Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Miasteczko Reculver
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Miasteczko Reculver
Reculver to niewielkie, mugolskie miasteczko położone w południowo-wschodniej Anglii, w hrabstwie Kent, stosunkowo niedaleko od Londynu. Miejscowość od północy sąsiaduje z morzem, a od południa otaczają je gęste lasy. Choć dawniej Reculver służyło jako port, dziś czasy świetności ma już dawno za sobą. Tocząca się niedawno wojna również dołożyła swoje.
Wokół dwóch błotnistych uliczek, które przecinają się ze sobą niemal na samym środku, ciągnie się kilkadziesiąt maleńkich domków jednorodzinnych; niektóre z nich wyglądają, jakby groziły zawaleniem. Centralny punkt miasteczka zajmuje niewielki plac, na którym w cieplejsze dni można zobaczyć mugolskie dzieci grające w piłkę. W każdy weekend odbywa się tu targ. Tuż obok placu znajdują się mikroskopijna gospoda i apteka.
Wokół dwóch błotnistych uliczek, które przecinają się ze sobą niemal na samym środku, ciągnie się kilkadziesiąt maleńkich domków jednorodzinnych; niektóre z nich wyglądają, jakby groziły zawaleniem. Centralny punkt miasteczka zajmuje niewielki plac, na którym w cieplejsze dni można zobaczyć mugolskie dzieci grające w piłkę. W każdy weekend odbywa się tu targ. Tuż obok placu znajdują się mikroskopijna gospoda i apteka.
1 sierpnia
Mówi się, że winowajcy często powracają do swego miejsca zbrodni. Upajają się nim, wspominają towarzyszące czynom emocje, rozpływają się w ich smaku, przeżywają je na nowo. Dziś otulał ją ten sam wiatr. Pokryta chodnikiem ziemia formująca główną ulicę miasteczka była tak samo twarda jak w dniu, gdy czarne oczy po raz pierwszy zatrzymały się na nowym celu. Na uroczej, ciemnowłosej mugolce nadzorującej bawiące się na małym placyku dzieci. Była młoda, uśmiechnięta, jak się okazało - nie przekroczyła nawet siedemnastego roku życia. Młoda i piękna. Czysta. Po dwóch tygodniach od pamiętnego spotkania znalazła się natomiast pod opieką Wren; myślała, że ucieka od gorejącego w Londynie konfliktu, choć w rzeczywistości wpadła w kraty jedynie odrobinę bezpieczniejszego więzienia. Tak długo, jak była posłuszna, tak długo cieszyć się mogła obronnym skrzydłem roztoczonym nad swoją głową. I była też miła, cicha, nie tak płaczliwa jak wiele z jej młodziutkich owieczek; przebywała obecnie z daleka od serca stolicy, w miejscu, gdzie dosięgnąć jej nie mógł nikt. Tym bardziej zatroskany krewny.
Listownie umówili się na spacer. On - odwiedzał kolebkę swoich narodzin, upewniał się, że miejscowej ludności nie groziło żadne niebezpieczeństwo, ona - wilk w owczej skórze, beztrosko cieszący się miłą pogodą. Nieopodal nogi towarzyszył jej Yuan. Pies szedł na smyczy, spode łba obserwując mijanych ludzi, chyba nieprzesadnie zadowolony z donośnych dźwięków pląsów i zabaw dobiegających z okolicy; dzieci, swym zwyczajem, pozostawały niewzruszone w obliczu zmieniającego się świata. Nieświadome powagi sytuacji. Z uśmiechami na pucołowatych twarzach goniły się teraz nawzajem, raz po raz wymieniając się rolą berka, a na ławce obok przesiadywały staruszki sprawujące pieczę nad wnukami, również pogrążone w rozmowie. Wren przyglądała się im tylko przez chwilę. Bardziej interesowały ją domostwa wyglądające na opuszczone; tynki odpadały ze ścian odsłaniając wewnętrzną konstrukcję, gdzieniegdzie w dachach brakowało dachówek, niektóre z okien były powybijane. Z dnia na dzień wioska traciła dawny urok. Dla niej i tak nie miała go za wiele - sentyment do niej kojarzyła tylko i wyłącznie z osobą poczciwego Genthona, na którego to objawienie oczekiwała teraz cierpliwie. Nie umówili się w konkretnym miejscu, twierdząc, że bez problemu odnajdą się blisko centrum tętniącego resztkami mugolskiego życia. Nie miała wątpliwości, że prędzej czy później londyńskie rewolucje sięgną swym spojrzeniem i tutaj. Skończy się wówczas sielanka, przez urocze uliczki przeleje się krew, a ogień pochłonie fałszywie niewinne istnienia skalane egoizmem i wszechobecnym panoszeniem się na włościach; niemagowie znikną, a w miasteczku osiedlą się, przy odrobinie szczęścia, zasługujące na własne domostwa magiczne rodziny. Nawet te biedniejsze - w końcu zyskają miejsce, które będą mogli nazwać swoim domem.
Tym razem odziana była w, jak na siebie, dość jasne ubrania. Cienki, chabrowy sweter przysłaniał górę jasnoszarej sukienki, a czarne kosmyki spięte były teraz w warkocz okalający tył jej głowy na wzór tradycyjnie plecionej aureoli. Nie czuła potrzeby sięgania po bezpieczną czerń - nie przy Tomie, który po chwili zamajaczył na horyzoncie. Lekki, odrobinę złośliwy uśmiech pojawił się na jej twarzy gdy ruszyła szybszym krokiem w jego stronę, pociągając przy tym za smycz; Yuan zdawał się na chwilę zbyt pochłonięty obserwacją siedzącego na parapecie jednego z domów kota.
- Nie spieszyło ci się - zauważyła z przekąsem w ramach powitania. Wyglądał dobrze. Nawet jak na kogoś pracującego w zawodzie poniżej swych klasyfikacji, przesadnie empatycznego, zbyt dobrego. Wyglądał na zdrowego. To najważniejsze.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pamiętał, że Reculver było kiedyś piękne. Niewielkie miasteczko z kilkudziesięcioma kamiennymi domkami, schowane pośród lasów i morza. To tam, w dzieciństwie, zdzierał sobie kolana, grając z mogolskimi rówieśnikami w piłkę nożną. To tam, już nieco starszy, odwiedzał targ.
To tam, w pewnym momencie, nad niebem zjawiły się bombowce. Nie było go wtedy na miejscu. Skryty bezpiecznie w murach Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie mógł jedynie zaciskać pięści i czekać na kolejny list od ojca, w którym dowie się, że wszystko jest dobrze i że ojciec z Teo są bezpieczni. „Wiele domów spłonęło. Pomagam mugolom z doliny”, pisał Frank Genthon. „To nie nasz konflikt, ale, jeśli mogę, chcę zapewnić im bezpieczeństwo”.
Wojna doświadczyła również Genthonów, choć ciężko było powiedzieć, czy bardziej niż mieszkańców Reculver. Może tak samo? Frank i Teo Genthonowie już nie żyli. Domek na klifie zniknął z powierzchni ziemi w czasie wielkiej nawałnicy. I choć Tomowi udało się go odbudować, jedna dziura wciąż pozostała - głęboko w jego sercu, tęskniącym za rodziną i za dawnymi czasami, gdy wszystko było tak, jak trzeba.
Musiał zapełnić czymś tę próżnię, dlatego zatopił się w pracy i prowadzeniu warsztatu ojca, a w przerwie od pracy upewniał się, że mieszkańcom Reculver niczego nie potrzeba. Pomagał odbudowywać zniszczone po wojnie domy, przynosił zakupy, czasem po prostu dotrzymywał towarzystwa, oczywiście chowając w sekrecie przed innymi swoje czarodziejskie pochodzenie. Choć wiedział, że czasy były niebezpieczne, a nad mugolską Anglią wisiały ciemne chmury, to wciąż wierzył, że wróci jeszcze normalność i że miasteczko odzyska kiedyś swoje dawne piękno i spokój. Odnajdywał ją w radosnych krzykach dzieci grających w piłkę na głównym placu miasteczka i w każdym - choćby najmniejszym - uśmiechu jego mieszkańców.
Był wietrzny, letni dzień, gdy zamknął za sobą drzwi do domku na klifie i ruszył spacerem w stronę doliny. Dziś chciał zobaczyć, co u dziadków swojego dawnego przyjaciela, Ramseya, a przy okazji umówił się na spacer z Wren. Gdy dotarł do Reculver, Chang już na niego czekała. Miała na sobie jasną, lekką sukienkę, a włosy splotła w Coś Ładnego, na co Tom w całej swojej nieznajomości trendów fryzjerskich nie potrafił znaleźć innej nazwy. Coś między kokiem a warkoczem. W każdym razie, wyglądała bardzo ładnie.
— Dzień dobry, Wren. Ciebie również miło widzieć — przywitał się z uśmiechem, słysząc jej słowa. Nie był zaskoczony formą powitania. Czasem myślał, że Wren miała w sobie coś z przeklętej szkatułki - z jednej strony emanowała powabem i delikatnością, a z drugiej wystarczyło, że się odezwała, a całe piękno zamieniało się w szatańskość. — Miałaś bezpieczną podróż do Reculver? — spytał i kucnął na chwilę, aby podrapać Yuana za uchem. Doberman nie wyglądał jednak na zbyt zadowolonego z dzisiejszego dnia, a może z dobiegających z oddali dziecięcych pisków i wrzasków? — Przejdziemy się w kierunku lasu? — zaproponował po chwili, wstając. — Chciałbym przy okazji sprawdzić, co u Cleggów.
To tam, w pewnym momencie, nad niebem zjawiły się bombowce. Nie było go wtedy na miejscu. Skryty bezpiecznie w murach Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie mógł jedynie zaciskać pięści i czekać na kolejny list od ojca, w którym dowie się, że wszystko jest dobrze i że ojciec z Teo są bezpieczni. „Wiele domów spłonęło. Pomagam mugolom z doliny”, pisał Frank Genthon. „To nie nasz konflikt, ale, jeśli mogę, chcę zapewnić im bezpieczeństwo”.
Wojna doświadczyła również Genthonów, choć ciężko było powiedzieć, czy bardziej niż mieszkańców Reculver. Może tak samo? Frank i Teo Genthonowie już nie żyli. Domek na klifie zniknął z powierzchni ziemi w czasie wielkiej nawałnicy. I choć Tomowi udało się go odbudować, jedna dziura wciąż pozostała - głęboko w jego sercu, tęskniącym za rodziną i za dawnymi czasami, gdy wszystko było tak, jak trzeba.
Musiał zapełnić czymś tę próżnię, dlatego zatopił się w pracy i prowadzeniu warsztatu ojca, a w przerwie od pracy upewniał się, że mieszkańcom Reculver niczego nie potrzeba. Pomagał odbudowywać zniszczone po wojnie domy, przynosił zakupy, czasem po prostu dotrzymywał towarzystwa, oczywiście chowając w sekrecie przed innymi swoje czarodziejskie pochodzenie. Choć wiedział, że czasy były niebezpieczne, a nad mugolską Anglią wisiały ciemne chmury, to wciąż wierzył, że wróci jeszcze normalność i że miasteczko odzyska kiedyś swoje dawne piękno i spokój. Odnajdywał ją w radosnych krzykach dzieci grających w piłkę na głównym placu miasteczka i w każdym - choćby najmniejszym - uśmiechu jego mieszkańców.
Był wietrzny, letni dzień, gdy zamknął za sobą drzwi do domku na klifie i ruszył spacerem w stronę doliny. Dziś chciał zobaczyć, co u dziadków swojego dawnego przyjaciela, Ramseya, a przy okazji umówił się na spacer z Wren. Gdy dotarł do Reculver, Chang już na niego czekała. Miała na sobie jasną, lekką sukienkę, a włosy splotła w Coś Ładnego, na co Tom w całej swojej nieznajomości trendów fryzjerskich nie potrafił znaleźć innej nazwy. Coś między kokiem a warkoczem. W każdym razie, wyglądała bardzo ładnie.
— Dzień dobry, Wren. Ciebie również miło widzieć — przywitał się z uśmiechem, słysząc jej słowa. Nie był zaskoczony formą powitania. Czasem myślał, że Wren miała w sobie coś z przeklętej szkatułki - z jednej strony emanowała powabem i delikatnością, a z drugiej wystarczyło, że się odezwała, a całe piękno zamieniało się w szatańskość. — Miałaś bezpieczną podróż do Reculver? — spytał i kucnął na chwilę, aby podrapać Yuana za uchem. Doberman nie wyglądał jednak na zbyt zadowolonego z dzisiejszego dnia, a może z dobiegających z oddali dziecięcych pisków i wrzasków? — Przejdziemy się w kierunku lasu? — zaproponował po chwili, wstając. — Chciałbym przy okazji sprawdzić, co u Cleggów.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Ostatnio zmieniony przez Tom Genthon dnia 29.09.20 18:04, w całości zmieniany 2 razy (Reason for editing : poprawiam syna Cleggów (Cyrusa) na ich wnuczka (Ramseya), bo tak się umówiłyśmy z Wren :))
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poświęcał się. Dla wychowującej go niegdyś społeczności, spokojnej i prostej, prawdopodobnie jednej z niewielu szczęśliwych oaz pozostających na zdradliwym globie. Sprawował nad nimi pieczę, roztaczał opiekuńcze skrzydło, wzorem ojca pomagał odbudowywać utraconą podczas mugolskiej wojny harmonię. Poświęcał się - tak jak i ona poświęcała się czarodziejskiemu światu, jego piękniejszej części, zapewniając dystyngowanym damom dostęp do zakazanego owocu. Podobnie jak Tom, własnymi rękoma odbudowywała poczucie zadowolenia ze swej prezencji, odświeżała nadgryzione zębem czasu wizerunki, poprawiała je. Byli społecznikami, oni oboje: jedno tę rolę przyjęło na swe barki szczerze, drugie kamuflowało za jej pomocą wstręt przelewania krwi w imię własnego zarobku. W imię galeonów powoli zapełniających skrytkę w banku, tej złotej poświaty cieszącej oczy; mimo to lubiła myśleć, że rządziły nimi podobne pobudki. Choć metody i cele były inne, mianownik pozostawał ten sam - przekształcić zastany świat w lepszą jego wersję. Nie rozumiała tylko dlaczego w tym wszystkim Genthon ograniczał swe możliwości. Porzucał talenty, parał się brudem, ciężką, raczej fizyczną pracą, zamiast wykorzystać walory czającej się w umyśle inteligencji i podążyć inną ścieżką. Uwić sobie bardziej odpowiednią dla byłego krukona karierę.
W odpowiedzi na powitanie i towarzyszące mu zapewnienie, czarownica uśmiechnęła się ponownie - tym razem jednak bez mącącej ów obraz kąśliwości, obdarowując mężczyznę rzadkim, szczerym widokiem. Od ich ostatniego spotkania minęło trochę czasu, wystarczająco, by zdążyła nawet odrobinę zatęsknić - a i wizyta w miasteczku okazała się przyjemnym powrotem do wspomnień. Ślicznie śpiewający galeonami kanarek spoczywał w złotej klatce, jaką mu uwiła, każdy krok niósł zatem ze sobą wspomnienie pamiętnego budowania tych krat. Przywodził na język smak kolejnego małego sukcesu. Nauczyła się doceniać swoje powodzenia - bo musiała to robić, by nie zwariować.
- Bezpieczną - tak, ale do tego okrutnie nużącą - przyznała z melodyjnym niezadowoleniem, wzruszywszy ramionami. Pociągi nie należały do jej ulubionego środka transportu. Były zbyt wolne, dodatkowo obciążała je chyba najdotkliwsza z możliwych wad: obok niej przesiadywali inni, nieznajomi ludzie, niekoniecznie przyjemnie pachnący czy wyglądający. Często ohydni. Rozmowni. Przeklęcie inwazyjni. Kwaśny wyraz twarzy sugerował, że Tom nie powinien dopytywać o szczegóły, mieszać się do wciąż świeżych doświadczeń; wystarczyło, że ona sama pamiętała doskonale kant pociągowej półeczki, w którą niemal wbiła się ciałem, by uniknąć rozsiadającego się wygodnie na fotelu obok mężczyzny raz po raz wydającego z siebie odgłosy komentujące artykuły w najnowszym wydaniu gazety. Ostatkiem siły woli powstrzymała się wówczas, by nie wcisnąć jej mu do gardła. W tym samym czasie Yuan przyjął powitalną pieszczotę, zwykle wyjątkowo przepadający za towarzystwem Genthona, i nawet na moment zwrócił na niego spojrzenie, odrywając je od kilkulatków okupujących pobliski skwer.
- Cleggów? Chyba nie miałam jeszcze okazji ich poznać; zamieszkują przy lesie? - spytała, starając się odszukać w pamięci jakichkolwiek informacji na temat sąsiadów, o których bezpieczeństwie mag pragnął się upewnić. Po chwili skinęła głową i bez pytania ujęła swoją ręką jego ramię; bijąca od niego dobroć sprawiała, że Wren nie obawiała się kontaktu fizycznego. Nie z jego strony. Nie mógł wyrządzić jej krzywdy - nie wyrządziłby jej nawet obrzydliwemu insektowi, przynajmniej dopóki nie wiedział, że ów insekt w niedawnym czasie wyprowadził z Recluver prześliczną młódkę i monetyzował jej krew. - Myślałam, że większość domów przy linii lasu wciąż jest opuszczonych. Zbyt zniszczonych, by do czegokolwiek je wykorzystać. Nie tam skrywano kiedyś kilku rannych żołnierzy? - Kojarzyła urywki faktów, a te równie dobrze mogły mieszać się ze sobą w nieskładną całość. Spojrzała więc na Toma w poszukiwaniu aprobaty obranego kierunku myśl; z pewnością będzie w stanie lepiej wyłożyć przed nią historię Reculver. - Opowiedz mi też co u ciebie. O twoim domu na klifie. I o pracy - jeśli w końcu opamiętałeś się na tyle, by ją zmienić - mówiła gładko, bez kąśliwości, choć jej naloty mógł wyczuć gdzieś za misternie uknutą fasadą przyjacielskiej życzliwości.
W odpowiedzi na powitanie i towarzyszące mu zapewnienie, czarownica uśmiechnęła się ponownie - tym razem jednak bez mącącej ów obraz kąśliwości, obdarowując mężczyznę rzadkim, szczerym widokiem. Od ich ostatniego spotkania minęło trochę czasu, wystarczająco, by zdążyła nawet odrobinę zatęsknić - a i wizyta w miasteczku okazała się przyjemnym powrotem do wspomnień. Ślicznie śpiewający galeonami kanarek spoczywał w złotej klatce, jaką mu uwiła, każdy krok niósł zatem ze sobą wspomnienie pamiętnego budowania tych krat. Przywodził na język smak kolejnego małego sukcesu. Nauczyła się doceniać swoje powodzenia - bo musiała to robić, by nie zwariować.
- Bezpieczną - tak, ale do tego okrutnie nużącą - przyznała z melodyjnym niezadowoleniem, wzruszywszy ramionami. Pociągi nie należały do jej ulubionego środka transportu. Były zbyt wolne, dodatkowo obciążała je chyba najdotkliwsza z możliwych wad: obok niej przesiadywali inni, nieznajomi ludzie, niekoniecznie przyjemnie pachnący czy wyglądający. Często ohydni. Rozmowni. Przeklęcie inwazyjni. Kwaśny wyraz twarzy sugerował, że Tom nie powinien dopytywać o szczegóły, mieszać się do wciąż świeżych doświadczeń; wystarczyło, że ona sama pamiętała doskonale kant pociągowej półeczki, w którą niemal wbiła się ciałem, by uniknąć rozsiadającego się wygodnie na fotelu obok mężczyzny raz po raz wydającego z siebie odgłosy komentujące artykuły w najnowszym wydaniu gazety. Ostatkiem siły woli powstrzymała się wówczas, by nie wcisnąć jej mu do gardła. W tym samym czasie Yuan przyjął powitalną pieszczotę, zwykle wyjątkowo przepadający za towarzystwem Genthona, i nawet na moment zwrócił na niego spojrzenie, odrywając je od kilkulatków okupujących pobliski skwer.
- Cleggów? Chyba nie miałam jeszcze okazji ich poznać; zamieszkują przy lesie? - spytała, starając się odszukać w pamięci jakichkolwiek informacji na temat sąsiadów, o których bezpieczeństwie mag pragnął się upewnić. Po chwili skinęła głową i bez pytania ujęła swoją ręką jego ramię; bijąca od niego dobroć sprawiała, że Wren nie obawiała się kontaktu fizycznego. Nie z jego strony. Nie mógł wyrządzić jej krzywdy - nie wyrządziłby jej nawet obrzydliwemu insektowi, przynajmniej dopóki nie wiedział, że ów insekt w niedawnym czasie wyprowadził z Recluver prześliczną młódkę i monetyzował jej krew. - Myślałam, że większość domów przy linii lasu wciąż jest opuszczonych. Zbyt zniszczonych, by do czegokolwiek je wykorzystać. Nie tam skrywano kiedyś kilku rannych żołnierzy? - Kojarzyła urywki faktów, a te równie dobrze mogły mieszać się ze sobą w nieskładną całość. Spojrzała więc na Toma w poszukiwaniu aprobaty obranego kierunku myśl; z pewnością będzie w stanie lepiej wyłożyć przed nią historię Reculver. - Opowiedz mi też co u ciebie. O twoim domu na klifie. I o pracy - jeśli w końcu opamiętałeś się na tyle, by ją zmienić - mówiła gładko, bez kąśliwości, choć jej naloty mógł wyczuć gdzieś za misternie uknutą fasadą przyjacielskiej życzliwości.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
— Cleggowie to dziadkowie mojego dawnego znajomego. Czasem sprawdzam, czy niczego nie potrzebują — odpowiedział Tom. Ramsey Hale był jednym z mugoli, z którymi Tom bawił się w dzieciństwie. Razem grali w piłkę i polowali na żaby. Chłopiec nie miał rodziców, jego i jego młodszą siostrę wychowywali dziadkowie, a Tom z jakiegoś powodu czuł, że lepiej o to nie pytać. Mugol odwdzięczał się tym samym: nie mówił zbyt wiele, ale i też nie zadawał pytań. Nie dociekał, dlaczego każdego roku Tom znikał z Reculver na długie miesiące, ani nie oburzał się w sytuacjach, gdy Tom nie wiedział, czym są, na przykład, samoloty. Ramsey był dobrym dzieciakiem. Kiedy wybuchła mugolska wojna, wyruszył na front. Już nigdy stamtąd nie wrócił.
Drobne ramię Wren wsunęło się pod jego, większe, i ruszyli przed siebie, kierując się wzdłuż uklepanej drogi na południe miasteczka. Dziecięce głosy mieszały się z szumem morza i krzykiem mew. Oprócz codziennego harmidru w centrum, reszta Reculver wyglądała niemal jak uśpiona. Większość mieszkańców skryła się w domach, zajęta swoimi sprawunkami. Niedzielny targ, na który zjeżdżali się okoliczni mugole i w czasie którego do miasteczka wracało życie, miał się odbyć dopiero za cztery dni.
— To prawda, większość domów jest opuszczona. Dom Cleggów również oberwał, ale nadal nadaje się do mieszkania — powiedział.
Tom czasem zastanawiał się, czy jego brat - gdyby żył - kiedykolwiek przybyłby tu z oddziałem policji antymugolskiej. Kto wie, może nawet planował taką opcję? A może, ze względu na sentyment do przyjaciół z dzieciństwa, nigdy by się na to nie zdobył? Świadomość tego, że Tom tak naprawdę nie wie, jak zachowałby się jego brat - kiedyś jego najlepszy przyjaciel - była przygnębiająca. Po śmierci Franka Genthona obaj bracia poróżnili się i stanęli po dwóch stronach barykady. Tom, kontynuując myśl ojca, chciał pomagać mugolom i opiekować się nimi - tak, jak powinno opiekować się słabszymi. Teo z kolei uważał, że mugole są zbyt nieodpowiedzialni i zbyt głupi, aby zasługiwali na opiekę oraz samodzielność. „To przez nich zginął tata”, powtarzał jak mantrę.
Uśmiechnął się, słysząc pytanie Wren o to, czy zmienił pracę na lepszą. Wiedział, że miała dobre intencje.
— No co ty, masz pojecie, ilu w Anglii jest czarodziejów, którym zepsuło się radio? Mam ich zostawić na pastę losu? — zaśmiał się i dodał po chwili, już spokojniejszym tonem głosu: — Nie rzucę pracy w warsztacie, chyba nie potrafiłbym tego zrobić ojcu. Poza tym ostatnio mam dość sporo zleceń. Większość boi się pojawiać w Londynie, na Pokątnej, więc jeżdżę od Norfolk po Durham i tam naprawiam, ale jest naprawdę dobrze. Choć coraz częściej jest to raczej robota dla łamacza klątw, niż dla złotej rączki... — Nierówny chodnik, którym szli, zaczął skręcać w lewo, a każdy kolejny dom, który mijali, wyglądał coraz gorzej. Do domu Cleggów był jednak jeszcze kawałek. — A z takich innych rzeczy, to byłem ostatnio w rezerwacie hipogryfów, w Wiltshire, a w mojej kuchni odbył się Wielki Pojedynek Sów — zreferował w telegraficznym skrócie, przypomniawszy sobie wizytę u Kaia, a także list od Lydii i agresywną sowę, która zdecydowanie nie polubiła się z Drusillą. Jeśli w przyszłości Lydia zamierzała dalej korzystać z sowy sąsiada, Tom poważnie rozważał zgłoszenie się do Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej i transmitowanie tego na żywo. — A co u ciebie, Wren? Jesteś bezpieczna? — zapytał po chwili. Wiedział, że czarownica miała ryzykowną pracę, pracowała wszak jako łowca alchemicznych ingrediencji. Oczywiście nie wątpił w jej spryt i zdolność zadbania o siebie samą, ale, cóż, to były wyjątkowo parszywe czasy, a świat pełen był podejrzanych typów.
Drobne ramię Wren wsunęło się pod jego, większe, i ruszyli przed siebie, kierując się wzdłuż uklepanej drogi na południe miasteczka. Dziecięce głosy mieszały się z szumem morza i krzykiem mew. Oprócz codziennego harmidru w centrum, reszta Reculver wyglądała niemal jak uśpiona. Większość mieszkańców skryła się w domach, zajęta swoimi sprawunkami. Niedzielny targ, na który zjeżdżali się okoliczni mugole i w czasie którego do miasteczka wracało życie, miał się odbyć dopiero za cztery dni.
— To prawda, większość domów jest opuszczona. Dom Cleggów również oberwał, ale nadal nadaje się do mieszkania — powiedział.
Tom czasem zastanawiał się, czy jego brat - gdyby żył - kiedykolwiek przybyłby tu z oddziałem policji antymugolskiej. Kto wie, może nawet planował taką opcję? A może, ze względu na sentyment do przyjaciół z dzieciństwa, nigdy by się na to nie zdobył? Świadomość tego, że Tom tak naprawdę nie wie, jak zachowałby się jego brat - kiedyś jego najlepszy przyjaciel - była przygnębiająca. Po śmierci Franka Genthona obaj bracia poróżnili się i stanęli po dwóch stronach barykady. Tom, kontynuując myśl ojca, chciał pomagać mugolom i opiekować się nimi - tak, jak powinno opiekować się słabszymi. Teo z kolei uważał, że mugole są zbyt nieodpowiedzialni i zbyt głupi, aby zasługiwali na opiekę oraz samodzielność. „To przez nich zginął tata”, powtarzał jak mantrę.
Uśmiechnął się, słysząc pytanie Wren o to, czy zmienił pracę na lepszą. Wiedział, że miała dobre intencje.
— No co ty, masz pojecie, ilu w Anglii jest czarodziejów, którym zepsuło się radio? Mam ich zostawić na pastę losu? — zaśmiał się i dodał po chwili, już spokojniejszym tonem głosu: — Nie rzucę pracy w warsztacie, chyba nie potrafiłbym tego zrobić ojcu. Poza tym ostatnio mam dość sporo zleceń. Większość boi się pojawiać w Londynie, na Pokątnej, więc jeżdżę od Norfolk po Durham i tam naprawiam, ale jest naprawdę dobrze. Choć coraz częściej jest to raczej robota dla łamacza klątw, niż dla złotej rączki... — Nierówny chodnik, którym szli, zaczął skręcać w lewo, a każdy kolejny dom, który mijali, wyglądał coraz gorzej. Do domu Cleggów był jednak jeszcze kawałek. — A z takich innych rzeczy, to byłem ostatnio w rezerwacie hipogryfów, w Wiltshire, a w mojej kuchni odbył się Wielki Pojedynek Sów — zreferował w telegraficznym skrócie, przypomniawszy sobie wizytę u Kaia, a także list od Lydii i agresywną sowę, która zdecydowanie nie polubiła się z Drusillą. Jeśli w przyszłości Lydia zamierzała dalej korzystać z sowy sąsiada, Tom poważnie rozważał zgłoszenie się do Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej i transmitowanie tego na żywo. — A co u ciebie, Wren? Jesteś bezpieczna? — zapytał po chwili. Wiedział, że czarownica miała ryzykowną pracę, pracowała wszak jako łowca alchemicznych ingrediencji. Oczywiście nie wątpił w jej spryt i zdolność zadbania o siebie samą, ale, cóż, to były wyjątkowo parszywe czasy, a świat pełen był podejrzanych typów.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby miała możliwość wysłuchać obu opowieści, zrozumiałaby logikę budującą myśli jego brata. Wstręt do mugolskich społeczności, które na ich niebo przywiodły przerażające maszyny zrzucające ze swych pokładów ładunki masowego rażenia; które do ich wód wpuściły bestie stworzone z metalu, wysadzające w powietrze nieuwikłane w wojnę okręty. Na jednym z nich płynęli przecież jej bliscy. Brat dziadka z żoną i kilkorgiem młodych, ledwie odrastających od ziemi dzieci - uśmiechnięci i wpatrzeni w spokojnie trwający nad głową błękit, zanim w otchłani pod ich stopami zawrzało, a pozornie nie do zniszczenia machina wybuchła, uderzona torpedą. Dziadek nie mówił o tym wydarzeniu zbyt wiele. Ile wiedziała, wiedziała od ojca, z jego nieprecyzyjnych opowieści tłumaczących jakimż to cudem Changowie odnaleźli swą drogę do Anglii, skoro ich serca zostały gdzieś poza jej granicami. To przez nich musieliśmy zdradzić ojczyznę, zgodziłaby się więc z Teo Genthonem, dziwny sentyment do pozbawionej magii społeczności przejawianej przez Toma szanując, ale nie rozumiejąc.
Teatralnie wywróciła oczyma, gdy zapewnił, że nikogo nie byłby w stanie pozostawić bez działającego radia; i takich rąk do pracy potrzeba było w społeczeństwie, jednak nic nie byłoby w stanie przekonać jej, że Genthon nie marnował się w swoim zawodzie. Nawet jeśli to lubił. Nawet jeśli odnajdywał w tym pasję, spokój, kontakt z drugim człowiekiem, który zdawał się napędzać jego system życiodajną energią; czarownica westchnęła z beznadziejną dezaprobatą, zrezygnowana, i szczelniej zamknęła jego ramię w swym objęciu. Kiedyś nawróci go na dobrą drogę. Jeszcze nie dziś, bo do jej dostrzeżenia, jej zalet, najwyraźniej nie był gotowy; ale wkrótce.
- Wybory rodziców nie powinny być łańcuchem na szyi dziecka - wytknęła, pośrednio przemycając w tych słowach wiadomość również dla siebie samej. Od ostatniego spotkania z matką czuła, jak kajdany zaciskały się wokół kończyn jeszcze mocniej. Euclid Chang nie rozumiała - nie rozumiała tego absurdalnego wyrzutu, że za przekazaną latorośli chorobę powinna przeprosić, bo niszczyła jej życie. Od samych jego początków przekreśliła szansę na względną normalność, zatajając przed Wren fakt, że rozrost winien ujawnić się prędzej czy później, klinicznie po dwudziestym roku życia. A dziś zbierała plony tej decyzji. Tego, że obciążenie genetyczne podyktowało strach. Umotywowało działania, które podejmowała odruchowo, byle tylko utrzymać pozory posiadanej siły. Niezłomności. Kobieta westchnęła raz jeszcze, odganiając od siebie niewygodne, bolesne wspomnienia i koncentrując się na jego dalszych słowach. - Och, miałeś okazję stanąć twarzą w twarz z hipogryfem? Czy rzeczywiście są tak wielkie i dumne jak mówiły podręczniki? - spytała zainteresowana, po czym zmarszczyła lekko nos na wspomnienie bijatyki listownego ptactwa. - Tę opowieść zostaw na później. Po wizycie u Cleggów zaprosisz mnie na herbatę. I wino. Dużo wina - zdecydowała za niego, wpraszając się w cztery ściany do domu na klifie bez wyraźnej aprobaty. Bo dzięki temu mogła nie myśleć, nie rozdrapywać wciąż świeżej rany spowodowanej własną głupotą. Wzrok przesunął się wówczas na mijane przez nich domostwa, niektóre bardziej zadbane, z kwiatami dekorującymi parapety, inne wciąż opuszczone i zapomniane przez niepełną społeczność, zdziesiątkowaną atakiem ze strony nieprzyjaciela lata temu. Jesteś bezpieczna?, zapytał, a coś w jej wnętrzu drgnęło nieprzyjemnie. Nie miał prawa wiedzieć, że na ulicach Reculver to ona była drapieżnikiem, na szczycie łańcucha pokarmowego. Czarownica uśmiechnęła się lekko, powracając do niego spojrzeniem. - Tak, sir Genthonie. Nie widać żadnego potwora na moim horyzoncie - bo jedynym potworem jestem ja, modliszką, pająkiem cierpliwie trwającym na uwitej sieci. - Praca, dużo pracy, ale nie przystoi mi narzekać. Nie kiedy - w porównaniu - ty uganiasz się za czarodziejskimi radiami i Merlin raczy wiedzieć jakim innym ustrojstwem - mruknęła kwaśno, niezadowolona. - A oprócz tego... Oprócz tego cieszę się, że mogłam wyjść na spacer. Odetchnąć. Pokątna wydaje się ostatnio zbyt ciasna, ludzie zbyt obcy - przyznała; bo nie byli jedną, jedyną osobą, do której tak mocno tęskniła.
Zabudowana uliczka w końcu rozluźniła się, kierując ich pod linię wysokich, dumnych drzew formujących leśną granicę miasteczka; Tom i Wren przeszli jeszcze kawałek, zanim ich oczom ukazał się uroczy, niewielki ale z pewnością nie zaniedbany domek, jedyny w najbliższej okolicy. Niewyraźna jeszcze sylwetka krzątała się w przylegającym do bocznej ściany ogrodzie; Yuan warknął na jej widok ostrzegawczo.
- To tu? - spytała kontrolnie Chang. Leśne powietrze mieszało się z tym nadmorskim, tworząc niebywale orzeźwiającą kombinację.
Teatralnie wywróciła oczyma, gdy zapewnił, że nikogo nie byłby w stanie pozostawić bez działającego radia; i takich rąk do pracy potrzeba było w społeczeństwie, jednak nic nie byłoby w stanie przekonać jej, że Genthon nie marnował się w swoim zawodzie. Nawet jeśli to lubił. Nawet jeśli odnajdywał w tym pasję, spokój, kontakt z drugim człowiekiem, który zdawał się napędzać jego system życiodajną energią; czarownica westchnęła z beznadziejną dezaprobatą, zrezygnowana, i szczelniej zamknęła jego ramię w swym objęciu. Kiedyś nawróci go na dobrą drogę. Jeszcze nie dziś, bo do jej dostrzeżenia, jej zalet, najwyraźniej nie był gotowy; ale wkrótce.
- Wybory rodziców nie powinny być łańcuchem na szyi dziecka - wytknęła, pośrednio przemycając w tych słowach wiadomość również dla siebie samej. Od ostatniego spotkania z matką czuła, jak kajdany zaciskały się wokół kończyn jeszcze mocniej. Euclid Chang nie rozumiała - nie rozumiała tego absurdalnego wyrzutu, że za przekazaną latorośli chorobę powinna przeprosić, bo niszczyła jej życie. Od samych jego początków przekreśliła szansę na względną normalność, zatajając przed Wren fakt, że rozrost winien ujawnić się prędzej czy później, klinicznie po dwudziestym roku życia. A dziś zbierała plony tej decyzji. Tego, że obciążenie genetyczne podyktowało strach. Umotywowało działania, które podejmowała odruchowo, byle tylko utrzymać pozory posiadanej siły. Niezłomności. Kobieta westchnęła raz jeszcze, odganiając od siebie niewygodne, bolesne wspomnienia i koncentrując się na jego dalszych słowach. - Och, miałeś okazję stanąć twarzą w twarz z hipogryfem? Czy rzeczywiście są tak wielkie i dumne jak mówiły podręczniki? - spytała zainteresowana, po czym zmarszczyła lekko nos na wspomnienie bijatyki listownego ptactwa. - Tę opowieść zostaw na później. Po wizycie u Cleggów zaprosisz mnie na herbatę. I wino. Dużo wina - zdecydowała za niego, wpraszając się w cztery ściany do domu na klifie bez wyraźnej aprobaty. Bo dzięki temu mogła nie myśleć, nie rozdrapywać wciąż świeżej rany spowodowanej własną głupotą. Wzrok przesunął się wówczas na mijane przez nich domostwa, niektóre bardziej zadbane, z kwiatami dekorującymi parapety, inne wciąż opuszczone i zapomniane przez niepełną społeczność, zdziesiątkowaną atakiem ze strony nieprzyjaciela lata temu. Jesteś bezpieczna?, zapytał, a coś w jej wnętrzu drgnęło nieprzyjemnie. Nie miał prawa wiedzieć, że na ulicach Reculver to ona była drapieżnikiem, na szczycie łańcucha pokarmowego. Czarownica uśmiechnęła się lekko, powracając do niego spojrzeniem. - Tak, sir Genthonie. Nie widać żadnego potwora na moim horyzoncie - bo jedynym potworem jestem ja, modliszką, pająkiem cierpliwie trwającym na uwitej sieci. - Praca, dużo pracy, ale nie przystoi mi narzekać. Nie kiedy - w porównaniu - ty uganiasz się za czarodziejskimi radiami i Merlin raczy wiedzieć jakim innym ustrojstwem - mruknęła kwaśno, niezadowolona. - A oprócz tego... Oprócz tego cieszę się, że mogłam wyjść na spacer. Odetchnąć. Pokątna wydaje się ostatnio zbyt ciasna, ludzie zbyt obcy - przyznała; bo nie byli jedną, jedyną osobą, do której tak mocno tęskniła.
Zabudowana uliczka w końcu rozluźniła się, kierując ich pod linię wysokich, dumnych drzew formujących leśną granicę miasteczka; Tom i Wren przeszli jeszcze kawałek, zanim ich oczom ukazał się uroczy, niewielki ale z pewnością nie zaniedbany domek, jedyny w najbliższej okolicy. Niewyraźna jeszcze sylwetka krzątała się w przylegającym do bocznej ściany ogrodzie; Yuan warknął na jej widok ostrzegawczo.
- To tu? - spytała kontrolnie Chang. Leśne powietrze mieszało się z tym nadmorskim, tworząc niebywale orzeźwiającą kombinację.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
„Wybory rodziców nie powinny być łańcuchem na szyi dziecka”, powiedziała Wren, a Tom zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się nad jej słowami. Czy praca w Czarodziejskim Warsztacie Genthona była jego łańcuchem? Czasem rzeczywiście zastanawiał się nad tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby na piątym roku nauki w Hogwarcie podążył za poradą opiekuna Ravenclawu i postarałby się o posadę nauczyciela zaklęć. Albo gdyby po wyjeździe do Francji już nigdy stamtąd nie wrócił. Mógł nauczać magii, pływać po morzach i oceanach, założyć własny biznes, a może nawet… a może nawet wyrzec się magii dla Clair?
Mógł też, zanim było za późno, wrócić do Anglii i spróbować przemówić Teo do rozsądku. Potrząsnąć nim, wyciągnąć z Policji Antymugolskiej i Ministerstwa Magii, choćby siłą zaciągnąć go na statek. Zrobić cokolwiek. Cokolwiek trochę inaczej.
Westchnął w duchu. Bezsensowne gdybania.
— Kiedyś, gdy jeszcze mieszkałem we Francji i pływałem statkami, zdarzało się, że transportowaliśmy hipogryfy — przypomniał sobie "Rubinowego trolla" i klatkę z hipogryfem, która płynęła z nimi z Peru. Zadaniem Toma było upewnić się, że klatka jest dobrze zabezpieczona zaklęciami i nie otworzy się w czasie rejsu. — Rzeczywiście, to bardzo dumne stworzenia. Raczej nie przepadają za niewolą… — dodał. — Te w rezerwacie wyglądały na trochę bardziej szczęśliwe, choć i tak nie przeszkodziło im to w rozniesieniu połowy zagrody, gdy jakiś pracownik wszedł do niej i się nie ukłonił — wyjaśnił. Po chwili uśmiechnął się, słysząc dalsze słowa Wren, i ukłonił teatralnie głowę: — Zapraszam, lady Chang. Drzwi mojego domu zawsze są dla ciebie otwarte.
Lubił jej towarzystwo. Za każdym razem, gdy tylko pojawiała się w domku na klifie, wszystko dookoła zdawało się ożywać - zazwyczaj ciche i wymarłe pokoje zapełniały się nagle jej głosem i obecnością. (W przeciwieństwie do spiżarki z winem i herbatą - te natomiast pustoszały, opróżniane przez nich w zastraszającym tempie).
W gruncie rzeczy niewiele wiedział o Wren, zarówno o jej codziennym życiu, jak i o historii Changów, a także o chorobie genetycznej, którą czarownica odziedziczyła po matce - świadomość posiadania w sobie tykającej bomby, która miała wybuchnąć już dawno temu, musiała być straszna… Nieświadomy niczego Tom nie domyślał się również tego strasznego krwistego sekretu, który Wren przed nim skrywała. Z drugiej strony, pomimo całej tej tajemnicy czarownica miała w sobie coś dobrego i ciepłego; była dla niego jak najlepszy przyjaciel, albo jak taki dobry duch, który zawsze życzył mu dobrze. Duch co prawda niepokorny i ulotny jak kamfora - pojawiający się i znikający, rzadko wpuszczający go do swojego życia - a jednak wracający co rusz do Reculver i do domku na klifie.
Gdy zatrzymali się przed furtką prowadzącą do Cleggów, Yuan warknął ostrzegawczo. A jednak wszystko wokół wyglądało tak jak zawsze - na parapecie uchylonego okna studził się pudding, drzwi prowadzące do sieni były zamknięte, a pan Arthur Clegg krzątał się w oddali w ogrodzie, doglądając warzyw i kolorowych rabatek. Nic nie wzbudziło w Tomie niepokoju.
— To tu — kiwnął głową. — Zapraszam. I uprzedzam: pani Clegg robi najlepszy na świecie pudding, ale nie daj się zwieść - zjesz kawałek, to dołoży pięć następnych — „ostrzegł” Wren i otworzył przed nią drewnianą furtkę. Nienaoliwione zawiasy skrzypnęły cicho, a po chwili oboje znaleźli się na terenie posesji. Nie trzeba było długo czekać, aby za oknem pojawiła się twarz pani Clegg.
— Och, to ty, Tom! — krzyknęła i uśmiechnęła się przyjaźnie. Była wysoką, szczupłą kobietą o siwych falowanych włosach. — Myślałam, że to listonosz przyniósł wreszcie list od naszej Rose! — dodała. — Wchodźcie, wchodźcie! Pudding właśnie stygnie — i zniknęła w głębi pomieszczenia.
— To Wallis Clegg — wyjaśnił Tom, prowadząc Wren w stronę domku i otwierając przed nią drzwi wejściowe. — Rose to ich wnuczka. Wejdźmy na chwilę, chcę tylko sprawdzić, czy niczego nie potrzebują. To nie zajmie dużo czasu, obiecuję.
Mógł też, zanim było za późno, wrócić do Anglii i spróbować przemówić Teo do rozsądku. Potrząsnąć nim, wyciągnąć z Policji Antymugolskiej i Ministerstwa Magii, choćby siłą zaciągnąć go na statek. Zrobić cokolwiek. Cokolwiek trochę inaczej.
Westchnął w duchu. Bezsensowne gdybania.
— Kiedyś, gdy jeszcze mieszkałem we Francji i pływałem statkami, zdarzało się, że transportowaliśmy hipogryfy — przypomniał sobie "Rubinowego trolla" i klatkę z hipogryfem, która płynęła z nimi z Peru. Zadaniem Toma było upewnić się, że klatka jest dobrze zabezpieczona zaklęciami i nie otworzy się w czasie rejsu. — Rzeczywiście, to bardzo dumne stworzenia. Raczej nie przepadają za niewolą… — dodał. — Te w rezerwacie wyglądały na trochę bardziej szczęśliwe, choć i tak nie przeszkodziło im to w rozniesieniu połowy zagrody, gdy jakiś pracownik wszedł do niej i się nie ukłonił — wyjaśnił. Po chwili uśmiechnął się, słysząc dalsze słowa Wren, i ukłonił teatralnie głowę: — Zapraszam, lady Chang. Drzwi mojego domu zawsze są dla ciebie otwarte.
Lubił jej towarzystwo. Za każdym razem, gdy tylko pojawiała się w domku na klifie, wszystko dookoła zdawało się ożywać - zazwyczaj ciche i wymarłe pokoje zapełniały się nagle jej głosem i obecnością. (W przeciwieństwie do spiżarki z winem i herbatą - te natomiast pustoszały, opróżniane przez nich w zastraszającym tempie).
W gruncie rzeczy niewiele wiedział o Wren, zarówno o jej codziennym życiu, jak i o historii Changów, a także o chorobie genetycznej, którą czarownica odziedziczyła po matce - świadomość posiadania w sobie tykającej bomby, która miała wybuchnąć już dawno temu, musiała być straszna… Nieświadomy niczego Tom nie domyślał się również tego strasznego krwistego sekretu, który Wren przed nim skrywała. Z drugiej strony, pomimo całej tej tajemnicy czarownica miała w sobie coś dobrego i ciepłego; była dla niego jak najlepszy przyjaciel, albo jak taki dobry duch, który zawsze życzył mu dobrze. Duch co prawda niepokorny i ulotny jak kamfora - pojawiający się i znikający, rzadko wpuszczający go do swojego życia - a jednak wracający co rusz do Reculver i do domku na klifie.
Gdy zatrzymali się przed furtką prowadzącą do Cleggów, Yuan warknął ostrzegawczo. A jednak wszystko wokół wyglądało tak jak zawsze - na parapecie uchylonego okna studził się pudding, drzwi prowadzące do sieni były zamknięte, a pan Arthur Clegg krzątał się w oddali w ogrodzie, doglądając warzyw i kolorowych rabatek. Nic nie wzbudziło w Tomie niepokoju.
— To tu — kiwnął głową. — Zapraszam. I uprzedzam: pani Clegg robi najlepszy na świecie pudding, ale nie daj się zwieść - zjesz kawałek, to dołoży pięć następnych — „ostrzegł” Wren i otworzył przed nią drewnianą furtkę. Nienaoliwione zawiasy skrzypnęły cicho, a po chwili oboje znaleźli się na terenie posesji. Nie trzeba było długo czekać, aby za oknem pojawiła się twarz pani Clegg.
— Och, to ty, Tom! — krzyknęła i uśmiechnęła się przyjaźnie. Była wysoką, szczupłą kobietą o siwych falowanych włosach. — Myślałam, że to listonosz przyniósł wreszcie list od naszej Rose! — dodała. — Wchodźcie, wchodźcie! Pudding właśnie stygnie — i zniknęła w głębi pomieszczenia.
— To Wallis Clegg — wyjaśnił Tom, prowadząc Wren w stronę domku i otwierając przed nią drzwi wejściowe. — Rose to ich wnuczka. Wejdźmy na chwilę, chcę tylko sprawdzić, czy niczego nie potrzebują. To nie zajmie dużo czasu, obiecuję.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie były do niej stworzone - stwierdziła beznamiętnie na wspomnienie niechęci żywionej przez hipogryfy do pokaźnych rozmiarów klatek, więzienia, w którym transportowano je do nowego przeznaczenia. Coś tak majestatycznego jak hipogryf nigdy nie winno poznać zimna krat. Jego miejsce było w przestworzach, pośród pięknych chmur, z daleka od ludzi pragnących przeistoczyć go w handlowy towar; nic dziwnego, że na podobną myśl czarownicy odrobinę zrzedła mina. Nie winiła za to Toma, na pokładzie był przecież tylko zatrudniony, wykonywał zatem swoją pracę, a uratowanie spętanego zwierzęcia wiązałoby się z jej nieuchronnym straceniem - winiła za to jego przełożonych, nawet jeśli ich zadaniem było jedynie - być może - dostarczenie magicznego zwierzęcia z miejsca zagrożenia do bezpieczeństwa. Nie dopytywała szczegółów. Wolała ich nie znać, wiedząc, że w innym wypadku dyskusja mogłaby przybrać niefortunny dla nich obojga ton, dlatego po prostu mocniej ścisnęła ramię Genthona i parsknęła cicho, gdy wspomniał o rozniesieniu zagrody na brak zaoferowanego powitania. - Widziałeś to na własne oczy? Zazdroszczę - przyznała z rozbawieniem. - Co tak właściwie tam robiłeś, Tom? Wybrałeś się na spacer, musiałeś coś naprawić? To raczej niecodzienne miejsce na zwyczajne odwiedziny - podpytała po chwili z wyczuwalną nutą ciekawości. Nie podejrzliwości - ciekawości, wiedziała bowiem, że Genthon raczej nie miał powodów by ją okłamywać. Był na to zbyt dobry.
Furtka skrzypnęła cicho dwa razy, najpierw gdy otworzył ją przed nią, a potem gdy zamknął ją za ich plecami. Usypaną, wydeptaną w ziemi dróżką Yuan podążał nieufnie, choć Wren skarciła go chwilę wcześniej za powarkiwania; nie chciała przecież by wystraszył gospodarzy określonych mianem leciwych. Do gardeł skoczyć im nie mógł, nie bez wyraźnej komendy swej pani, ale czarownica zdawała sobie sprawę, że swą aparycją nie sprawiał najmilszego wrażenia; trzymała go zatem na krótkiej smyczy i pilnowała, by nie przeszedł przez jakikolwiek klomb wysadzony różnorodnymi, kolorowymi kwiatami.
- To dlatego tak ostatnio przybrałeś na wadze? - podjęła kąśliwie, żartobliwie, ale również i cicho, by ich słowa nie dotarły do uszu staruszka krzątającego się w ogrodzie. Już niebawem wyszli naprzeciw szarej główce wyglądającej znad okiennego parapetu; Wren przywołała na swej twarzy urzekający, niewinny uśmiech - bo panowała nad swoją mimiką niemal zawsze, dostosowywała ją do sytuacji i tworzyła dokoła siebie fałszywy obraz wymalowanej maski, jaka rzadko kiedy zawodziła. Nie miała prawa tego robić - nie po latach treningu kłamstwa, które powoli spajało się z mięśniem i kością. - Czyń swą powinność, sir Genthonie - odparła, dając mu tym samym znać, że wizyta u emerytowanych znajomych mężczyzny nie była dla niej kłopotem. Na wszelki wypadek uwiązała smycz Yuana do barierki tworzącej werandę i nakazała mu siedzieć, po czym ruszyła z magiem do środka domostwa. Było skromne ale zadbane. Zdecydowanie posiadało w sobie urok kobiecej ręki. - Pani Clegg, nazywam się Wren Chang - przedstawiła się łagodnie gdy tylko stanęli naprzeciwko staruszki. Przeżyte lata osiadały ciężarem na jej postawie, była lekko zgarbiona i poruszała się powoli, ale uśmiech na jej twarzy przypominał jej ten, który dawno, dawno temu widziała u swej własnej babci. - Bardzo mi miło; macie państwo uroczy dom. Widział wiele dzieci, wnucząt? - spytała kurtuazyjnie, bez problemu odnajdując się w roli uprzejmej, młodej kobiety towarzyszącej ich ulubionemu sąsiadowi. Zanim kobiecina zdążyła jednak odpowiedzieć, z ogrodu powrócił jej mąż, umorusany ziemią, z drobinkami świeżo ściętej trawy przyklejonymi do roboczego ubrania, i niedokładnie przystrzyżoną brodą sięgającą daleko za podstawę szyi. Na ganku zdejmował gumiaki i rękawiczki, by zaskakująco rześkim krokiem podejść do Genthona i zamknąć go w ojcowskim uścisku.
- Mój chłopcze, jak dobrze cię widzieć! Czyżbyś się w końcu ustatkował i nic starym Cleggom nie powiedział? - zapytał przyjaźnie, przenosząc uwagę na towarzyszącą mu niewiastę, której ukłonił się szarmancko. - Pani wybaczy, ale takim brudny i spocony, to panienki nie wypada ściskać. Ale całuję rączki. Napijecie się czegoś? Wallis, pudding gotowy? - Arthur zawołał radośnie do małżonki.
Furtka skrzypnęła cicho dwa razy, najpierw gdy otworzył ją przed nią, a potem gdy zamknął ją za ich plecami. Usypaną, wydeptaną w ziemi dróżką Yuan podążał nieufnie, choć Wren skarciła go chwilę wcześniej za powarkiwania; nie chciała przecież by wystraszył gospodarzy określonych mianem leciwych. Do gardeł skoczyć im nie mógł, nie bez wyraźnej komendy swej pani, ale czarownica zdawała sobie sprawę, że swą aparycją nie sprawiał najmilszego wrażenia; trzymała go zatem na krótkiej smyczy i pilnowała, by nie przeszedł przez jakikolwiek klomb wysadzony różnorodnymi, kolorowymi kwiatami.
- To dlatego tak ostatnio przybrałeś na wadze? - podjęła kąśliwie, żartobliwie, ale również i cicho, by ich słowa nie dotarły do uszu staruszka krzątającego się w ogrodzie. Już niebawem wyszli naprzeciw szarej główce wyglądającej znad okiennego parapetu; Wren przywołała na swej twarzy urzekający, niewinny uśmiech - bo panowała nad swoją mimiką niemal zawsze, dostosowywała ją do sytuacji i tworzyła dokoła siebie fałszywy obraz wymalowanej maski, jaka rzadko kiedy zawodziła. Nie miała prawa tego robić - nie po latach treningu kłamstwa, które powoli spajało się z mięśniem i kością. - Czyń swą powinność, sir Genthonie - odparła, dając mu tym samym znać, że wizyta u emerytowanych znajomych mężczyzny nie była dla niej kłopotem. Na wszelki wypadek uwiązała smycz Yuana do barierki tworzącej werandę i nakazała mu siedzieć, po czym ruszyła z magiem do środka domostwa. Było skromne ale zadbane. Zdecydowanie posiadało w sobie urok kobiecej ręki. - Pani Clegg, nazywam się Wren Chang - przedstawiła się łagodnie gdy tylko stanęli naprzeciwko staruszki. Przeżyte lata osiadały ciężarem na jej postawie, była lekko zgarbiona i poruszała się powoli, ale uśmiech na jej twarzy przypominał jej ten, który dawno, dawno temu widziała u swej własnej babci. - Bardzo mi miło; macie państwo uroczy dom. Widział wiele dzieci, wnucząt? - spytała kurtuazyjnie, bez problemu odnajdując się w roli uprzejmej, młodej kobiety towarzyszącej ich ulubionemu sąsiadowi. Zanim kobiecina zdążyła jednak odpowiedzieć, z ogrodu powrócił jej mąż, umorusany ziemią, z drobinkami świeżo ściętej trawy przyklejonymi do roboczego ubrania, i niedokładnie przystrzyżoną brodą sięgającą daleko za podstawę szyi. Na ganku zdejmował gumiaki i rękawiczki, by zaskakująco rześkim krokiem podejść do Genthona i zamknąć go w ojcowskim uścisku.
- Mój chłopcze, jak dobrze cię widzieć! Czyżbyś się w końcu ustatkował i nic starym Cleggom nie powiedział? - zapytał przyjaźnie, przenosząc uwagę na towarzyszącą mu niewiastę, której ukłonił się szarmancko. - Pani wybaczy, ale takim brudny i spocony, to panienki nie wypada ściskać. Ale całuję rączki. Napijecie się czegoś? Wallis, pudding gotowy? - Arthur zawołał radośnie do małżonki.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
— Och, mój przyjaciel poprosił mnie, abym pomógł im z naprawą zniszczonych ogrodzeń i zabezpieczeń — wyjaśnił Tom, zapytany o powód wizyty w rezerwacie hipogryfów. — A potem poszliśmy na Ognistą — dodał z uśmiechem, parskając pod nosem na wspomnienie ostatniego spotkania z Kaiem.
Chwilę później oboje z Wren znaleźli się we wnętrzu domu Cleggów. Kuchnia, w której przyjęła ich pani Wallis, była skromnym, ale zadbanym pomieszczeniem. Na przestrzeni lat właściwie niewiele się tu zmieniło. Ten sam kredens, co dwadzieścia lat temu, stary zegar z kukułką i obdrapane, lecz obite ładnym materiałem krzesła. Na samym środku kuchni wciąż stał ten sam, wysłużony stół, przy którym w dzieciństwie Tom jadł razem z Ramseyem szarlotkę lub bawił się „w pociąg” - lokomotywą z wagonami były puste pudełka po zapałkach, połączone przy pomocy pani Clegg nitką. Cóż, trzeba było przyznać, że mugolskie dzieciaki żyjące w Reculver były równie kreatywne co biedne. Bawiąc się z nimi, kilkuletni Tom bardzo szybko nauczył się, że z pustych pudełek po zapałkach da się wyczarować właściwie wszystko, w dodatku bez udziału magii: jeśli się chciało, można było mieć miniaturowe domy, samochody, smoki, a nawet dinozaury. W rzeczywistości do dobrej zabawy nie potrzeba było nawet pudełek. W małej wioseczce otoczonej morzem i lasem wszystko zdawało się być naturalnym placem do zabaw - czasem najlepszą rozrywką było po prostu pójść na klify albo łąkę i przyglądać się latającym owadom lub uganiać się za stadem krów. Wystarczyła odrobina kreatywności i towarzystwo rówieśników, którego nigdy nie brakowało.
Goszcząc u Ramseya, Tom wiele razy przyglądał się, jak pan i pani Clegg krzątają się po gospodarstwie. Choć nie potrafili czarować i wszystko robili sami, ręcznie, ich dom właściwie niewiele różnił się od domu Genthonów. Te same pieczone ziemniaki na obiad i kolację, te same obowiązki związane z odchwaszczaniem ogrodu, te same problemy z pieniędzmi i utyskiwanie na polityków nad wieczorną gazetą... Czy rzeczywiście świat czarodziejski i mugolski różniły się tak bardzo od siebie, że można było któryś z nich uznać za lepszy lub gorszy?
Tymczasem umorusany ziemią Arthur Clegg wkroczył dziarsko do pomieszczenia i uścisnął serdecznie Toma na powitanie.
— Panie Clegg, to moja przyjaciółka, Wren Chang — odpowiedział uprzejmie Tom i podrapał się po głowie, nieco zawstydzony przed czarownicą pytaniem staruszka. Merlinie, mógł przecież przewidzieć, że Cleggowie pomyślą, że przyprowadził do nich swoją dziewczynę i nie omieszkają tego - z czystej dobroci serca i serdeczności - skomentować. I choć wizja ustatkowania się z Wren wydawała mu się miła, była jednocześnie zupełnie abstrakcyjna i, nie oszukujmy się, raczej mało prawdopodobna. Wren była przepiękną, niezwykle zdolną, ambitną i bardzo niezależną czarownicą. Pochodziła z rodziny z tradycjami, wprost z chińskich dworów; pełnej militarnych strategów, polityków i znawców sztuki. To było po niej widać. Miała w sobie jakiś taki czar, powab, szlachetność... On natomiast był zwykłym czarodziejem z wioski, magicznym naprawiaczem; wywodził się z Moore'ów, którzy wiedli raczej proste życie i wychodzili z cienia tylko wtedy, gdy byli potrzebni. I choć nie myślał o sobie jako o kimś gorszym czy niewartym Wren - och, Merlin mu świadkiem, że przychyliłby jej nieba! - szczerze wątpił, aby czarownica była nim kiedykolwiek zainteresowana i czy ich światy dałoby się w ogóle na dłuższą metę ze sobą pogodzić. Pasował do niej ktoś inny, bardziej dumny, zdecydowany, może ktoś ze stolicy, z jakiegoś arystokratycznego rodu? A może w ogóle nie z Anglii? Kto wie.
— Przyszedłem zajrzeć na chwilę i spytać, czy nie potrzebują państwo niczego — wyjaśnił uprzejmie, a pani Clegg uśmiechnęła się do nich ciepło.
— Och, kochaniutki, a cóż my możemy potrzebować... — Machnęła ręką i po chwili dodała dziarsko: — Wszystko mamy, pókiśmy zdrowi oboje! Puddingu wam nakroję i herbaty naleję, bo dzisiaj takie słońce.
Wiedząc doskonale, że jakiekolwiek protesty i tak na niewiele się zdadzą, Tom odsunął jedno z krzeseł dla Wren, jak na dżentelmena przystało, i moment później sam zajął miejsce przy stole.
— Wspomniała pani o liście dla Rose? — zapytał, spoglądając na gospodynię. Pani Wallis kiwnęła głową i postawiła na stole dwa kubki z herbatą. — Nie ma jej w Reculver?
— A wyjechała do pracy kilka tygodni temu — odpowiedział pan Clegg, myjąc nad zlewem umorusane od ziemi dłonie. — Tutaj ciężko o pracę dla młodych dziewczyn... W gospodzie nie potrzebują nowych barmanek, a i zakłady w okolicy nie szukają nikogo — dodał. Rzeczywiście, Rose nie była jedyną dziewczyną, która wyjechała z Reculver w poszukiwaniu pracy i lepszych perspektyw. Tu czekały na nią jedynie zajmowanie się podupadłym gospodarstwem, niedzielny targ warzywny lub fabryka samochodów w Canterbury. — Jakaś koleżanka powiedziała jej, że w Londynie szukają teraz tych, no..., guwernantek.
Tom uniósł brwi i spojrzał na Wren, zastanawiając się, czy czarownica pomyślała właśnie o tym samym co on. Wyjazd do pracy w Londynie, gdy było się mugolką, w obliczu tego, co się tam teraz działo... Nie, to zdecydowanie nie brzmiało najlepiej.
Chwilę później oboje z Wren znaleźli się we wnętrzu domu Cleggów. Kuchnia, w której przyjęła ich pani Wallis, była skromnym, ale zadbanym pomieszczeniem. Na przestrzeni lat właściwie niewiele się tu zmieniło. Ten sam kredens, co dwadzieścia lat temu, stary zegar z kukułką i obdrapane, lecz obite ładnym materiałem krzesła. Na samym środku kuchni wciąż stał ten sam, wysłużony stół, przy którym w dzieciństwie Tom jadł razem z Ramseyem szarlotkę lub bawił się „w pociąg” - lokomotywą z wagonami były puste pudełka po zapałkach, połączone przy pomocy pani Clegg nitką. Cóż, trzeba było przyznać, że mugolskie dzieciaki żyjące w Reculver były równie kreatywne co biedne. Bawiąc się z nimi, kilkuletni Tom bardzo szybko nauczył się, że z pustych pudełek po zapałkach da się wyczarować właściwie wszystko, w dodatku bez udziału magii: jeśli się chciało, można było mieć miniaturowe domy, samochody, smoki, a nawet dinozaury. W rzeczywistości do dobrej zabawy nie potrzeba było nawet pudełek. W małej wioseczce otoczonej morzem i lasem wszystko zdawało się być naturalnym placem do zabaw - czasem najlepszą rozrywką było po prostu pójść na klify albo łąkę i przyglądać się latającym owadom lub uganiać się za stadem krów. Wystarczyła odrobina kreatywności i towarzystwo rówieśników, którego nigdy nie brakowało.
Goszcząc u Ramseya, Tom wiele razy przyglądał się, jak pan i pani Clegg krzątają się po gospodarstwie. Choć nie potrafili czarować i wszystko robili sami, ręcznie, ich dom właściwie niewiele różnił się od domu Genthonów. Te same pieczone ziemniaki na obiad i kolację, te same obowiązki związane z odchwaszczaniem ogrodu, te same problemy z pieniędzmi i utyskiwanie na polityków nad wieczorną gazetą... Czy rzeczywiście świat czarodziejski i mugolski różniły się tak bardzo od siebie, że można było któryś z nich uznać za lepszy lub gorszy?
Tymczasem umorusany ziemią Arthur Clegg wkroczył dziarsko do pomieszczenia i uścisnął serdecznie Toma na powitanie.
— Panie Clegg, to moja przyjaciółka, Wren Chang — odpowiedział uprzejmie Tom i podrapał się po głowie, nieco zawstydzony przed czarownicą pytaniem staruszka. Merlinie, mógł przecież przewidzieć, że Cleggowie pomyślą, że przyprowadził do nich swoją dziewczynę i nie omieszkają tego - z czystej dobroci serca i serdeczności - skomentować. I choć wizja ustatkowania się z Wren wydawała mu się miła, była jednocześnie zupełnie abstrakcyjna i, nie oszukujmy się, raczej mało prawdopodobna. Wren była przepiękną, niezwykle zdolną, ambitną i bardzo niezależną czarownicą. Pochodziła z rodziny z tradycjami, wprost z chińskich dworów; pełnej militarnych strategów, polityków i znawców sztuki. To było po niej widać. Miała w sobie jakiś taki czar, powab, szlachetność... On natomiast był zwykłym czarodziejem z wioski, magicznym naprawiaczem; wywodził się z Moore'ów, którzy wiedli raczej proste życie i wychodzili z cienia tylko wtedy, gdy byli potrzebni. I choć nie myślał o sobie jako o kimś gorszym czy niewartym Wren - och, Merlin mu świadkiem, że przychyliłby jej nieba! - szczerze wątpił, aby czarownica była nim kiedykolwiek zainteresowana i czy ich światy dałoby się w ogóle na dłuższą metę ze sobą pogodzić. Pasował do niej ktoś inny, bardziej dumny, zdecydowany, może ktoś ze stolicy, z jakiegoś arystokratycznego rodu? A może w ogóle nie z Anglii? Kto wie.
— Przyszedłem zajrzeć na chwilę i spytać, czy nie potrzebują państwo niczego — wyjaśnił uprzejmie, a pani Clegg uśmiechnęła się do nich ciepło.
— Och, kochaniutki, a cóż my możemy potrzebować... — Machnęła ręką i po chwili dodała dziarsko: — Wszystko mamy, pókiśmy zdrowi oboje! Puddingu wam nakroję i herbaty naleję, bo dzisiaj takie słońce.
Wiedząc doskonale, że jakiekolwiek protesty i tak na niewiele się zdadzą, Tom odsunął jedno z krzeseł dla Wren, jak na dżentelmena przystało, i moment później sam zajął miejsce przy stole.
— Wspomniała pani o liście dla Rose? — zapytał, spoglądając na gospodynię. Pani Wallis kiwnęła głową i postawiła na stole dwa kubki z herbatą. — Nie ma jej w Reculver?
— A wyjechała do pracy kilka tygodni temu — odpowiedział pan Clegg, myjąc nad zlewem umorusane od ziemi dłonie. — Tutaj ciężko o pracę dla młodych dziewczyn... W gospodzie nie potrzebują nowych barmanek, a i zakłady w okolicy nie szukają nikogo — dodał. Rzeczywiście, Rose nie była jedyną dziewczyną, która wyjechała z Reculver w poszukiwaniu pracy i lepszych perspektyw. Tu czekały na nią jedynie zajmowanie się podupadłym gospodarstwem, niedzielny targ warzywny lub fabryka samochodów w Canterbury. — Jakaś koleżanka powiedziała jej, że w Londynie szukają teraz tych, no..., guwernantek.
Tom uniósł brwi i spojrzał na Wren, zastanawiając się, czy czarownica pomyślała właśnie o tym samym co on. Wyjazd do pracy w Londynie, gdy było się mugolką, w obliczu tego, co się tam teraz działo... Nie, to zdecydowanie nie brzmiało najlepiej.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciemne tęczówki zakołysały się delikatnie, złośliwie, w znajomym grymasie wywrócenia oczu. Oczywiście, że poszli na ognistą. Mężczyźni najwyraźniej byli niezdolni biologicznie do zwieńczenia współpracy w inny, bardziej dystyngowany, trzeźwy sposób; ich celebracje ograniczały się wyłącznie do przepalających gardło i przewód pokarmowy alkoholi, choć ostatnio ona sama nie winna była na podobne zachowania narzekać, nie lepsza. Chyba tylko dlatego ograniczyła cisnące się na usta matkowanie i nie zbeształa Toma za libacje w nieznanym przez nią towarzystwie; w dobie niepewności targających połami świata należało być ostrożnym, Wren ostrożna była zatem za dwoje, gdy w zasięgu wzroku pojawiały się kwestie związane z jej przyjaciółmi, bliskimi. Nienachalnie lecz manipulacyjnie chciała wiedzieć wszystko, mieć pewność, że nie pakowali się w tarapaty bez stosownego uzasadnienia, że działali zgodnie z logiką i jedynym słusznym osądem - co do Genthona miała więc uzasadnione wątpliwości. Bratał się z mugolami niemal pod nosem kwitnącego w Londynie reżimu, dbał o nich, pielęgnował, inaczej, niż robiła to ona, a to znaczyło, że wystawiał się jako strzelnicza tarcza pokryta czerwoną farbą. Łatwy cel dla każdego, kto mógł zapragnąć wystrzelić grot z kuszy.
Promienny uśmiech zagościł na jej twarzy gdy czarodziej przedstawił ją starszemu mężczyźnie, jego następne słowa zniszczyły jednak cały pokład fałszywej niewinności. Mogła to zrobić, właściwie czemu nie? Coś figlarnego błysnęło w oczach gdy ni z tego, ni z owego chwyciła Toma za rękę, przyciskając się delikatnie do jego boku.
- Czyżbyś się mnie wstydził? - spytała teatralnie, spoglądając na niego przez chwilę, po czym przeniosła spojrzenie na powoli pojmującego znaczenie jej słów pana Clegga. - Tom jest zbyt nieśmiały, ale pewnego dnia przysięgam, że sobie z tym poradzimy. Do narzeczeństwa jednak bardzo nam daleko - mówiła płynnie, słodko, bez zająknięcia, tworząc wokół nich aurę młodej, rozkochanej w sobie pary; przecież najwyższa pora, by ponad trzydziestoletni kawaler rozpoczął proces ustatkowywania się - przynajmniej w oczach leciwych sąsiadów z pewnością głęboko związanych z tradycyjnym wzorcem społeczeństwa i rodziny. Niech mają dziś ze spotkania odrobinę dodatkowej radości. - Może pewnego dnia... - Wren dodała jeszcze, słowa wieńcząc rozmarzonym westchnieniem. Pani Clegg z radości klasnęła w dłonie, ćwierkając gratulacje, natomiast Arthur zarechotał pod nosem i wyciągnął ubrudzoną ziemią dłoń w kierunku Toma, ewidentnie po to, by pogratulować mu nowego rozdziału.
- W końcu, w końcu! Mało u nas dobrych wieści ostatnio - przyznał starszy gospodarz, przysiadając potem na kuchennym krześle przy stole i obserwując kątem oka jak jego szanowna małżonka jęła krzątać się w przygotowywaniu poczęstunku. Rozmowa szybko zeszła na tor prowadzący do Rose; Wren przysłuchiwała się ich słowom z notorycznie malejącym zainteresowaniem, czego jednak nie sposób było dostrzec w niemal idealnie wypracowanej mimice. Dopiero wspomnienie Londynu i podążające w jej stronę porozumiewawcze spojrzenie posłało w jej myślach iskrę zainteresowania; Azjatka zmrużyła lekko oczy, pewna, że wspomniana dziewczyna już nie żyła.
- Na pewno niebawem do państwa napisze - pospieszyła z odpowiedzią głosem ciepłym, napawającym nadzieją, odbierając jednocześnie od pani Clegg filiżankę gorącej, aromatycznej herbaty. Pachniała własnoręcznie zebranymi ziołami.
- Codziennie patrzę na jej zdjęcie i wyczekuję, pytam listonosza, czy aby czegoś do nas nie niesie, ale może po prostu jest taka zajęta... To pracowita dziewczyna, zdolna, rozsądna, mówiła, że niedługo wróci - pomarszczona dłoń kobiety wskazała na wiszące na pobliskiej ścianie zdjęcie. - Gdybyś kiedyś ją spotkał, Tom, powiedz jej, żeśmy stęsknieni choćby jednego słowa, dobrze, kochany?
Oczy mimowolnie pomknęły w ujawnionym kierunku, a na widok widniejącego tam lica coś w jej żołądku opadło mocno, niczym kotwica opadać może na morskie dno. Wren zastygła na chwilę, tylko po to, by unieść filiżankę do ust i upić kilka łyków nieprzyjemnie gorącego napoju. Znała tę dziewczynę. Pojmała ją stąd własnoręcznie. O Merlinie.
Promienny uśmiech zagościł na jej twarzy gdy czarodziej przedstawił ją starszemu mężczyźnie, jego następne słowa zniszczyły jednak cały pokład fałszywej niewinności. Mogła to zrobić, właściwie czemu nie? Coś figlarnego błysnęło w oczach gdy ni z tego, ni z owego chwyciła Toma za rękę, przyciskając się delikatnie do jego boku.
- Czyżbyś się mnie wstydził? - spytała teatralnie, spoglądając na niego przez chwilę, po czym przeniosła spojrzenie na powoli pojmującego znaczenie jej słów pana Clegga. - Tom jest zbyt nieśmiały, ale pewnego dnia przysięgam, że sobie z tym poradzimy. Do narzeczeństwa jednak bardzo nam daleko - mówiła płynnie, słodko, bez zająknięcia, tworząc wokół nich aurę młodej, rozkochanej w sobie pary; przecież najwyższa pora, by ponad trzydziestoletni kawaler rozpoczął proces ustatkowywania się - przynajmniej w oczach leciwych sąsiadów z pewnością głęboko związanych z tradycyjnym wzorcem społeczeństwa i rodziny. Niech mają dziś ze spotkania odrobinę dodatkowej radości. - Może pewnego dnia... - Wren dodała jeszcze, słowa wieńcząc rozmarzonym westchnieniem. Pani Clegg z radości klasnęła w dłonie, ćwierkając gratulacje, natomiast Arthur zarechotał pod nosem i wyciągnął ubrudzoną ziemią dłoń w kierunku Toma, ewidentnie po to, by pogratulować mu nowego rozdziału.
- W końcu, w końcu! Mało u nas dobrych wieści ostatnio - przyznał starszy gospodarz, przysiadając potem na kuchennym krześle przy stole i obserwując kątem oka jak jego szanowna małżonka jęła krzątać się w przygotowywaniu poczęstunku. Rozmowa szybko zeszła na tor prowadzący do Rose; Wren przysłuchiwała się ich słowom z notorycznie malejącym zainteresowaniem, czego jednak nie sposób było dostrzec w niemal idealnie wypracowanej mimice. Dopiero wspomnienie Londynu i podążające w jej stronę porozumiewawcze spojrzenie posłało w jej myślach iskrę zainteresowania; Azjatka zmrużyła lekko oczy, pewna, że wspomniana dziewczyna już nie żyła.
- Na pewno niebawem do państwa napisze - pospieszyła z odpowiedzią głosem ciepłym, napawającym nadzieją, odbierając jednocześnie od pani Clegg filiżankę gorącej, aromatycznej herbaty. Pachniała własnoręcznie zebranymi ziołami.
- Codziennie patrzę na jej zdjęcie i wyczekuję, pytam listonosza, czy aby czegoś do nas nie niesie, ale może po prostu jest taka zajęta... To pracowita dziewczyna, zdolna, rozsądna, mówiła, że niedługo wróci - pomarszczona dłoń kobiety wskazała na wiszące na pobliskiej ścianie zdjęcie. - Gdybyś kiedyś ją spotkał, Tom, powiedz jej, żeśmy stęsknieni choćby jednego słowa, dobrze, kochany?
Oczy mimowolnie pomknęły w ujawnionym kierunku, a na widok widniejącego tam lica coś w jej żołądku opadło mocno, niczym kotwica opadać może na morskie dno. Wren zastygła na chwilę, tylko po to, by unieść filiżankę do ust i upić kilka łyków nieprzyjemnie gorącego napoju. Znała tę dziewczynę. Pojmała ją stąd własnoręcznie. O Merlinie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Tom uniósł brwi, zupełnie zaskoczony, gdy poczuł dotyk dłoni Wren na swojej dłoni i gdy czarownica przysunęła się do jego boku. Mimowolnie objął ją w talii - automatycznie, trochę tak, jakby chciał ją przed czymś ochronić niż jakby dał się ponieść romantycznemu uniesieniu - choć w rzeczywistości doskonale wiedział, że nie było jej przed czym bronić; oboje stali w kolorowej, wesołej, bezpiecznej kuchni Cleggów, z pachnącym puddingiem i dwójką uśmiechniętych staruszków wpatrzonych w nich jak w obrazek. Poczuł przyjemny zapach perfum Wren, a ciemne kosmyki włosów czarownicy połaskotały go w szyję.
Słowa Wren brzmiały słodko i radośnie; opowiadały zaklęcia, które ni stąd, ni zowąd wyczarowały mu w głowie jakieś dziwne, abstrakcyjne obrazy. I choć widział, że są to zupełnie abstrakcyjne fantasmagorie, które z chwilą wyjścia z domku Cleggów i tak się skończą, ostatecznie poddał się tej historii i pokiwał z uśmiechem głową. Z jednej strony nie chciał wyjść na gbura ani tym bardziej dezorientować starszych gospodarzy i robić przed nimi scen. Z drugiej strony… Cóż, to była bardzo zabawna, przyjemna historia. A Wallis i Arthur wyglądali na wniebowziętych.
Gdy usiedli przy stole, Tom sięgnął po filiżankę z herbatą i poklepał czule Wren po ramieniu, jak na troskliwego partnera przystało. Po chwili jednak jego dobry humor przygasł, gdy usłyszał o Rose.
— To prawda, na pewno niedługo się do państwa odezwie — powtórzył za Wren i uśmiechnął się do pani Wallis. W rzeczywistości jednak nie do końca było mu do śmiechu i zrobił to tylko po to, aby dodać Cleggom otuchy. — Słyszałem, że poczta w Londynie jest okropna — dodał po chwili. Cóż, mało co funkcjonowało teraz w stolicy poprawnie. — Tamtejsi listonosze co rusz zapominają odebrać listy. Proszę się nie przejmować, pewnie list od Rose gdzieś utknął i za chwilę się znajdzie.
Źle się czuł, wciskając Cleggom kit. Tak naprawdę nikt w Reculver nie wiedział, co się działo w Londynie. Wojna czarodziejów z mugolami nie dotarła jeszcze poza stolicę ani tym bardziej na wschodnie wybrzeże Anglii, a i Tom nie informował nikogo z wioski o sytuacji w stolicy, nie chcąc siać paniki ani łamać Międzynarodowej Ustawy o Tajności. Gdy tylko więc ktoś z Reculver pytał go o Londyn, Tom mówił jedynie o tym, że stolica stała się po niebezpiecznym miejscem pełnym kryminalistów.
Cleggowie, razem z Rose, byli zupełnie nieświadomi, nie wiedzieli niczego. Ich życie toczyło się do tej pory po staremu, codziennie tak samo - zajmowali się gospodarstwem i nie wychylali się poza Reculver. Nigdy nie pytali o Londyn, a i on nigdy nie pomyślałby, że Rose wyruszy tam na poszukiwania pracy. Gdyby tylko wiedział… Gdyby tylko wiedział, zrobiłby wszystko, aby przestrzec ją przed wyjazdem! Albo chociaż upewnić się, że trafi w bezpieczne miejsce.
Z drugiej strony nie wiadomo było, czy Rose faktycznie wpadła w tarapaty. Może rzeczywiście znalazła pracę jako guwernantka? Może zatrzymała się na wciąż w miarę bezpiecznych obrzeżach miasta? Jedyne co wiedział, to to, że będzie musiał to sprawdzić. Powinien też odezwać się do kogoś zaufanego z Londynu, zdecydowanie. Może do Vincenta? Albo Kaia? Albo... Wren!
Wren mieszkała w Londynie! Była łowczynią alchemicznych ingrediencji, więc na pewno miała jakieś kontakty. Oczywiście nigdy w życiu nie naraziłby jej na niebezpieczeństwo i nie wymagałby od niej poświęceń - doskonale wiedział, że spoufalanie się z mugolami lub wypytywanie o nich może jej przysporzyć w stolicy kłopotów. Jeśli jednak miał jakąkolwiek okazję do tego, aby ją o to zapytać, to zamierzał wykorzystać tę szansę. Jednocześnie nie miałby do niej żadnych pretensji, gdyby odmówiła.
— Mam w Londynie znajomych, popytam ich — powiedział więc i spojrzał na Cleggów. — Wren również ma tam znajomości — dodał po chwili, lecz nieco ciszej. Nie dodał, że czarownica mieszka w stolicy. Nie chciał robić Cleggom zbyt dużych nadziei ani stawiać przyjaciółki w niezręcznej sytuacji i zmuszać ją do pomocy przez sam fakt miejsca zamieszkania, zwłaszcza w tak okropnych czasach. Wyciągnął więc dłoń i czule pogłaskał Wren po ramieniu, jakby chcąc dać jej znać, że niczego od niej nie oczekuje. Dla Cleggów zapewne był to prosty romantyczny gest. — Wiadomo, gdzie dokładnie Rose się zatrzymała? — zapytał.
- Nie powiedziała... - Pan Clegg pokręcił głową, po czym odwrócił się w kierunku żony i uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. - Tak jak młodzi mówią, napisze w końcu! - Widać było, że nie chce dalej kłopotać Wallis rozmową o Rose, bo po chwili spojrzał na Toma i szybko zmienił temat. - No, to mów, chłopcze, gdzie taką piękną panienkę spotkałeś! Pilnuj jej jak skarb, drugiej takiej ślicznej i miłej nie znajdziesz! - powiedział i "pogroził" mu palcem. - A ty oko na niego miej, panienko Chang, bo to dobry i uczciwy chłopak jest. Niejedna pannica tu się za nim ogląda!
Tom poczuł, że robi mu się gorąco. Chyba czas się zbierać.
zt
Słowa Wren brzmiały słodko i radośnie; opowiadały zaklęcia, które ni stąd, ni zowąd wyczarowały mu w głowie jakieś dziwne, abstrakcyjne obrazy. I choć widział, że są to zupełnie abstrakcyjne fantasmagorie, które z chwilą wyjścia z domku Cleggów i tak się skończą, ostatecznie poddał się tej historii i pokiwał z uśmiechem głową. Z jednej strony nie chciał wyjść na gbura ani tym bardziej dezorientować starszych gospodarzy i robić przed nimi scen. Z drugiej strony… Cóż, to była bardzo zabawna, przyjemna historia. A Wallis i Arthur wyglądali na wniebowziętych.
Gdy usiedli przy stole, Tom sięgnął po filiżankę z herbatą i poklepał czule Wren po ramieniu, jak na troskliwego partnera przystało. Po chwili jednak jego dobry humor przygasł, gdy usłyszał o Rose.
— To prawda, na pewno niedługo się do państwa odezwie — powtórzył za Wren i uśmiechnął się do pani Wallis. W rzeczywistości jednak nie do końca było mu do śmiechu i zrobił to tylko po to, aby dodać Cleggom otuchy. — Słyszałem, że poczta w Londynie jest okropna — dodał po chwili. Cóż, mało co funkcjonowało teraz w stolicy poprawnie. — Tamtejsi listonosze co rusz zapominają odebrać listy. Proszę się nie przejmować, pewnie list od Rose gdzieś utknął i za chwilę się znajdzie.
Źle się czuł, wciskając Cleggom kit. Tak naprawdę nikt w Reculver nie wiedział, co się działo w Londynie. Wojna czarodziejów z mugolami nie dotarła jeszcze poza stolicę ani tym bardziej na wschodnie wybrzeże Anglii, a i Tom nie informował nikogo z wioski o sytuacji w stolicy, nie chcąc siać paniki ani łamać Międzynarodowej Ustawy o Tajności. Gdy tylko więc ktoś z Reculver pytał go o Londyn, Tom mówił jedynie o tym, że stolica stała się po niebezpiecznym miejscem pełnym kryminalistów.
Cleggowie, razem z Rose, byli zupełnie nieświadomi, nie wiedzieli niczego. Ich życie toczyło się do tej pory po staremu, codziennie tak samo - zajmowali się gospodarstwem i nie wychylali się poza Reculver. Nigdy nie pytali o Londyn, a i on nigdy nie pomyślałby, że Rose wyruszy tam na poszukiwania pracy. Gdyby tylko wiedział… Gdyby tylko wiedział, zrobiłby wszystko, aby przestrzec ją przed wyjazdem! Albo chociaż upewnić się, że trafi w bezpieczne miejsce.
Z drugiej strony nie wiadomo było, czy Rose faktycznie wpadła w tarapaty. Może rzeczywiście znalazła pracę jako guwernantka? Może zatrzymała się na wciąż w miarę bezpiecznych obrzeżach miasta? Jedyne co wiedział, to to, że będzie musiał to sprawdzić. Powinien też odezwać się do kogoś zaufanego z Londynu, zdecydowanie. Może do Vincenta? Albo Kaia? Albo... Wren!
Wren mieszkała w Londynie! Była łowczynią alchemicznych ingrediencji, więc na pewno miała jakieś kontakty. Oczywiście nigdy w życiu nie naraziłby jej na niebezpieczeństwo i nie wymagałby od niej poświęceń - doskonale wiedział, że spoufalanie się z mugolami lub wypytywanie o nich może jej przysporzyć w stolicy kłopotów. Jeśli jednak miał jakąkolwiek okazję do tego, aby ją o to zapytać, to zamierzał wykorzystać tę szansę. Jednocześnie nie miałby do niej żadnych pretensji, gdyby odmówiła.
— Mam w Londynie znajomych, popytam ich — powiedział więc i spojrzał na Cleggów. — Wren również ma tam znajomości — dodał po chwili, lecz nieco ciszej. Nie dodał, że czarownica mieszka w stolicy. Nie chciał robić Cleggom zbyt dużych nadziei ani stawiać przyjaciółki w niezręcznej sytuacji i zmuszać ją do pomocy przez sam fakt miejsca zamieszkania, zwłaszcza w tak okropnych czasach. Wyciągnął więc dłoń i czule pogłaskał Wren po ramieniu, jakby chcąc dać jej znać, że niczego od niej nie oczekuje. Dla Cleggów zapewne był to prosty romantyczny gest. — Wiadomo, gdzie dokładnie Rose się zatrzymała? — zapytał.
- Nie powiedziała... - Pan Clegg pokręcił głową, po czym odwrócił się w kierunku żony i uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. - Tak jak młodzi mówią, napisze w końcu! - Widać było, że nie chce dalej kłopotać Wallis rozmową o Rose, bo po chwili spojrzał na Toma i szybko zmienił temat. - No, to mów, chłopcze, gdzie taką piękną panienkę spotkałeś! Pilnuj jej jak skarb, drugiej takiej ślicznej i miłej nie znajdziesz! - powiedział i "pogroził" mu palcem. - A ty oko na niego miej, panienko Chang, bo to dobry i uczciwy chłopak jest. Niejedna pannica tu się za nim ogląda!
Tom poczuł, że robi mu się gorąco. Chyba czas się zbierać.
zt
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Ostatnio zmieniony przez Tom Genthon dnia 03.11.20 20:24, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : zt)
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potwierdził, nie zaprzeczył, choć pełne łagodności gesty zdawały się przemawiać za niemą uległością wobec wspólnie uwitego kłamstewka. Było przecież niegroźne, nie miało mocy wyrządzić nikomu krzywdy - niestety -, toteż Wren uznała to za doskonałą okazję do szarpnięcia wrażliwymi nerwami mężczyzny. Była ciekawa jego reakcji, podświadomie licząc na więcej, jednak brak ucieczki w popłochu okazał się wystarczająco zadowalający, by wspaniałomyślnie nie drążyła dalej tematu. Zamiast tego skupiła się na przepysznym puddingu i aromatycznej herbacie, sącząc łyki z filiżanki raz po raz, w rytm coraz bardziej nużącej rozmowy. Niewiele wspólnego miała z losem niejakiej Rose, zapewne smutnego, zimnego już truchła złożonego w zbiorowej mogile czy spalonego na ulicach Londynu, choć ten brak zainteresowania maskowała niemal idealnie. Wiedziała, w którym momencie kiwnąć głową, a kiedy zamruczeć w zamyśleniu czy zgodzie, by bezgłośnie partycypować w rozmowie, nawet mimo tego, że wyobraźnią była już w samotnym domu Genthona, na dywanie przed nierozpalonym kominkiem, z winem w ręku. Niestety - im dalej w las, tym bardziej słodka perspektywa musiała poczekać.
Na wzmiankę o swych londyńskich znajomościach skinęła z udawaną ochotą, spojrzeniem zapewniając, że zrobi wszystko co w jej mocy, by o dziewczynie i jej bezpieczeństwie dowiedzieć się czegoś więcej. Nawet niby romantyczny gest Toma zdawał się nie rozproszyć rozbudzonego w niej entuzjazmu, choć bliżej było mu do dobrych trunków i tego cholernego dywanu; z czułością spojrzała na maga, niechybnie wzbudzając w Wallis potrzebę zauroczonego westchnięcia. W rzeczywistości dawała mu znak, że rozumie - co chciał powiedzieć jej bez użycia słów.
- Och, naprawdę? - podjęła z uśmiechem na słowa leciwego Arthura, gdy ten wspomniał o adoratorkach Toma chowających się w kątach Reculver. - W takim razie będę musiała prędko upomnieć się o obrączkę. Co jeśli taki kawaler mi ucieknie? A tutejsze panny, cóż, będą mogły się zapłakać - zaświergotała wprawnie, na moment ujmując dłoń siedzącego obok mężczyzny i ściskając ją lekko w pieszczotliwym geście, jednocześnie w ten sposób dając ujście obudzonym w niej emocjom. Konfliktowi. Co miała teraz zrobić? Nie mogła Rose tak po prostu wypuścić, nie mogła wymazać jej pamięci i pozwolić odejść w spokoju, by bezpiecznie wróciła do rodziny... Wszystko w jej wnętrzu wydawało się kotłować, dlatego, gdy finalnie pożegnali się ze starym małżeństwem i znaleźli się na zewnątrz, Wren skłamała znów, niby to przypominając sobie o nieodwołanym spotkaniu, na którym za godzinę musiała się pojawić. Przeprosiła Toma, odwiązała smycz psa i pozwoliła czarodziejowi odprowadzić się na stację kolejową, skąd zniknęła z nieukrywaną ulgą, rozmyślając intensywnie nad tym, jak koszmarnie skomplikowała się sytuacja.
zt
Na wzmiankę o swych londyńskich znajomościach skinęła z udawaną ochotą, spojrzeniem zapewniając, że zrobi wszystko co w jej mocy, by o dziewczynie i jej bezpieczeństwie dowiedzieć się czegoś więcej. Nawet niby romantyczny gest Toma zdawał się nie rozproszyć rozbudzonego w niej entuzjazmu, choć bliżej było mu do dobrych trunków i tego cholernego dywanu; z czułością spojrzała na maga, niechybnie wzbudzając w Wallis potrzebę zauroczonego westchnięcia. W rzeczywistości dawała mu znak, że rozumie - co chciał powiedzieć jej bez użycia słów.
- Och, naprawdę? - podjęła z uśmiechem na słowa leciwego Arthura, gdy ten wspomniał o adoratorkach Toma chowających się w kątach Reculver. - W takim razie będę musiała prędko upomnieć się o obrączkę. Co jeśli taki kawaler mi ucieknie? A tutejsze panny, cóż, będą mogły się zapłakać - zaświergotała wprawnie, na moment ujmując dłoń siedzącego obok mężczyzny i ściskając ją lekko w pieszczotliwym geście, jednocześnie w ten sposób dając ujście obudzonym w niej emocjom. Konfliktowi. Co miała teraz zrobić? Nie mogła Rose tak po prostu wypuścić, nie mogła wymazać jej pamięci i pozwolić odejść w spokoju, by bezpiecznie wróciła do rodziny... Wszystko w jej wnętrzu wydawało się kotłować, dlatego, gdy finalnie pożegnali się ze starym małżeństwem i znaleźli się na zewnątrz, Wren skłamała znów, niby to przypominając sobie o nieodwołanym spotkaniu, na którym za godzinę musiała się pojawić. Przeprosiła Toma, odwiązała smycz psa i pozwoliła czarodziejowi odprowadzić się na stację kolejową, skąd zniknęła z nieukrywaną ulgą, rozmyślając intensywnie nad tym, jak koszmarnie skomplikowała się sytuacja.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
| 21/11/1957
Wszelkie działania związane z przywróceniem ładu i pełnej kontroli nad Kent, a co za tym idzie równowagi w Rezerwacie były dla niego priorytetowe. Nie mógł pozwolić na to, aby sytuacja polityczna, trwająca wojna w jakikolwiek sposób wpłynęły negatywnie na funkcjonowanie miejsca należącego do Lordów Kent. Nawet jeśli we snach wraz z Ancalagonem równał mugolskie wioski z ziemią, realia były o wiele bardziej przytłaczające. Podejrzane zachowanie Summera i Bishop nasiliło się w ostatnim czasie, od początku października miał ich na oku, chociaż raczej robił to za niego ktoś zupełnie inny, biorąc pod uwagę fakt, że niekoniecznie celowo został wyłączony z jakiegokolwiek działania w połowie listopada. Musiał stanąć na nogi i sprawa nie była taka prosta, Zachary miał rację mówiąc, że oszczędzanie sił to jedyne wyjście, aby wrócić do sprawności. Mógł zginąć na Wyspie, wykrwawić się na śmierć, ale bliskie mu osoby nie dopuściły do tego. Co doceniał najbardziej jak tylko potrafił.
Czas upływał nieubłaganie, a rozrachunek musiał w końcu nadejść. Dostał cynk, że ponownie widziano Bishop i Summera pod osłoną nocy kroczących uliczkami Reculver. Znudziły mu się obserwacje i wysłuchiwanie raportów. Mugolska wioska jak dla niego mogłaby przestać istnieć i czuł dyskomfort na samą myśl pojawienia się w tym miejscu, ale wedle raportów i sprawozdań tego właśnie dnia Bishop miała pojawić się w miasteczku, tak przynajmniej wynikało z podsłuchanej rozmowy. Zastanawiał się do kogo zwrócić się o wsparcie i doceniając towarzystwo Lorda Xaviera Burke uznał, że to odpowiednia osoba. Sojusznik Rycerzy Walpurgii, należałoby to w końcu zmienić.
- Lydia Bishop ma zjawić się w północnej części miasteczka, w dawnym porcie. Z rozeznania wywnioskowaliśmy, że planuje zemstę za stracenie jej męża. – wyjaśnił po krótce, kiedy kierowali swoje kroki błotnistymi uliczkami w stronę dawnego portu. Nie sądził, aby potrzebne było więcej szczegółów. Wystarczyło przyjrzeć się, zobaczyć z kim się spotyka, a później złapać i wyciągnąć najpotrzebniejsze informacje. Nie wiedział też jak liczne może być to spotkanie, więc sensownym rozwiązaniem było wzięcie ze sobą kogoś, kto może okazać się pomocny. Tym bardziej, że sam jeszcze pracował nad powrotem do pełnej formy.
Dotarli do celu kilka chwil później, nie brakowało tu miejsc, w którym mogliby się przyczaić i przez chwilę obserwować postać kobiety odzianej w kaptur, kroczącej powoli do samego wybrzeża. Rozglądała się uważnie, lepiej było więc pozostać niezauważonym. Mathieu również nie widział nikogo, był niemal pewien, że jej towarzystwo zjawi się za kilka chwil. Ciemność im sprzyjała, musieli jednak chwilę poczekać. – Zależy mi na sprowadzeniu jej żywej i przesłuchaniu, a później pozbyciu. – szepnął cicho, upewniając się, że pozostaną niezauważeni.
Wszelkie działania związane z przywróceniem ładu i pełnej kontroli nad Kent, a co za tym idzie równowagi w Rezerwacie były dla niego priorytetowe. Nie mógł pozwolić na to, aby sytuacja polityczna, trwająca wojna w jakikolwiek sposób wpłynęły negatywnie na funkcjonowanie miejsca należącego do Lordów Kent. Nawet jeśli we snach wraz z Ancalagonem równał mugolskie wioski z ziemią, realia były o wiele bardziej przytłaczające. Podejrzane zachowanie Summera i Bishop nasiliło się w ostatnim czasie, od początku października miał ich na oku, chociaż raczej robił to za niego ktoś zupełnie inny, biorąc pod uwagę fakt, że niekoniecznie celowo został wyłączony z jakiegokolwiek działania w połowie listopada. Musiał stanąć na nogi i sprawa nie była taka prosta, Zachary miał rację mówiąc, że oszczędzanie sił to jedyne wyjście, aby wrócić do sprawności. Mógł zginąć na Wyspie, wykrwawić się na śmierć, ale bliskie mu osoby nie dopuściły do tego. Co doceniał najbardziej jak tylko potrafił.
Czas upływał nieubłaganie, a rozrachunek musiał w końcu nadejść. Dostał cynk, że ponownie widziano Bishop i Summera pod osłoną nocy kroczących uliczkami Reculver. Znudziły mu się obserwacje i wysłuchiwanie raportów. Mugolska wioska jak dla niego mogłaby przestać istnieć i czuł dyskomfort na samą myśl pojawienia się w tym miejscu, ale wedle raportów i sprawozdań tego właśnie dnia Bishop miała pojawić się w miasteczku, tak przynajmniej wynikało z podsłuchanej rozmowy. Zastanawiał się do kogo zwrócić się o wsparcie i doceniając towarzystwo Lorda Xaviera Burke uznał, że to odpowiednia osoba. Sojusznik Rycerzy Walpurgii, należałoby to w końcu zmienić.
- Lydia Bishop ma zjawić się w północnej części miasteczka, w dawnym porcie. Z rozeznania wywnioskowaliśmy, że planuje zemstę za stracenie jej męża. – wyjaśnił po krótce, kiedy kierowali swoje kroki błotnistymi uliczkami w stronę dawnego portu. Nie sądził, aby potrzebne było więcej szczegółów. Wystarczyło przyjrzeć się, zobaczyć z kim się spotyka, a później złapać i wyciągnąć najpotrzebniejsze informacje. Nie wiedział też jak liczne może być to spotkanie, więc sensownym rozwiązaniem było wzięcie ze sobą kogoś, kto może okazać się pomocny. Tym bardziej, że sam jeszcze pracował nad powrotem do pełnej formy.
Dotarli do celu kilka chwil później, nie brakowało tu miejsc, w którym mogliby się przyczaić i przez chwilę obserwować postać kobiety odzianej w kaptur, kroczącej powoli do samego wybrzeża. Rozglądała się uważnie, lepiej było więc pozostać niezauważonym. Mathieu również nie widział nikogo, był niemal pewien, że jej towarzystwo zjawi się za kilka chwil. Ciemność im sprzyjała, musieli jednak chwilę poczekać. – Zależy mi na sprowadzeniu jej żywej i przesłuchaniu, a później pozbyciu. – szepnął cicho, upewniając się, że pozostaną niezauważeni.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Rzadko kiedy odmawiał pomocy. Kiedy ktoś zwracał się do niego z prośbą, po wysłuchaniu przeważnie się zgadzał i udzielał pomocy. Oczywiście nie każdemu, bo jeszcze by się rozeszło, że każdy może się zgłosić do Lorda Burke'a i ten mu na pewno pomoże. O nie, co to to nie. Jednak kiedy z prośbą zwracał się do niego przyjaciel nie było opcji by odmówił. Zwłaszcza kiedy chodziło o coś tak poważnego. Zdrada była najgorszym czynem jakiego, w jego mniemaniu, mógł się dopuścić człowiek, zwłaszcza, jeśli tego kogoś obdarzyło się wcześniej zaufaniem.
Sam z pewnością gdyby dowiedział się o takim przedsięwzięciu w Durham...no cóż, z pewnością polałaby się krew, to nie podlega dyskusji. Dlatego kiedy Mathieu zwrócił się do niego o pomoc zgodził się jeszcze zanim poznał szczegóły.
W wyznaczonym dniu stawił się na miejscu. Mugolska wioska samym swym istnieniem pluła mu w twarz, zastanawiał się przez chwilę nawet dlaczego w ogóle jeszcze istnieje, ale nie rozwlekał się na tym za długo. Mieli tu zadanie do wykonania, raczej nie przewidywał zbytnich komplikacji. Nie zmieniało to jednak faktu, że był przygotowany na każdą ewentualność.
- Motyw w żaden sposób jej nie usprawiedliwia. - odparł spokojnie krocząc obok przyjaciela.
Pogoda nie specjalnie dopisywała, ale też w niczym nie przeszkadzała, z resztą Xavier nie miał w zwyczaju rozwlekać się nad warunkami atmosferycznymi. Ewentualnie pluł sobie w brodę, że zapomniał rękawiczek, ale nic więcej.
Kiedy dotarli do starego portu i znaleźli miejsce, z którego mieli obserwować spotkanie, Xavier rozejrzał się po okolicy. Była to dość duża przestrzeń, znajdowało się tu dość sporo miejsc gdzie można było się ukryć. Ich cel miał się z kimś spotkać...pytanie brzmiało czy to miał być ktoś w liczbie pojedynczej czy mnogiej? Z natury ostrożny Burke uważnie lawirował wzrokiem po otoczeniu, jednocześnie starając się samemu nie rzucać w oczy. Nie zauważył jednak nic podejrzanego. Najwyraźniej kobieta, choć widać było, że zdenerwowana i rozglądająca się, nie zastawiła tutaj żadnej pułapki.
- Tak też się stanie mój przyjacielu. - odparł równie cicho nie chcąc zdradzić ich kryjówki.
Sam z pewnością gdyby dowiedział się o takim przedsięwzięciu w Durham...no cóż, z pewnością polałaby się krew, to nie podlega dyskusji. Dlatego kiedy Mathieu zwrócił się do niego o pomoc zgodził się jeszcze zanim poznał szczegóły.
W wyznaczonym dniu stawił się na miejscu. Mugolska wioska samym swym istnieniem pluła mu w twarz, zastanawiał się przez chwilę nawet dlaczego w ogóle jeszcze istnieje, ale nie rozwlekał się na tym za długo. Mieli tu zadanie do wykonania, raczej nie przewidywał zbytnich komplikacji. Nie zmieniało to jednak faktu, że był przygotowany na każdą ewentualność.
- Motyw w żaden sposób jej nie usprawiedliwia. - odparł spokojnie krocząc obok przyjaciela.
Pogoda nie specjalnie dopisywała, ale też w niczym nie przeszkadzała, z resztą Xavier nie miał w zwyczaju rozwlekać się nad warunkami atmosferycznymi. Ewentualnie pluł sobie w brodę, że zapomniał rękawiczek, ale nic więcej.
Kiedy dotarli do starego portu i znaleźli miejsce, z którego mieli obserwować spotkanie, Xavier rozejrzał się po okolicy. Była to dość duża przestrzeń, znajdowało się tu dość sporo miejsc gdzie można było się ukryć. Ich cel miał się z kimś spotkać...pytanie brzmiało czy to miał być ktoś w liczbie pojedynczej czy mnogiej? Z natury ostrożny Burke uważnie lawirował wzrokiem po otoczeniu, jednocześnie starając się samemu nie rzucać w oczy. Nie zauważył jednak nic podejrzanego. Najwyraźniej kobieta, choć widać było, że zdenerwowana i rozglądająca się, nie zastawiła tutaj żadnej pułapki.
- Tak też się stanie mój przyjacielu. - odparł równie cicho nie chcąc zdradzić ich kryjówki.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Z niewyjaśnionego powodu akurat przy Xavierze czuł się wyjątkowo opanowany i zdecydowanie odpowiadało mu jego towarzystwo, zupełnie tak, jakby przebywał z członkiem własnej rodziny. Niewielu miał przyjaciół, niewielu osobom był w stanie zaufać, a jednak… Jeśli miał zwrócić się do kogokolwiek o wsparcie (pomoc przecież brzmi jakby był bezradny, a nie był), to najlepiej do Lorda Burke albo Lorda Zachry’ego Shafiqa. Miał na uwadze, że Zachary zrobił dla niego w ostatnim czasie dość sporo, natomiast Xavier był sojusznikiem, a to należało jak najszybciej zmienić i sprawić, że stanie się Rycerzem. Jednym z najbardziej satysfakcjonujących działań byłoby więc zabranie go ze sobą na tak ciekawą akcję, tym bardziej, że nie mogli przewidzieć zupełnie niczego.
- To nie motyw, tylko głupota. Dostał to, na co zasługiwał. – stwierdził rozkładając bezradne ręce. Nie interesowały go pobudki, ani powody, którymi Lydia się kierowała. Miał gdzieś czy śmierć szlamowatego mężulka ubodła ją czy nie, to nie leżało w zakresie jego zainteresowań, za to wolał zapolować, wypytać i publicznie ubić, żeby inni ściemniacze jej pokroju wiedzieli, że z nimi to nie przelewki.
Krótka wymiana w drodze musiała im wystarczyć, przynajmniej na razie. Teraz powinni skupić się na swoim celu, który w dość żwawy sposób dreptał wzdłuż linii portowej, rozglądając się co chwilę na boku. Mathieu zdawał sobie sprawę, że nie wyglądała na zachwyconą tą samotną wycieczką. Rosier wolał nie dać się zajść, bo jeśli wnet miało się tu pojawić więcej osób, byłoby głupotą atakowanie kobiety. Czas, to coś, co potrzebowali.
Samotność kobiety została przerwana, pojawiła się druga postać, sunąca z wolna w jej kierunku. Mathieu znał tą sylwetkę, solidna postura, choć twarz ukryta pod chustą. Pogoda nie była najlepsza, a wiejący wiatr utrudniał podsłuchanie rozmowy. Kłócili się, tego był jednak pewien. Mężczyzna zawahał się? Szarpał kobietą, a ta lamentowała, że muszą to zrobić dla niego. Czyżby chodziło o jej szanownego małżonka, którego z wiadomych przyczyn musieli się pozbyć? Logiczne i sensowne. Im dłużej to trwało tym większej pewności nabierał, że nikt więcej do nich nie dołączy. Uspokoili się, zupełnie tak jak wiatr wokół nich. Mathieu wiedział, że nie powinni czekać zbyt długo, choć teraz mogli posłuchać o planie… A skoro mieli plan, to Rosier musiał go z nich wyciągnąć za wszelką cenę. Zacisnął palce na różdżce i nie odrywając wzroku od dwóch postaci szepnął. – Bądź gotów.
- To nie motyw, tylko głupota. Dostał to, na co zasługiwał. – stwierdził rozkładając bezradne ręce. Nie interesowały go pobudki, ani powody, którymi Lydia się kierowała. Miał gdzieś czy śmierć szlamowatego mężulka ubodła ją czy nie, to nie leżało w zakresie jego zainteresowań, za to wolał zapolować, wypytać i publicznie ubić, żeby inni ściemniacze jej pokroju wiedzieli, że z nimi to nie przelewki.
Krótka wymiana w drodze musiała im wystarczyć, przynajmniej na razie. Teraz powinni skupić się na swoim celu, który w dość żwawy sposób dreptał wzdłuż linii portowej, rozglądając się co chwilę na boku. Mathieu zdawał sobie sprawę, że nie wyglądała na zachwyconą tą samotną wycieczką. Rosier wolał nie dać się zajść, bo jeśli wnet miało się tu pojawić więcej osób, byłoby głupotą atakowanie kobiety. Czas, to coś, co potrzebowali.
Samotność kobiety została przerwana, pojawiła się druga postać, sunąca z wolna w jej kierunku. Mathieu znał tą sylwetkę, solidna postura, choć twarz ukryta pod chustą. Pogoda nie była najlepsza, a wiejący wiatr utrudniał podsłuchanie rozmowy. Kłócili się, tego był jednak pewien. Mężczyzna zawahał się? Szarpał kobietą, a ta lamentowała, że muszą to zrobić dla niego. Czyżby chodziło o jej szanownego małżonka, którego z wiadomych przyczyn musieli się pozbyć? Logiczne i sensowne. Im dłużej to trwało tym większej pewności nabierał, że nikt więcej do nich nie dołączy. Uspokoili się, zupełnie tak jak wiatr wokół nich. Mathieu wiedział, że nie powinni czekać zbyt długo, choć teraz mogli posłuchać o planie… A skoro mieli plan, to Rosier musiał go z nich wyciągnąć za wszelką cenę. Zacisnął palce na różdżce i nie odrywając wzroku od dwóch postaci szepnął. – Bądź gotów.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Miasteczko Reculver
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent