kiwając mu głową, po czym odwrócił się w stronę drugiego z mężczyzn. Oświetlanej jedynie przez płomienie ogniska twarzy nie rozpoznał, choć odniósł nieodparte wrażenie, że nie była mu tak całkowicie obca; nie zastanawiał się jednak nad tym zbyt długo, stwierdzając, że prawdopodobnie był to po prostu jeden z mieszkańców Oazy, których w ciągu dnia widywał wielokrotnie, nie zawsze jednak znajdując czas, by zamienić z nimi kilka słów. – Billy – przedstawił się, wyciągając ku nieznajomemu rękę. – Na pewno wam nie p-p-przeszkadzam? – zapytał zaraz potem, posyłając pytające spojrzenie Cedricowi. Chociaż aurora znał od niedawna, darzył go sporym szacunkiem – nie tylko przez wzgląd na zawód, który przez wiele lat wykonywał, ale również przez to, kim był teraz – i co robił dla Zakonu Feniksa. Nie miał wątpliwości, że przeciwstawienie się Ministerstwu Magii i zejście do podziemia wymagało nie lada odwagi. Billy trochę go obserwował – słuchając uważnie tego, co mówił, i biorąc sobie do serca wszystkie wypowiadane mimochodem uwagi; nie zapominając, że Cedric tkwił w tej walce znacznie dłużej od niego.
– Dzięki – rzucił, wyczarowane krzesło i szklankę uznając za wystarczającą odpowiedź, po czym usiadł, czując, jak płomienie przyjemnie ogrzewają go przez lekkie ubranie. Był środek lata, nie musieli więc martwić się o przymrozki, ale wieczory na położonej na Morzu Północnym wyspie i tak bywały chłodne – nawet pomimo niezwykłej, promieniującej od tworzących ją skał magii. – T-t-to jakaś szczególna okazja? – zagadnął, wskazując na trzymaną przez Cedrica butelkę. Zaraz potem zmarszczył brwi, widocznie się nad czymś zastanawiając, choć na jego twarzy odmalowało się rozbawienie. – I zaraz, skąd t-t-ty wziąłeś całą beczkę ognistej? – zdziwił się. Czyżby Cedric i wspierający Zakon Feniksa Anthony byli na tyle dobrymi przyjaciółmi, że wysyłali sobie prezenty w postaci beczek drogiego alkoholu?
Czy planował zatrzymywać się przed domem należącym do Cedrica? Nie; potęgujące się przez cały dzień zmęczenie, uparcie ciągnące jego barki ku ziemi, sprawiało, że miał ochotę jedynie na wypicie kubka gorącej herbaty i położenie się do łóżka – jednak migotanie płonącego wśród nielicznych drzew ogniska skutecznie przyciągnęło jego uwagę na tyle, by skierował w tamtym kierunku spojrzenie. Zwolnił kroku jedynie na moment, wystarczający, by uchwycić wzrok samego Dearborna – a słysząc zawołanie i przywołujący go gest, całkowicie się zatrzymał. Przez sekundę się wahał, robiło się późno – ale być może krótka rozmowa przy ognisku była właśnie tym, czego potrzebował, żeby położyć do snu kotłujące się pod czaszką myśli. Ostatecznie rozciągnął więc wargi w szerokim uśmiechu i obrócił się na pięcie, żeby ruszyć w stronę trzaskających wesoło płomieni, dopiero po drodze zauważając, że auror nie siedział przed chatą sam. – Cześć, Ced – przywitał się, kiwając mu głową, po czym odwrócił się w stronę drugiego z mężczyzn. Oświetlanej jedynie przez płomienie ogniska twarzy nie rozpoznał, choć odniósł nieodparte wrażenie, że nie była mu tak całkowicie obca; nie zastanawiał się jednak nad tym zbyt długo, stwierdzając, że prawdopodobnie był to po prostu jeden z mieszkańców Oazy, których w ciągu dnia widywał wielokrotnie, nie zawsze jednak znajdując czas, by zamienić z nimi kilka słów. – Billy – przedstawił się, wyciągając ku nieznajomemu rękę. – Na pewno wam nie p-p-przeszkadzam? – zapytał zaraz potem, posyłając pytające spojrzenie Cedricowi. Chociaż aurora znał od niedawna, darzył go sporym szacunkiem – nie tylko przez wzgląd na zawód, który przez wiele lat wykonywał, ale również przez to, kim był teraz – i co robił dla Zakonu Feniksa. Nie miał wątpliwości, że przeciwstawienie się Ministerstwu Magii i zejście do podziemia wymagało nie lada odwagi. Billy trochę go obserwował – słuchając uważnie tego, co mówił, i biorąc sobie do serca wszystkie wypowiadane mimochodem uwagi; nie zapominając, że Cedric tkwił w tej walce znacznie dłużej od niego.
– Dzięki – rzucił, wyczarowane krzesło i szklankę uznając za wystarczającą odpowiedź, po czym usiadł, czując, jak płomienie przyjemnie ogrzewają go przez lekkie ubranie. Był środek lata, nie musieli więc martwić się o przymrozki, ale wieczory na położonej na Morzu Północnym wyspie i tak bywały chłodne – nawet pomimo niezwykłej, promieniującej od tworzących ją skał magii. – T-t-to jakaś szczególna okazja? – zagadnął, wskazując na trzymaną przez Cedrica butelkę. Zaraz potem zmarszczył brwi, widocznie się nad czymś zastanawiając, choć na jego twarzy odmalowało się rozbawienie. – I zaraz, skąd t-t-ty wziąłeś całą beczkę ognistej? – zdziwił się. Czyżby Cedric i wspierający Zakon Feniksa Anthony byli na tyle dobrymi przyjaciółmi, że wysyłali sobie prezenty w postaci beczek drogiego alkoholu?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przed domem
Szybka odpowiedź