Anthony Brutus Crouch
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: czysta, szlachetna
Zawód: znawca prawa w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów, Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wzrost: 185 cm
Waga: 81 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: jasnoniebieskie
Znaki szczególne: lekki zarost, 2-centymetrowa blizna na szyi, chłodne, zdystansowane spojrzenie
13 cali, dość giętka, cis, pióro gryfa
Akademia Magii Beauxbatons (Smoki)
orzeł
zwłoki Marlene
kartami starych ksiąg, atramentem, dymem z cygara, lawendą
siebie jako kawalera
magicznym prawem, polityką, literaturą, polowaniami, czarna magią
nie mam ulubionej, nie interesuję się qudditchem
gram w magiczne polo, pojedynkuję się
jazzu, muzyki poważnej
Dana Stevensa
Od kwietnia do maja w domu rodzinnym w Ashford unosiła się charakterystyczna woń kwitnących jesionów. Do tej pory nie zwracał na nią uwagi – stanowiła niewielki składnik powietrza, które pobierał mechanicznie i już po paru minutach nawet go nie wyczuwał. Tym razem jednak przypomniał sobie, że właśnie z powodu zapachu ich drewna, wytwarza się z nich najwięcej trumien.
Wiedział, że już do końca swojego pobytu będzie skazany na nieodstępujące na krok towarzystwo tego aromatu. Zamknął więc oczy i głośno wciągnął go do płuc. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak duszno.
Dobre dzieciństwo bowiem miało mu zapewnić szlacheckie urodzenie. Gałązka złotej jemioły widniejąca w herbie Crouchów według dawnych wierzeń chroniła domostwa przed złymi mocami, sprowadzała szczęście oraz bogactwo. Z kolei matczyne Anthony oraz ojcowskie Brutus, po założycielu rodu, powinny uczynić go kimś godnym pochwały oraz tym, który wiele osiągnie. Zamiast jednak pozostawić dorastającego chłopca przypadkowi losu, woleli sami zatroszczyć się o jego przyszłość. Głowa domu stanowczym gestem rysował jego wygórowane ambicję, wysoką jak on sam dumę oraz ego. Jego małżonka z kolei wtłaczała mu do głowy etykietę oraz skromność, którą do tej pory nie grzeszy. Rodzeństwo zdecydowanie zeszło na dalszy plan i stanowiło skazę na jego przydługawej liście wczesnych osiągnięć. Straszy brat to jedyna rola, której nie potrafił zagrać idealnie – ani wobec Leonarda ani wobec Diany – lecz nie można obwiniać aktora o brak umiejętności, jeśli zleciło mu się nieodpowiednią postać, prawda?
Wychowany w majętnym domu, od najmłodszych lat przygotowywany do życia na salonach, wyrastający na takiego syna, jakiego oczekiwali rodzice. Zaledwie kilkunastoletni chłopiec oswajany z socjetą, słodkimi słówkami, towarzyszący ojcu podczas spotkań, gdzie już wtedy budził ciekawość, a nie raz i zachwyt – szczery, lecz przy tym kulturalny, oczytany, z mową, której mógł pozazdrościć niejeden dorosły czarodziej. Wszystko to dzięki lekcjom, które pobierał na życzenie rodzicieli, choć nie mógłby powiedzieć, że zawsze przychodziły mu one tak łatwo. Początkowe trudności z machaniem różdżką niwelował ojciec, a heraldyką, językami, a później jeszcze polityką zajmowali się guwernanci. Jednak najlepszy okres w życiu nie minął mu jedynie na nauce, zbieraniu pochwał i przygotowaniach do wyjazdu do szkoły. Jako dorastający arystokrata chłopiec wyruszał wówczas na pierwsze polowanie z ojcem oraz rozbudzał miłość do magicznych pojedynków.
Nauka i pobyt w Beauxbatons miały okazać się przedłużeniem dobrej passy młodego czarodzieja. Balansując zręcznie między nauką, zainteresowaniami oraz nietuzinkowym towarzystwem, tworzył wokół siebie wesołą otoczkę szlachcica idealnego. Właściwie nigdy mu to nie przeszkadzało - czuł się niemalże zrodzony do perfekcyjnego życia, a raczej do stwarzania jego pozorów. Natura bowiem, tak jak większość członków rodów czystokrwistych, obdarzyła go również drygiem do kłamania, który nie raz okazywał się składnikiem wręcz nieodzownym. Sprytnie wykorzystywał go nawet w sytuacjach tak błahych jak uczniowskie wygłupy, gdy wciskał gronu profesorów (z różnymi efektami) słodkie łgarstwa na temat pobytu poza sypialnią późną nocą czy grzebaniu w dziale ksiąg zakazanych. A skoro o tym mowa - już wtedy czarna magia wyciągała po niego swoje stare, sękate dłonie. Sprzyjało ku temu wiele czynników, między innymi brak ciągłego nadzoru ze strony dorosłych oraz grupka przyjaciół podzielająca niebezpieczne zainteresowania. Zapach starych ksiąg, dreszcz emocji, ciekawość - to wszystko buzowało w nim jak hormony, których przecież ujarzmić nikt wtedy nie był w stanie.
Z wiekiem stawał się coraz bardziej wybredny w kwestii nauki. Nie mógł już tak skrzętnie rozdzielać swojej uwagi między wszelkie dziedziny, dlatego, mimo że stopnie z niektórych mniej potrzebnych przedmiotów nieco spadły (opieka nad magicznymi zwierzętami, czy ktoś o takim urodzeniu miałby zajmować się jakimiś futrzakami?), nikt z rodziny nie miał do niego pretensji, bo nadrabiał te ważniejsze i jeszcze poświęcał czas na zajęcia dodatkowe oraz uczestniczył w magicznych pojedynkach. Przez to niektórzy profesorowie spoglądali na niego surowszym spojrzeniem, bo choć jako człowiek potrafił pozyskać ich sympatię, to jako uczeń nie raz naginał zasady tak, jak mu w danej chwili odpowiadało. Już wtedy bowiem miał w głowie jasno zarysowany cel - dumna posada znawcy prawa w ministerstwie, jedyna w tamtym czasie wydająca mu się godną nazwiska Crouch - i zdawał sobie sprawę, że pewne sprawy wymagają poświęceń. Świadom ogromu ciężkiej pracy, jakiej trzeba się podjąć, walczył z opasłymi tomiskami niemalże dzień i noc, z dziwnym ukłuciem smutku, przygotowując się do ostatnich już egzaminów.
Nikt nie był zaskoczony ich rezultatem, lecz mimo to musiał przejść dodatkowe testy dotyczące dziedzin, których nie uczył się w Beauxbatons. Te jednak również nie okazały się zbyt wielką przeszkodą na jego przyszłej ścieżce kariery i już wkrótce pojawiła się sowa z wynikami. Tak jak przewidywano, dostał się na czteroletni staż do Międzynarodowego Urzędy Prawa Czarodziejów, podczas którego miał przygotować się do przejęcia stanowiska. Co też robił, zakopany po uszy w kodeksach różnych państw, niemalże jak dziecko wyłapując różnice oraz nieścisłości, pomagając je niwelować i jednocześnie na własną rękę poznając kolejne języki oraz kultury. Doszkalał również swoje (jego zdaniem i tak dobre) umiejętności dyplomatyczne, poznawał i kontaktował się z czarodziejami z różnych zakątków kuli ziemskiej. Dopiero wtedy tak naprawdę zrozumiał sens swojej pracy oraz jej znaczenie dla reszty świata magicznego. I chyba właśnie dlatego to polubił - czuł, że pomimo większości czasu, jaki spędzał za biurkiem, bolącej głowy oraz zmęczenia, robi coś sensownego, coś, co ma przyszłość.
Od początku spisywał się dobrze, był sumienny, zawsze przygotowany i obeznany w sytuacji danego kraju. Mimo to zdarzały mu się mniejsze oraz większe wpadki - raz niemalże doprowadził do mini konfliktu, przez nieuwagę przeinaczając parę słów, innym razem spóźnił się na ważne spotkanie czy zapomniał swojego raportu. Na szczęście opiekun oraz współpracownicy traktowali jego błędy pobłażliwie, a on sam, oprócz ponoszenia pomniejszych konsekwencji, uczył się wysnuwać wnioski. Zrozumiał wówczas, że nie ma błędu, którego nie dałoby się nie naprawić.
Z wyjątkiem jednego - miłości.
Wpadła do biura z hukiem, wiatrem oraz jesiennymi liśćmi zaplątanymi w złotych włosach, tym samym ściągając na siebie jego uwagę, do tej pory w całości skupioną na mieleniu dokumentacji. Wykrzywione w grymasie, idealne brwi już po chwili powędrowały w górę, jednak zanim zdążyła powiedzieć słowo, odezwał się pierwszy, pytając w czym może pomóc. Czas w jej uroczym towarzystwie przelatywał mu jak złoty piasek z plaży przez palce, jasne spojrzenie zielonych oczu przewiercało go od środka, a dźwięczny śmiech zdawał się najbardziej idealnym dźwiękiem na świecie. Była piękna, inteligentna (nawet pomimo faktu, że pomyliła Międzynarodowy Urząd Prawa Czarodziejów z Kwaterą Główną Aurorów), cięta i... okropnie uparta. Nie wyjawiła mu swojego imienia ani nazwiska, nie chciała wyjawić ani słówka o swojej osobie, nawet gdy on zrobił to pierwszy, nawet gdy doprowadził ją pod same drzwi poszukiwanego pomieszczenia. Uśmiechnęła się jedynie tajemniczo, wyraziła nadzieję na powtórne spotkanie i znów zniknęła, pozostawiając go odurzonego, zachłyśniętego jej osobą oraz potwornie nieszczęśliwego.
Nie można powiedzieć, że śnił o niej dniami i nocami, gdyż w tamtym czasie, jedyną kochanką, o której mógł (oraz był w stanie) marzyć była posada w Ministerstwie. Mimo to jej twarz dość często pojawiała się w jego myślach, a głos rozbrzmiewał echem wśród ciszy samotnych wieczorów. W pewnym momencie, z powodu braku kolejnych wizyt oraz nawału pracy, całkowicie stracił nadzieję na ujrzenie dziewczyny po raz kolejny. Nie wiedział wtedy jednak, że gałązka jemioły pochodząca z jego herbu cały czas czuwała i już wkrótce miała na nowo uczynić go szczęśliwym.
Jednak rodzice oraz wujostwo również postanowili uszczęśliwić jego oraz kuzynkę Druellę na swój własny sposób. Musieli dość długo trzymać w tajemnicy swoje plany – akurat tyle, że decyzji nie dało się zmienić, a tym samym wielka niespodzianka, którą tak bardzo chwaliła się matka, miała już wkrótce stać się kamieniem u szyi w postaci małżeństwa. Nie mógł, a raczej nie powinien odmawiać, tym bardziej, że kochana rodzina miała zaplanowany już każdy drobny szczegół zaręczyn oraz ślubu, a on, jako dobry oraz posłuszny syn, nigdy nie zawiódł swojego ojca. Z trudem więc schował dumę oraz niezadowolenie na kieszeni, kiedy podczas najbliższego Sabatu, po przedstawieniu Druelli, wyszedł na środek i, zgodnie ze scenariuszem, poprosił ją o rękę. Po dłuższej ciszy, słowo „nie” zabrzmiało jak smagnięcie bicza i wywołało ten sam rodzaj bólu – upokorzenia pomieszanego z wściekłością. Ulotnił się stamtąd jak najszybciej się dało, lecz wieść zdążyła się już roznieść – pierwsze zaręczyny i od razu odrzucone z hukiem, wśród tak ogromnej publiczności. Nadszarpnięte ego nie dawało mu spokoju, choć decyzja podjęta przez kuzynkę miała przynieść przecież obopólną korzyść. Niestety w tamtej chwili, będąc zbyt zaabsorbowanym uczuciem ośmieszenia, nie dostrzegał pozytywów, choć podejrzewał, że w domu ciotki już niedługo miały zacząć latać talerze.
Sprawa w końcu ucichła, rodzina zawarła porozumienie w kwestii niezawierania małżeństwa, a kochana kuzynka przeprosiła, choć plamy na honorze jej słowa nie zmyły. Łaskawie wybaczył, bo co miał zrobić? Na stronie wszystko sobie wyjaśniali, żeby zaraz potem rozejść w pokoju, każde w swoją stronę. Jednak ledwie jedna kobieta ulotniła się z jego serca (pozostawiając za sobą niezagojoną bliznę, oczywiście, a przynajmniej tak utrzymywał przy rodzicach), pojawił się już kto inny. Tajemnicza złotowłosa znów zawitała do jego życia, tym razem na Pokątnej, w księgarni, zaczytując się w starej, rozlatującej się księdze. Coś na nowo pociągnęło go w jej stronę, być może chęć ukojenia bólu w czyiś ramionach? Po powitaniu od razu miejsca mu wyrazy współczucia z powodu odrzuconych zaręczyn, ale tym razem postanowił nie dać się tak łatwo omamić. Nalegał, prosił, namawiał, aby pozwoliła mu się poznać, grożąc, że jeśli tego nie zrobi, nie odstąpi jej na krok. Zapewne wystraszona tą okropną perspektywą i zmęczona jego słowami, ustąpiła.
Marlene – bo tak się nazywała – stażystka w Mungu, szlachetnie urodzona, chwiejąca się na granicy wydziedziczenia i odrzucenia przez rodzinę oraz przyszła stara panna, jak sama wspomniała. Choć pierwsze wyjawione fakty z życia zdawały mu się odrobinę nietypowe, nie przejmował się. A raczej nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Jej urocza osoba znów zawładnęła jego umysłem oraz sercem, przez co nie liczyło się nic oprócz czasu spędzanego w towarzystwie tej kobiety. Myślami więc biegał pomiędzy stażem oraz widzeniami, jak nazywała je dziewczyna, wyraźnie cały czas próbująca utrzymać między nimi dystans. Niestety, Anthony nie znał znaczenia tego słowa. Jako arystokratyczny piesek został przyzwyczajony do sięgania po wszystko, co tylko wydawało się godne jego zainteresowania. Po raz pierwszy w życiu wyszło mu to na dobre.
Zakończenie stażu i przejęcie stanowiska zbiegło się z datą zaręczyn i choć rodzice nie byli szczególnie zachwyceni przyszłą panią Crouch, zaakceptowali ją. Z o wiele cieplejszym przyjęciem wśród teściów spotkała się jego osoba – matka i ojciec narzeczonej dostrzegli w nim nadzieję dla swojej starszej córki, jednocześnie będąc dumnymi z pochodzenia oraz zaradności zięcia. To on pogodził ich z Marlene, niwelując między nimi wojenne ścieżki tylko przy użyciu własnej osoby. Również dzięki niemu zachowała swój posag.
Nikt nigdy nie nazwał ich małżeństwem idealnym, choć czuli się niemalże tak jakby nim byli – skąpani w świetle wspólnie dzielonych dni, czerpiąc radość oraz energię przede wszystkim z obecności drugiej osoby. Oczywiście zdarzały się chwile zarówno pełne słońca, jak i burzowych chmur, choć koniec końców wszystko jakoś się układało. Czasem nie rozmawiali ze sobą przez dłuższy czas, czasem mijali się jedynie w ciągu dnia, próbując zdążyć z pracą, spotkaniami oraz sprawami rodzinnymi, lecz większość wieczorów mieli dla siebie. Codzienność weryfikowała ich uczucie, rozdzielając między nimi obowiązki męża oraz żony. Mimo to sceneria dalej znacząco przypominała tą z dziecięcego rysunku, gdzie nawet okna domu zdawały się lekko uśmiechać do oglądających. A wszystko to, jak twierdziła matka, dzięki niemu – urodzonemu pod szczęśliwą gwiazdą, który nawet najgorszą sytuację umiałby obrócić na swoją korzyść.
Prawda jednak wyglądała nieco inaczej. Zmęczenie codziennością dawało mu się we znaki częściej, niż by tego chciał, choć walczył z nią, żeby utrzymać małżeństwo, które tyle go kosztowało. Wydawało się, że uczucie zaczyna powoli się wypalać, nawet ona zdawała odsuwać się od niego, od domu oraz reszty rodziny, choć przecież jeszcze niedawno byli w stanie zrobić wszystko, aby tylko na nowo wkroczyć razem na właściwą ścieżkę. Zaczął więc szukać czegoś, co mogłoby wypełnić nieco dziurę w jego czasie wolnym i w ten właśnie sposób na nowo odkrył księgi dotyczące czarnej magii zalegające na strychu domu. Początkowo jedynie przeglądał, wspominając dawne czasy, lecz już wkrótce nadszedł czas, gdy, jak dziecko, zaczął naukę nowych, nieznanych dotąd zaklęć. I wtedy właśnie pojawiła się wiadomość o ciąży, która zdawała się na nowo skleić popękane małżeństwo. Nadzieja na lepsze dni odrodziła się i dojrzewała powoli, razem z fasolką, znów wlewając w serca dwójki przyszłych rodziców miłość. Niestety parę miesięcy później to wszystko na nowo obróciło się w pył, który ulatywał przy każdym, choćby najmniejszym podmuchu. Poronienie stało się drzazgą w sercu, której już nigdy nie mógłby się pozbyć, choć ona przyjęła to o wiele gorzej. Zdawała się tracić wszelkie chęci do życia, z dnia na dzień stając się cieniem dawnej siebie. Niczego nie przynosiły starania, prośby – Marlene usychała jak kwiat bez wody, zniszczona przez jedno ludzkie istnienie, które wymknęło się z jej rąk.
Koniec małżeństwa również nie należał do najbardziej optymistycznych. Któregoś razu, gdy powrócił do domu, zamiast snującej się żony, ujrzał rozhisteryzowaną czarownicę, celującą w niego różdżką, oskarżającą go o zabicie ich dziecka. Jedna z jego ksiąg trzymana przez nią w dłoniach miałaby być dowodem w sprawie, którą zamierzała mu wytoczyć. Krzyczała, że jest w stanie to zrobić i że wiedziała, że nigdy tak naprawdę jej nie kochał.
Nie docierały do niej żadne słowa, żadne z jego argumentów czy tłumaczeń. Nie chciała nawet na niego patrzeć, wmawiała sobie, że jeśli nie osądzi go Wizengamot, zrobi to sama. Była w tak kiepskim stanie, że zaczął obawiać się, że faktycznie to zrobi i opowie o wszystkim jego rodzinie. Z ciężkim więc sercem zdecydował, że potrzebuje pomocy. Poprosił znajomą amnezjatorkę o usunięcie z jej głowy wspomnień o straconym dziecku. Liczył, że z resztą będzie w stanie dać sobie radę i gdy tylko to traumatyczne zdarzenie zniknie w końcu z jej głowy, złość oraz panika osłabną na tyle, że będą w stanie normalnie porozmawiać. Niestety coś poszło nie tak, jakiś ślad w jej głowie został i to prawdopodobnie on doprowadził ją na sam koniec – do samobójstwa.
Zaskoczenie, żal oraz dziwne poczucie winy mieszały się w nim przez kilka dni, podczas których zastanawiał się, co powinien zrobić ze swoim podartym na strzępy życiem. Przyjmował kondolencje, fałszywe uśmiechy i karmił wszystkich skróconą wersją historii śmierci ukochanej, w której nie było ani wzmianki o czarnej magii. Parę dni po pogrzebie wziął wolne, żeby powrócić do domu rodzinnego – jedynego miejsca, które nie przypominało mu szczególnie mocno o swojej stracie. Czas podobno leczy rany, lecz Anthony nie chciał zdawać się na jego łaskę. Sam walczył z żałobą oraz cichymi wyrzutami sumienia, powoli wkraczając na właściwą ścieżkę. Dom w Londynie, który stał pusty przez dwa miesiące, sprzedał, a za pieniądze kupił nowy, gdzie zamieszkał sam i robi to do tej pory. Rodzice jednak cały czas przypominają mu, że nie jest za późno na znalezienie nowej narzeczonej. Jemu samemu nie spieszy się z kolejnym małżeństwem. Samotność sprzyja rozwijaniu jego nowych zainteresowań, a także powrocie do wizerunku idealnego, lecz tym razem o wiele bardziej zdystansowanego arystokraty.
Aby przywołać patronusa, myśli o jednym z wieczorów, które spędzali z Marlene. Czytali razem wiersze oraz powieści, śmiejąc się i co rusz wtrącając komentarze, choć zwykle to on użyczał swojego głos. Twierdziła, że lubi jego barwę i to, że Anthony zawsze tak bardzo się wczuwa w rolę narratora. On z kolei lubił patrzeć, jak rozmarzonym wzrokiem błądzi gdzieś po ścianach mieszkania, zupełnie tak, jakby była dokładnie w miejscu, które opisywał.
Po śmierci ukochanej ma problemy z przywołaniem patronusa.
11 | |
2 | |
5 | |
0 | |
0 | |
7 | |
5 |
10 punktów statystyk, teleportacja, różdżka, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Anthony Crouch dnia 16.08.15 8:29, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot