Kuchnia z jadalnią
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia to serce każdego domu i w przypadku domu Wrightów słowa te sprawdzają się w pełni. Są bowiem chyba ulubionym miejscem każdego z domowników, a na pewno już pani domu, Ginevry. To przestronna, duża komnata, w której zawsze pachnie ziołami i czymś smacznym. Na szerokim parapecie okna wychodzącego na ogród często stygnie świeżo upieczona szarlotka bądź ciasto drożdżowe z owocami. W eleganckim kredensie można podziwiać elegancką zastawę wyciąganą przez panią Wright na wyjątkowe okazje. Liczne, drewniane blaty i szafki zawsze są czyste, panuje w nich porządek i ład, niczego tu także nie brakuje. Spiżarnia zawsze jest pełna domowych przetworów, w szafkach można znaleźć liczne garnki, naczynia i sztućce, zaś ulubione kubki stoją na gzymsie niewielkiego kominka. W rogu stoi kaflowy piec, na którym Ginevra gotuje. W kuchni dominuje drewno i ciepłe brązowe barwy, zaś w jadalni, którą jest nieduża, przylegająca doń ze wschodniej strony komnata, ściany pomalowano na jasno. Przechodzi się tam przez łukowate, kamienne przejście pozbawione drzwi. Tam można usiąść przy długim stole, na którym zawsze leży bielutki jak śnieg, wyprasowany obrus, a na nim stoi wazon ze świeżymi kwiatami.
Świat dziwny jest jak sen
Od kilku dni Ginevra nie mogła znaleźć sobie miejsca. Krzątała się po Dębinie, którą zdążyła już wypucować na błysk trzykrotnie i szukała tylko co jeszcze mogłaby zrobić. Wyprała i wyprasowała wszystkie firanki, nawet w pokojach dzieci, chociaż zrobiła to zaledwie trzy tygodnie wcześniej (nigdy nie wiadomo kiedy wpadną z wizytą, a chciała, żeby pokoje zawsze były przygotowane - czyste i pachnące), wymyła okna i posprzątała na strychu, chociaż nie było najmniejszej szansy, by Joseph albo Hannah mieli ochotę pokazywać pannie Sue i panu Percivalowi ich strych. Nie szkodzi. Nie mogłaby spać z myślą, że gdzieś tam jest najmniejsza warstwa kurzu bądź nitka pajęczyny.
Krzyczała też na Hectora, by wreszcie wziął się do roboty jak prosiła i skosił trawę, przystrzygł żywopłot i naprawił huśtawkę, skoro obiecywał to od czterech tygodni i jeszcze nie zdołał tego zrobić, chociaż jemu wystarczyło jedno, czy tam dwa machnięcia różdżką. Gdyby nie ona, to ten dom popadłby w ruinę, powtarzała Ginevra. Mężczyznę zawsze trzeba gonić, nic sam nie pomyśli, co on by zrobił bez takiej żony jak ona? Kręciła nad nim głową, ale kiedy wszystko było zrobione ucałowała go z wdzięcznością, zrobiła kubek gorącej herbaty i przygotowała mu kanapki z dużą ilością szarpanej wołowiny i cebuli, dokładnie tak jak lubił.
Sobotni wieczór spędziła w kuchni. Upiekła szarlotkę, ciasto drożdżowe z truskawkami i ciasteczka z domowym masłem orzechowym, chociaż miało być tylko kilka osób. Miał jednak pojawić się także Ben, więc nikła szansa, aby coś zostało, a nawet jeśli to zamierzała im jak zawsze zapakować to na drogę, by zjedli w domu. Hector przychodził do niej czasem i mówił, żeby dała sobie spokój i poszła spać, ale go nie słuchała. Wsunęła się pod letnią kołdrę grubo po północy, kiedy wszystkie wypieki stygły już na kuchennym parapecie,
Zerwała się skoro świt. Wypuściła kury na podwórze, nakarmiła je, a później pobiegła do domu, aby wszystko przygotować jak należy. Hector, popijając kawę, śmiał się z niej, że czuje się mniej więcej tak jakby nadchodziło Boże Narodzenie, ale odpowiedziała mu tylko uśmiechem - dla Ginevry to było naprawdę ważne wydarzenie. Wyprasowała wyprany poprzedniego dnia, bielutki obrus i nakryła nim stół w jadalni, zaś mężowi poleciła, aby jedynie do niego nakrył.
- Nie te zwykłe talerze. Weź zastawę z kredensu - żachnęła się, kiedy Hector otworzył szafkę z talerzami, których używali na co dzień. Od czegoś mieli tę elegancką zastawę, używaną trzy razy do roku, aby wyciągać ją na naprawdę szczególne wydarzenia. Mężczyźni to jednak nic nie rozumieli.
Sama krzątała się w kuchni przygotowując zupę schotch broth i haggins na danie główne, na co Hector zareagował uniesieniem brwi, zdziwiony, że żona traktuje ten niedzielny obiad aż tak poważnie... Powstrzymał się jednak od komentarzy, zgadzając przypilnować garnków, by nic się nie przypaliło, kiedy o jedenastej Ginevra poszła na górę przebrać się w odświętną, zieloną sukienkę i wyczesać długie, jasnobrązowe włosy, teraz przeplecione pasmami siwizny. Spięła je w elegancki koczek tuż nad karkiem.
Do dwunastej wciąż pozostawał kwadrans, Hector siedział już przy stole, nie mogąc doczekać się aż obiad zostanie podany, Ginevra stała zaś przy oknie, wypatrując dzieci na ścieżce prowadzącej do drzwi wejściowych,
- No gdzieś oni się podziewają... - jęknęła z niecierpliwością.
Świat dziwny jest jak sen
Podejrzewała, że to spotkanie zakończy się katastrofą i ktoś z pewnością powie coś, czego wcale powiedzieć nie chciał, a może chciał, ale nie powinien... Ale tak było zawsze. Żadne z nich nie słynęło przecież z umiejętności trzymania języka za zębami, czy przesadnego taktu. I jakoś najmniej w tym wszystkim martwiło ją to, co pomyśli sobie o nich Percival. Z pewnością nie przywykł do podobnych obiadów i rodzinnych spędów, których moment kulminacyjny to śmiertelnie poważna awantura o ostatnią łyżkę ziemniaków, jaka została na stole. Bo ze stołu znikało zawsze wszystko. Trudno było powiedzieć, czy to najzwyklejszy talent mamy do serwowania ilości takiej, by wystarczyło wszystkim, czy po prostu oni jedli tyle, że zawsze zostawały tylko okruchy. Wolała to pierwsze, dzięki czemu nie musiała zastanawiać się, czy nie je za dużo, szczególnie wypieków i słodkości, co do których nigdy nie miała umiaru. Założyła dziś prostą, błękitną sukienkę do połowy łydek, spinaną na guziki na dekolcie i wiązaną paskiem w prostą kokardkę. Rękawki były krótkie, ale było ciepło — sweter miała przełożony przez torbę, w której miała mnóstwo innych ubrań. Te wzięła ze sobą, by mama część z nich przeszyła. Wszystkie były za duże, a czasy nie sprzyjały ani wydawaniu sykli na głupoty ani wycieczkom do butików.
Mimo wszystko, co miało się dzisiaj zdarzyć i jak miało wyglądać to rodzinne spotkanie — cieszyła się, bo w ostatnim czasie takich spędów było niewiele. Zwykle się mijali, a w ostatnich latach, kiedy Jamie był bardziej niż nieobecny, rodzinne obiady zmieniały się w spytki, co porabiają jej bracia. A przynajmniej tak to wyglądało wtedy, kiedy ani Joe, ani Ben nie zjawiali się na obiedzie. Była pewna, że się mijali. Mieli swoje sprawy. Swoje życie. Problemy. Dorosłość była do bani.
Ale ostatni rok dawał nadzieję na zjednoczenie.
Teleportowała się na samo podwórko, niespodziewanie lądując między kurami, które rozleciały się we wszystkie strony.
— Psia mać, czemu akurat tu — jęknęła, kiedy już wszystkie rozgoniły się po całym podwórku. Że też akurat teraz musiały się tu zgromadzić, jakby nie mogły skubać ziemi tam, gdzie zwykle. Przeraźliwe gdakanie rozniosło się echem po podwórku i za nic w świecie nie mogła liczyć na element zaskoczenia, kiedy tylko ujrzała przed sobą brata. Dlatego nie czekając aż się odwróci i rozezna w sytuacji, od razu ruszyła biegiem w jego stronę, by wskoczyć mu na plecy.
Mimo wszystko, co miało się dzisiaj zdarzyć i jak miało wyglądać to rodzinne spotkanie — cieszyła się, bo w ostatnim czasie takich spędów było niewiele. Zwykle się mijali, a w ostatnich latach, kiedy Jamie był bardziej niż nieobecny, rodzinne obiady zmieniały się w spytki, co porabiają jej bracia. A przynajmniej tak to wyglądało wtedy, kiedy ani Joe, ani Ben nie zjawiali się na obiedzie. Była pewna, że się mijali. Mieli swoje sprawy. Swoje życie. Problemy. Dorosłość była do bani.
Ale ostatni rok dawał nadzieję na zjednoczenie.
Teleportowała się na samo podwórko, niespodziewanie lądując między kurami, które rozleciały się we wszystkie strony.
— Psia mać, czemu akurat tu — jęknęła, kiedy już wszystkie rozgoniły się po całym podwórku. Że też akurat teraz musiały się tu zgromadzić, jakby nie mogły skubać ziemi tam, gdzie zwykle. Przeraźliwe gdakanie rozniosło się echem po podwórku i za nic w świecie nie mogła liczyć na element zaskoczenia, kiedy tylko ujrzała przed sobą brata. Dlatego nie czekając aż się odwróci i rozezna w sytuacji, od razu ruszyła biegiem w jego stronę, by wskoczyć mu na plecy.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
- O, a tu, na tym drzewie, utknąłem, jak miałem z pięć lat...Ukradłem, to znaczy, ten, pożyczyłem miotłę od ojca, taką dla dorosłych, nie dla dzieciaków. No i poleciałem, uwierzysz? Taki mały szczeniak na tym długim kiju. Wiatr mnie poniósł aż na ten dąb, nie potrafiłem zejść, a nie mogłem wołać pomocy, bo na pewno ojciec by się dowiedział i dostałbym jakąś okropną karę, sprzątanie po krowach albo, co gorsza, kazałby mi przeczytać jakąś nudną książkę a potem by mnie z niej odpytał...To nieludzkie, tak traktować dziecko... - Opowieści Benjamina nie miały końca - odkąd tylko razem z Percivalem przeteleportowali się w okolice Contin, brodaczowi buzia się nie zamykała. Pogoda była doskonała, słońce prażyło w kark, a zapach rozgrzanego piachu unoszącego się z polnej drogi przypominał wakacje. Spędzane właśnie tutaj, wśród wsi, zagajników i lasów, z dala od wielkich miast i wielkich problemów; niestety, również z dala od przyjaciela, którego żegnał każdego roku na korytarzu za Wielką Salą, jeszcze długo wpatrując się w plecy wychodzącego z zamku Percivala, ignorując nieprzyjemne ssanie w żołądku. Marzył o tym, by mogli korzystać z uroków lata razem: najpierw miał całkiem platoniczne plamy, ot, wspólne mecze podwórkowego Quidditcha, zabawy w mugolskie podchody, zaczepianie starszaków, wesołe obowiązki przy żniwach, skakanie po wyrąbanych drzewach, długie wycieczki z ojcem i wujami w odległe rejony lasów - dopiero z nadejściem nastoletniego chaosu hormonów nieśmiało wizualizował sobie nieco inne rozrywki. Ani te dziecięce, ani prawie dorosłe nie miały jednak szans się spełnić - do dziś, gdy po raz pierwszy mógł zaprosić Percivala do swojego domu.
Był podekscytowany i lekceważył ryzyko oraz trudności takiej wyprawy, nie tylko te wymagające pozostawienia psów pod opieką Cory. Pozornie największe niebezpieczeństwo czaiło się gdzieś na zewnątrz, lecz tak naprawdę problematyczne było utrzymanie sieci kłamstewek. Benjamin zdawał się to jednak ignorować, specjalnie prowadząc Percy'ego do domu okrężną drogą, by pokazać mu miejsce na szałas, ulubiony strumyk, wzgórze, kamień, płot oraz drzewo stojące na rozstaju ścieżki prowadzącej bezpośrednio do chaty na uboczu wsi.
- No, to jesteśmy. Ten mały domek, tam z boku, z dużą zagrodą, to mój dom - powiedział z dumą, co najmniej, jakby prezentował niesamowity pałac...i dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z tego, że były szlachcic może spodziewać się czegoś bardziej wystawnego. Odchrząknął i przeczesał rozczochrane loki dłonią. - Może jest niewielki, ale bardzo ustawny. I czysty - dodał trochę przepraszająco, odwracając się przez ramię do Percivala, by posłać mu krzepiący uśmiech. Wiedział, ile sił kosztowało Blake'a poruszanie się, był też wdzięczny za to, że zgodził się pojawić na rodzinnym obiedzie. Nie obyło się bez serwowania przeróżnych argumentów, ale Jaimie potrafił być bardzo przekonujący - gdy chciał i gdy nie miał na sobie koszuli.
- Widzę już Hannah i Josepha - poinformował, gdy ruszyli w dół wzgórza ścieżką; przysłonił oczy wierzchem dłoni, by ochronić je przed ostrym słońcem. Tak, nie mylił się, przy wejściu do domu coś się kotłowało, a patrząc po sylwetkach i włosach, było to jego rodzeństwo. - Będzie świetnie, zobaczysz. Moja mama doskonale gotuje. Zakochasz się w tym, co nałoży ci na talerz - rzucił jeszcze do Blake'a, mając nadzieję, że przeleje na niego choć odrobinę własnego entuzjazmu oraz zadowolenia.
Był podekscytowany i lekceważył ryzyko oraz trudności takiej wyprawy, nie tylko te wymagające pozostawienia psów pod opieką Cory. Pozornie największe niebezpieczeństwo czaiło się gdzieś na zewnątrz, lecz tak naprawdę problematyczne było utrzymanie sieci kłamstewek. Benjamin zdawał się to jednak ignorować, specjalnie prowadząc Percy'ego do domu okrężną drogą, by pokazać mu miejsce na szałas, ulubiony strumyk, wzgórze, kamień, płot oraz drzewo stojące na rozstaju ścieżki prowadzącej bezpośrednio do chaty na uboczu wsi.
- No, to jesteśmy. Ten mały domek, tam z boku, z dużą zagrodą, to mój dom - powiedział z dumą, co najmniej, jakby prezentował niesamowity pałac...i dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z tego, że były szlachcic może spodziewać się czegoś bardziej wystawnego. Odchrząknął i przeczesał rozczochrane loki dłonią. - Może jest niewielki, ale bardzo ustawny. I czysty - dodał trochę przepraszająco, odwracając się przez ramię do Percivala, by posłać mu krzepiący uśmiech. Wiedział, ile sił kosztowało Blake'a poruszanie się, był też wdzięczny za to, że zgodził się pojawić na rodzinnym obiedzie. Nie obyło się bez serwowania przeróżnych argumentów, ale Jaimie potrafił być bardzo przekonujący - gdy chciał i gdy nie miał na sobie koszuli.
- Widzę już Hannah i Josepha - poinformował, gdy ruszyli w dół wzgórza ścieżką; przysłonił oczy wierzchem dłoni, by ochronić je przed ostrym słońcem. Tak, nie mylił się, przy wejściu do domu coś się kotłowało, a patrząc po sylwetkach i włosach, było to jego rodzeństwo. - Będzie świetnie, zobaczysz. Moja mama doskonale gotuje. Zakochasz się w tym, co nałoży ci na talerz - rzucił jeszcze do Blake'a, mając nadzieję, że przeleje na niego choć odrobinę własnego entuzjazmu oraz zadowolenia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był merlińsko przekonany, że dzisiejsze spotkanie to tragiczny pomysł i że źle się to wszystko skończy.
Po pierwsze: jego rodzeństwo było poszukiwane i sądził, że skoro tak, to powinni się ukrywać, a nie jeździć na rodzinne obiadki narażając nie tylko siebie, ale również i rodziców na niebezpieczeństwo. A szczególnie niczego nieświadomą mamę. Naprawdę się starał nic nie pisać do Hani przez cały ten czas, a zarówno Kometa 210, jak i Garry mu świadkami, że przełamywał się i setki razy zaczynał pisać listy do siostry z pytaniem czy wszystko w porządku, czy niczego jej nie brak, jak jej może pomóc i z całym mnóstwem deklaracji. Cały ten pergamin lądował później w kominku, bo za każdym razem przed wysłaniem sowy do Hanny, powstrzymywała go świadomość, że ktoś mógłby przechwycić ptaszysko lub je śledzić i w ten sposób sam zdradziłby miejsce pobytu siostry tym ministralnym szujom. Nosiło go przez to, chodził cały w nerwach, bo nie wiedział, czy Hania jest bezpieczna czy nie, gdzie obecnie mieszka i czy ma w ogóle co jeść. Wcale nie pomagała mu w tym napięta sytuacja w drużynie i niepewność związana z rozgrywkami quidditcha. Winę za całą obecną sytuację, a co za tym idzie również swoją złość i irytację, obarczał Benajmina i tu przychodził punkt drugi:
Po drugie - wciąż miał za złe Benowi, że wciągnął w tą całą organizację bliskie im osoby i w dodatku nie silnych chłopów, tylko przykładowo ich młodszą siostrę (i nawet się wcześniej skurczybyk nie skonsultował z nim!). I nie sądził, że mu to kiedykolwiek wybaczy. Wiedział, że jego starszy brat nie ma zbyt wiele rozumu w głowie, ale w tym momencie wychodziło, że nawet mamine kury są bardziej rozgarnięte. I chociaż w wysłanym mu wyjcu groził mu ukatrupieniem czy torturami (teraz to już nie był pewny) przy ich pierwszym spotkaniu, to przecież jasne było, że nie zrobiłby nic durnego na oczach mamy. Tym bardziej, jeśli mieli trzymać w tajemnicy te całe listy gończe. Uroczyście więc sobie postanowił, że w związku z tym będzie brata po całości ignorował i traktował jak powietrze. Wszystko co miał mu do powiedzenia, powiedział już w wyjcu, tak?
Po trzecie - jakby przyjechał sam, to łatwiej by było utrzymać w sekrecie wszystko, co trzeba było. Nie był mistrzem w kłamaniu, ale wciąż wychodziło mu to lepiej niż właśnie Benowi, a przy umiejętnościach mamy w wyciąganiu z nich wszystkiego, co tylko się dało... czarno to wszystko widział. To była jakaś mieszanka wybuchowa: wściekłość na brata ukrywana totalnym ignorowaniem jego osoby, chęć wypytania Hani o wszystko i stanowczo zbyt duża troska o nią, którą będzie musiał maskować przed oczami mamy, a do tego ukrywanie sytuacji politycznej przed mamą... Tak się w ogóle dało?
Przecież wiadomo, że coś BĘDZIE MUSIAŁO pójść tu źle.
I jeszcze na dodatek ten kawaler Hani... który ponoć nie był jej kawalerem, ale jednak miał się zjawić na rodzinnym obiedzie. Ot, i cały przepis na katastrofę. Aż nie miał ochoty zjawiać się w rodzinnym domu, naprawdę... ale czy mógłby nie przyjść na obiad do mamy? Przecież serce by jej pękło, a na to nie mógł pozwolić.
Ubrał się więc schludnie - w koszulę i nawet całkiem elegancką kamizelkę - i starając się nie myśleć o najgorszych wersjach dzisiejszego obiadu, teleportował się przed Dębinę. Kometę 210 zostawił w Piddletrenthide - co też tylko pogarszało mu nastrój. W ten sposób jak nigdy zatrzymał się przed wejściem nasłuchując dźwięków z wewnątrz i do końca wahając się przed wejściem do środka. Ben i Hannah już byli? Wcale by się nie zdziwił, zazwyczaj zjawiał się ostatni... Nachylił się jeszcze trochę w stronę drzwi... i wtedy znienacka zaatakowano go od tyłu. Kompletnie się tego nie spodziewał, więc kiedy coś niezbyt lekkiego rzuciło mu się na plecy, stracił równowagę i przechylił się w przód z impetem uderzając łbem w drzwi frontowe i możliwe, że właśnie dzięki nim w ogóle utrzymał się na nogach. Nim jednak w ogóle poczuł ból związany z przywaleniem głową
w solidne drewniane drzwi, wyprostował się energicznie przy okazji przekręcając szyję, żeby spojrzeć kto go zaatakował. Dłonią już sięgał po różdżkę, gdy...
- ...Hania?! - wydusił z siebie z mieszaniną zaskoczenia i ulgi. - Zwariowałaś? Już miałem ci się odwinąć - dorzucił, choć już z rozbawieniem w głosie. Nieważne, że będzie miał guza na czole od tych drzwi... z każdą sekundą czuł przyjemnie rozlewającą mu się po ciele odprężającą ulgę. Hania tu była - i to najprawdopodobniej cała i zdrowa, choć jeszcze nie miał okazji jej się bacznie przyglądnąć, bo wciąż wisiała mu na plecach. Szczerze mówiąc dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego ile nerwów kosztował go kompletny brak kontaktu z siostrą w tym niepewnym czasie.
Wreszcie się odwrócił, by spojrzeć na nią nie kryjąc wylewającego mu się na twarz uśmiechu, i uściskał chyba jeszcze mocniej niż zwykle.
- Jak dobrze, że jesteś cała!
Po pierwsze: jego rodzeństwo było poszukiwane i sądził, że skoro tak, to powinni się ukrywać, a nie jeździć na rodzinne obiadki narażając nie tylko siebie, ale również i rodziców na niebezpieczeństwo. A szczególnie niczego nieświadomą mamę. Naprawdę się starał nic nie pisać do Hani przez cały ten czas, a zarówno Kometa 210, jak i Garry mu świadkami, że przełamywał się i setki razy zaczynał pisać listy do siostry z pytaniem czy wszystko w porządku, czy niczego jej nie brak, jak jej może pomóc i z całym mnóstwem deklaracji. Cały ten pergamin lądował później w kominku, bo za każdym razem przed wysłaniem sowy do Hanny, powstrzymywała go świadomość, że ktoś mógłby przechwycić ptaszysko lub je śledzić i w ten sposób sam zdradziłby miejsce pobytu siostry tym ministralnym szujom. Nosiło go przez to, chodził cały w nerwach, bo nie wiedział, czy Hania jest bezpieczna czy nie, gdzie obecnie mieszka i czy ma w ogóle co jeść. Wcale nie pomagała mu w tym napięta sytuacja w drużynie i niepewność związana z rozgrywkami quidditcha. Winę za całą obecną sytuację, a co za tym idzie również swoją złość i irytację, obarczał Benajmina i tu przychodził punkt drugi:
Po drugie - wciąż miał za złe Benowi, że wciągnął w tą całą organizację bliskie im osoby i w dodatku nie silnych chłopów, tylko przykładowo ich młodszą siostrę (i nawet się wcześniej skurczybyk nie skonsultował z nim!). I nie sądził, że mu to kiedykolwiek wybaczy. Wiedział, że jego starszy brat nie ma zbyt wiele rozumu w głowie, ale w tym momencie wychodziło, że nawet mamine kury są bardziej rozgarnięte. I chociaż w wysłanym mu wyjcu groził mu ukatrupieniem czy torturami (teraz to już nie był pewny) przy ich pierwszym spotkaniu, to przecież jasne było, że nie zrobiłby nic durnego na oczach mamy. Tym bardziej, jeśli mieli trzymać w tajemnicy te całe listy gończe. Uroczyście więc sobie postanowił, że w związku z tym będzie brata po całości ignorował i traktował jak powietrze. Wszystko co miał mu do powiedzenia, powiedział już w wyjcu, tak?
Po trzecie - jakby przyjechał sam, to łatwiej by było utrzymać w sekrecie wszystko, co trzeba było. Nie był mistrzem w kłamaniu, ale wciąż wychodziło mu to lepiej niż właśnie Benowi, a przy umiejętnościach mamy w wyciąganiu z nich wszystkiego, co tylko się dało... czarno to wszystko widział. To była jakaś mieszanka wybuchowa: wściekłość na brata ukrywana totalnym ignorowaniem jego osoby, chęć wypytania Hani o wszystko i stanowczo zbyt duża troska o nią, którą będzie musiał maskować przed oczami mamy, a do tego ukrywanie sytuacji politycznej przed mamą... Tak się w ogóle dało?
Przecież wiadomo, że coś BĘDZIE MUSIAŁO pójść tu źle.
I jeszcze na dodatek ten kawaler Hani... który ponoć nie był jej kawalerem, ale jednak miał się zjawić na rodzinnym obiedzie. Ot, i cały przepis na katastrofę. Aż nie miał ochoty zjawiać się w rodzinnym domu, naprawdę... ale czy mógłby nie przyjść na obiad do mamy? Przecież serce by jej pękło, a na to nie mógł pozwolić.
Ubrał się więc schludnie - w koszulę i nawet całkiem elegancką kamizelkę - i starając się nie myśleć o najgorszych wersjach dzisiejszego obiadu, teleportował się przed Dębinę. Kometę 210 zostawił w Piddletrenthide - co też tylko pogarszało mu nastrój. W ten sposób jak nigdy zatrzymał się przed wejściem nasłuchując dźwięków z wewnątrz i do końca wahając się przed wejściem do środka. Ben i Hannah już byli? Wcale by się nie zdziwił, zazwyczaj zjawiał się ostatni... Nachylił się jeszcze trochę w stronę drzwi... i wtedy znienacka zaatakowano go od tyłu. Kompletnie się tego nie spodziewał, więc kiedy coś niezbyt lekkiego rzuciło mu się na plecy, stracił równowagę i przechylił się w przód z impetem uderzając łbem w drzwi frontowe i możliwe, że właśnie dzięki nim w ogóle utrzymał się na nogach. Nim jednak w ogóle poczuł ból związany z przywaleniem głową
w solidne drewniane drzwi, wyprostował się energicznie przy okazji przekręcając szyję, żeby spojrzeć kto go zaatakował. Dłonią już sięgał po różdżkę, gdy...
- ...Hania?! - wydusił z siebie z mieszaniną zaskoczenia i ulgi. - Zwariowałaś? Już miałem ci się odwinąć - dorzucił, choć już z rozbawieniem w głosie. Nieważne, że będzie miał guza na czole od tych drzwi... z każdą sekundą czuł przyjemnie rozlewającą mu się po ciele odprężającą ulgę. Hania tu była - i to najprawdopodobniej cała i zdrowa, choć jeszcze nie miał okazji jej się bacznie przyglądnąć, bo wciąż wisiała mu na plecach. Szczerze mówiąc dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego ile nerwów kosztował go kompletny brak kontaktu z siostrą w tym niepewnym czasie.
Wreszcie się odwrócił, by spojrzeć na nią nie kryjąc wylewającego mu się na twarz uśmiechu, i uściskał chyba jeszcze mocniej niż zwykle.
- Jak dobrze, że jesteś cała!
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni miał w głowie taki mętlik. Zmrużył oczy, odwracając spojrzenie w stronę drzewa, które wskazywał Ben, ale nie odnajdując na języku słów, którymi mógłby podsumować przytoczoną przez niego opowieść. I to nie tylko dlatego, że krótki spacer dookoła rodzinnych włości przyjaciela sprawił, że musiał walczyć o każdy oddech, podczas gdy jego wnętrzności, stłuczone na miazgę zaledwie dwa tygodnie wcześniej, zdawały się płonąć żywym ogniem; na zdenerwowanie zawsze miał w zwyczaju reagować milczeniem – a dzisiejsze spotkanie z jakiegoś powodu szarpało jego zakończeniami nerwowymi w sposób porównywalny do tego, który wywołałaby u niego wizja rozmowy z samą Adelaide Nott. Co gorsze, utrzymującego się na niepokojąco wysokim pułapie stresu nie łagodziła ani wesoła, pełna entuzjazmu paplanina Benjamina (choć czuł za mostkiem przyjemne ciepło widząc go takiego – bez fantomowego ciężaru ciągnącego w dół szerokie barki, i bez głębokiej zmarszczki pomiędzy gęstymi brwiami), ani fakt, że jeszcze do końca nie dowierzał: temu, że naprawdę się na to zgodzili, i że za moment miał usiąść przy jednym stole z rodziną Wrightów w komplecie. Być może częściowo wciąż trzymały się go echa wspomnień z arystokratycznej przeszłości, spędzonej na nieustannym ukrywaniu się przed wszystkimi, ze świadomością gigantycznej wyrwy oddzielającej jego świat, od tego, w którym dorastał Jaimie, ale perspektywa wspólnego obiadu nadal plasowała się dla niego w obszarze skrajnej abstrakcji. I to nawet bez dodawania do tego wszystkiego gigantycznego nieporozumienia co do charakteru relacji rzekomo łączącej go z Hannah.
Oddałby całą skromną zawartość swojej skrytki za to, żeby udzieliła mu się choćby odrobina promieniującej od Bena beztroski. – Daj mi chwilę – odezwał się wreszcie, kiedy skończyli zataczać szeroką pętlę, żeby dotrzeć do miejsca, w którym wąska ścieżka rozbiegała się w różnych kierunkach. W normalnych okolicznościach pokonałby ten dystans w pełnym biegu bez większej zadyszki, ale tego dnia zdecydowanie nie był w formie – i sama myśl, że musiał poprosić przyjaciela o chwilę postoju, wywołała u niego falę gorącego zażenowania. – Wygląda prawie tak samo, jak sobie wyobrażałem – powiedział po paru spokojniejszych, płytkich wdechach i wydechach, oraz (nieco mniej spokojnym) poprawieniu rękawów prostej marynarki. – Wiesz, z tego, co opowiadałeś – doprecyzował, zatrzymując spojrzenie wskazanym przez Benjamina domu. Pozornie zwyczajnym, ale dla Percivala, który przez kilkadziesiąt lat o rodzinnych stronach przyjaciela głównie słuchał, będącym niczym legenda, która nagle postanowiła się ucieleśnić. Westchnął cicho. – Dobra, chodźmy – powiedział, ruszając za Benem w dół zbocza, faktycznie trochę uspokojony posłanym mu przez ramię uśmiechem. Może naprawdę nie miało być tak źle – w końcu przed ślubem u Macmillanów towarzyszyło mu podobne zdenerwowanie, a mimo to wszechświat nie implodował, gdy znalazł się w jednym pomieszczeniu z państwem Wright. Przeniósł wzrok na dwie poruszające się na końcu ścieżki sylwetki, starając się przekonać samego siebie do spojrzenia na sytuację w innym świetle.
A sekundę później, o ile to w ogóle było możliwe, wszystko pokomplikowało się jeszcze bardziej.
W pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na ciemnowłosego mężczyznę, najpierw spoglądając w kierunku Hannah – i dopiero potem przenosząc spojrzenie na jej towarzysza. Kolejnego momentu potrzebował, by połączyć rysy czarodzieja z tymi, które po raz ostatni widział w pogrążonej w półmroku piwnicy w Parszywym – i jeszcze jednego, żeby odnaleźć słowa, które nagle zdawały się zapomnieć drogi na usta. – To jest twój brat? – zapytał w osłupieniu, spoglądając na Benjamina – choć nie musiał wcale czekać na odpowiedź. Teraz, w świetle dnia, podobieństwo całej trójki Wrightów było tak oczywiste, że zdziwił się, że wcześniej na to nie wpadł. Nie zdążył już jednak powiedzieć nic więcej, bo znaleźli się w zasięgu słuchu młodszego rodzeństwa Bena. – Hannah – przywitał się, posyłając jej coś w rodzaju niezręczno-przepraszającego uśmiechu – było mu głupio na ostatni list, który jej wysłał, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę, że przelał w niego sporą część własnego poirytowania, nadając mu podobnego wydźwięku. To, że znaleźli się w samym środku obecnego bałaganu, nie było jej winą; dobrymi chęciami odbitymi rykoszetem, być może – ale te trudno było mieć komukolwiek za złe. – Ładnie wyglądasz – dodał. Szczerze, błękitna sukienka zdawała się nadawać jej rysom jakiegoś łagodnego charakteru. Odwrócił się w stronę Josepha, czekając, aż zostaną sobie przedstawieni i starając się w międzyczasie wyczytać z jego twarzy, czy ten również go rozpoznał. Wyciągnął do mężczyzny rękę na powitanie, zamierając na ledwie dostrzegalny ułamek sekundy – bo kiedy zmienił pozycję, coś pod jego marynarką nagle się poruszyło, a on uświadomił sobie, co. Jak mógł przed wyjściem nie sprawdzić, czy Ognik po raz kolejny nie postanowił uciąć sobie drzemki w jego wewnętrznej kieszeni?
Oddałby całą skromną zawartość swojej skrytki za to, żeby udzieliła mu się choćby odrobina promieniującej od Bena beztroski. – Daj mi chwilę – odezwał się wreszcie, kiedy skończyli zataczać szeroką pętlę, żeby dotrzeć do miejsca, w którym wąska ścieżka rozbiegała się w różnych kierunkach. W normalnych okolicznościach pokonałby ten dystans w pełnym biegu bez większej zadyszki, ale tego dnia zdecydowanie nie był w formie – i sama myśl, że musiał poprosić przyjaciela o chwilę postoju, wywołała u niego falę gorącego zażenowania. – Wygląda prawie tak samo, jak sobie wyobrażałem – powiedział po paru spokojniejszych, płytkich wdechach i wydechach, oraz (nieco mniej spokojnym) poprawieniu rękawów prostej marynarki. – Wiesz, z tego, co opowiadałeś – doprecyzował, zatrzymując spojrzenie wskazanym przez Benjamina domu. Pozornie zwyczajnym, ale dla Percivala, który przez kilkadziesiąt lat o rodzinnych stronach przyjaciela głównie słuchał, będącym niczym legenda, która nagle postanowiła się ucieleśnić. Westchnął cicho. – Dobra, chodźmy – powiedział, ruszając za Benem w dół zbocza, faktycznie trochę uspokojony posłanym mu przez ramię uśmiechem. Może naprawdę nie miało być tak źle – w końcu przed ślubem u Macmillanów towarzyszyło mu podobne zdenerwowanie, a mimo to wszechświat nie implodował, gdy znalazł się w jednym pomieszczeniu z państwem Wright. Przeniósł wzrok na dwie poruszające się na końcu ścieżki sylwetki, starając się przekonać samego siebie do spojrzenia na sytuację w innym świetle.
A sekundę później, o ile to w ogóle było możliwe, wszystko pokomplikowało się jeszcze bardziej.
W pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na ciemnowłosego mężczyznę, najpierw spoglądając w kierunku Hannah – i dopiero potem przenosząc spojrzenie na jej towarzysza. Kolejnego momentu potrzebował, by połączyć rysy czarodzieja z tymi, które po raz ostatni widział w pogrążonej w półmroku piwnicy w Parszywym – i jeszcze jednego, żeby odnaleźć słowa, które nagle zdawały się zapomnieć drogi na usta. – To jest twój brat? – zapytał w osłupieniu, spoglądając na Benjamina – choć nie musiał wcale czekać na odpowiedź. Teraz, w świetle dnia, podobieństwo całej trójki Wrightów było tak oczywiste, że zdziwił się, że wcześniej na to nie wpadł. Nie zdążył już jednak powiedzieć nic więcej, bo znaleźli się w zasięgu słuchu młodszego rodzeństwa Bena. – Hannah – przywitał się, posyłając jej coś w rodzaju niezręczno-przepraszającego uśmiechu – było mu głupio na ostatni list, który jej wysłał, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę, że przelał w niego sporą część własnego poirytowania, nadając mu podobnego wydźwięku. To, że znaleźli się w samym środku obecnego bałaganu, nie było jej winą; dobrymi chęciami odbitymi rykoszetem, być może – ale te trudno było mieć komukolwiek za złe. – Ładnie wyglądasz – dodał. Szczerze, błękitna sukienka zdawała się nadawać jej rysom jakiegoś łagodnego charakteru. Odwrócił się w stronę Josepha, czekając, aż zostaną sobie przedstawieni i starając się w międzyczasie wyczytać z jego twarzy, czy ten również go rozpoznał. Wyciągnął do mężczyzny rękę na powitanie, zamierając na ledwie dostrzegalny ułamek sekundy – bo kiedy zmienił pozycję, coś pod jego marynarką nagle się poruszyło, a on uświadomił sobie, co. Jak mógł przed wyjściem nie sprawdzić, czy Ognik po raz kolejny nie postanowił uciąć sobie drzemki w jego wewnętrznej kieszeni?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Tyle już lat minęło, grubo ponad trzydzieści, od czasu, kiedy to Hector powiedział Ginevrze o istnieniu magii (dobrze, że była wtedy młoda i miała końskie zdrowie, bo dzisiejsze serce chyba nie wytrzymałoby tego szoku) i teleportował się w jej obecności, a wciąż nie zdążyła tak całkiem przywyknąć do charakterystycznego trzasku jaki temu towarzyszył. W dodatku była zestresowana i mocno przejęta, dlatego niemal podskoczyła w miejscu, kiedy gdzieś za ścianą rozległ się ten dziwny dźwięk.
- Hector! - powiedziała głośno, wyglądając przez okno, ale dostrzegła jedynie dwie męskie sylwetki w oddali, idące dróżką w kierunku domu. W jednej z nich rozpoznała Benjamina. To na pewno był Benjamin. Tak barczystą, rosłą sylwetkę trudno pomylić z kimkolwiek innym. - Hector! - powtórzyła niecierpliwie, odwracając się od okna, podirytowana, że mąż nie reaguje. Zgodnie z podejrzeniami pan Wright, oparłszy brodę o dłoń, chyba przysnął, bo chociaż ledwie dochodziła godzina dwunasta, to żona wygoniła go z łóżka skoro świt. Ginevra uszczypnęła go w dłoń, a Hector natychmiast otworzył oczy i rozejrzał się nieprzytomne.
- Co się-co się stało... - wymamrotał.
- Idą, weźże się w garść! - syknęła gospodyni.
Kompletnie nie rozumiała jak mógł być tak spokojny i jeszcze do tego zasnąć przy stole. Naprawdę nie przejmował się tym obiadem? Nie zdążył podczas wesela porozmawiać z Percivalem (dziwnym zbiegiem okoliczności po rozmowie w pokoju herbacianym już nie mieli okazji się minąć...) i nie czekał na poznanie być-może-zięcia? Niedzielny obiad u rodziców dziewczyny to wielka sprawa. Za czasów, kiedy to ona była młoda, to już świadczyło o poważnych planach wobec panienki.
- Chodźmy, już są! - pogoniła go, by wstał z krzesła, a sama stanęła w biegu przed wiszącym na ścianie lustrem. Wygładziła sukienkę, poprawiła siwy kosmyk włosów, który wymknął się prostemu upięciu nad karkiem i zerknęła kontrolnie na męża, czy aby na pewno wychodzi razem z nią przywitać gości.
- Tylko się zachowuj. Nie rób groźnych min, bo się wystraszy. Nie chcemy, żeby się wystraszył, prawda, Hectorze? - mówiła do niego cicho, powoli krocząc do sieni. Zatrzymała go jeszcze przed otworzeniem drzwi. Ginevra uniosła rękę i wymierzyła palcem wskazującym w szeroką pierś Wright. - To - po tym słowie uderzyła palcem w jego tors - jest - po tym też - bardzo - i znowu to zrobiła - ważne! - ostatnie uderzenie palca w pierś i uśmiechnęła się szeroko.
Hector otworzył drzwi, a Ginevra wyleciała na zewnątrz z otwartymi szeroko ramionami, ciesząc się, że widzi całą czwórkę. Chociaż trochę dziwiła się, że Percival przyszedł z Benjaminem, a nie Hannah, skoro pisał w liście, że przyjdą razem, z drugiej jednak strony Benjamin pisał, że pomieszkuje z nim. Ale to sobie jeszcze wyjaśnią.
- Hann! Joe! Ben! Panie Percivalu! - zawołała radośnie, nie mogąc zdecydować się kogo powinna uściskać jako pierwsza, dlatego ostatecznie zaczęła od najmłodszej. Wycałowała serdecznie Hannah, uszczypnęła czule Josepha w policzki, Benjamina objęła w pasie i przytuliła się do niego policzkiem, a później stanęła przed Percivalem. Chwilę wahała się jak właściwie powinna zachować się wobec lorda, ale w końcu nie byli na dworze, a na wsi, więc rozłożyła ramiona i jego wyściskała serdecznie, nie zwracając uwagi na jego minę, podczas gdy Hector witał się z dziećmi. Percivalowi podał dłoń, kiedy uwolnił się już od jego żony.
- Witamy w naszych skromnych progach, zapraszam, zapraszam. Ziemniaki już się prawie ugotowały - powiedziała Ginevra, a w jej głosie wyraźnie rozbrzmiewało przejęcie i entuzjazm. Poprowadziła całą piątkę przez skromną sień i przytulną kuchnię, do przylegającej doń niewielkiej jadalni, pomalowanej na jasne barwy.
Hannah, Joseph i Benjamin mogli się zdziwić, że stół był tak elegancko zastawiony jakby było co najmniej Boże Narodzenie, ale Hector zrobił do nich minę za plecami żony mówiącą: Nie pytajcie. Na porcelanowej paterze leżały pokrojone ciasta i ciasteczka, a z półmiska można się było częstować sałatką.
- Siadajcie, rozgośćcie się.
Ale przecież nie pozwoliła im usiąść byle jak.
- Tu, tu Hann, tu siadaj, a obok ciebie Percival, tak... Ben, usiądź koło taty, tak...
Ginevra miała przecież wszystko zaplanowane. Ona i Hector mieli usiąść naprzeciw ciebie u szczytu długiego stołu; po prawicy pana Wrighta jego pierworodny syn, obok niego Joseph, a naprzeciw nich Hannah i Percival. Idealnie.
- Czego się napijesz, panie Percivalu? Herbaty? - spytała.
- Hector! - powiedziała głośno, wyglądając przez okno, ale dostrzegła jedynie dwie męskie sylwetki w oddali, idące dróżką w kierunku domu. W jednej z nich rozpoznała Benjamina. To na pewno był Benjamin. Tak barczystą, rosłą sylwetkę trudno pomylić z kimkolwiek innym. - Hector! - powtórzyła niecierpliwie, odwracając się od okna, podirytowana, że mąż nie reaguje. Zgodnie z podejrzeniami pan Wright, oparłszy brodę o dłoń, chyba przysnął, bo chociaż ledwie dochodziła godzina dwunasta, to żona wygoniła go z łóżka skoro świt. Ginevra uszczypnęła go w dłoń, a Hector natychmiast otworzył oczy i rozejrzał się nieprzytomne.
- Co się-co się stało... - wymamrotał.
- Idą, weźże się w garść! - syknęła gospodyni.
Kompletnie nie rozumiała jak mógł być tak spokojny i jeszcze do tego zasnąć przy stole. Naprawdę nie przejmował się tym obiadem? Nie zdążył podczas wesela porozmawiać z Percivalem (dziwnym zbiegiem okoliczności po rozmowie w pokoju herbacianym już nie mieli okazji się minąć...) i nie czekał na poznanie być-może-zięcia? Niedzielny obiad u rodziców dziewczyny to wielka sprawa. Za czasów, kiedy to ona była młoda, to już świadczyło o poważnych planach wobec panienki.
- Chodźmy, już są! - pogoniła go, by wstał z krzesła, a sama stanęła w biegu przed wiszącym na ścianie lustrem. Wygładziła sukienkę, poprawiła siwy kosmyk włosów, który wymknął się prostemu upięciu nad karkiem i zerknęła kontrolnie na męża, czy aby na pewno wychodzi razem z nią przywitać gości.
- Tylko się zachowuj. Nie rób groźnych min, bo się wystraszy. Nie chcemy, żeby się wystraszył, prawda, Hectorze? - mówiła do niego cicho, powoli krocząc do sieni. Zatrzymała go jeszcze przed otworzeniem drzwi. Ginevra uniosła rękę i wymierzyła palcem wskazującym w szeroką pierś Wright. - To - po tym słowie uderzyła palcem w jego tors - jest - po tym też - bardzo - i znowu to zrobiła - ważne! - ostatnie uderzenie palca w pierś i uśmiechnęła się szeroko.
Hector otworzył drzwi, a Ginevra wyleciała na zewnątrz z otwartymi szeroko ramionami, ciesząc się, że widzi całą czwórkę. Chociaż trochę dziwiła się, że Percival przyszedł z Benjaminem, a nie Hannah, skoro pisał w liście, że przyjdą razem, z drugiej jednak strony Benjamin pisał, że pomieszkuje z nim. Ale to sobie jeszcze wyjaśnią.
- Hann! Joe! Ben! Panie Percivalu! - zawołała radośnie, nie mogąc zdecydować się kogo powinna uściskać jako pierwsza, dlatego ostatecznie zaczęła od najmłodszej. Wycałowała serdecznie Hannah, uszczypnęła czule Josepha w policzki, Benjamina objęła w pasie i przytuliła się do niego policzkiem, a później stanęła przed Percivalem. Chwilę wahała się jak właściwie powinna zachować się wobec lorda, ale w końcu nie byli na dworze, a na wsi, więc rozłożyła ramiona i jego wyściskała serdecznie, nie zwracając uwagi na jego minę, podczas gdy Hector witał się z dziećmi. Percivalowi podał dłoń, kiedy uwolnił się już od jego żony.
- Witamy w naszych skromnych progach, zapraszam, zapraszam. Ziemniaki już się prawie ugotowały - powiedziała Ginevra, a w jej głosie wyraźnie rozbrzmiewało przejęcie i entuzjazm. Poprowadziła całą piątkę przez skromną sień i przytulną kuchnię, do przylegającej doń niewielkiej jadalni, pomalowanej na jasne barwy.
Hannah, Joseph i Benjamin mogli się zdziwić, że stół był tak elegancko zastawiony jakby było co najmniej Boże Narodzenie, ale Hector zrobił do nich minę za plecami żony mówiącą: Nie pytajcie. Na porcelanowej paterze leżały pokrojone ciasta i ciasteczka, a z półmiska można się było częstować sałatką.
- Siadajcie, rozgośćcie się.
Ale przecież nie pozwoliła im usiąść byle jak.
- Tu, tu Hann, tu siadaj, a obok ciebie Percival, tak... Ben, usiądź koło taty, tak...
Ginevra miała przecież wszystko zaplanowane. Ona i Hector mieli usiąść naprzeciw ciebie u szczytu długiego stołu; po prawicy pana Wrighta jego pierworodny syn, obok niego Joseph, a naprzeciw nich Hannah i Percival. Idealnie.
- Czego się napijesz, panie Percivalu? Herbaty? - spytała.
Świat dziwny jest jak sen
Czy myślał rozsądnie, wybierając się tego pięknego dnia na rodzinny obiad wraz ze swoją niemoralną i nieakceptowaną społecznie miłością? Nie. Ale czy miał przygotowany na tę trudną okazję plan ewakuacyjny lub jakieś sensowne wyjaśnienia, mogące załagodzić ewentualne dwuznaczności? Także nie. Benjamin nienawidził teorii, a wszelkie przygotowania oraz rozważania przed bardzo go nudziły, nawet te dotyczące Quidditcha; nieraz przysypiał na odprawach przedmeczowych, sprytnie schowany za drugim, równie potężnym pałkarzem, którego szerokie bary chroniły go przed sowitym opierdolem od trenera. Kochał sport, tak samo jak kochał swoją rodzinę - do czego dalej oficjalnie się nie przyznał, zakłopotany siłą uczuć, stałą w ciągu dwudziestu lat zawieruch, zdrad, małżeństw, prób morderstwa i innych wątpliwie wzmacniających romantyzm atrakcji - więc nie oznaczało to lekceważenia, raczej było oznaką ślepego optymizmu. Jakoś to będzie powinno stanowić dewizę Wrightów.
- Szlag, zapominam - Na sugestię chwilowej przerwy Percivala, Ben stanął jak wryty, uderzając się dłonią w czoło, autentycznie - pomimo ekscytacji powrotem na stare śmiecie - świadom niewygodnych wyrzutów sumienia. Ciągnął go tutaj przez pola i lasy, wiedząc przecież, w jakim stanie się znajduje. Nigdy jednak nie roztkliwiał się nad obrażeniami Blake'a, które owszem, budziły jego niepokój oraz troskę, okazywaną między innymi poprzez przygotowywanie mężczyźnie niezjadliwego rosołu oraz wciskanie mu dość podejrzanych specyfików na wzmocnienie, które kiedyś otrzymał od zaufanego nowego znajomego w jakiejś obskurnej portowej spelunce. - Zaraz odpoczniesz. A jedzenie mojej mamy działa cuda, od razu poczujesz przypływ sił - zapewnił, uśmiechając się wspierająco i może trochę zbyt długo obserwując rozchylone, chwytające powietrze usta Percivala. Nie rozkojarzył się na długo, prowadząc Blake bliżej domu, beztrosko, choć w nieco wolniejszym tempie, dostosowanym do osłabienia przyjaciela.
Już miał prezentować kolejne wyjątkowe aspekty życia w Contin - tu, na tym płocie państwa Smithów podarłem kiedyś nowe spodnie - gdy pytanie Percy'ego wybiło go z wesołego rytmu. - No, tak - odpowiedział po prostu, przyzwyczajony, że wiele osób rozpoznawało gwiazdora Quidditcha, zwłaszcza wśród fanów, którzy nie pamiętali samego Bena. - Ale proszę, udawaj, że go nie znasz. Zrobimy mu na złość. Że absolutnie nie wiesz, kim jest, nie masz pojęcia, w jakiej drużynie gra i w ogóle- dodał szybko, zachwycony perspektywą utarcia nosa Josepha: trochę nieświadomy tego, jak poważnie obrażony na niego jest młodszy brat. I jak poważnie podchodzi do sprawy listów gończych.
Wskazywała na to mina Josepha - Ben zbliżył się do niego na początku, braterskim gestem uderzając go w ramię w ramach powitania, w międzyczasie posyłając Hannah olśniewający uśmiech. Nieco zaskoczył go brak dwukrotnie silniejszej odpowiedzi Josiego, jak to mieli w zwyczaju, ale zrzucił to na karb nagłego pojawienia się na progu domku zaaferowanej mamy. Nigdy nie prali się na kwaśne jabłko przy rodzicielce. - Wyglądasz piękniej niż na urodzinach cioci Klotyldy! - powitał mamę, odwzajemniając uścisk, znacznie lżejszy, bo wraz z upływem lat coraz boleśniej zauważał, jak krucha była Ginevra. - I mamo, to Percy, nie pan Percy. Nasz przyjaciel - wtrącił się od razu, być może nieco rządząc się personaliami Percivala, ale wydawało mu się, że Blake wolałby zrezygnować z tej irracjonalnej tytulatury. Zerknął na niego ponad ramieniem matki, mrugając - miał nadzieję, że wyglądało to zawadiacko a nie kokieteryjnie. A następnie, po przywitaniach, ruszył posłusznie za mamą-kwoką do środka, zrównując się na moment z Hannah. - Nieźle wyglądasz. Tak...modnie. Nie o tym kolorze pisała ostatnio Czarownica? - spytał szeptem, wskazując na sukienkę siostry; więcej dziwacznych komplementów nie mógł jednak zaserwować, bo znaleźli się już w jadalni.
Przyozdobionej tak, że Ben przez chwilę stał w progu z głupią miną. - Ktoś umarł? - spytał z autentycznym, paraliżującym przestrachem, bo wszystkie te obrusy, elegancka - jak na standardy Wrightów - zastawa i ogólny podniosły wygląd tego na co dzień nieco zabałaganionego miejsca kojarzyły mu się tylko z dwiema okazjami: ślubami lub stypami. Na szczęście mina ojca rozjaśniła mroki paniki, a z ust Bena wydarło się westchnienie ulgi. Z ulgą także przytulił ojca: krócej niż matkę, mniej czule, ale równie bezpośrednio i z widoczną miłością. - Dobrze wyglądasz, tato. Jak tam w lesie i tartaku? - zagadnął, łypiąc trochę podejrzliwie na rozkład miejsc przy stole. Złapał spojrzeniem wzrok Percivala, marszcząc brwi; nie podobało mu się to usadzenie, ale cóż zrobić. Ciężko zajął odpowiednie krzesło, przy siadaniu nie omieszkając ponownie zaczepić Josepha: tym razem zahaczając go barkiem, tak, by mama nie widziała.
- Coś ci pomóc, mamo? W kuchni? - spytał uprzejmie, kładąc łokcie na stole, by nieco pochylić się ku przeciwnej stronie blatu. Posłał Hannah pytająco-proszące spojrzenie, a potem, już weselsze, Percivalowi. Miał nadzieję, że ten nie będzie przytłoczony wrightowską bezpośredniością. I że pyszne, domowe jedzenie doda mu sił, niezbędnych do stawienia czoła nadopiekuńczości Ginevry.
- Szlag, zapominam - Na sugestię chwilowej przerwy Percivala, Ben stanął jak wryty, uderzając się dłonią w czoło, autentycznie - pomimo ekscytacji powrotem na stare śmiecie - świadom niewygodnych wyrzutów sumienia. Ciągnął go tutaj przez pola i lasy, wiedząc przecież, w jakim stanie się znajduje. Nigdy jednak nie roztkliwiał się nad obrażeniami Blake'a, które owszem, budziły jego niepokój oraz troskę, okazywaną między innymi poprzez przygotowywanie mężczyźnie niezjadliwego rosołu oraz wciskanie mu dość podejrzanych specyfików na wzmocnienie, które kiedyś otrzymał od zaufanego nowego znajomego w jakiejś obskurnej portowej spelunce. - Zaraz odpoczniesz. A jedzenie mojej mamy działa cuda, od razu poczujesz przypływ sił - zapewnił, uśmiechając się wspierająco i może trochę zbyt długo obserwując rozchylone, chwytające powietrze usta Percivala. Nie rozkojarzył się na długo, prowadząc Blake bliżej domu, beztrosko, choć w nieco wolniejszym tempie, dostosowanym do osłabienia przyjaciela.
Już miał prezentować kolejne wyjątkowe aspekty życia w Contin - tu, na tym płocie państwa Smithów podarłem kiedyś nowe spodnie - gdy pytanie Percy'ego wybiło go z wesołego rytmu. - No, tak - odpowiedział po prostu, przyzwyczajony, że wiele osób rozpoznawało gwiazdora Quidditcha, zwłaszcza wśród fanów, którzy nie pamiętali samego Bena. - Ale proszę, udawaj, że go nie znasz. Zrobimy mu na złość. Że absolutnie nie wiesz, kim jest, nie masz pojęcia, w jakiej drużynie gra i w ogóle- dodał szybko, zachwycony perspektywą utarcia nosa Josepha: trochę nieświadomy tego, jak poważnie obrażony na niego jest młodszy brat. I jak poważnie podchodzi do sprawy listów gończych.
Wskazywała na to mina Josepha - Ben zbliżył się do niego na początku, braterskim gestem uderzając go w ramię w ramach powitania, w międzyczasie posyłając Hannah olśniewający uśmiech. Nieco zaskoczył go brak dwukrotnie silniejszej odpowiedzi Josiego, jak to mieli w zwyczaju, ale zrzucił to na karb nagłego pojawienia się na progu domku zaaferowanej mamy. Nigdy nie prali się na kwaśne jabłko przy rodzicielce. - Wyglądasz piękniej niż na urodzinach cioci Klotyldy! - powitał mamę, odwzajemniając uścisk, znacznie lżejszy, bo wraz z upływem lat coraz boleśniej zauważał, jak krucha była Ginevra. - I mamo, to Percy, nie pan Percy. Nasz przyjaciel - wtrącił się od razu, być może nieco rządząc się personaliami Percivala, ale wydawało mu się, że Blake wolałby zrezygnować z tej irracjonalnej tytulatury. Zerknął na niego ponad ramieniem matki, mrugając - miał nadzieję, że wyglądało to zawadiacko a nie kokieteryjnie. A następnie, po przywitaniach, ruszył posłusznie za mamą-kwoką do środka, zrównując się na moment z Hannah. - Nieźle wyglądasz. Tak...modnie. Nie o tym kolorze pisała ostatnio Czarownica? - spytał szeptem, wskazując na sukienkę siostry; więcej dziwacznych komplementów nie mógł jednak zaserwować, bo znaleźli się już w jadalni.
Przyozdobionej tak, że Ben przez chwilę stał w progu z głupią miną. - Ktoś umarł? - spytał z autentycznym, paraliżującym przestrachem, bo wszystkie te obrusy, elegancka - jak na standardy Wrightów - zastawa i ogólny podniosły wygląd tego na co dzień nieco zabałaganionego miejsca kojarzyły mu się tylko z dwiema okazjami: ślubami lub stypami. Na szczęście mina ojca rozjaśniła mroki paniki, a z ust Bena wydarło się westchnienie ulgi. Z ulgą także przytulił ojca: krócej niż matkę, mniej czule, ale równie bezpośrednio i z widoczną miłością. - Dobrze wyglądasz, tato. Jak tam w lesie i tartaku? - zagadnął, łypiąc trochę podejrzliwie na rozkład miejsc przy stole. Złapał spojrzeniem wzrok Percivala, marszcząc brwi; nie podobało mu się to usadzenie, ale cóż zrobić. Ciężko zajął odpowiednie krzesło, przy siadaniu nie omieszkając ponownie zaczepić Josepha: tym razem zahaczając go barkiem, tak, by mama nie widziała.
- Coś ci pomóc, mamo? W kuchni? - spytał uprzejmie, kładąc łokcie na stole, by nieco pochylić się ku przeciwnej stronie blatu. Posłał Hannah pytająco-proszące spojrzenie, a potem, już weselsze, Percivalowi. Miał nadzieję, że ten nie będzie przytłoczony wrightowską bezpośredniością. I że pyszne, domowe jedzenie doda mu sił, niezbędnych do stawienia czoła nadopiekuńczości Ginevry.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trochę się nie spodziewała, że rozbieg jaki weźmie będzie tak duży, a jej brat tak totalnie nieprzygotowany (był w kocu graczem quidditcha, powinien mieć oczy dookoła głowy), że uderzy głową o drzwi. Uczepiona jego pleców, przez chwilę zlękła się, że zamiast wyściskać ją z radości, stęknie połamany. Czy Joe schudł? Czy zmarniał? Czy to możliwe, żeby po jej skoku złamał mu się kręgosłup? Na brodę Merlina, jaki on delikatny się zrobił, pomyślała szybko.
— Joe, co się stało z twoim refleksem? A jakbym była tłuczkiem, ciołku?— zganiła go na dzień dobry za to, że tak łatwo dał się podejść i uderzyła go w ramię, schodząc z niego i jednocześnie pozwalając mu wstać. — Nic ci nie jest? Co powiedzą twoi kumple z drużyny, jak zobaczą... to — wskazała na czerwieniejącego guza rosnącego w diabelski tempie na czole. Stadium rozwoju było w początkowej fazie, później dopiero czerwień zmieni się na fiolet, a jutro zrobi się żółty. — Powiesz, że cię siostra bije? W końcu jestem uważana za niebezpieczną — zakpiła, mierząc go drwiącym spojrzeniem. Kiedy jednak objął ją w ramiona i wyściskał, wyszczerzyła się szeroko i objęła go mocno, mocno zaciskając palce na jego szerokich ramionach. Jak dobrze było się znów w nich znaleźć. Zapach brata przypominał jej dzieciństwo, choć w przeciwieństwie do teraz nie używał takiej intensywnej woni wody kolońskiej z pewnością mocno działających na płeć piękną. — Pewnie, że jestem cała, głupolu. Nie dałabym się schwytać tym gumochłonom z ministerstwa — odpowiedziała, obracając głowę tak, by policzkiem przytulić się do jego ramienia z czułością. Nie puszczała go dłuższą chwilę, dopiero kiedy usłyszała dochodzące głosy puściła brata i spojrzała w bok.
Podejrzliwe spojrzenie przecięło przestrzeń docierając prosto do kroczących w ich kierunku osobników. Czy oni nie szli aby za blisko siebie? Prawie stykali się ramionami. Zmierzyła wzrokiem to jednego to drugiego, usta zaciskając na krótką chwilę w wąską kreskę. Poczuła nagle jak pocą jej się ręce i cho na dworze było ciepło, owiewa ją chłodny wiatr niewiadomego pochodzenia. Oplotła się rękami szybko zdając sprawę z boczącej miny i westchnęła ze zrezygnowaniem na samą siebie. Była przekonana, że cały świat jest równie podejrzliwy wobec nich, a podejrzenia doprowadzą do odkrycia tajemnicy. I była pewna, że się wykończy. Dziś z pewnością — nagle poczuła ciężar obowiązku, a na samą myśl o tym, że przyjdzie jej oszukiwać najbliższych, zrobiło jej się przykro.
— Percy — powitała go, kiedy podeszli bliżej, patrząc na niego przez chwilę. Kiedy ją skomplementował wciąż patrzyła na niego poważnie, dopiero po chwili reflektując się uśmiechem i podziękowaniem: — Dzięki . — Jakby nie do końca była pewna, czy to szczerość — a jeśli tak, do na jakiego grzyba był taki miły, przecież mieli udowodnić, że nie są parą — czy może tylko wychowanie wyniesione z domu. Odwzajemniła uśmiech drugiemu z braci i otworzyła usta, by coś powiedzieć, drgnęła też chcąc go przytulić, ale wtedy mama zjawiła się w progu.
Odwróciła się za siebie, by ją objąć, kiedy ta ją ściskała serdecznie, a później ojca, który bezradnie stał za nią jakby nie do końca jeszcze wiedząc, co się właściwie dzieje. Choć przywykł już do posiadania trójki głośnych i rozbrykanych dzieciaków, nagle jakby rodzina powiększyła się o plus jeden — biedak zgubił się w tym całym harmidrze, coś mu wyraźnie nie pasowało w liczbie wesołych gości. Weszła do środka i spojrzała na Bena.
— Nie kąpię się w krwi koźląt — uprzedziła go od razu, wspominając paskudny artykuł o praktykach Morgany Selwyn — skłamałaby jednak, gdyby nie pochłonęła go z ciekawością i najzwyczajniej w świecie jako kobieta, pomimo całej tej niechęci do tej wiedźmy, nie chciała części specyfików przetestować. — Zaraz, od kiedy czytasz Czarownicę?— spytała, marszcząc brwi. — Chyba nie liczysz, że odkąd twój... ee — zawahała się, zerkając na Percivala; chciała powiedzieć chłopak, oczywiście. — pies jest posz...— znów urwała, spoglądając w sufit.— Nieważne.— Zaniechała wypowiedzenia tych myśli na głos z bezsilności i spojrzała na syto zastawiony stół.
— Mamo?— Stanęła przy wskazanym miejscu, nie siadając jeszcze przy stole i dotknęła opuszkami palców sztućców. — Czy to ta zastawa, którą wyciągasz na święta i z której nie wolno było jeść na codzień, bo się porysuje?— zmarszczyła brwi i spojrzała na Josepha. — Tata ma urodziny wcześniej?— szepnęła do brata konspiracyjnie i zerknęła na ojca wchodzącego do jadalni. Była zaskoczona świętem, z jakim wiązał się dzisiejszy obiad. Poczuła się niezręcznie. Puściła sztućce i wyprostowała się, dłonie wycierając w sukienkę, po czym spojrzała wpierw na Josepha a potem na Bena.
— A wy możecie ze sobą rozmawiać normalnie, czy będziecie się boczyć jak dwie panienki?— mruknęła i przewróciła oczami. Zachowywali się jak dzieci. — Podobno się znacie — zerknęła szybko na Percivala i wskazała ruchem głowy drugiego z braci, gracza Zjednoczonych. — Joe wspominał, że spotkaliście się już. To na pewno jakaś ciekawa historia— bo przecież nie dowiedziała się od brata niczego konkretnego, zamierzała się dowiedzieć teraz wszystkiego. [b]— Pomogę ci, mamo— ruszyła do kuchni bo jedzenie, odwracając się jeszcze przez ramię do wszystkich mężczyzn, ruchem palców sugerując im, że cały czas ma ich na oku. A nawet na parze oczu.
— Joe, co się stało z twoim refleksem? A jakbym była tłuczkiem, ciołku?— zganiła go na dzień dobry za to, że tak łatwo dał się podejść i uderzyła go w ramię, schodząc z niego i jednocześnie pozwalając mu wstać. — Nic ci nie jest? Co powiedzą twoi kumple z drużyny, jak zobaczą... to — wskazała na czerwieniejącego guza rosnącego w diabelski tempie na czole. Stadium rozwoju było w początkowej fazie, później dopiero czerwień zmieni się na fiolet, a jutro zrobi się żółty. — Powiesz, że cię siostra bije? W końcu jestem uważana za niebezpieczną — zakpiła, mierząc go drwiącym spojrzeniem. Kiedy jednak objął ją w ramiona i wyściskał, wyszczerzyła się szeroko i objęła go mocno, mocno zaciskając palce na jego szerokich ramionach. Jak dobrze było się znów w nich znaleźć. Zapach brata przypominał jej dzieciństwo, choć w przeciwieństwie do teraz nie używał takiej intensywnej woni wody kolońskiej z pewnością mocno działających na płeć piękną. — Pewnie, że jestem cała, głupolu. Nie dałabym się schwytać tym gumochłonom z ministerstwa — odpowiedziała, obracając głowę tak, by policzkiem przytulić się do jego ramienia z czułością. Nie puszczała go dłuższą chwilę, dopiero kiedy usłyszała dochodzące głosy puściła brata i spojrzała w bok.
Podejrzliwe spojrzenie przecięło przestrzeń docierając prosto do kroczących w ich kierunku osobników. Czy oni nie szli aby za blisko siebie? Prawie stykali się ramionami. Zmierzyła wzrokiem to jednego to drugiego, usta zaciskając na krótką chwilę w wąską kreskę. Poczuła nagle jak pocą jej się ręce i cho na dworze było ciepło, owiewa ją chłodny wiatr niewiadomego pochodzenia. Oplotła się rękami szybko zdając sprawę z boczącej miny i westchnęła ze zrezygnowaniem na samą siebie. Była przekonana, że cały świat jest równie podejrzliwy wobec nich, a podejrzenia doprowadzą do odkrycia tajemnicy. I była pewna, że się wykończy. Dziś z pewnością — nagle poczuła ciężar obowiązku, a na samą myśl o tym, że przyjdzie jej oszukiwać najbliższych, zrobiło jej się przykro.
— Percy — powitała go, kiedy podeszli bliżej, patrząc na niego przez chwilę. Kiedy ją skomplementował wciąż patrzyła na niego poważnie, dopiero po chwili reflektując się uśmiechem i podziękowaniem: — Dzięki . — Jakby nie do końca była pewna, czy to szczerość — a jeśli tak, do na jakiego grzyba był taki miły, przecież mieli udowodnić, że nie są parą — czy może tylko wychowanie wyniesione z domu. Odwzajemniła uśmiech drugiemu z braci i otworzyła usta, by coś powiedzieć, drgnęła też chcąc go przytulić, ale wtedy mama zjawiła się w progu.
Odwróciła się za siebie, by ją objąć, kiedy ta ją ściskała serdecznie, a później ojca, który bezradnie stał za nią jakby nie do końca jeszcze wiedząc, co się właściwie dzieje. Choć przywykł już do posiadania trójki głośnych i rozbrykanych dzieciaków, nagle jakby rodzina powiększyła się o plus jeden — biedak zgubił się w tym całym harmidrze, coś mu wyraźnie nie pasowało w liczbie wesołych gości. Weszła do środka i spojrzała na Bena.
— Nie kąpię się w krwi koźląt — uprzedziła go od razu, wspominając paskudny artykuł o praktykach Morgany Selwyn — skłamałaby jednak, gdyby nie pochłonęła go z ciekawością i najzwyczajniej w świecie jako kobieta, pomimo całej tej niechęci do tej wiedźmy, nie chciała części specyfików przetestować. — Zaraz, od kiedy czytasz Czarownicę?— spytała, marszcząc brwi. — Chyba nie liczysz, że odkąd twój... ee — zawahała się, zerkając na Percivala; chciała powiedzieć chłopak, oczywiście. — pies jest posz...— znów urwała, spoglądając w sufit.— Nieważne.— Zaniechała wypowiedzenia tych myśli na głos z bezsilności i spojrzała na syto zastawiony stół.
— Mamo?— Stanęła przy wskazanym miejscu, nie siadając jeszcze przy stole i dotknęła opuszkami palców sztućców. — Czy to ta zastawa, którą wyciągasz na święta i z której nie wolno było jeść na codzień, bo się porysuje?— zmarszczyła brwi i spojrzała na Josepha. — Tata ma urodziny wcześniej?— szepnęła do brata konspiracyjnie i zerknęła na ojca wchodzącego do jadalni. Była zaskoczona świętem, z jakim wiązał się dzisiejszy obiad. Poczuła się niezręcznie. Puściła sztućce i wyprostowała się, dłonie wycierając w sukienkę, po czym spojrzała wpierw na Josepha a potem na Bena.
— A wy możecie ze sobą rozmawiać normalnie, czy będziecie się boczyć jak dwie panienki?— mruknęła i przewróciła oczami. Zachowywali się jak dzieci. — Podobno się znacie — zerknęła szybko na Percivala i wskazała ruchem głowy drugiego z braci, gracza Zjednoczonych. — Joe wspominał, że spotkaliście się już. To na pewno jakaś ciekawa historia— bo przecież nie dowiedziała się od brata niczego konkretnego, zamierzała się dowiedzieć teraz wszystkiego. [b]— Pomogę ci, mamo— ruszyła do kuchni bo jedzenie, odwracając się jeszcze przez ramię do wszystkich mężczyzn, ruchem palców sugerując im, że cały czas ma ich na oku. A nawet na parze oczu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- A co miałby robić tłuczek na podwórku Dębiny wśród kur i kaczek? - odparował na usprawiedliwienie swojego chwilowego braku czujności. Wychodziło na to, że mimo iż zjawił się na tym końcu świata (w dobrym tych słów znaczeniu) w rodzinnej, sielankowej okolicy, to jednak wciąż nie upoważniało go to do choć chwili odpoczynku. Ech, ciężki żywot sportowca. Pomacał się jeszcze po czole, ale ostatecznie tylko machnął ręką zrezygnowany. Z tego typu kontuzjami to już się doskonale znał, nie były warte uwagi. A przynajmniej nie jego. Co powie kolegom?
- Powiem, że stoczyłem nierówną walkę z młodą smoczycą, choć tym razem na szczęście obyło się bez spalenia drugiej połowy ciała, a jedynie na tym niewielkim guzie - uśmiechnął się zawadiacko.
Na chwilę zupełnie zapomniał o całym świecie, jakby się cofnęli w czasie, nie było żadnych konfliktów politycznych i społecznych, a oni się spotkali na obiedzie u rodziców... Na chwilę.
- Obiecaj, że będziesz ostrożna, Hann - powiedział ściszonym głosem gdzieś w okolicach jej ucha, tuląc ją mocno do siebie. Myśl, że coś złego mogłoby jej się stać burzyła w nim jakikolwiek spokój ducha. I nieważne, że Hannah była już dorosła i mogła sobie podejmować ryzyko jakie tylko chciała... był jej starszym bratem i powinien ją chronić. Takie było zadanie wszystkich starszych braci... choć niektórzy zupełnie o tym zapominali.
Wzrok Josepha przykuł ruch na ścieżce prowadzącej do domu i błyskawicznie rozpoznał Bena w jednej z dwóch zbliżających się sylwetek. Wypuścił siostrę z objęć czując jak mięśnie mu się spinają, a dłoń zaciska w pięść. Miał taką nieodpartą chęć przydzwonienia mu na "dzień dobry", że powstrzymywał się chyba ostatnimi strzępami silnej woli. Nie, nie, musi być oazą spokoju i nic po sobie nie pokazać, prawda? Nie tutaj i absolutnie nie przy mamie. Mordercze, lodowato stalowe spojrzenie przeniósł więc na drugiego mężczyznę, dzięki czemu znacząco złagodniało, a na twarzy Josepha ponownie pojawił się lekki uśmiech. Tak, oczywiście, że rozpoznał w nim jednego z towarzyszy piwnicznej libacji w Parszywym Pasażerze... O dziwo, rozpoznał go już na ślubie Anthony'ego i Rii, kiedy mignął mu gdzieś w tłumie z Hanią. Wtedy nie miał jednak pewności, że to on, ale teraz?
- Czy my się już znamy, czy to tylko złudne wrażenie? - zapytał jednak wciąż z tym samym uśmieszkiem, kiedy Percy przywitał się już z jego siostrą. Zjednoczony wyciągnął doń dłoń w geście powitania.
- Joe - przedstawił się, choć raczej nie dla formalności, ale bardziej dla zgrywy - zwyczajnie bawiła go ta sytuacja. Świat okazywał się naprawdę mały... wręcz maleńki biorąc pod uwagę fakt, że ten cały Percy zjawił się tu nie razem z Hanią, której był rzekomo (nie)chłopakiem, ale z Benem właśnie. Który go szturchnął po bratersku jak gdyby nigdy nic. W Joey'u znów się wszystko zagotowało, ale przelał złość w ciche, choć nie mniej wymowne chrząknięcie dokładnie w chwili, gdy drzwi otwarły się na oścież i z domku wybiegła mama, a za nią wyszedł troszkę mniej rozentuzjazmowany ojciec.
Dobrze było ich znów zobaczyć zdrowych, uściskać i poklepać tatę po plecach i powiedzieć mamie, że kwitnąco wygląda. Jak nie spoglądał w stronę Bena, to niemal zapominał, że brat tu jest, a co za tym idzie - i się nie wkurzał, tylko czarująco jak zawsze zagadywał towarzystwo.
Dom pachniał drewnem i przyprawami i tą wonią Joe odetchnął głęboko. Teraz wiedział, że jest w domu - wszystko było na swoim miejscu.
- Ale zapachy, mamo! - pochwalił, w drodze do jadalni wciskając nos do jednego z garnków. - Uczta jak na... - zaczął, ale urwał w połowie zdania stając jak wryty razem z rodzeństwem. Tak, to zdecydowanie była ta świąteczna-świąteczna zastawa, a więc coś się wydarzyło. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Hanią, po czym spojrzał na ojca. Nie, nie chodziło o śmierć w rodzinie - opcję, którą podsunął Ben zignorował już na wstępie. Nachylił się za to do siostry:
- Nie chodzi o tatę, tylko o niego - odpowiedział szeptem niemal nie poruszając przy tym ustami i niby przypadkowo omiótł spojrzeniem Percy'ego. - Tylko znajomi, tak? - dodał równie cicho unosząc znacząco brwi. "Nie zdziw się jak zaraz z kąta wyskoczy miejscowy kaznodzieja i udzieli wam ślubu" - zdawał się niemo mówić do Hanny.
Ruszył już z miejsca, żeby zająć swoje krzesło, nawet zdążył je odsunąć, kiedy został poinformowany o nowych porządkach wprowadzonych przez mamę. No dobrze, bez marudzenia przeniósł się na drugą stronę zastawionego stołu... obok Bena. To miało swoje plusy - na przykład nie będzie zmuszony patrzeć na brata - ale również minusy w postaci ciągłego powstrzymywania się przed wbiciem mu noża w rękę. No trudno. Właściwie to już miał ochotę to zrobić, a jednak znalazł w sobie pokłady jakiegoś głębokiego spokoju, bo kiedy Ben "zahaczył" go ramieniem, Joeyowi drgnęła tylko powieka. Nic więcej. No, może znów zacisnął dłonie w pięści, ale zaraz powoli je rozprostował.
- Nie wiem o co ci chodzi, Hanny - odpowiedział jej mruknięciem uśmiechając się przy tym szeroko i wyjątkowo sztucznie. "...mam tylko ochotę go zadźgać widelcem i wydłubać oczy łyżeczką do herbaty, to wszystko" - dodał cichy głos z tyłu jego głowy.
Na wspomnienie historii jego znajomości z Percy'm zaś, wyraz twarzy Josepha stał się lekko zawadiacki, sam Joe zaś spojrzał z błyskiem w oczach na ich wspólnego znajomego jak się okazało.
- Oooo tak, to zabawna historia, sam ją chętnie usłyszę - powiedział rozbawiony chwytając pierwsze z brzegu ciastko i pakując je sobie do ust, nie odrywając przy tym spojrzenia od gościa. - Choszasz tuszo siekawsza hisztolia to ta dlaszeko nie posznaliśmy sie wsześniej, szkoro chosisz s moją sziostrą i pszyjaśnisz sie z nim - wyseplenił z pełną buzią, po czym szturchnął brata o wiele za mocno niż to było konieczne w obecnej sytuacji. Nie przejął się tym zupełnie, za to przełknął w końcu i przekrzywił lekko głowę nadal przyglądając się mężczyźnie.
- Na pewno nie byłeś Gryfonem... Jak masz na nazwisko? - zapytał, bo nie kojarzył, żeby ktokolwiek kiedykolwiek je przy nim wymawiał.
- Powiem, że stoczyłem nierówną walkę z młodą smoczycą, choć tym razem na szczęście obyło się bez spalenia drugiej połowy ciała, a jedynie na tym niewielkim guzie - uśmiechnął się zawadiacko.
Na chwilę zupełnie zapomniał o całym świecie, jakby się cofnęli w czasie, nie było żadnych konfliktów politycznych i społecznych, a oni się spotkali na obiedzie u rodziców... Na chwilę.
- Obiecaj, że będziesz ostrożna, Hann - powiedział ściszonym głosem gdzieś w okolicach jej ucha, tuląc ją mocno do siebie. Myśl, że coś złego mogłoby jej się stać burzyła w nim jakikolwiek spokój ducha. I nieważne, że Hannah była już dorosła i mogła sobie podejmować ryzyko jakie tylko chciała... był jej starszym bratem i powinien ją chronić. Takie było zadanie wszystkich starszych braci... choć niektórzy zupełnie o tym zapominali.
Wzrok Josepha przykuł ruch na ścieżce prowadzącej do domu i błyskawicznie rozpoznał Bena w jednej z dwóch zbliżających się sylwetek. Wypuścił siostrę z objęć czując jak mięśnie mu się spinają, a dłoń zaciska w pięść. Miał taką nieodpartą chęć przydzwonienia mu na "dzień dobry", że powstrzymywał się chyba ostatnimi strzępami silnej woli. Nie, nie, musi być oazą spokoju i nic po sobie nie pokazać, prawda? Nie tutaj i absolutnie nie przy mamie. Mordercze, lodowato stalowe spojrzenie przeniósł więc na drugiego mężczyznę, dzięki czemu znacząco złagodniało, a na twarzy Josepha ponownie pojawił się lekki uśmiech. Tak, oczywiście, że rozpoznał w nim jednego z towarzyszy piwnicznej libacji w Parszywym Pasażerze... O dziwo, rozpoznał go już na ślubie Anthony'ego i Rii, kiedy mignął mu gdzieś w tłumie z Hanią. Wtedy nie miał jednak pewności, że to on, ale teraz?
- Czy my się już znamy, czy to tylko złudne wrażenie? - zapytał jednak wciąż z tym samym uśmieszkiem, kiedy Percy przywitał się już z jego siostrą. Zjednoczony wyciągnął doń dłoń w geście powitania.
- Joe - przedstawił się, choć raczej nie dla formalności, ale bardziej dla zgrywy - zwyczajnie bawiła go ta sytuacja. Świat okazywał się naprawdę mały... wręcz maleńki biorąc pod uwagę fakt, że ten cały Percy zjawił się tu nie razem z Hanią, której był rzekomo (nie)chłopakiem, ale z Benem właśnie. Który go szturchnął po bratersku jak gdyby nigdy nic. W Joey'u znów się wszystko zagotowało, ale przelał złość w ciche, choć nie mniej wymowne chrząknięcie dokładnie w chwili, gdy drzwi otwarły się na oścież i z domku wybiegła mama, a za nią wyszedł troszkę mniej rozentuzjazmowany ojciec.
Dobrze było ich znów zobaczyć zdrowych, uściskać i poklepać tatę po plecach i powiedzieć mamie, że kwitnąco wygląda. Jak nie spoglądał w stronę Bena, to niemal zapominał, że brat tu jest, a co za tym idzie - i się nie wkurzał, tylko czarująco jak zawsze zagadywał towarzystwo.
Dom pachniał drewnem i przyprawami i tą wonią Joe odetchnął głęboko. Teraz wiedział, że jest w domu - wszystko było na swoim miejscu.
- Ale zapachy, mamo! - pochwalił, w drodze do jadalni wciskając nos do jednego z garnków. - Uczta jak na... - zaczął, ale urwał w połowie zdania stając jak wryty razem z rodzeństwem. Tak, to zdecydowanie była ta świąteczna-świąteczna zastawa, a więc coś się wydarzyło. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Hanią, po czym spojrzał na ojca. Nie, nie chodziło o śmierć w rodzinie - opcję, którą podsunął Ben zignorował już na wstępie. Nachylił się za to do siostry:
- Nie chodzi o tatę, tylko o niego - odpowiedział szeptem niemal nie poruszając przy tym ustami i niby przypadkowo omiótł spojrzeniem Percy'ego. - Tylko znajomi, tak? - dodał równie cicho unosząc znacząco brwi. "Nie zdziw się jak zaraz z kąta wyskoczy miejscowy kaznodzieja i udzieli wam ślubu" - zdawał się niemo mówić do Hanny.
Ruszył już z miejsca, żeby zająć swoje krzesło, nawet zdążył je odsunąć, kiedy został poinformowany o nowych porządkach wprowadzonych przez mamę. No dobrze, bez marudzenia przeniósł się na drugą stronę zastawionego stołu... obok Bena. To miało swoje plusy - na przykład nie będzie zmuszony patrzeć na brata - ale również minusy w postaci ciągłego powstrzymywania się przed wbiciem mu noża w rękę. No trudno. Właściwie to już miał ochotę to zrobić, a jednak znalazł w sobie pokłady jakiegoś głębokiego spokoju, bo kiedy Ben "zahaczył" go ramieniem, Joeyowi drgnęła tylko powieka. Nic więcej. No, może znów zacisnął dłonie w pięści, ale zaraz powoli je rozprostował.
- Nie wiem o co ci chodzi, Hanny - odpowiedział jej mruknięciem uśmiechając się przy tym szeroko i wyjątkowo sztucznie. "...mam tylko ochotę go zadźgać widelcem i wydłubać oczy łyżeczką do herbaty, to wszystko" - dodał cichy głos z tyłu jego głowy.
Na wspomnienie historii jego znajomości z Percy'm zaś, wyraz twarzy Josepha stał się lekko zawadiacki, sam Joe zaś spojrzał z błyskiem w oczach na ich wspólnego znajomego jak się okazało.
- Oooo tak, to zabawna historia, sam ją chętnie usłyszę - powiedział rozbawiony chwytając pierwsze z brzegu ciastko i pakując je sobie do ust, nie odrywając przy tym spojrzenia od gościa. - Choszasz tuszo siekawsza hisztolia to ta dlaszeko nie posznaliśmy sie wsześniej, szkoro chosisz s moją sziostrą i pszyjaśnisz sie z nim - wyseplenił z pełną buzią, po czym szturchnął brata o wiele za mocno niż to było konieczne w obecnej sytuacji. Nie przejął się tym zupełnie, za to przełknął w końcu i przekrzywił lekko głowę nadal przyglądając się mężczyźnie.
- Na pewno nie byłeś Gryfonem... Jak masz na nazwisko? - zapytał, bo nie kojarzył, żeby ktokolwiek kiedykolwiek je przy nim wymawiał.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był ani trochę na to wszystko przygotowany. Chociaż śmiałe i – co z przestrachem sobie uświadomił – zupełnie nierealistyczne plany przebrnięcia przez rodzinne spotkanie bez przypadkowego przewrócenia którejś z chwiejących się niebezpiecznie, zbudowanej z kłamstw konstrukcji, z bezpiecznej odległości kilkuset mil wydawały mu się sensowne, to rzeczywistość zweryfikowała je wyjątkowo brutalnie, i to już z chwilą, gdy otworzyły się drzwi – prowadzące do korytarza naszpikowanego pułapkami tak mocno, że niemożliwym było uniknięcie wszystkich. Jeśli do tej pory sądził, że dzieciństwo i młodość spędzona na ćwiczeniu wprawnego poruszania się pośród salonowych intryg w jakikolwiek sposób mu pomoże, to grubo się pomylił, bo atmosfera panująca wśród Wrightów w niczym nie przypominała tego, co znał i rozumiał – a fakt, że Ben i jego rodzeństwo zdawali się porozumiewać ze sobą na dwóch różnych płaszczyznach, w tym jednej złożonej głównie ze znanego wyłącznie im języka gestów i spojrzeń, tylko dodatkowo go dekoncentrował, odbierając resztki wyparowującej szybko pewności siebie. Niknącej tym szybciej, im bardziej uświadamiał sobie przerażającą prawdę: że szarpiące jego zakończeniami nerwowymi zdenerwowanie miało swoje źródło nie tylko w stojącym przed nim zadaniu naprostowania rosnącej sterty nieporozumień, ale przede wszystkim w nowej i dziwnie obcej potrzebie zrobienia dobrego wrażenia na osobach dla Jaimiego najważniejszych; potrzebie, która – niestety – nie miała szans zostać spełnioną.
– Dlaczego mam udawać, że nie wiem, kim… – zaczął, ale nie zdążył skończyć, bo dwa kroki później zatrzymali się przed Hannah i Josephem, który – co było oczywiste – nie potrzebował zbyt wiele czasu żeby dodać dwa do dwóch. Percival, choć odwzajemnił uśmiech, zrobił to z widocznym zakłopotaniem. – Coś mi świta – odpowiedział, po cichu licząc na to, że brat Benjamina nie postanowi pociągnąć tego tematu dalej – jego beztroska i raczej mało rozsądna wizyta w Parszywym Pasażerze nie należała do jego najmądrzejszych decyzji ostatnich miesięcy, co stanowiło też jeden z powodów, dla których wygodnie zapomniał wspomnieć o niej Benowi. – Percy – przedstawił się szybko, licząc na to, że faktycznie był to koniec tej krótkiej wycieczki do przeszłości – nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, jak bardzo się mylił.
I przez chwilę nie mając czasu, by o tym pomyśleć, bo zaskoczenie spowodowane wylewnym powitaniem zaserwowanym mu przez mamę Benjamina, odebrało mu zdolność do logicznego myślenia. Zawahał się przez moment, nieruchomiejąc na pełną sekundę, w czasie której zdążył jedynie posłać skonfundowane spojrzenie w kierunku przyjaciela, nie do końca pewien, jak powinien zareagować – odwzajemnić uścisk? Nic nie robić? W normalnych okolicznościach ucałowałby dłoń pani domu, ten gest, do tej pory naturalny, wydał mu się jednak nagle całkowicie nie na miejscu. Na szczęście (lub nieszczęście) zanim gorączkowe rozmyślenia zdążyłyby zakończyć się na podjęciu jakiejś decyzji, pani Wright odsunęła się od niego, mierząc go jeszcze jednym spojrzeniem, od którego wykręciły mu się wnętrzności. – Tak, Percy wystarczy – przytaknął, gdy tuż obok pojawił się Ben; posłał Ginevrze uśmiech, odwracając się jeszcze, żeby – już bez dylematów – uścisnąć dłoń jej mężowi, gdzieś w międzyczasie orientując się, że prędzej zjedzą go od środka wyrzuty sumienia, niż zdoła z premedytacją którekolwiek z nich oszukać. Ruszając w stronę drzwi wejściowych, zerknął jeszcze przez ramię na Hannah, jakby bez słów chcąc ją zapytać, czy naprawdę oczekiwała od niego wyprostowania tego wszystkiego za pomocą siatki wprawnych kłamstw – ale chwilę później znaleźli się w jadalni, pozostawiając za sobą możliwość odwrotu.
Rozejrzał się po pomieszczeniu odruchowo, bez większych sprzeciwów kierując się w stronę krzesła wskazanego przez Ginevrę; do zajmowania z góry wyznaczonych miejsc był przyzwyczajony, podobnie jak do elegancko zastawionych stołów – nie mając porównania, nie dostrzegał więc ostrzegawczych znaków w postaci ładnej zastawy czy białego obrusu. Co prawda trudno było nie zauważyć, że wnętrze domu było o wiele porządniejsze niż ich leśna chata, zawsze zrzucał to jednak na karb wrodzonego bałaganiarstwa Benjamina, do którego z czasem się przyzwyczaił i nawet odnajdywał w tym rozgardiaszu pewien spokój. – Macie naprawdę piękny dom. Pani Wright, wszystko wygląda wspaniale – powiedział, odnajdując jeszcze spojrzeniem panią domu, kompletnie nieświadomy spekulacji na temat niedawnej śmierci w rodzinie snutych właśnie przez rodzeństwo. Komplement był szczery, tak samo jak towarzyszący mu uśmiech – biorąc pod uwagę jego dotychczasowe doświadczenia z mugolami, uroku Dębiny naprawdę trudno było nie docenić.
Już mu się wydawało, że szło całkiem nieźle, kiedy niczym brzęczący uparcie trzminorek powrócił temat feralnej popijawy w dokach – za którym podążyły pytania, od których Percivalowi zrobiło się nagle gorąco. W kuchni w ogóle było mu za ciepło – materiał marynarki, zbyt grubej jak na lato, ciążył mu niezręcznie na barkach, ale wiedział, że zdjęcie jej nie wchodziło w grę; nie, kiedy w wewnętrznej kieszeni wciąż niespokojnie wiercił się mały pasażer na gapę. Odchrząknął. – To właściwie nic takiego, spotkaliśmy się w pubie. – To nie było kłamstwo. – Niezbyt dobrze pamiętam szczegóły. – To też nie – wszystko od momentu przekroczenia progów piwnicy do wyjścia z niej gdzieś nad ranem pochłonięte było w miękkiej mgle alkoholowych oparów. – Chyba byłeś tam z Justine, tak? Nie przychodzi dzisiaj? – zapytał niby mimochodem (niefortunnie zapominając o tym, że Tonks w trakcie ich spotkania rozsądnie udawała, że się nie znają). Wiedział, że nie, starał się jednak odsunąć temat rozmowy od siebie – może nieudolnie, ale ratunek znikąd nie nadchodził; zerknął w stronę Bena, który zajął już miejsce przy stole, podobnie zresztą jak Joseph i ich ojciec. Percival niezmiennie stał, z dłońmi opartymi o górę krzesła, niepewny, co powinien zrobić – wychowanie nakazywało mu czekać, aż jako pierwsza usiądzie również i pani domu, Ginevra nadal jednak krzątała się dookoła. W dodatku pytanie o jego nazwisko wciąż niewygodnie wisiało nad stołem.
Dał sobie dokładnie sekundę na ocenienie szkodliwości powiedzenia prawdy, a potem doszedł do wniosku, że i tak nie było innego wyjścia. – Nie jestem pewien, czy to aż tak ciekawa historia. – A na pewno nie taka, która nadawałaby się do opowiedzenia przy stole. – Moja rodzina ma po prostu dosyć… konserwatywne poglądy. Dlatego od jakiegoś czasu nie rozmawiamy – wyjaśnił. To było niedopowiedzenie stulecia, ale kątem oka wciąż widział szeroki uśmiech na twarzy pani Wright; prędzej sam wyrzuciłby się z tego domu, nim słowa takie jak szlama, czy nawet brudna krew przeszłyby mu przez usta. – Nie skojarzyłbyś mnie z Hogwartu, byłem kilka lat wyżej, na tym samym roczniku, co Ben, tyle, że w Slytherinie. Prędzej z drużyny Quidditcha, ale chyba się minęliśmy. – Właściwie nie był pewien, czy Joseph w ogóle grał w szkolnej drużynie, jednak biorąc pod uwagę jego późniejszą ścieżkę kariery, wydawało mu się to prawdopodobne. – Wybacz, sądziłem… Blake, nazywam się Blake – powiedział – ale nawet to zabrzmiało jak oszustwo; brat Benjamina pytał w końcu o Hogwart. – Wcześniej Nott – dodał więc – nie znosząc faktu, że dawne nazwisko wciąż zdawało się spływać z jego warg zdecydowanie naturalniej.
Słysząc obok siebie głos Ginevry, odwrócił się natychmiast, nie chcąc patrzeć ani w kierunku Jaimiego, ani Hannah. – Byłbym wdzięczny za herbatę, dziękuję, pani Wright – odpowiedział; jeszcze dobrze nie zaczęli, a jemu już zaschło w ustach. Zaraz potem zdziwił się, widząc, jak kobieta i Hannah ruszają w stronę kuchni. Zmarszczył brwi, spoglądając na Bena, który również zaoferował swoją pomoc. – Wasz skrzat się rozchorował? – zapytał głupio, nim zdążyłby się nad tym zastanowić. Z jednej strony przyjaciel nigdy w swoich opowieściach nie wspominał o skrzacie, ale z drugiej – nie powiedział też, że go nie mają, Percival instynktownie przyjął więc tę wersję rzeczywistości, która wydawała mu się bardziej naturalna. Dopiero teraz docierało do niego, że jeśli chciał przetrwać do wieczora, musiał pozbyć się z głowy wszystkiego, co do tej pory wydawało mu się oczywiste.
| Ognik zaczyna się nudzić, rozpisuję mu więc k6 (pozwoliliście...)
1 - Smoczognik drzemie grzecznie w kieszeni Percy'ego.
2 - Smoczognik zaczyna się wiercić - macha ogonem, z którego końca wydostaje się parę iskier, podpalając luźne nitki wewnątrz kieszeni marynarki. Szczęśliwie nie widać dymu, ale czuć delikatną woń spalenizny.
3 - Smoczognik decyduje się wystawić głowę z kieszeni; pozostaje (prawie) niezauważony - jego błyszczące ślepia łypią wesoło na jedną z osób obecnych przy stole, zawracając jej uwagę (wymaga dodatkowego rzutu k6: 1 - Ginevra, 2 - Hector, 3 - Hania, 4 - Joe, 5 - Ben, 6 - Percy).
4 - Smoczognik, znudzony tym, że nikt nie zwraca na niego uwagi, ucieka z kieszeni i niepostrzeżenie wyskakuje na stół, chowając się między półmiskami. Jest widoczny dla wszystkich za wyjątkiem osób siedzących na dalszych krańcach stołu (chyba że te akurat stoją). Szybkie złapanie go nim rozpocznie harce ma ST 50 (dolicza się podwojoną zwinność) - jeśli nikt tego nie zrobi, Ognik zacznie wtykać nos w garnki.
5 - Smoczognikowi udaje się uciec z kieszeni, po czym radośnie rozkłada skrzydła, zapominając, że latanie nie wychodzi mu jeszcze za dobrze. W efekcie udaje mu się pokonać tylko kawałek długości stołu, po czym musi awaryjnie lądować - i robi to na kolanach jednej z osób siedzących przy stole (wymaga dodatkowego rzutu k6: 1 - Ginevra, 2 - Hector, 3 - Hania, 4 - Joe, 5 - Ben, 6 - Percy).
6 - Smoczognik ucieka z kieszeni, po czym zaczyna niezdarnie latać po pomieszczeniu; krótki lot kończy się w połach firanki, na którą pada kilka iskier z ogona, wywołując niewielki, łatwy do ugaszenia pożar. Następnie winowajca ucieka przez uchylone okno, prawdopodobnie chcąc pobawić się z kurami.
– Dlaczego mam udawać, że nie wiem, kim… – zaczął, ale nie zdążył skończyć, bo dwa kroki później zatrzymali się przed Hannah i Josephem, który – co było oczywiste – nie potrzebował zbyt wiele czasu żeby dodać dwa do dwóch. Percival, choć odwzajemnił uśmiech, zrobił to z widocznym zakłopotaniem. – Coś mi świta – odpowiedział, po cichu licząc na to, że brat Benjamina nie postanowi pociągnąć tego tematu dalej – jego beztroska i raczej mało rozsądna wizyta w Parszywym Pasażerze nie należała do jego najmądrzejszych decyzji ostatnich miesięcy, co stanowiło też jeden z powodów, dla których wygodnie zapomniał wspomnieć o niej Benowi. – Percy – przedstawił się szybko, licząc na to, że faktycznie był to koniec tej krótkiej wycieczki do przeszłości – nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, jak bardzo się mylił.
I przez chwilę nie mając czasu, by o tym pomyśleć, bo zaskoczenie spowodowane wylewnym powitaniem zaserwowanym mu przez mamę Benjamina, odebrało mu zdolność do logicznego myślenia. Zawahał się przez moment, nieruchomiejąc na pełną sekundę, w czasie której zdążył jedynie posłać skonfundowane spojrzenie w kierunku przyjaciela, nie do końca pewien, jak powinien zareagować – odwzajemnić uścisk? Nic nie robić? W normalnych okolicznościach ucałowałby dłoń pani domu, ten gest, do tej pory naturalny, wydał mu się jednak nagle całkowicie nie na miejscu. Na szczęście (lub nieszczęście) zanim gorączkowe rozmyślenia zdążyłyby zakończyć się na podjęciu jakiejś decyzji, pani Wright odsunęła się od niego, mierząc go jeszcze jednym spojrzeniem, od którego wykręciły mu się wnętrzności. – Tak, Percy wystarczy – przytaknął, gdy tuż obok pojawił się Ben; posłał Ginevrze uśmiech, odwracając się jeszcze, żeby – już bez dylematów – uścisnąć dłoń jej mężowi, gdzieś w międzyczasie orientując się, że prędzej zjedzą go od środka wyrzuty sumienia, niż zdoła z premedytacją którekolwiek z nich oszukać. Ruszając w stronę drzwi wejściowych, zerknął jeszcze przez ramię na Hannah, jakby bez słów chcąc ją zapytać, czy naprawdę oczekiwała od niego wyprostowania tego wszystkiego za pomocą siatki wprawnych kłamstw – ale chwilę później znaleźli się w jadalni, pozostawiając za sobą możliwość odwrotu.
Rozejrzał się po pomieszczeniu odruchowo, bez większych sprzeciwów kierując się w stronę krzesła wskazanego przez Ginevrę; do zajmowania z góry wyznaczonych miejsc był przyzwyczajony, podobnie jak do elegancko zastawionych stołów – nie mając porównania, nie dostrzegał więc ostrzegawczych znaków w postaci ładnej zastawy czy białego obrusu. Co prawda trudno było nie zauważyć, że wnętrze domu było o wiele porządniejsze niż ich leśna chata, zawsze zrzucał to jednak na karb wrodzonego bałaganiarstwa Benjamina, do którego z czasem się przyzwyczaił i nawet odnajdywał w tym rozgardiaszu pewien spokój. – Macie naprawdę piękny dom. Pani Wright, wszystko wygląda wspaniale – powiedział, odnajdując jeszcze spojrzeniem panią domu, kompletnie nieświadomy spekulacji na temat niedawnej śmierci w rodzinie snutych właśnie przez rodzeństwo. Komplement był szczery, tak samo jak towarzyszący mu uśmiech – biorąc pod uwagę jego dotychczasowe doświadczenia z mugolami, uroku Dębiny naprawdę trudno było nie docenić.
Już mu się wydawało, że szło całkiem nieźle, kiedy niczym brzęczący uparcie trzminorek powrócił temat feralnej popijawy w dokach – za którym podążyły pytania, od których Percivalowi zrobiło się nagle gorąco. W kuchni w ogóle było mu za ciepło – materiał marynarki, zbyt grubej jak na lato, ciążył mu niezręcznie na barkach, ale wiedział, że zdjęcie jej nie wchodziło w grę; nie, kiedy w wewnętrznej kieszeni wciąż niespokojnie wiercił się mały pasażer na gapę. Odchrząknął. – To właściwie nic takiego, spotkaliśmy się w pubie. – To nie było kłamstwo. – Niezbyt dobrze pamiętam szczegóły. – To też nie – wszystko od momentu przekroczenia progów piwnicy do wyjścia z niej gdzieś nad ranem pochłonięte było w miękkiej mgle alkoholowych oparów. – Chyba byłeś tam z Justine, tak? Nie przychodzi dzisiaj? – zapytał niby mimochodem (niefortunnie zapominając o tym, że Tonks w trakcie ich spotkania rozsądnie udawała, że się nie znają). Wiedział, że nie, starał się jednak odsunąć temat rozmowy od siebie – może nieudolnie, ale ratunek znikąd nie nadchodził; zerknął w stronę Bena, który zajął już miejsce przy stole, podobnie zresztą jak Joseph i ich ojciec. Percival niezmiennie stał, z dłońmi opartymi o górę krzesła, niepewny, co powinien zrobić – wychowanie nakazywało mu czekać, aż jako pierwsza usiądzie również i pani domu, Ginevra nadal jednak krzątała się dookoła. W dodatku pytanie o jego nazwisko wciąż niewygodnie wisiało nad stołem.
Dał sobie dokładnie sekundę na ocenienie szkodliwości powiedzenia prawdy, a potem doszedł do wniosku, że i tak nie było innego wyjścia. – Nie jestem pewien, czy to aż tak ciekawa historia. – A na pewno nie taka, która nadawałaby się do opowiedzenia przy stole. – Moja rodzina ma po prostu dosyć… konserwatywne poglądy. Dlatego od jakiegoś czasu nie rozmawiamy – wyjaśnił. To było niedopowiedzenie stulecia, ale kątem oka wciąż widział szeroki uśmiech na twarzy pani Wright; prędzej sam wyrzuciłby się z tego domu, nim słowa takie jak szlama, czy nawet brudna krew przeszłyby mu przez usta. – Nie skojarzyłbyś mnie z Hogwartu, byłem kilka lat wyżej, na tym samym roczniku, co Ben, tyle, że w Slytherinie. Prędzej z drużyny Quidditcha, ale chyba się minęliśmy. – Właściwie nie był pewien, czy Joseph w ogóle grał w szkolnej drużynie, jednak biorąc pod uwagę jego późniejszą ścieżkę kariery, wydawało mu się to prawdopodobne. – Wybacz, sądziłem… Blake, nazywam się Blake – powiedział – ale nawet to zabrzmiało jak oszustwo; brat Benjamina pytał w końcu o Hogwart. – Wcześniej Nott – dodał więc – nie znosząc faktu, że dawne nazwisko wciąż zdawało się spływać z jego warg zdecydowanie naturalniej.
Słysząc obok siebie głos Ginevry, odwrócił się natychmiast, nie chcąc patrzeć ani w kierunku Jaimiego, ani Hannah. – Byłbym wdzięczny za herbatę, dziękuję, pani Wright – odpowiedział; jeszcze dobrze nie zaczęli, a jemu już zaschło w ustach. Zaraz potem zdziwił się, widząc, jak kobieta i Hannah ruszają w stronę kuchni. Zmarszczył brwi, spoglądając na Bena, który również zaoferował swoją pomoc. – Wasz skrzat się rozchorował? – zapytał głupio, nim zdążyłby się nad tym zastanowić. Z jednej strony przyjaciel nigdy w swoich opowieściach nie wspominał o skrzacie, ale z drugiej – nie powiedział też, że go nie mają, Percival instynktownie przyjął więc tę wersję rzeczywistości, która wydawała mu się bardziej naturalna. Dopiero teraz docierało do niego, że jeśli chciał przetrwać do wieczora, musiał pozbyć się z głowy wszystkiego, co do tej pory wydawało mu się oczywiste.
| Ognik zaczyna się nudzić, rozpisuję mu więc k6 (pozwoliliście...)
1 - Smoczognik drzemie grzecznie w kieszeni Percy'ego.
2 - Smoczognik zaczyna się wiercić - macha ogonem, z którego końca wydostaje się parę iskier, podpalając luźne nitki wewnątrz kieszeni marynarki. Szczęśliwie nie widać dymu, ale czuć delikatną woń spalenizny.
3 - Smoczognik decyduje się wystawić głowę z kieszeni; pozostaje (prawie) niezauważony - jego błyszczące ślepia łypią wesoło na jedną z osób obecnych przy stole, zawracając jej uwagę (wymaga dodatkowego rzutu k6: 1 - Ginevra, 2 - Hector, 3 - Hania, 4 - Joe, 5 - Ben, 6 - Percy).
4 - Smoczognik, znudzony tym, że nikt nie zwraca na niego uwagi, ucieka z kieszeni i niepostrzeżenie wyskakuje na stół, chowając się między półmiskami. Jest widoczny dla wszystkich za wyjątkiem osób siedzących na dalszych krańcach stołu (chyba że te akurat stoją). Szybkie złapanie go nim rozpocznie harce ma ST 50 (dolicza się podwojoną zwinność) - jeśli nikt tego nie zrobi, Ognik zacznie wtykać nos w garnki.
5 - Smoczognikowi udaje się uciec z kieszeni, po czym radośnie rozkłada skrzydła, zapominając, że latanie nie wychodzi mu jeszcze za dobrze. W efekcie udaje mu się pokonać tylko kawałek długości stołu, po czym musi awaryjnie lądować - i robi to na kolanach jednej z osób siedzących przy stole (wymaga dodatkowego rzutu k6: 1 - Ginevra, 2 - Hector, 3 - Hania, 4 - Joe, 5 - Ben, 6 - Percy).
6 - Smoczognik ucieka z kieszeni, po czym zaczyna niezdarnie latać po pomieszczeniu; krótki lot kończy się w połach firanki, na którą pada kilka iskier z ogona, wywołując niewielki, łatwy do ugaszenia pożar. Następnie winowajca ucieka przez uchylone okno, prawdopodobnie chcąc pobawić się z kurami.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Promiennym uśmiechem odpowiedziała na komplement Benjamina, kiedy wypuścił ją z niedźwiedziego uścisku. Zawsze kiedy na niego spoglądała (a musiała zadzierać przy tym głowę) zastanawiała się kiedyż on zdążył tak wyrosnąć. Kiedy to się stało?
- To ta sama sukienka przecież - odparła, ale wydawała się mile połechtana tymi słowami. Jak zawsze.
Od razu ją poprawiono, aby nie zwracała się do Percivala per pan, pokiwała więc głową, jakby przyjęła to do wiadomości, ale i tak się przejęzyczyła znowu nazywając go panem, kiedy przeszli do salonu.
- Jakiej znowu kąpieli w krwi koźląt? - spytała, marszcząc przy tym brwi, bo w ucho wpadło jej kilka słów wymienianych pomiędzy dziećmi, ale nie znała kontekstu. Uznała, że chyba się jednak przesłyszała i ruszyła w stronę domu.
Tak bardzo się cieszyła, że widzi ich wszystkich, że początkowo specjalnie się nie przejęła ich zdziwionymi minami na widok elegancko zastawionego stołu. Dopiero, kiedy zaczęli zadawać pytania - na widok przerażonej bity Benjamina trochę zbladł uśmiech Ginevry.
- Cóż ty pleciesz, Ben, nikt nie umarł, nawet tak nie mów, odpukać w niemalowane - zganiła go za tę absurdalną myśl i rozejrzała się wokoło, aby znaleźć niemalowane. Wybór padł na kredens, w który uderzyła kilkakrotnie knykciami palców.
- Nie przesadzaj, Hann, to, że nie jest na co dzień, nie znaczy, że tylko na święta... Mamy lipiec, tak? - odpowiedziała córce, nieco zakłopotana tym, że to zrobiło na nich aż takie wrażenie. Dopiero teraz przeszło Ginny przez myśl, że może faktycznie przesadziła i teraz zawstydzi Hannah przy absztyfikancie. Albo to jego przerazi cała ta pompa i jeszcze się wycofa, a potem Hannah będzie winić rodziców... Na samą myśl zrobiło się jej trochę gorzej. Teraz było już jednak za późno i nie pozostawało nic innego jak tylko brnąć w to dalej. - Dziękuję ci, kochaneczku - odpowiedziała, podniesiona trochę na duchu uprzejmymi słowami Percivala, który najwyraźniej posiadał dar wiedzy co i kiedy powiedzieć,. To chyba nazywało się wyczuciem momentu i taktem.
Aby uciec od tego tematu wplątała się w rozmowę między dziećmi, czując coraz większe zdziwienie, bo nie sądziła, że Benjamin i Joseph mogą ze sobą nie rozmawiać. Wsparła dłonie i obu synów zmierzyła groźnym spojrzeniem.
- Co się stało? Pokłóciliście się o jakąś dziewczynę? - spytała podejrzliwie. Patrzyła na nich dokładnie tak jak dwadzieścia lat wcześniej, kiedy właśnie przyłapała ich na bójce i właśnie miała powiedzieć: Nie obchodzi mnie kto zaczął, macie natychmiast podać sobie ręce na zgodę.
Groźna mina zniknęła, kiedy zwróciła się do Percivala.
- Znacie się z Josephem? Dziwne, że poznaliście się w pubie. Ben, nie przedstawiłeś bratu przyjaciela? - Brwi Ginevry lekko się uniosły, gdy spojrzała na pierworodnego syna. Zawsze była pewna, że Bena i Josepha łączą serdeczne relacje, czuła dumę, że mogła spać spokojnie, z myślą, że jej dzieci zawsze będą się wspierać; dlatego lekkie zdziwienie pojawiło się po tym jak Benjamin zapewniał na ślubie, że on i Percival są przyjaciółmi już od wielu, wielu lat. Z drugiej strony do Dębiny także nigdy go nie zaprosił, w przeciwieństwie do innych przyjaciół, którzy byli stałymi gośćmi w Contin. Percival zapytał nawet o Justine.
- Nie, to tylko niedzielny obiad dla najbliższych - odparła Ginevra, potrząsając głową, choć wszystko świadczyło o tym, że to nie jest tylko niedzielny obiad, a co najmniej przyjęcie zaręczynowe. Wciąż stojąc obok Percivala skupiła na nim spojrzenie, kiedy w odpowiedzi na pytanie Josepha, któremu zwróciła uwagę (- Nie mów z pełną gębą, Joseph, co ja ci zawsze mówiłam) zaczął opowiadać o swoim nazwisku i rodzinie.
- Ojeju, to brzmi naprawdę strasznie, bardzo mi przykro, kochaneczku, rodzice zawsze powinni wspierać swoje dzieci, nawet jeśli się z nimi nie zgadzają - powiedziała ze współczuciem, kładąc dłonie na ramionach absztyfikanta córki, by pogładzić je energicznym, matczynym gestem. - Ale konserwatywne poglądy na co? Nie podoba im się, że pracujesz w rezerwacie jako smokolog? - Ta wzmianka pozostawała dla Ginevry dość niezrozumiała, a wolałaby zrozumieć. - A właśnie - macie w rezerwacie kłopoty finansowe? - spytała zmartwiona, spoglądając to na Benjamina, to na Percivala. - Ben wspominał, że zatrzymałeś się u niego. - Przypuszczała, że to może o to właśnie chodzi. Skoro na swoją rodzinę nie mógł w tej chwili liczyć, pozostawało mu poprosić o pomoc przyjaciół. Dobrze, że miał go w kimś tak dobrym i serdecznym jak Benjamin, Z drugiej jednak strony to mogło źle wróżyć na jego wspólną przyszłość z Hannah... - Slytherin? - powtórzyła za nim, zamyślona, próbując coś sobie przypomnieć. - Nie śmialiście się zawsze ze Śluzaków ze Slytherinu?
Pani Wright nie była pewna, czy dobrze zapamiętała. Dzieci pokończyły szkołę tak dawno temu i już wiele lat nie słyszała historii z tego całego Hogwartu.
- Nie, Benji, siedź - odpowiedziała na propozycję syna, lecz na córkę spojrzała szczerze ucieszona. - Poradzimy sobie z Hannah - zapewniła go, po czym jej uwagę znów przyciągnął do siebie Percival. - Ależ nie, złotko, nasz skrzat ma się dobrze. Wiesz, on nie jest taki jak te wasze, to znaczy, jest niemagiczny. Nie rusza się. Po prostu sobie stoi w ogrodzie przy moich piwoniach. Trochę waży, więc możemy później pójść na herbatę do ogrodu, to zobaczysz - odpowiedziała łagodnym tonem. Zdążyła już właściwie przywyknąć do dziwacznych pytań, które często padały ze strony znajomych i rodziny męża. Zawsze wyjaśniała zawiłości mugolskiego świata z ciepłym uśmiechem. Właściwie pytanie o chorobę skrzata ogrodowego wydawało się nawet zabawne.
Przeszła z Hannah do kuchni, w której jak zawsze pachniało ziołami, ciastem i doprawionym mięsem z uchylonego piekarnika.
- Kochanie, przelej proszę do wazy zupę, a ja odcedzę kartofle.
W wielkim garze na piecu czekała już scotch broth, wywar na karku baranim z dodatkiem jarzyn i perłowej kaszy; Ginevra w tym czasie chwyciła w dłonie dwie ścierki i zdjęła inny garnek z pieca, w którym ugotowały się ziemniaki, aby je odcedzić, a później utłuc energicznymi ruchami z odrobiną masła. - Myślę, że haggis wyszło dziś naprawdę dobre - podzieliła się z córką tym przypuszczeniem, bardzo z siebie zadowolona, chociaż haggis przygotowywała głównie na święta i ważne rodzinne wydarzenia.
W tym samym czasie, kiedy tylko Ginevra i Hannah zniknęły w kuchni, to znaczy, niezupełnie, bo wciąż je widzieli, ale nie było szansy, aby usłyszały wymieniane szeptem zdania, Hector, który dotychczas raczej milczał i przyglądał się badawczo to dzieciom, to Percivalowi, pochylił się nad stołem ze srogą, poważną miną.
- Nie wiem w co się wplątaliście i nie chcę wiedzieć więcej, niż powinienem, dla waszego i naszego bezpieczeństwa - zaczął cicho, od razu przechodząc do konkretów. W przeciwieństwie do Ginevry czytał czarodziejskie gazety, rozmawiał z innymi, wiedział co się dzieje. Przede wszystkim - widział listy gończe, które wystawiono za dwójką jego dziećmi. - Mama nic nie wie i postaram się, żeby tak zostało - mówiąc to Hector spojrzał ku żonie, która kilka metrów dalej beztrosko machała tłuczkiem do ziemniaków, wyobrażając sobie Hannah w sukni ślubnej. - Dbajcie o Hannah - powiedział i nie brzmiało to jak prośba, kierując te słowa do Benjamina i Percivala, na którym jego spojrzenie, tak podobne do spojrzenia pierworodnego syna, zawisło na dłużej. - Chcę tylko wiedzieć, czy wiecie co robicie i...
Nie zdążył jednak powiedzieć coś więcej, bo do jadalni znów wmaszerowała z werwą Ginevra, z pełnym samozadowolenia uśmiechem na ustach, z filiżanką herbaty dla Percivala i drugą z parującą, czarną kawą dla męża.
- Próbowałeś kiedyś szkockiej kuchni, kochaneczku? - zwróciła się do Percivala. - Nalej sobie zupy, śmiało - zachęciła go, aby chwycił za wazę i poczęstował się tradycyjną, szkocką zupą. Nagle jednak o czymś sobie przypomniała i pobiegła znów do kuchni, wracając z talerzem na którym leżało kilka grubo pokrojonych pajd świeżego, wiejskiego chleba z chrupiącą skórką. - I weź sobie chleba, bo bez chleba to się nie najesz.
- To ta sama sukienka przecież - odparła, ale wydawała się mile połechtana tymi słowami. Jak zawsze.
Od razu ją poprawiono, aby nie zwracała się do Percivala per pan, pokiwała więc głową, jakby przyjęła to do wiadomości, ale i tak się przejęzyczyła znowu nazywając go panem, kiedy przeszli do salonu.
- Jakiej znowu kąpieli w krwi koźląt? - spytała, marszcząc przy tym brwi, bo w ucho wpadło jej kilka słów wymienianych pomiędzy dziećmi, ale nie znała kontekstu. Uznała, że chyba się jednak przesłyszała i ruszyła w stronę domu.
Tak bardzo się cieszyła, że widzi ich wszystkich, że początkowo specjalnie się nie przejęła ich zdziwionymi minami na widok elegancko zastawionego stołu. Dopiero, kiedy zaczęli zadawać pytania - na widok przerażonej bity Benjamina trochę zbladł uśmiech Ginevry.
- Cóż ty pleciesz, Ben, nikt nie umarł, nawet tak nie mów, odpukać w niemalowane - zganiła go za tę absurdalną myśl i rozejrzała się wokoło, aby znaleźć niemalowane. Wybór padł na kredens, w który uderzyła kilkakrotnie knykciami palców.
- Nie przesadzaj, Hann, to, że nie jest na co dzień, nie znaczy, że tylko na święta... Mamy lipiec, tak? - odpowiedziała córce, nieco zakłopotana tym, że to zrobiło na nich aż takie wrażenie. Dopiero teraz przeszło Ginny przez myśl, że może faktycznie przesadziła i teraz zawstydzi Hannah przy absztyfikancie. Albo to jego przerazi cała ta pompa i jeszcze się wycofa, a potem Hannah będzie winić rodziców... Na samą myśl zrobiło się jej trochę gorzej. Teraz było już jednak za późno i nie pozostawało nic innego jak tylko brnąć w to dalej. - Dziękuję ci, kochaneczku - odpowiedziała, podniesiona trochę na duchu uprzejmymi słowami Percivala, który najwyraźniej posiadał dar wiedzy co i kiedy powiedzieć,. To chyba nazywało się wyczuciem momentu i taktem.
Aby uciec od tego tematu wplątała się w rozmowę między dziećmi, czując coraz większe zdziwienie, bo nie sądziła, że Benjamin i Joseph mogą ze sobą nie rozmawiać. Wsparła dłonie i obu synów zmierzyła groźnym spojrzeniem.
- Co się stało? Pokłóciliście się o jakąś dziewczynę? - spytała podejrzliwie. Patrzyła na nich dokładnie tak jak dwadzieścia lat wcześniej, kiedy właśnie przyłapała ich na bójce i właśnie miała powiedzieć: Nie obchodzi mnie kto zaczął, macie natychmiast podać sobie ręce na zgodę.
Groźna mina zniknęła, kiedy zwróciła się do Percivala.
- Znacie się z Josephem? Dziwne, że poznaliście się w pubie. Ben, nie przedstawiłeś bratu przyjaciela? - Brwi Ginevry lekko się uniosły, gdy spojrzała na pierworodnego syna. Zawsze była pewna, że Bena i Josepha łączą serdeczne relacje, czuła dumę, że mogła spać spokojnie, z myślą, że jej dzieci zawsze będą się wspierać; dlatego lekkie zdziwienie pojawiło się po tym jak Benjamin zapewniał na ślubie, że on i Percival są przyjaciółmi już od wielu, wielu lat. Z drugiej strony do Dębiny także nigdy go nie zaprosił, w przeciwieństwie do innych przyjaciół, którzy byli stałymi gośćmi w Contin. Percival zapytał nawet o Justine.
- Nie, to tylko niedzielny obiad dla najbliższych - odparła Ginevra, potrząsając głową, choć wszystko świadczyło o tym, że to nie jest tylko niedzielny obiad, a co najmniej przyjęcie zaręczynowe. Wciąż stojąc obok Percivala skupiła na nim spojrzenie, kiedy w odpowiedzi na pytanie Josepha, któremu zwróciła uwagę (- Nie mów z pełną gębą, Joseph, co ja ci zawsze mówiłam) zaczął opowiadać o swoim nazwisku i rodzinie.
- Ojeju, to brzmi naprawdę strasznie, bardzo mi przykro, kochaneczku, rodzice zawsze powinni wspierać swoje dzieci, nawet jeśli się z nimi nie zgadzają - powiedziała ze współczuciem, kładąc dłonie na ramionach absztyfikanta córki, by pogładzić je energicznym, matczynym gestem. - Ale konserwatywne poglądy na co? Nie podoba im się, że pracujesz w rezerwacie jako smokolog? - Ta wzmianka pozostawała dla Ginevry dość niezrozumiała, a wolałaby zrozumieć. - A właśnie - macie w rezerwacie kłopoty finansowe? - spytała zmartwiona, spoglądając to na Benjamina, to na Percivala. - Ben wspominał, że zatrzymałeś się u niego. - Przypuszczała, że to może o to właśnie chodzi. Skoro na swoją rodzinę nie mógł w tej chwili liczyć, pozostawało mu poprosić o pomoc przyjaciół. Dobrze, że miał go w kimś tak dobrym i serdecznym jak Benjamin, Z drugiej jednak strony to mogło źle wróżyć na jego wspólną przyszłość z Hannah... - Slytherin? - powtórzyła za nim, zamyślona, próbując coś sobie przypomnieć. - Nie śmialiście się zawsze ze Śluzaków ze Slytherinu?
Pani Wright nie była pewna, czy dobrze zapamiętała. Dzieci pokończyły szkołę tak dawno temu i już wiele lat nie słyszała historii z tego całego Hogwartu.
- Nie, Benji, siedź - odpowiedziała na propozycję syna, lecz na córkę spojrzała szczerze ucieszona. - Poradzimy sobie z Hannah - zapewniła go, po czym jej uwagę znów przyciągnął do siebie Percival. - Ależ nie, złotko, nasz skrzat ma się dobrze. Wiesz, on nie jest taki jak te wasze, to znaczy, jest niemagiczny. Nie rusza się. Po prostu sobie stoi w ogrodzie przy moich piwoniach. Trochę waży, więc możemy później pójść na herbatę do ogrodu, to zobaczysz - odpowiedziała łagodnym tonem. Zdążyła już właściwie przywyknąć do dziwacznych pytań, które często padały ze strony znajomych i rodziny męża. Zawsze wyjaśniała zawiłości mugolskiego świata z ciepłym uśmiechem. Właściwie pytanie o chorobę skrzata ogrodowego wydawało się nawet zabawne.
Przeszła z Hannah do kuchni, w której jak zawsze pachniało ziołami, ciastem i doprawionym mięsem z uchylonego piekarnika.
- Kochanie, przelej proszę do wazy zupę, a ja odcedzę kartofle.
W wielkim garze na piecu czekała już scotch broth, wywar na karku baranim z dodatkiem jarzyn i perłowej kaszy; Ginevra w tym czasie chwyciła w dłonie dwie ścierki i zdjęła inny garnek z pieca, w którym ugotowały się ziemniaki, aby je odcedzić, a później utłuc energicznymi ruchami z odrobiną masła. - Myślę, że haggis wyszło dziś naprawdę dobre - podzieliła się z córką tym przypuszczeniem, bardzo z siebie zadowolona, chociaż haggis przygotowywała głównie na święta i ważne rodzinne wydarzenia.
W tym samym czasie, kiedy tylko Ginevra i Hannah zniknęły w kuchni, to znaczy, niezupełnie, bo wciąż je widzieli, ale nie było szansy, aby usłyszały wymieniane szeptem zdania, Hector, który dotychczas raczej milczał i przyglądał się badawczo to dzieciom, to Percivalowi, pochylił się nad stołem ze srogą, poważną miną.
- Nie wiem w co się wplątaliście i nie chcę wiedzieć więcej, niż powinienem, dla waszego i naszego bezpieczeństwa - zaczął cicho, od razu przechodząc do konkretów. W przeciwieństwie do Ginevry czytał czarodziejskie gazety, rozmawiał z innymi, wiedział co się dzieje. Przede wszystkim - widział listy gończe, które wystawiono za dwójką jego dziećmi. - Mama nic nie wie i postaram się, żeby tak zostało - mówiąc to Hector spojrzał ku żonie, która kilka metrów dalej beztrosko machała tłuczkiem do ziemniaków, wyobrażając sobie Hannah w sukni ślubnej. - Dbajcie o Hannah - powiedział i nie brzmiało to jak prośba, kierując te słowa do Benjamina i Percivala, na którym jego spojrzenie, tak podobne do spojrzenia pierworodnego syna, zawisło na dłużej. - Chcę tylko wiedzieć, czy wiecie co robicie i...
Nie zdążył jednak powiedzieć coś więcej, bo do jadalni znów wmaszerowała z werwą Ginevra, z pełnym samozadowolenia uśmiechem na ustach, z filiżanką herbaty dla Percivala i drugą z parującą, czarną kawą dla męża.
- Próbowałeś kiedyś szkockiej kuchni, kochaneczku? - zwróciła się do Percivala. - Nalej sobie zupy, śmiało - zachęciła go, aby chwycił za wazę i poczęstował się tradycyjną, szkocką zupą. Nagle jednak o czymś sobie przypomniała i pobiegła znów do kuchni, wracając z talerzem na którym leżało kilka grubo pokrojonych pajd świeżego, wiejskiego chleba z chrupiącą skórką. - I weź sobie chleba, bo bez chleba to się nie najesz.
Świat dziwny jest jak sen
Ostatnio zmieniony przez Ginevra Wright dnia 19.09.20 21:17, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Ginevra Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Powrót do rodzinnego domu zawsze związany był ze sporym zamieszaniem: chatka była pełna ludzi o każdej porze dnia i wieczora, a przez niewielkie pokoiki przebiegało stado kuzynów, wujów, ciotek oraz sąsiadów, a każdy z nich serwował co najmniej kilka głośnych zdań. Ben przywykł więc do przebywania w harmidrze, co na pewno odbiło się niezbyt dobrze na jego zdolności skupienia na czytaniu nudnych zadań wakacyjnych z historii magii, lecz miało doskonały wpływ na otwarte, ciepłe serce oraz umiejętność prowadzenia wielu konwersacji na raz. Oraz obserwowania drobnych grymasów na twarzach rodzeństwa, często mówiących więcej od słów. - Co to za mina, Hannah? - mruknął do siostry jeszcze zanim znaleźli się w środku, po czym dramatycznie wywrócił oczami. Kontrolnie zerkał przez ramię na Percivala, gotów rzucić się mu na ratunek, gdyby ten został zaatakowany przez spadający ze ścian obraz prapraprababki Wright oraz jej trzynaściorga dzieci, lecz Blake radził sobie całkiem dobrze. - Hannah znalazła przepis na zupę z krwi koźląt, taka czarna polewka, ale inna - odpowiedział mamie, zanim siostra zdołałaby wymyślić odpowiedź, zadowolony, że tak szybko wymyślił sprawne kłamstewko, przykrywające nie tylko prawdę, ale i braterski kuksaniec, jaki zaserwował idącej z nim przez próg siostrze. - Gdzieś leżała ta gazetka, zerknąłem. Może w łazience w rezerwacie - zdradził urażonym szeptem, wzruszając ramionami, bo wolałby przyznać się publicznie do tego, że w Percivalu (prawie) najbardziej podobają mu się te piękne, ciemnozielone oczy otoczone zadziwiająco długimi rzęsami, niż objawić światu, że tak, podczytuje to pisemko dla dam. Od dalszych wyjaśnień wybawiło go zamieszanie przy usadzeniu, przywitanie z ojcem oraz zadziwienie pięknem zastawy. Powód jej wydobycia z czeluści kredensu został podany, Ben odetchnął więc z ulgą, po czym okrążył po raz ostatni stół, by zająć swoje miejsce - a po drodze nie omieszkał przelotnie zacisnąć dłoni na ramieniu Percivala, dając znać, że może usiąść - i zaspokajając przy okazji dziwnie silną chęć nawiązania kontaktu fizycznego.
Po rozłożeniu ciężaru ciała na skrzypiącym krześle, posłał wszystkim zgromadzonym ciepły uśmiech: szybko rzednący, gdy jego gwiazdorski brat wypalił z informacją, jakiej się nie spodziewał. Jaimie zmarszczył krzaczaste brwi, lecz oburzone spojrzenie posłał nie Percivalowi, a Josephowi. - A niby co tam razem robiliście, hę? W tym pubie? - zapytał podejrzliwie, w końcu odzywając się do wyraźnie obrażonego brata. Nie podobał mu się ten fakt, o nie; zwłaszcza, że Blake nie zająknął się o tym spotkaniu ani słowem. Jak zwykle Wright widział jednak winę w każdym, a nie w swoim przyjacielu, który - co go mile zaskoczyło - czuł się w tym rozgardiaszu jak w domu. A przynajmniej sprawiał takie wrażenie. I Jaimie oddałby wiele, by za tym uśmiechem oraz sympatią do nadopiekuńczej Ginevry, już zasypującej Percivala "kochaneczkami" i "złociutkimi", kryło się prawdziwe zadowolenie, niwelujące niechęć do nadwyrężania osłabionego ciała i psychiki. - I co ty robiłeś tam z Justine, co? Nie miałeś innej panny na oku? - naciskał więc dalej, ciekawsko, świadomy tego, że wypycha brata na świecznik, by nieco zdjąć ciężar spektaklu z barków gościa. - Ja tam nic nie wiem, ja się nie obrażam jak byle panna o nic, bo nie jestem wychuchanym wymoczkiem-gwiazdorem - odpowiedział na zatroskane pytanie matki z anielskim uśmiechem, kontynuując tradycję stawiania się w roli tego grzecznego. Roli, która nigdy mu nie wychodziła. - O widzisz, mamo, jak mnie szturchnął, on to się nie potrafi zachować - poskarżył sekundę później, gdy sprowokowany Joseph w końcu oddał mu szturchnięcie tak mocno, że krzesło z Benem zachwiało się niebezpiecznie w bok. Jaimie utrzymał równowagę i łypnął na brata triumfalnie. Z podobnym cwanym uśmieszkiem pomógł Hannah w rozlewaniu do talerzy z eleganckiej (jak na wrightowskie standardy) wazy szkockiego rosołu, rozlewając przy tym tylko odrobinę na ładny obrus. Sprytnie przestawił wazonik, by zakryć plamę, mrugnął zawadiacko do Percy'ego i zamrugał gwałtownie, gdy Ginevra wspomniała o finansowych problemach. - Mamo, to trudny temat, może wiesz...cieszmy się ze spotkania, bez wspominania o no, nieprzyjemnych doświadczeniach. Sama mówiłaś, pamiętam jak dziś: gdy przy jedzeniu o smutkach mówicie, ciężko będziecie mieć na jelicie! - przypomniał mamine powiedzonko, mając nadzieję, że ukróci ono wiwisekcje rodzinnych (i nie tylko) skomplikowań Blake'a. Czuł się za niego odpowiedzialny: a raczej za jego humor. I za to, by nie uciekł stąd przed deserem. Naprawdę powinien spróbować szarlotki.
Później: Ben na chwilę zamilkł, pochłaniając cudowny, sycący, gorący rosół, aż przymykając oczy z rozkoszy. Podkreślonej tylko nieporozumieniem skrzatowym oraz śluzakowym; parsknął w zupę i zakaszlał rozpaczliwie, ale nie prostował tych pomyłek, rzucając tylko Hannah porozumiewawcze spojrzenie, rozbawione i rozczulone naiwnością matki. - On jest jak ten jeden, jedyny dobry gracz w głupich Osach. Nawet wśród śluzaków znalazł się ktoś nieoślizgły - wyjaśnił chociaż tę kwestię, uśmiechając się trochę głupkowato, zanim znów skoncentrował się na połykaniu wrzątku. Jadłby w spokoju, zwłaszcza, gdy drapieżna matka odeszła od stołu, lecz szybko złapał czujne, zaniepokojone, lecz pozbawione nawet odrobiny paniki czy gniewu spojrzenie ojca. Już otwierał usta, świadom nadchodzącej reprymendy, lecz zazwyczaj oszczędny w słowach Wright odezwał się pierwszy. Stanowczo, rzeczowo, przebijając bańkę beztroskiego obiadu. Twarz Bena również spoważniała, zacisnął usta, a potem westchnął ciężko, gotów samym spojrzeniem przekazać ojcu, że rozumie. I że docenia. I że bardzo brakuje mu szczerej rozmowy. - Porozmawiamy niedługo, obiecuję. W bezpiecznych warunkach - odszepnął spokojnie, choć z przejęciem, grzebiąc łyżką w resztce rosołu. - Mamy Hanię na oku. I...wiemy, tato. Jesteśmy w tym razem - zdołał jeszcze dodać, także przenosząc spojrzenie na Percy'ego. Chętnie dodałby coś jeszcze, chciał uspokoić ojca, podkreślić, że dadzą sobie radę, że sprawa jest większa niż dwójka jego dzieci, że mają po swojej stronie wielu czarodziejów - ale zaaferowana mama powróciła w okolice stołu, tak wesoła i pełna energii, że serce Bena na chwile zamieniło się w bryłę roztopionego lodu. Musieli utrzymać ją w nieświadomości, ochronić ten płomień bezgranicznej radości, czułości i troski. Musiał ukryć przejętą minę, od razu więc zabrał się za przesuwanie talerza, by zrobić miejsce na haggis - a przy okazji mocno nadepnął pod stołem na stopę Josepha. Jakoś musiał odreagować wzruszenie, a najlepiej robiło się to podczas bezsensownego dokuczania bratu. Nie zmieniło się to od trzydziestu lat.
| jeślikogośpominąłemprzepraszamnajmocniej
Po rozłożeniu ciężaru ciała na skrzypiącym krześle, posłał wszystkim zgromadzonym ciepły uśmiech: szybko rzednący, gdy jego gwiazdorski brat wypalił z informacją, jakiej się nie spodziewał. Jaimie zmarszczył krzaczaste brwi, lecz oburzone spojrzenie posłał nie Percivalowi, a Josephowi. - A niby co tam razem robiliście, hę? W tym pubie? - zapytał podejrzliwie, w końcu odzywając się do wyraźnie obrażonego brata. Nie podobał mu się ten fakt, o nie; zwłaszcza, że Blake nie zająknął się o tym spotkaniu ani słowem. Jak zwykle Wright widział jednak winę w każdym, a nie w swoim przyjacielu, który - co go mile zaskoczyło - czuł się w tym rozgardiaszu jak w domu. A przynajmniej sprawiał takie wrażenie. I Jaimie oddałby wiele, by za tym uśmiechem oraz sympatią do nadopiekuńczej Ginevry, już zasypującej Percivala "kochaneczkami" i "złociutkimi", kryło się prawdziwe zadowolenie, niwelujące niechęć do nadwyrężania osłabionego ciała i psychiki. - I co ty robiłeś tam z Justine, co? Nie miałeś innej panny na oku? - naciskał więc dalej, ciekawsko, świadomy tego, że wypycha brata na świecznik, by nieco zdjąć ciężar spektaklu z barków gościa. - Ja tam nic nie wiem, ja się nie obrażam jak byle panna o nic, bo nie jestem wychuchanym wymoczkiem-gwiazdorem - odpowiedział na zatroskane pytanie matki z anielskim uśmiechem, kontynuując tradycję stawiania się w roli tego grzecznego. Roli, która nigdy mu nie wychodziła. - O widzisz, mamo, jak mnie szturchnął, on to się nie potrafi zachować - poskarżył sekundę później, gdy sprowokowany Joseph w końcu oddał mu szturchnięcie tak mocno, że krzesło z Benem zachwiało się niebezpiecznie w bok. Jaimie utrzymał równowagę i łypnął na brata triumfalnie. Z podobnym cwanym uśmieszkiem pomógł Hannah w rozlewaniu do talerzy z eleganckiej (jak na wrightowskie standardy) wazy szkockiego rosołu, rozlewając przy tym tylko odrobinę na ładny obrus. Sprytnie przestawił wazonik, by zakryć plamę, mrugnął zawadiacko do Percy'ego i zamrugał gwałtownie, gdy Ginevra wspomniała o finansowych problemach. - Mamo, to trudny temat, może wiesz...cieszmy się ze spotkania, bez wspominania o no, nieprzyjemnych doświadczeniach. Sama mówiłaś, pamiętam jak dziś: gdy przy jedzeniu o smutkach mówicie, ciężko będziecie mieć na jelicie! - przypomniał mamine powiedzonko, mając nadzieję, że ukróci ono wiwisekcje rodzinnych (i nie tylko) skomplikowań Blake'a. Czuł się za niego odpowiedzialny: a raczej za jego humor. I za to, by nie uciekł stąd przed deserem. Naprawdę powinien spróbować szarlotki.
Później: Ben na chwilę zamilkł, pochłaniając cudowny, sycący, gorący rosół, aż przymykając oczy z rozkoszy. Podkreślonej tylko nieporozumieniem skrzatowym oraz śluzakowym; parsknął w zupę i zakaszlał rozpaczliwie, ale nie prostował tych pomyłek, rzucając tylko Hannah porozumiewawcze spojrzenie, rozbawione i rozczulone naiwnością matki. - On jest jak ten jeden, jedyny dobry gracz w głupich Osach. Nawet wśród śluzaków znalazł się ktoś nieoślizgły - wyjaśnił chociaż tę kwestię, uśmiechając się trochę głupkowato, zanim znów skoncentrował się na połykaniu wrzątku. Jadłby w spokoju, zwłaszcza, gdy drapieżna matka odeszła od stołu, lecz szybko złapał czujne, zaniepokojone, lecz pozbawione nawet odrobiny paniki czy gniewu spojrzenie ojca. Już otwierał usta, świadom nadchodzącej reprymendy, lecz zazwyczaj oszczędny w słowach Wright odezwał się pierwszy. Stanowczo, rzeczowo, przebijając bańkę beztroskiego obiadu. Twarz Bena również spoważniała, zacisnął usta, a potem westchnął ciężko, gotów samym spojrzeniem przekazać ojcu, że rozumie. I że docenia. I że bardzo brakuje mu szczerej rozmowy. - Porozmawiamy niedługo, obiecuję. W bezpiecznych warunkach - odszepnął spokojnie, choć z przejęciem, grzebiąc łyżką w resztce rosołu. - Mamy Hanię na oku. I...wiemy, tato. Jesteśmy w tym razem - zdołał jeszcze dodać, także przenosząc spojrzenie na Percy'ego. Chętnie dodałby coś jeszcze, chciał uspokoić ojca, podkreślić, że dadzą sobie radę, że sprawa jest większa niż dwójka jego dzieci, że mają po swojej stronie wielu czarodziejów - ale zaaferowana mama powróciła w okolice stołu, tak wesoła i pełna energii, że serce Bena na chwile zamieniło się w bryłę roztopionego lodu. Musieli utrzymać ją w nieświadomości, ochronić ten płomień bezgranicznej radości, czułości i troski. Musiał ukryć przejętą minę, od razu więc zabrał się za przesuwanie talerza, by zrobić miejsce na haggis - a przy okazji mocno nadepnął pod stołem na stopę Josepha. Jakoś musiał odreagować wzruszenie, a najlepiej robiło się to podczas bezsensownego dokuczania bratu. Nie zmieniło się to od trzydziestu lat.
| jeślikogośpominąłemprzepraszamnajmocniej
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź