Orbitarium
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Orbitarium
Orbitarium to nic innego jak sporych rozmiarów wystawa interaktywna. Jej centralnym elementem jest tellurium, które służy jako model ruchów Ziemi i Księżyca względem Słońca oraz pokazuje oświetlenia Ziemi w różnych porach dnia i roku, faz Księżyca, zaćmień Słońca i zaćmień Księżyca. Sięgająca aż pod sufit wielka machina jest ulubionym miejscem nie tylko najmłodszych odwiedzających, ale również i tych starszych. Dzięki niej astronomowie mogą w pełni badać trajektorię Układu Słonecznego.
Gdy spotkali się we francuskim zamku na jednej z międzynarodowych prelekcji, ta ulotna znajomość rozwinięta tak naprawdę dzięki grzeczności nie wydawała się mieć silnych podstaw do przetrwania próby czasu. Różniło ich wszystko - od wieku, sytuacji życiowej, do kraju, w którym w owym czasie przebywali. Nie mieli wspólnych elementów, które byłyby w stanie utrzymać relację w przyszłości, ale mimo to tak się nie stało. Wszystko potoczyło się w ten niespodziewany sposób, pchając ich co jakiś czas na wspólne ścieżki, mimo że mieli różne wizje świata. Każde z nich nosiło na sobie rany i należało je w jakiś sposób uleczyć. Nie oznaczało to jednak, że proces gojenia odbywać się miał tak samo - byli od siebie wszak tak inni. On z dziećmi u boku, ona wyzbyta rodziny. On wierząc w równość życia, ona stojąca jedynie po jednej ze stron. On niosąc w samotności brzemię wielkiej odpowiedzialności, ona nieznana publicznej wierze. Poznali się w innym miejscu, innym czasie, w innym wymiarze, gdzie życie Jaydena znajdowało się na zupełnie odmiennym szczeblu. Gdzie było dla niej miejsce. Teraz już rzeczywistość, jego rzeczywistość poszła naprzód, wymazując przeszłość w linii takiej, jakiej wielu pamiętało. W końcu wciąż gdy zamykał oczy, wracał wspomnieniami do tamtego momentu z Billym przekazującym mu kruche ciało. Nocą zapowiadającą to, czego bał się najbardziej. Czuł własne przerażenie, kompletną bezradność, pustkę i niedowierzanie. Siła, by iść dalej i wstać, znajdowała się tylko i wyłącznie w jego synach. Tych, dla których musiał trzymać się resztek zdrowego rozsądku. Nie mógł sobie pozwolić na panikę - w innym przypadku nie kontrolował swojej magii. Nigdy nie sądził, że był w stanie stracić nad nią kontrolę. Że dopuścił do przelania jej na dzieci. Nie. Nie zamierzał ponawiać tego błędu, wiedząc, iż ten raz wystarczył. Iż ten raz mógł się skończyć tragicznie, gdyby nie postać nieznanej mu wcześniej kobiety, która ofiarowała niemowlęciu azyl do przybycia przerażonego ojca. Pamiętał o niej. Jej twarz, imię. Wdzięczność i spokój, jakie dzięki niej mógł poczuć, trzymając z powrotem w ramionach ukochane dziecko. Nie. Nie było szczęśliwszego momentu, jak świadomość bezpieczeństwa niewinnego istnienia. Bo pomimo zostania rodzicem dopiero kilka miesięcy wcześniej, Vane znał ścieżkę ojcostwa na wiele lat wstecz.
Kiedyś mogłoby przestać.
- Nigdy nie przestanie - odparł, również wznosząc spojrzenie na szczyt tellurium, przypominając sobie ostatnią wizytę w planetarium w towarzystwie swoich uczniów. Nie. Niebo nie mogło poprzestać, bo wciąż rozszerzało się w każdym kierunku. Wszechświat i jego ekspansja były nieuniknione, niepowstrzymane. Sięgały dalej poza horyzont czasu i przestrzeni, łącząc się w trajektorie nieznane ludzkości. Nie do pojęcia, zamykające w sobie abstrakcję, łamiące logikę i zakrzywiające wszystko, co realne. Gdzie tam była jawa i sen? Gdzie góra, gdzie dół? Jedynie Byt. Siła budująca wymiary, cicha, ogromna. Niepojęta, bo będąca zarówno tam, gdzie było tak wiele jak i tam, gdzie nie było nic. Czy więc można chcieć to zniweczyć? Pragnąc, by przestało? By znikło? Wówczas zniknęliby i oni sami. Bez powrotu. Bez pamięci o tym, że w ogóle coś takiego jak rasa ludzka istniała.
Słysząc jednak ponowne słowa oraz rejestrując ruch ciała, Vane przeniósł uwagę na sylwetkę kobiety. Podeszła blisko. Na tyle, że czuł słodycz jej perfum. Instynktownie męskie mięśnie spięły się w reakcji zwrotnej, jakby wyczuwały sygnał, którego nie powinno tam być. Nie. Nie chciał reagować w ten sposób. - Co ty robisz? - spytał, marszcząc brwi i próbując zrozumieć, co się działo. Jej słowa były niejednoznaczne i balansowały dla niego na granicy niewypowiedzianych zależności. Bo kiedy ostatni raz rozmawiali? I dlaczego zachowywała się w ten sposób? Nie rób sobie tego, nie zadręczaj się. To o czym mówiła i jak mówiła... Nie. Było niespokojne i wzburzało już i tak pochłonięte w chaosie myśli profesora, który już wystarczająco zmęczony i przytłoczony był. - Przestań - przerwał jej więc, wymijając ją i przechodząc dalej ku środkowi sali. Zatrzymał się dopiero przy tellurium, opierając dłonie na otaczającej model poręczy i chcąc pozbyć się dziwnego uczucia, które przemknęło przez jego ciało i biło w podświadomości. Nie. Nie czuł się komfortowo, mając ją przed sobą, a ścianę za plecami. To już nie była ta sama swoboda, która istniała między nimi wcześniej. Przed pojawieniem się w życiu Jaydena Pomony i jej bliskości, która znaczyła coś, czego nie był w stanie ubrać w słowa. Teraz czarodziej nie posiadał swobody przy nikim, gdy zaufanie upadło, roztrzaskując się u stóp pragnącego wierzyć astronoma. Kolejna nauczka. Kolejna nauczka, Vane. Odetchnął ciężko, czując, że zamiast oddalić się od nieporządku i nieprzyjemności mających miejsce wcześniej na sali, wpadł w następną pułapkę. Wyglądającą i mówiącą znajomą twarzą oraz głosem... Czy to nie bolało bardziej, że czuł w sobie złość? Do samego siebie o własną przeszłość? O potrzebę mierzenia się ze znanymi niegdyś ludźmi? Zacisnął dłonie na poręczy, trwając zwróconym plecami do tej, która chcąc ukoić cierpienie, jedynie podsyciła gniew. I chociaż nie krzyczał, jego głos niósł w sobie coś innego. Coś dla niej u niego nieznanego. - Widzimy się pierwszy raz od trzech lat i sądzisz, że masz prawo do tych słów? - Czy to były faktycznie trzy lata, czy może więcej - nie miało to znaczenia. Nie wiedziała, co się działo. Skoro tak łatwo było jej wyciągać wnioski, nie widziała, że nie miała do czynienia z tą samą osobą? Przy ostatnim spotkaniu był jeszcze dzieckiem. Chłopcem, który chciał jedynie nauczać i rozmawiać o astronomii. Nie wiedziała, z kim poszła się spotkać. Nie wiedziała, że ten, którego znała, umarł i najlepiej, żeby po prostu zapomniała. Nie znała tej historii, on nie wiedział, co działo się u niej, ale nie udawał, że było inaczej. Istnieli już w całkowitym oddzieleniu od siebie. Niezależni, niewspólni. Krańcowi. Jeszcze przez moment panowała cisza, aż w końcu mężczyzna wyprostował się, by przejechać dłonią przez włosy i zacząć doprowadzać się do porządku. - Wszystko się zmieniło - powiedział krótko, zajmując się poprawą krawatu, bo wiedział, że nie miał wiele czasu przed powrotem na salę. Jeśli miał grać, niech i tak będzie. Przedstawienie mogło i miało trwać.
Kiedyś mogłoby przestać.
- Nigdy nie przestanie - odparł, również wznosząc spojrzenie na szczyt tellurium, przypominając sobie ostatnią wizytę w planetarium w towarzystwie swoich uczniów. Nie. Niebo nie mogło poprzestać, bo wciąż rozszerzało się w każdym kierunku. Wszechświat i jego ekspansja były nieuniknione, niepowstrzymane. Sięgały dalej poza horyzont czasu i przestrzeni, łącząc się w trajektorie nieznane ludzkości. Nie do pojęcia, zamykające w sobie abstrakcję, łamiące logikę i zakrzywiające wszystko, co realne. Gdzie tam była jawa i sen? Gdzie góra, gdzie dół? Jedynie Byt. Siła budująca wymiary, cicha, ogromna. Niepojęta, bo będąca zarówno tam, gdzie było tak wiele jak i tam, gdzie nie było nic. Czy więc można chcieć to zniweczyć? Pragnąc, by przestało? By znikło? Wówczas zniknęliby i oni sami. Bez powrotu. Bez pamięci o tym, że w ogóle coś takiego jak rasa ludzka istniała.
Słysząc jednak ponowne słowa oraz rejestrując ruch ciała, Vane przeniósł uwagę na sylwetkę kobiety. Podeszła blisko. Na tyle, że czuł słodycz jej perfum. Instynktownie męskie mięśnie spięły się w reakcji zwrotnej, jakby wyczuwały sygnał, którego nie powinno tam być. Nie. Nie chciał reagować w ten sposób. - Co ty robisz? - spytał, marszcząc brwi i próbując zrozumieć, co się działo. Jej słowa były niejednoznaczne i balansowały dla niego na granicy niewypowiedzianych zależności. Bo kiedy ostatni raz rozmawiali? I dlaczego zachowywała się w ten sposób? Nie rób sobie tego, nie zadręczaj się. To o czym mówiła i jak mówiła... Nie. Było niespokojne i wzburzało już i tak pochłonięte w chaosie myśli profesora, który już wystarczająco zmęczony i przytłoczony był. - Przestań - przerwał jej więc, wymijając ją i przechodząc dalej ku środkowi sali. Zatrzymał się dopiero przy tellurium, opierając dłonie na otaczającej model poręczy i chcąc pozbyć się dziwnego uczucia, które przemknęło przez jego ciało i biło w podświadomości. Nie. Nie czuł się komfortowo, mając ją przed sobą, a ścianę za plecami. To już nie była ta sama swoboda, która istniała między nimi wcześniej. Przed pojawieniem się w życiu Jaydena Pomony i jej bliskości, która znaczyła coś, czego nie był w stanie ubrać w słowa. Teraz czarodziej nie posiadał swobody przy nikim, gdy zaufanie upadło, roztrzaskując się u stóp pragnącego wierzyć astronoma. Kolejna nauczka. Kolejna nauczka, Vane. Odetchnął ciężko, czując, że zamiast oddalić się od nieporządku i nieprzyjemności mających miejsce wcześniej na sali, wpadł w następną pułapkę. Wyglądającą i mówiącą znajomą twarzą oraz głosem... Czy to nie bolało bardziej, że czuł w sobie złość? Do samego siebie o własną przeszłość? O potrzebę mierzenia się ze znanymi niegdyś ludźmi? Zacisnął dłonie na poręczy, trwając zwróconym plecami do tej, która chcąc ukoić cierpienie, jedynie podsyciła gniew. I chociaż nie krzyczał, jego głos niósł w sobie coś innego. Coś dla niej u niego nieznanego. - Widzimy się pierwszy raz od trzech lat i sądzisz, że masz prawo do tych słów? - Czy to były faktycznie trzy lata, czy może więcej - nie miało to znaczenia. Nie wiedziała, co się działo. Skoro tak łatwo było jej wyciągać wnioski, nie widziała, że nie miała do czynienia z tą samą osobą? Przy ostatnim spotkaniu był jeszcze dzieckiem. Chłopcem, który chciał jedynie nauczać i rozmawiać o astronomii. Nie wiedziała, z kim poszła się spotkać. Nie wiedziała, że ten, którego znała, umarł i najlepiej, żeby po prostu zapomniała. Nie znała tej historii, on nie wiedział, co działo się u niej, ale nie udawał, że było inaczej. Istnieli już w całkowitym oddzieleniu od siebie. Niezależni, niewspólni. Krańcowi. Jeszcze przez moment panowała cisza, aż w końcu mężczyzna wyprostował się, by przejechać dłonią przez włosy i zacząć doprowadzać się do porządku. - Wszystko się zmieniło - powiedział krótko, zajmując się poprawą krawatu, bo wiedział, że nie miał wiele czasu przed powrotem na salę. Jeśli miał grać, niech i tak będzie. Przedstawienie mogło i miało trwać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z perspektywy czasu przypuszczała, że los uwielbiał splatać ścieżki osób, które pozornie nie łączy nic. Stawiać ich naprzeciwko siebie i pozostawiać, aby działo się, co chciało. Tak było przecież w tym przypadku, gdy natrafiając na siebie, podjęli rozmowę z czystej grzeczności. Kilka minut w swoim towarzystwie, beztroskich żartów, uprzejmego starcia poglądów na dane tematy. Różnili się zbyt mocno, a jednak dogadywali... przynajmniej wtedy. Wchodząc teraz do sali, chyba naiwnie sądziła, że będzie tak samo. Jakby ponura codzienność nie miała na nich wpływu, jakby prywatne tragedie nie pozostawiły śladu na psychice. Rozumiała go, nawet jeśli nie była jeszcze w stanie powiedzieć tego na głos, ale naprawdę wiedziała, co czuł. Strata bolała, każda w podobny sposób. Dlatego ruszyła za nim, poszła jego śladem, by nie zderzał się ze słabością samemu. Popełniła jednak błąd, który szybko wyszedł na jaw i musiała teraz zmierzyć się z konsekwencjami. Zanim jednak spróbowała naprostować sytuację, dostała odpowiedź na swe słowa. Nie wywołało to już uśmiechu, nie uniosło kącików ust.
Nie powiedział wiele, a mimo to przez krótki moment poczuła się jak strofowany uczeń, który wykazał się ignorancją wobec tej dziedziny. Miała świadomość jak ważna była dla Jaydena astronomia, ile stracił dla niej czasu, zyskując w zamian wiedzę. Łaknienie wiedzy było czymś, co rozumiała nad wyraz dobrze, w końcu miała podobnie z anatomią, której poświęcała długie godziny, wolne wieczory, dni mających być odpoczynkiem. Łatwo było dać się pochłonąć, gdy dana dziedzina była nieodłącznym elementem zawodu, codzienności.
Zdziwiła się, gdy zareagował tak gwałtownie. Podchodząc do niego, zachowywała neutralność, wręcz obojętność fizyczną. Spoglądała na Vane’a przez pryzmat znajomego, kogoś, kogo kiedyś znała i rozumiała, a obecnie coraz bardziej upewniała się, że ma przed sobą obcego.- Nic.- odparła spokojnie, podążając za nim wzrokiem, gdy tak otwarcie uciekł. Odwróciła się powoli, lecz nie naruszyła ponownie dystansu, a jedynie oparła się plecami o ścianę. Ciemne tęczówki spoczywały na męskiej sylwetce, kiedy próbowała rozgryźć, co nim kieruje. Milczała, gdy przerwał jej i czekała, aż powie cokolwiek. Co ci siedzi w głowie, Vane? Nie zdecydowała się spytać, wiedząc, że podobne słowa spotkają się z kolejną gwałtowną reakcją, kolejnym szarpnięciem, by uciekać.
Nie przejmowała się ostrością słów, próbą sprowadzenia na ziemię, na której stała twardo. Nie lubiła prowokować ludzi w takich momentach, szarpać za delikatne struny cierpliwości i tolerancji, lecz czasami inaczej się nie dało. Ile razy już przekonała się, że przyparta do muru osoba, mówi więcej sama z siebie. Gwałtowne emocje przewodząc, dawały odpowiedzi na kwestie, które w inny sposób pozostawały tajemnicą.
- Tak. Właśnie dlatego, że widzimy się pierwszy raz od tak dawna i tylko z tego powodu jestem pewna, że mam prawdo do podobnych słów.- podjęła ze spokojem, którego dawno nie słyszała w swoim głosie, a przynajmniej nie w takiej ilości.- Patrzę na mężczyznę, które znałam, Jaydena Vane’a i widzę kogoś obcego, złamanego... cierpiącego.- mówiła cicho, lecz jej głos niósł się po pustej sali.- Więc skoro widzę to Ja, najpewniej dostrzegają to również inni, a do tego nie powinieneś dopuścić nigdy.- w tonie zabrzmiała specyficzna dla niej pewna dezaprobata, którą bez wątpienia słyszał dawniej. Zamilkła na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym, co chciała powiedzieć.
- Znam ten ból, ten moment, gdy rozpada się świat i nie wiesz, jak złapać jego ostatnie kawałki, aby pozostała, chociaż namiastka starego porządku.- westchnęła cicho, przypominając sobie to, co pozornie przebolała i z czym się pogodziła.- Z czasem nie będzie łatwiej, każdy, kto tak mówi... kłamie, bo to pozostaje w człowieku i wraca w najgorszym momencie...- Wraca, gdy zależy ci na kolejnych osobach, kiedy spoglądasz z niepokojem na zatrzaśnięte przed chwilą drzwi i nie wiesz, czy otworzą się ponownie. Gdy boisz się upływających godzin ciszy, czasu przelewającego przez palce, bo kolejnej straty nie udźwigniesz. Nie mogła tego powiedzieć, więc pozostawiła to w myślach, nagłym milczeniu, które nie niosło ze sobą słów.- Ale inni nie muszą o tym wiedzieć i szukać sensacji w ciężkich pytaniach.- dodała zaraz. Odepchnęła się od ściany, by przejść kilka kroków, lecz nie w kierunku mężczyzny, a wyjścia z sali.
- Zmieniło na pewno, ale tylko dla Ciebie, a w tamtej sali masz kilkadziesiąt osób, dla których wczoraj, dziś i jutro będą takie same.- przystanęła w połowie drogi do drzwi, by spojrzeć na niego ponownie, gdy próbował najwyraźniej pozbierać się w całość.
Nie powiedział wiele, a mimo to przez krótki moment poczuła się jak strofowany uczeń, który wykazał się ignorancją wobec tej dziedziny. Miała świadomość jak ważna była dla Jaydena astronomia, ile stracił dla niej czasu, zyskując w zamian wiedzę. Łaknienie wiedzy było czymś, co rozumiała nad wyraz dobrze, w końcu miała podobnie z anatomią, której poświęcała długie godziny, wolne wieczory, dni mających być odpoczynkiem. Łatwo było dać się pochłonąć, gdy dana dziedzina była nieodłącznym elementem zawodu, codzienności.
Zdziwiła się, gdy zareagował tak gwałtownie. Podchodząc do niego, zachowywała neutralność, wręcz obojętność fizyczną. Spoglądała na Vane’a przez pryzmat znajomego, kogoś, kogo kiedyś znała i rozumiała, a obecnie coraz bardziej upewniała się, że ma przed sobą obcego.- Nic.- odparła spokojnie, podążając za nim wzrokiem, gdy tak otwarcie uciekł. Odwróciła się powoli, lecz nie naruszyła ponownie dystansu, a jedynie oparła się plecami o ścianę. Ciemne tęczówki spoczywały na męskiej sylwetce, kiedy próbowała rozgryźć, co nim kieruje. Milczała, gdy przerwał jej i czekała, aż powie cokolwiek. Co ci siedzi w głowie, Vane? Nie zdecydowała się spytać, wiedząc, że podobne słowa spotkają się z kolejną gwałtowną reakcją, kolejnym szarpnięciem, by uciekać.
Nie przejmowała się ostrością słów, próbą sprowadzenia na ziemię, na której stała twardo. Nie lubiła prowokować ludzi w takich momentach, szarpać za delikatne struny cierpliwości i tolerancji, lecz czasami inaczej się nie dało. Ile razy już przekonała się, że przyparta do muru osoba, mówi więcej sama z siebie. Gwałtowne emocje przewodząc, dawały odpowiedzi na kwestie, które w inny sposób pozostawały tajemnicą.
- Tak. Właśnie dlatego, że widzimy się pierwszy raz od tak dawna i tylko z tego powodu jestem pewna, że mam prawdo do podobnych słów.- podjęła ze spokojem, którego dawno nie słyszała w swoim głosie, a przynajmniej nie w takiej ilości.- Patrzę na mężczyznę, które znałam, Jaydena Vane’a i widzę kogoś obcego, złamanego... cierpiącego.- mówiła cicho, lecz jej głos niósł się po pustej sali.- Więc skoro widzę to Ja, najpewniej dostrzegają to również inni, a do tego nie powinieneś dopuścić nigdy.- w tonie zabrzmiała specyficzna dla niej pewna dezaprobata, którą bez wątpienia słyszał dawniej. Zamilkła na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym, co chciała powiedzieć.
- Znam ten ból, ten moment, gdy rozpada się świat i nie wiesz, jak złapać jego ostatnie kawałki, aby pozostała, chociaż namiastka starego porządku.- westchnęła cicho, przypominając sobie to, co pozornie przebolała i z czym się pogodziła.- Z czasem nie będzie łatwiej, każdy, kto tak mówi... kłamie, bo to pozostaje w człowieku i wraca w najgorszym momencie...- Wraca, gdy zależy ci na kolejnych osobach, kiedy spoglądasz z niepokojem na zatrzaśnięte przed chwilą drzwi i nie wiesz, czy otworzą się ponownie. Gdy boisz się upływających godzin ciszy, czasu przelewającego przez palce, bo kolejnej straty nie udźwigniesz. Nie mogła tego powiedzieć, więc pozostawiła to w myślach, nagłym milczeniu, które nie niosło ze sobą słów.- Ale inni nie muszą o tym wiedzieć i szukać sensacji w ciężkich pytaniach.- dodała zaraz. Odepchnęła się od ściany, by przejść kilka kroków, lecz nie w kierunku mężczyzny, a wyjścia z sali.
- Zmieniło na pewno, ale tylko dla Ciebie, a w tamtej sali masz kilkadziesiąt osób, dla których wczoraj, dziś i jutro będą takie same.- przystanęła w połowie drogi do drzwi, by spojrzeć na niego ponownie, gdy próbował najwyraźniej pozbierać się w całość.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Natura była ciągłą zmianą i równocześnie ciągłą równowagą. Fauna i flora rozwijała się, by starzeć się i umierać. Gatunek ludzki szedł w ich ślady, a kosmos... Kosmos wciąż się rozszerzał, nie zaprzestając ani przez moment, odkąd tylko Wszechświat istniał, będąc wówczas mniejszym niż jedna bilionowa część kropki na końcu książkowego zdania. Owy proces nigdy nie zaprzestał ekspansji — poczynając od tajemniczej ery Plancka, aż do chwili, w której znajdowali się aktualnie. Wciąż i wciąż. W końcu jedno było pewne w cyklu życia — zmienność w jego bezmienności. Bo skoro wszystko się zmieniało, czy nie było to w takiej rzeczywistości normą? A czy norma nie była czymś, co nie ulegało przemianie? Czymś charakterystycznym i opartym na zasadach ogólnoznanych? Stabilność w sinusoidzie, do której nawykł świat. Na której opierało się istnienie. Do której odwoływała się cała historia dziejów oraz jej mędrcy. Czym więc był przypadek w tej zawierusze powierzchownego chaosu? Czym jeśli nie potwierdzeniem reguły porządku w braku porządku? Ich spotkanie też takie właśnie było. Tamto pierwsze i każde kolejne. Każde kolejne nieodbyte oraz to, które właśnie miało miejsce. Tak naprawdę mogliby wyminąć się o pół sekundy i francuskie wspomnienia miałyby zupełnie inny wydźwięk. Nic by o sobie nie wiedzieli, natknięci na zupełnie kogoś innego. W innej niż teraz sytuacji. A mimo to nic się takiego nie stało. Pomimo wielu zakłóceń, które mogły stanąć na ich drodze — poznali się, poznawali, opuścili i na nowo odnaleźli. Zmienieni. Odmienni. Dokładnie tacy sami w zmienności. Ona próbowała przemówić do niego głosem, jaki podziałałby na ducha przeszłych dni. Nie zdawała sobie sprawy z faktu, iż mierzy się z czymś nowym, widząc tę samą twarz. Tę samą, lecz zmienioną. Z ostrzejszymi rysami, smutniejszymi oczami, brakiem grymasu uśmiechu tak dobrze niegdyś znanego. Z kreską między zmarszczonymi brwiami — wcześniej łagodnymi. Nie. Nie miał w sobie tego roześmianego chłopca, którego poznała.
Nic.
- To nie jest nic dla mnie - odpowiedział, nie bojąc się wypowiedzieć własnego zdania. Bo tak właśnie było — że odczuwał to w inny sposób i być może zareagowałby inaczej w odmiennej sytuacji, tak teraz ubodło go to silniej, niż mógł się spodziewać. Kiedyś to mogło być nic. Teraz to było wszystko. Bo tęsknił za bliskością. Za wodzeniem spojrzeniem za kobiecą sylwetką. Za wypatrywaniem jej kształtów przy każdym wejściu do domu. Za słuchaniem odgłosów jej krzątania się po kuchni lub nucenia pod nosem, gdy dbała o roślinność w ogrodzie. Za momentami, gdy tak bardzo rozpychała się w łóżku, że musiał przenieść się na kanapę. Za jej zdecydowanymi gestami, gdy strącała mu dokumenty z biurka i zmuszała do patrzenia tylko na nią. Za histerycznym płaczem nad własnym, zmieniającym się podczas ciąży ciałem. Za świadomością, że tylko dzięki niej mógł poczuć się prawdziwym mężczyzną. I największym słabeuszem równocześnie. Nie przeszkadzało mu to. Nie, jeśli powodem była ona. A takie krótkie urwane momenty, nawet delikatnie znajomy zapach, gest czy słowa potrafiły zaciągnąć go w przeszłość i odrzeć z pewności siebie. Potrzebował Pomony najbardziej na świecie, ale czy nie była to kwintesencja zdewastowanej męskości? Archetyp pożądania czegoś, czego nigdy nie mógł mieć? Nieśmieszny żart, który stał się koszmarem.
Słowa Belviny ginęły z jego świadomości tak szybko jak rozpływały się po pomieszczeniu. Umysł profesora znajdował się wszak w zupełnie innym miejscu. Mogło jej tam równocześnie dawno nie być, a on nie odczułby różnicy. Gdyby nie ciążyło na nim rozgoryczenie, zapewne poczułby się z tego powodu źle, że praktycznie ignorował jej obecność. Przestał jednak przejmować się tym, co mówili inni, gdy mury zaufania runęły. Gdy nie miał już w kim znaleźć szczerości, a kłamstwa ciągnięte latami, miesiącami, tygodniami ujrzały światło dzienne. Od jednej, drugiej, trzeciej, czwartej... Tak wielu osób, którym zawierzył. Którym zawierzył swoich synów. Nie. Nie mógł być już bardziej naiwny. Nie potrzebował kolejnych kłamców. - Skończyłaś? - spytał krótko, gdy zdał sobie sprawę, że zapadła cisza. Nie trwała jednak długo, gdy sam odezwał się ponownie. - Poradzę sobie.
Moja żona nie żyje. Moje dzieci są bez matki.
Poradzę sobie.
Przejechał dłońmi przez włosy, odgarniając je do tyłu tuż przed momentem, jak odwrócił się, aby przejść w stronę drzwi, otworzyć je przed czarownicą i patrzeć na nią przez chwilę. Mogła mówić, co uważała za słuszne. Mogła prawić mu kazania — on był nieugięty. Sama wszak powiedziała, że znała go kiedyś. Teraz już nie. Sama więc sobie przeczyła, bo doskonale wiedziała, że nie miała żadnych praw wobec jego osoby. Żadna strata nie była taką samą stratą. Nie musiała wychowywać osieroconych dzieci. Jedyne, na czym jej zależało, była własna wygoda. - Wychodzisz? - spytał, patrząc na nią wyczekująco. W końcu panie miały pierwszeństwo.
Jej dusza nigdy nie zazna spokoju. Nie spotkam się z nią nawet po śmierci.
Poradzę sobie.
Nic.
- To nie jest nic dla mnie - odpowiedział, nie bojąc się wypowiedzieć własnego zdania. Bo tak właśnie było — że odczuwał to w inny sposób i być może zareagowałby inaczej w odmiennej sytuacji, tak teraz ubodło go to silniej, niż mógł się spodziewać. Kiedyś to mogło być nic. Teraz to było wszystko. Bo tęsknił za bliskością. Za wodzeniem spojrzeniem za kobiecą sylwetką. Za wypatrywaniem jej kształtów przy każdym wejściu do domu. Za słuchaniem odgłosów jej krzątania się po kuchni lub nucenia pod nosem, gdy dbała o roślinność w ogrodzie. Za momentami, gdy tak bardzo rozpychała się w łóżku, że musiał przenieść się na kanapę. Za jej zdecydowanymi gestami, gdy strącała mu dokumenty z biurka i zmuszała do patrzenia tylko na nią. Za histerycznym płaczem nad własnym, zmieniającym się podczas ciąży ciałem. Za świadomością, że tylko dzięki niej mógł poczuć się prawdziwym mężczyzną. I największym słabeuszem równocześnie. Nie przeszkadzało mu to. Nie, jeśli powodem była ona. A takie krótkie urwane momenty, nawet delikatnie znajomy zapach, gest czy słowa potrafiły zaciągnąć go w przeszłość i odrzeć z pewności siebie. Potrzebował Pomony najbardziej na świecie, ale czy nie była to kwintesencja zdewastowanej męskości? Archetyp pożądania czegoś, czego nigdy nie mógł mieć? Nieśmieszny żart, który stał się koszmarem.
Słowa Belviny ginęły z jego świadomości tak szybko jak rozpływały się po pomieszczeniu. Umysł profesora znajdował się wszak w zupełnie innym miejscu. Mogło jej tam równocześnie dawno nie być, a on nie odczułby różnicy. Gdyby nie ciążyło na nim rozgoryczenie, zapewne poczułby się z tego powodu źle, że praktycznie ignorował jej obecność. Przestał jednak przejmować się tym, co mówili inni, gdy mury zaufania runęły. Gdy nie miał już w kim znaleźć szczerości, a kłamstwa ciągnięte latami, miesiącami, tygodniami ujrzały światło dzienne. Od jednej, drugiej, trzeciej, czwartej... Tak wielu osób, którym zawierzył. Którym zawierzył swoich synów. Nie. Nie mógł być już bardziej naiwny. Nie potrzebował kolejnych kłamców. - Skończyłaś? - spytał krótko, gdy zdał sobie sprawę, że zapadła cisza. Nie trwała jednak długo, gdy sam odezwał się ponownie. - Poradzę sobie.
Moja żona nie żyje. Moje dzieci są bez matki.
Poradzę sobie.
Przejechał dłońmi przez włosy, odgarniając je do tyłu tuż przed momentem, jak odwrócił się, aby przejść w stronę drzwi, otworzyć je przed czarownicą i patrzeć na nią przez chwilę. Mogła mówić, co uważała za słuszne. Mogła prawić mu kazania — on był nieugięty. Sama wszak powiedziała, że znała go kiedyś. Teraz już nie. Sama więc sobie przeczyła, bo doskonale wiedziała, że nie miała żadnych praw wobec jego osoby. Żadna strata nie była taką samą stratą. Nie musiała wychowywać osieroconych dzieci. Jedyne, na czym jej zależało, była własna wygoda. - Wychodzisz? - spytał, patrząc na nią wyczekująco. W końcu panie miały pierwszeństwo.
Jej dusza nigdy nie zazna spokoju. Nie spotkam się z nią nawet po śmierci.
Poradzę sobie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami robiła coś odruchowo, wykonywała gesty pozornie nijakie, nie przywiązując do nich uwagi. Powtarzane wielokrotnie, machinalnie wobec każdego. Inaczej było, gdy naruszała granice, kiedy sięgała dłonią ku struną drażniącym nerwy. Skupiała wtenczas swą uwagę, błądziła ciemnymi tęczówkami po twarzy i sylwetce, szukała oznak, że jej perfidność trafia w czuły punkt. Teraz jednak, zdecydowanie nie miała tego na celu. Jayden był jednym z niewielu mężczyzn przy których pilnowała każdego gestu, stopowała własne przyzwyczajenia, pozostawiając najszczerszą grzeczność, zmieszaną z sympatią. Nie chciała bawić się jego kosztem, nie widziała w tym satysfakcji dla samej siebie. Kiedy więc najwyraźniej zrobiła to nieświadomie, spięła się odrobinę. Patrzyła na niego w chwili ciszy z niezrozumieniem wypisanym na twarzy, nim dotarło do niej, co zrobiła. Delikatny grymas wkradł się na pełne usta, dając wydźwięk niezadowoleniu, lecz skierowanemu tylko i wyłącznie w swoim kierunku.
- Przepraszam.- szepnęła, co i tak brzmiało wyraźnie, kiedy echo niosło każde słowo po pustej sali. Dwójka czarodziejów oraz tellurium to zbyt mało, aby wypełnić przestrzeń i znieść tą dominującą pustkę. Była pewna, że w zwykły dzień, gdy zainteresowanie nie kotłowali się w sali wykładowej, to konkretne miejsce wypełnione było tłumami. Fascynatami nieba oraz przypadkowymi duszami, które znajdowały się tu z chęci innych, bądź przymusu.- Nie chciałam.- dodała, chociaż na język cisnęło się coś innego. Nie pomyślałam. Duma jednak nie pozwalała przyznać się do bezmyślności, ale nie wątpiła, że On domyśli się, co tak naprawdę stało za jej gestami.
Mówiąc, wyrzucając z siebie kolejne słowa, nie łudziła się, że trafią do niego. Ludzie mieli przykrą tendencję niesłuchania, a zwłaszcza osób, które radziły z troski, nawet takiej, której sami nie rozumieli. Sama tak miała, właśnie teraz, próbując z niezrozumiałego powodu przebić się przez ścianę, jaką mężczyzna postawił między sobą, a światem. Nie dziwiła mu się, jakoś przecież musiał sobie radzić i w pewnym sensie, właśnie to mu radziła, jednak zaprzeczając sobie mówiła dalej.
Jedno słowo, jedno pytanie, jakie padło w kontrze sprawiło, że zaniemówiła. Jayden Vane nie był ignorantem, dawniej kiedy nie słuchał, ukrywał ten fakt, lecz co stało się teraz. Naprawdę patrzę na zgliszcza, czarodzieja, którego znałam? Naprawdę tylko tyle pozostało z Ciebie?
Milczała przez kilka minut, patrzyła na niego z niedowierzaniem, którego przez chwilę nie próbowała ukryć. Wiedziała, że ma przed sobą obcego człowieka, kogoś komu daleko było do młodego astronomia, którego poznała we Francji, ale nie spodziewała się, że do tego stopnia. Rzadko traciła rezon, dawała wybić się na tak długo z opanowania, lecz on w tej chwili tym jednym pytaniem zepchnął ją z obranego toru.
- Tak.- odparła krótko. Nie zamierzała starać się bardziej, dawać wydźwięk sympatii i uświadamiać, że martwiła się o niego. Przy dobrych wiatrach, nie spotkają się więcej, bądź za kilka lat, kiedy znów staną przed sobą, jako obce osoby i pozostawało jedynie pytanie, kto wtenczas będzie bardziej zniszczony.- Mam nadzieję.- dodała jedynie, lecz wątpiła w to. Nie naciskała, gdy nie było to jej zadanie. Skoro potrafił egzystować, musiał mieć swoje powody, coś co trzymało go na powierzchni i mogła tylko mieć cień nadziei, że to dość dobry powód, aby mężczyzna mógł się na tym oprzeć przez kolejne tygodnie, miesiące czy lata.
Spojrzała na niego ponownie, kiedy stanęli obok siebie przy drzwiach. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się po jego twarzy oceniająco, lecz nieco chłodniej niż dotąd. Zignorowała jego pytanie, logiczne było, że tak. Nie miała tu już nic do zrobienia, czuła, że niepotrzebnie przyszła i zmarnowała czas swój oraz jego.- Powodzenia, profesorze.- mruknęła, a kącik jej ust drgnął, jednak nie wystarczająco silnie, aby uformował uśmiech. Wiedziała, że jeśli wrócą do sali w tej samej chwili, czekało ich jeszcze szybkie przejście przez długi korytarz, ale to nie zobowiązywało już do rozmowy.
- Przepraszam.- szepnęła, co i tak brzmiało wyraźnie, kiedy echo niosło każde słowo po pustej sali. Dwójka czarodziejów oraz tellurium to zbyt mało, aby wypełnić przestrzeń i znieść tą dominującą pustkę. Była pewna, że w zwykły dzień, gdy zainteresowanie nie kotłowali się w sali wykładowej, to konkretne miejsce wypełnione było tłumami. Fascynatami nieba oraz przypadkowymi duszami, które znajdowały się tu z chęci innych, bądź przymusu.- Nie chciałam.- dodała, chociaż na język cisnęło się coś innego. Nie pomyślałam. Duma jednak nie pozwalała przyznać się do bezmyślności, ale nie wątpiła, że On domyśli się, co tak naprawdę stało za jej gestami.
Mówiąc, wyrzucając z siebie kolejne słowa, nie łudziła się, że trafią do niego. Ludzie mieli przykrą tendencję niesłuchania, a zwłaszcza osób, które radziły z troski, nawet takiej, której sami nie rozumieli. Sama tak miała, właśnie teraz, próbując z niezrozumiałego powodu przebić się przez ścianę, jaką mężczyzna postawił między sobą, a światem. Nie dziwiła mu się, jakoś przecież musiał sobie radzić i w pewnym sensie, właśnie to mu radziła, jednak zaprzeczając sobie mówiła dalej.
Jedno słowo, jedno pytanie, jakie padło w kontrze sprawiło, że zaniemówiła. Jayden Vane nie był ignorantem, dawniej kiedy nie słuchał, ukrywał ten fakt, lecz co stało się teraz. Naprawdę patrzę na zgliszcza, czarodzieja, którego znałam? Naprawdę tylko tyle pozostało z Ciebie?
Milczała przez kilka minut, patrzyła na niego z niedowierzaniem, którego przez chwilę nie próbowała ukryć. Wiedziała, że ma przed sobą obcego człowieka, kogoś komu daleko było do młodego astronomia, którego poznała we Francji, ale nie spodziewała się, że do tego stopnia. Rzadko traciła rezon, dawała wybić się na tak długo z opanowania, lecz on w tej chwili tym jednym pytaniem zepchnął ją z obranego toru.
- Tak.- odparła krótko. Nie zamierzała starać się bardziej, dawać wydźwięk sympatii i uświadamiać, że martwiła się o niego. Przy dobrych wiatrach, nie spotkają się więcej, bądź za kilka lat, kiedy znów staną przed sobą, jako obce osoby i pozostawało jedynie pytanie, kto wtenczas będzie bardziej zniszczony.- Mam nadzieję.- dodała jedynie, lecz wątpiła w to. Nie naciskała, gdy nie było to jej zadanie. Skoro potrafił egzystować, musiał mieć swoje powody, coś co trzymało go na powierzchni i mogła tylko mieć cień nadziei, że to dość dobry powód, aby mężczyzna mógł się na tym oprzeć przez kolejne tygodnie, miesiące czy lata.
Spojrzała na niego ponownie, kiedy stanęli obok siebie przy drzwiach. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się po jego twarzy oceniająco, lecz nieco chłodniej niż dotąd. Zignorowała jego pytanie, logiczne było, że tak. Nie miała tu już nic do zrobienia, czuła, że niepotrzebnie przyszła i zmarnowała czas swój oraz jego.- Powodzenia, profesorze.- mruknęła, a kącik jej ust drgnął, jednak nie wystarczająco silnie, aby uformował uśmiech. Wiedziała, że jeśli wrócą do sali w tej samej chwili, czekało ich jeszcze szybkie przejście przez długi korytarz, ale to nie zobowiązywało już do rozmowy.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Może to dopiero aktualnie do niej dotarło. Nie patrzył na nią, ale słyszał w brzmieniu głosu. Że w końcu zrozumiała, że nie miała do czynienia z tym samym człowiekiem. A przynajmniej nie z tą niefrasobliwą, pełną dziecięcej naiwności osobą, która wyrżnęła się w jej pamięci. W jej wspomnieniach był prosty, łatwy w interakcjach, bezproblemowy w obchodzeniu się z innymi. Był dzieckiem w postaci dorosłego, którego można było omamić słowem i brakiem konsekwencji. Nie pytał. Nie chciał wyjaśnień. Nie widział. Ufał. Był tak bardzo głupi, że już silniej nie mógł być. Takiego go pamiętała — naiwniaka ze swojej młodości. Okazało się, że aktualnie wszystko działało na kompletnie odmiennych zasadach. Cóż... Jeśli miał być szczery z własnymi emocjami, nie było mu specjalnie przykro z powodu jej zawodu. Nie potrzebował ani nie chciał jej współczucia czy słów, które kierowała w jego stronę — powiedział jej wszak, że wszystko się zmieniło. Dlaczego więc była zaskoczona? Dlaczego dalej w to parła, chociaż nie miała żadnego prawa do wygłaszania rad, którymi go zalewała? Jeśli tęskniła za dawnym Jaydenem, była naiwna. Nie była lepsza od niego samego — ślepego, ograniczonego i niedojrzałego. Pozwalającego, by wieczny optymizm i życie w odmiennym świecie przyćmiło mu prawdę. Prawdę na dostrzeganie zagrożeń, na pomijanie wielu elementów z życia bliskich, którym powinien był się przeciwstawić. Za tym nie powinno było się tęsknić. Nie powinno się żałować podobnego zachowania. Może u dziecka było to tolerowane, lecz nie u dorosłego mężczyzny, który tak naprawdę nigdy nie dorósł. Zajęło mu to wiele czasu, wiele musiał wycierpieć, jeszcze więcej inni w jego pobliżu, ale stało się to, co miało. Ciało ofiarne z chłopięcego umysłu złożono na ołtarzu, a z wnętrzności uformowano to, co stało aktualnie w niewielkiej odległości od Belviny. Czy był dumny z tego, jak to się wydarzyło? Oczywiście, że nie. Oczywiście, że nie chciał tych wszystkich krzywd, ale nie mógł cofnąć czasu. Nie chciał nawet, bo byłoby to nienaturalne. To miała być jego kara — miał nieść świadomość własnej porażki do końca swojego życia. Bo w końcu tym właśnie był — porażką dziejącą się w ciągłej przeszłości. Porażką, której nie chciał i nie zamierzał powtarzać. Pozwolił, by odeszła od niego żona. Nie zamierzał pozwalać, by zniknęły również i dzieci. Zrobiłby dla nich wszystko i tego też miał się trzymać. Znał stratę, znał smak porażki. Znał konsekwencje, wszak chłopcy mieli wychowywać się bez matki i była to tylko i wyłącznie jego wina. Nie dopuszczał do siebie innej świadomości, a gdy pojawiały się wątpliwości, odrzucał je czym prędzej, czując, jak bardzo drżało mu ciało na samo wspomnienie uczucia porzucenia i beznadziei. Pamiętał to. Pamiętał, jak stał z wcześniej nowo narodzonymi dziećmi, mieszczącymi mu się w dłoniach na progu Upper Cottage i patrzył w nieprzebrane połacie wzgórz, wiedząc, że to gdzieś tam udała się Pomona. Ale nie mógł iść za nią. Nie, jeśli małe istnienia potrzebowały ciepła domu i jego obecności. Jeden rodzic już ich porzucił — drugi nie zamierzał. Przyciskając zawiniątka do siebie, tkwił w rozwartym wejściu własnej posiadłości, czując, jak cały jego świat pękał. Jak rozpadał się, a on nie mógł czuwać nad trójką chłopców i ich matką jednocześnie. Musiał wybrać.
Nie. Nie miała prawa do osądów, nie wiedząc, co się wydarzyło.
Zanim weszli do sali, zatrzymali się przed jej drzwiami, wpatrując się w nie w ciszy. Milczenie trwało jednak krótko, bo przerwał je jakby bezwarstwowy, męski głos. - Najsmutniejszym i fundamentalnym elementem tej gry jest świadomość, że nigdy nie możesz powiedzieć, że kogoś znasz. - Nikogo. Nigdy. Bo słowa, gesty... - To wszystko kłamstwa - powiedział cicho, nim podniósł delikatnie podbródek, a łamane skrzydła rozwarły się dzięki magii, ukazując na powrót wnętrze auli. Wiedział, że musiał uważać. Wiedział, co oznaczało kreowanie się w relacji z prasą. Nie był to jego pierwszy raz, nie wspominając o konferencjach, które obserwował jako mały chłopiec wpatrzony we własnego dziadka. Vane'owie, chociaż znani szerszej publice, nigdy nie siłowali się z falą, by stanąć na jej szczycie. Znali swoje miejsce. Znali swoje zadanie. Znali swój obowiązek względem społeczeństwa. A co jeszcze ważniejsze — znali samych siebie. Bo tylko to im teraz pozostało. Osamotnione wilcze stado zdane na siebie samych broniące się przed czającymi w granicy światła cieniami.
|zt
Nie. Nie miała prawa do osądów, nie wiedząc, co się wydarzyło.
Zanim weszli do sali, zatrzymali się przed jej drzwiami, wpatrując się w nie w ciszy. Milczenie trwało jednak krótko, bo przerwał je jakby bezwarstwowy, męski głos. - Najsmutniejszym i fundamentalnym elementem tej gry jest świadomość, że nigdy nie możesz powiedzieć, że kogoś znasz. - Nikogo. Nigdy. Bo słowa, gesty... - To wszystko kłamstwa - powiedział cicho, nim podniósł delikatnie podbródek, a łamane skrzydła rozwarły się dzięki magii, ukazując na powrót wnętrze auli. Wiedział, że musiał uważać. Wiedział, co oznaczało kreowanie się w relacji z prasą. Nie był to jego pierwszy raz, nie wspominając o konferencjach, które obserwował jako mały chłopiec wpatrzony we własnego dziadka. Vane'owie, chociaż znani szerszej publice, nigdy nie siłowali się z falą, by stanąć na jej szczycie. Znali swoje miejsce. Znali swoje zadanie. Znali swój obowiązek względem społeczeństwa. A co jeszcze ważniejsze — znali samych siebie. Bo tylko to im teraz pozostało. Osamotnione wilcze stado zdane na siebie samych broniące się przed czającymi w granicy światła cieniami.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Milczała, patrząc na niego, na obce strzępki z człowieka, którego dawniej znała. Okres, przez który się nie widzieli, nie wydawał się długi, a jednak zniszczył jego i zmienił ją. Stojąc tu i próbując dotrzeć do niego, czuła gorycz porażki, więc odpuściła. Nie robiła tego często, nie dawała za wygraną tak łatwo, lecz w tej chwili z czystego szacunku, cienia dawnej sympatii do tego niedojrzałego Jaydena, dała mu spokój. Znała jego historię pobieżnie, początek osobistego upadku słyszała z plotek oraz tak, jak w tym przypadku, zbyt ciekawskich czarodziejów. Niefortunne pytania dawały dużo, podawały na tacy informacje, które niosły się w świat. Jednak im dłużej przyglądała mu się, tym bardziej miała pewność, że tylko to, co zdradziłby dobrowolnie, sam z siebie i szczerze miałoby wartość. Miała wrażenie, że to co mówił innym, było ochłapem, rzuconym, by zaspokajać ciekawość... bo już nie bolało. Znała ten stan, okropne poczucie straty kogoś, kogo się kochało, a miłości było wiele rodzajów, lecz sprawiała identyczny ból. Wiedziała, że nie powinna dawać mu rad, próbować przebić się przez ten mur, bo i tak na to nie pozwoli. Sama rok temu odtrącała osoby, które zachowywały się podobnie w stosunku do niej. Czemu więc sądziła, że to dobry pomysł? Nie wiedziała. Kierowana odruchem zrobiła to i pożałowała.
Opuszczając pomieszczenie, nie uniosła już wzroku. Szła w kierunku sali, wsłuchując się w odgłos własnych obcasów, równy i pewny krok. Niezbyt szybki, zwyczajny. Skupienie na tak drobnej rzeczy pozwoliło uporządkować myśli, pozbyć się przemyśleń, jakie towarzyszyły jej moment wcześniej. Uciszyć emocje, by w chwili, kiedy miała znów stanąć obok znajomej potrafić utrzymać fałszywą nutę, przewrotną grzeczność. To nie jej życia dotyczyła rozmowa, którą toczyła z mężczyzną, a jednak czuła się dziwnie przytłoczona. Wspomnienia własnych błędów, własnej straty zaburzyły coś w sposób, w jaki nie spodziewała się. Stając tuż przed drzwiami, nie wyciągnęła dłoni ku nim, aby lekkim gestem popchnąć skrzydło. Spoglądała na nijaką barwę powierzchni, ale wahała się. Przez ten krótki moment, nawet wiedząc, że obok stanął Vane.
Zerknęła na niego, kiedy usłyszała ten bezbarwny głos.
- Nie możesz.- zgodziła się z nim, cicho, ledwie szeptem.- A jednak nawet najwięksi nieznajomi, mając twarz przyjaciół mogą...- urwała w lekkim zamyśleniu, by po chwili pokręcić głową.- Nie ważne.- dodała ciszej z uśmiechem na ustach, który nie sięgał ciemnych tęczówek. Kiedy drzwi otworzyły się, ruszyła się z miejsca, nie unosząc spojrzenia na wiele par oczu zwróconych w ich stronę, lecz skupionych wyłącznie na Jaydenie Vane. Wróciła na swoje miejsce, posyłając znajomej łagodny uśmiech, ale nie odzywając się słowem, nawet kiedy spytała, czy wszystko w porządku. Było jak zawsze. Gdy spotkanie dobiegło końca, opuściła salę ponownie, nie oglądając się za siebie. Darowała sobie, pozostanie dłużej, dołączenie do grupki, która otoczyła dawnego przyjaciela. Wątpiła, aby rozsądnym było stanięcie wśród nich, nawet jeśli traciła szansę na dodatkową wiedzę.
| zt
Opuszczając pomieszczenie, nie uniosła już wzroku. Szła w kierunku sali, wsłuchując się w odgłos własnych obcasów, równy i pewny krok. Niezbyt szybki, zwyczajny. Skupienie na tak drobnej rzeczy pozwoliło uporządkować myśli, pozbyć się przemyśleń, jakie towarzyszyły jej moment wcześniej. Uciszyć emocje, by w chwili, kiedy miała znów stanąć obok znajomej potrafić utrzymać fałszywą nutę, przewrotną grzeczność. To nie jej życia dotyczyła rozmowa, którą toczyła z mężczyzną, a jednak czuła się dziwnie przytłoczona. Wspomnienia własnych błędów, własnej straty zaburzyły coś w sposób, w jaki nie spodziewała się. Stając tuż przed drzwiami, nie wyciągnęła dłoni ku nim, aby lekkim gestem popchnąć skrzydło. Spoglądała na nijaką barwę powierzchni, ale wahała się. Przez ten krótki moment, nawet wiedząc, że obok stanął Vane.
Zerknęła na niego, kiedy usłyszała ten bezbarwny głos.
- Nie możesz.- zgodziła się z nim, cicho, ledwie szeptem.- A jednak nawet najwięksi nieznajomi, mając twarz przyjaciół mogą...- urwała w lekkim zamyśleniu, by po chwili pokręcić głową.- Nie ważne.- dodała ciszej z uśmiechem na ustach, który nie sięgał ciemnych tęczówek. Kiedy drzwi otworzyły się, ruszyła się z miejsca, nie unosząc spojrzenia na wiele par oczu zwróconych w ich stronę, lecz skupionych wyłącznie na Jaydenie Vane. Wróciła na swoje miejsce, posyłając znajomej łagodny uśmiech, ale nie odzywając się słowem, nawet kiedy spytała, czy wszystko w porządku. Było jak zawsze. Gdy spotkanie dobiegło końca, opuściła salę ponownie, nie oglądając się za siebie. Darowała sobie, pozostanie dłużej, dołączenie do grupki, która otoczyła dawnego przyjaciela. Wątpiła, aby rozsądnym było stanięcie wśród nich, nawet jeśli traciła szansę na dodatkową wiedzę.
| zt
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
przywiało mnie stąd
HEP!
Już była tak blisko, już niemal się udało. Uzdrowiciel zbliżał się i miał powstrzymać tę paskudną czkawkę. Ile mogło zostać czasu, aby była wyleczona? Minuta? Dwie? Trzy? A tymczasem znowu była sama, otulona tylko kocem, od którego wyraźnie było czuć morze i tytoń. Gin uleciał z głowy, rozpuszczone teraz włosy tęskniły za złotą spinką, straciła też czapkę, rękawiczki i szalik, który dostała od Beckett, ale przynajmniej nie było tu tak zimno jak tam. Z lewej nie wiał przerażający wiatr, a z prawej nie dudniły kroki marynarzy. Upadła na coś miękkiego, a pod dłońmi poczuła oparcie, coś na rodzaj krzesła? Wokół była tylko cisza, choć jej pojawienie zapewne ją rozwiało. W pobliżu nie było nic, przerażająca ciemność, jakby wpadła do paszczy lwa. Jedynie nad nią, gdy uniosła głowę do góry, rozglądając się po tym miejscu, dostrzegła gwiazdy. Piękne i odległe, świecące swym blaskiem niewystarczająco, aby oświetlić jej oblicze, ani nawet to, co było obok. Zbyt dygotała, by sięgnąć po różdżkę. To już nie tylko zimno, czy alkohol, to strach obejmował jej ciało. Sine usta i skostniałe palce odmawiały posłuszeństwa, a ona siedziała tam na czymś rodzaju fotelu i błagała los, aby to już był koniec tej nieznanej wędrówki. Środek nocy nad głową, styczeń widywała za oknem, a jednak tu było jakby cieplej. Czy to już halucynacje z tego wszystkiego, a może jednak tamten gin był zatruty i pan Fernsby tak naprawdę chciał ją tam wykorzystać? Dlaczego świat działał przeciwko niej w tak trudnych momentach? Łzy pociekły po odrętwiałych policzkach, a ona opatuliła się kocem nieco mocniej, jak jedyną rzeczą, która jej tam pozostała w tej nicości. W dłoni jednak trzymała coś pozornie głupiego, coś, co jeszcze przed chwilą nie było potrzebne, coś, co było ciekawostką. Zapałka-szturmówka, jak to powiedział na nią mężczyzna. Wspominał, że można odpalić ją od wszystkiego, a to drobne źródło ciepła mogło ocalić jej życie. Schyliła się nieco, czując, jak łza kapie na kolano wydostające się przez rozerwaną już suknie, niegdyś cenną kreację od Parkinsonów, dzisiaj wymiętą szmatę. Zapałką pociągnęła po ziemi, ale to nie zadziałało. Zrobiła więc to jeszcze raz i kolejny, ale znowu nic. Tak więc wyciągnęła palce, by tej ziemi dotknąć. Spodziewać mogła się błota, wody, czegokolwiek, nie spodziewała się, że odnajdzie tam miękki dywan. Czy była u kogoś w domu? U kogoś, kto miał niezbyt wygodne fotele, ale jednak gdzie żaden marynarz nie kładł na niej łapsk. - Halo? - wyszeptała trzęsącym się głosem. Dlaczego nie było tu światła? - Ktoś tu jest...? - szeptała dalej, usiłując otulić się kocem, który dostała od marynarza przeszło kilkanaście minut temu. Już dość... Niech już pozwolą jej wrócić do domu. Przecież była tak blisko prawdziwej szlacheckiej opieki.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
„Nikt nie patrzy na to, co jest u jego stóp;
ale wszyscy patrzymy w gwiazdy”
- Cyceron
ale wszyscy patrzymy w gwiazdy”
- Cyceron
Zagadki kosmosu potrafiły zaintrygować nawet tych, którzy na co dzień odrzucali rozważania z pogranicza wszechświata. Widok bezmiaru koił zmysły i uspokajał zszargane nerwy, codziennie atakowane brutalnymi aktami rzeczywistości. Chciał się wyciszyć i uspokoić, a polecony przez znanego mu astronoma obiekt, wydawał się całkiem obiecującym miejscem ku relaksacji zmysłów. Gdy nastała wolna chwila wreszcie udał się na intrygujące doznania na Irlandzkiej ziemi, która wciąż jeszcze odstawała od szram wojennych, jakimi pokryta była kochana Anglia. W tygodniu niewiele osób mogło pozwolić sobie na prywatne odwiedziny orbitarium, jednak on mógł. Usytuowany samotnie w sali, podziwiał to co do zaoferowania miał wszechświat. Myślał i rozważał, wodząc wzrokiem po bezmiarze namacalnej nauki, szukając odpowiedzi na pytania stawiane przez nadchodzące wydarzenia. Te tragiczne, jak i wesołe – wesele niebawem miało zaszczycić Dolinę Godryka, wesele, na które został zaproszony. Cieszyć było się ciężko w tym okrutnym czasie, miał jednak nadzieję, że przyniesie to uśmiech na usta nielicznych, pozwoli odpocząć od zgiełku wojny, tym samym dając nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie normalnie i przepięknie. Wojny mogły ciągnąć się latami, czytał o tym, aż za dobrze znał historię, by nie wiedzieć, jak wiele nieprzyjemności wywoływały swoim istnieniem. Te dłuższe wyniszczały, chociaż dostrzegał, że i w nich próbowano się dostosować do życia – czy i im miał również towarzyszyć taki los? Jak długo panować miał Cronus Malfoy trzymany na sznurkach Lorda Voldemorta, który nawet lordem samym w sobie nie był, co zdążył zauważyć jego szwagier podczas szczytu na Stonehenge, bo gdzie widniało to nazwisko w tak uwielbianym przez antymugolskie rody skorowidzu? Wtem zgasło wszelkie światło i pozostały zaledwie konstelacje gwiazd na suficie. Trzask rozbrzmiał po przestrzeni, a lordowska dłoń natychmiast poczęła szukać różdżki w kieszeni płaszcza leżącego na jednym z siedzeń. Chwila relaksu i samotności została zmącona, hałas ugiął gałęzie rozważań, strącając listki pomysłów na ziemię, by tam ugrzęzły w możliwym zapomnieniu. Kieszeń płaszcza zionęła pustką, a dziwny ścisk w żołądku towarzyszący przez tę krótką chwilę bezbronności, przysporzył obaw. Jednak zachrypnięty głosik, wyrwany z kobiecej piersi rozległ się, uspokajając szlachcica – bo przecież kobiety były delikatne i niegroźne. Przynamniej nie takie, o których pomyślał, słysząc niknący w ciemności szept. – Proszę się nie obawiać – zaczął, podnosząc się z fotela i próbując sprawdzić drugą kieszeń czy to w niej pozostawił różdżkę. Obsługa obiektu najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy co działo się za zamkniętymi drzwiami orbitarium, lecz szlachcic nie miał zamiaru polegać na osobach z zewnątrz. Nie pamiętał gdzie były drzwi wejściowe, pierwszy raz przybywając do tego miejsca. Potrzebował więc światła i ona też, właścicielka zagubionego szeptu. Odchrząknął wreszcie, gdy udało mu się dobyć cyprysowego drewna. – Lumos – wyrzekł dostojnie, kierując swoją różdżkę w ciemność, jaką po chwili okryło delikatne, mleczne światło zaklęcia. Rzędy foteli rysowały się bez niczyjej obecności, głos słyszał daleko w dole, więc nic dziwnego, że nie dostrzegał, żadnej zarysowującej się sylwetki. Przez dłuższą chwilę miał problem, jak się zwrócić do nieznajomej - nie wiedział, kim była, damą, zamężną czy panną? Wciągnął powoli powietrze, próbując oświetlić przestrzeń po bokach, a także przezornie za sobą, by wreszcie znów skierować różdżkę przed siebie. – Proszę pani? Jest pani w stanie się poruszać? Nic pani nie jest? – zapytał troskliwie, zastanawiając czy kobieta nie potrzebowała pomocy poza samym w sobie dotarciem do wyjścia z ciemności, okrywającej przestrzeń orbitarium. Spokój bił od jego głosu, nie mógł pozwolić sobie na panikę, która mogłaby pogorszyć stan nieznajomej. Pomocna puchońska natura, nigdy go nie opuściła.
Nagle przez ciemność przeszedł spokojny męski głos, o wiele przyjemniejszy zresztą niż głosy tamtych marynarzy. Tym razem nie brzmiał tak jakby chciał zrobić jej krzywdę, albo wyśmiać za jej własne pochodzenie, a jakby los obdarzył ją kulturalnym nowym towarzyszem potwornej przypadłości, jaką okazywała się być czkawka teleportacyjna. Był głęboki i opanowany, a Aquila od razu poczuła się nieco lepiej. Może pech się skończy i trafi na swojego wybawcę w tym całym zamieszaniu? Jeszcze gdyby ten wybawca okazał się uzdrowicielem, który powstrzyma tę paskudę... Słyszała, jak ktoś podniósł się, tak jakby był wcale nie tak daleko. Wtem rozbłysło światło i przecięło ciemność. Białe promienie padające z różdżki czarodzieja widziała jako punkt gdzieś w oddali, do którego musiała się udać. Przez myśl jej nie przeszło, że to pora sięgnąć po różdżkę, chciała po prostu biec do dziwnej ostoi spokoju, w razie jakby z tyłu miał zaraz wyskoczyć na nią kuroliszek, albo banda obrzydliwie pachnących mężczyzn o poklejonych od piwa brodach. - Proszę pana? - zaczęła, a głos miała roztrzęsiony. - Och, tu jestem, tu - zamachała ręką, ale było zbyt ciemno, by mężczyzna mógł ją dostrzec. Zrobiła więc krok do przodu, a potem kolejny i nagle coś ją zatrzymało, jakby niewidzialna siła złapała za kawałek sukni i ciągnęła do tyłu. Chwyciła za materiał i pociągnęła go mocniej, ale ten ani drgnął. Musiała być przecież silna, więc chociaż domniemany wybawca czekał niedaleko, tak uznała, że poradzi sobie sama z suknią. W końcu dotykiem wyczuła, co właściwie się stało. Materiał wplątał się między oparcie fotela, a podłokietnik, zahaczając o coś przez co dalsze ciągnięcie go spowobodwałoby jedynie kolejne rozdarcia, a przecież suknia i tak do niczego się już nie nadawała. Jedno szarpnięcie więcej i stałaby tam naga. Och, mogła powiedzieć Beckett, by ta dała jej swoje ubrania, ale z drugiej strony... Chodzić w czymś tak tandetnym i tanim? - Proszę pana, ja utknęłam - rzuciła gdzieś w eter, samodzielnie schylając się za siedzenie, aby spróbować się wyswobodzić. W końcu do głowy przyszła myśl tak cenna, jaką było przypomnienie sobie, że hej... Przecież ma różdżkę. Chwyciła za nią i wypowiedziała czar. - Lumos - jasna mgiełka oświetlała teraz siedzisko, a gdy Aquila dostrzegła, co znajduje się oprócz zaplątanego rąbka sukni w przestrzeni między oparciem a podłogą, gdzie zapewne nikt nie zaglądał od lat, aż odskoczyła. Obrzydliwe pajęczyny, pełno dziwnych okruchów, czy tam leżała landrynka? Nawet nie chciała myśleć o tym, cóż za okropne miejsce właśnie odwiedziła. Wcześniej jaskinia, potem statek... Rękawiczki zostawiła w kajucie pana Fernsby'ego, więc nawet nie miała jak chwycić sukni, a przecież nie będzie grzebać pomiędzy pajęczynami. Zaklęcie czyszczące mogłoby zupełnie zepsuć jedwab, a Black wierzyła jeszcze, że coś z tej sukni może być... Nawet jeśli była już podarta, to dalej stanowiła jej jedyne odzienie w tej okropnej samotnej wędrówce po Anglii. Niepewna gdzie trafi następnym razem, chwyciła koc, który oddal jej poprzedni towarzysz i przytuliła się do niego. - Proszę, pomoże mi pan? Utknęłam tutaj, moja suknia zaczepiła się o oparcie... - różdżką próbowała oświetlić przestrzeń wokół siebie, aby dostrzec, kto okaże się jej wybawcą. Oby nie był to nikt, kto tylko na pierwszy rzut oka wydaje się być miły. Dość już jej było przygód jak na jeden wieczór.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ujął płaszcz pod ramię, słysząc roztrzęsiony głos i zwrócił się do najbliższych schodów prowadzących w dół. Tak przynajmniej mu się wydawało, albowiem rząd foteli wydawał ciągnąć się nazbyt długo. – Proszę mówić, droga pani – poprosił, aby nakierować się w jakiś sposób do nieznajomej. Nie wiedział, czy miała przy sobie różdżkę, a może była mugolką, którą sprowadził tu świstoklik? Wtem światło zajaśniało w dole, a ulga i pomysłowość czarownicy nieco polepszyła sytuację ich obojgu. Zaraz jednak usłyszał o felernej sukni i uśmiechnął się mimowolnie do siebie, przez krótką chwilę, by zaraz odpowiedzieć. – Oczywiście! Już do pani idę – zapewnił nieznajomą kobietę, chociaż słowa o sukni zabrzmiały niecodziennie. Jak długa lub okazała musiała być to kreacja? Chociaż tak na dobrą sprawę nie znał się na modzie, a najpiękniej odziewała się jego żona i to ona stanowiła dla niego wyznaczniki kobiecej mody, z których mógł brać pojęcie, jak winna nosić się dama. Inaczej było ze służkami lub zwykłymi czarownicami, jakie mijał na ulicach Doliny Godryka, ich kreacje z pewnością były wytrzymalsze, biorąc pod uwagę standardy życia – zaczepianie, zahaczenie, delikatne rozdarcia, to nie wchodziło w grę. Przynajmniej, tak tłumaczył sobie na męski rozum. Kierował się w stronę światła, nie mogąc dokładnie dostrzec zarysowującej się w mlecznobiałym blasku sylwetki. Stawiał kroki ostrożnie i powoli, wędrując po zwodniczych schodkach, raz za razem upewniając się, że nie mylił rzędów, a było ich tak wiele, jak gdyby ktoś raczył je zaczarować. – Jak pani się znalazła w orbitarium? – zapytał, starając się podtrzymać rozmowę i odciągnąć myśli kobiety od felernego materiału. Pierwszym jednak co poczuł, zbliżając się do nieznajomej, nie był typowy zapach perfum, a woń morza. Morska bryza, którą czuł lata temu, gdy wyprawiał się przez ocean do Włoch, zwiedzając ziemie swych przodków. Wszystko zatańczyło z dziwaczną wonią tytoniu, co wcale nie było adekwatne do miłego i ewidentnie dobrze wychowanego głosu, majaczącego w świetle różdżki. Wreszcie był już bliżej, odnajdując odpowiedni rząd, teraz wystarczyło przedrzeć się między fotelami, lśniącymi welurowym obiciem. Światło z wolna, krok za krokiem, toczyło się ku roztrzęsionej kobiecie. Biel jaśniała również od różdżki kobiety, na co lord zmrużył delikatnie oczy, starając się odnaleźć twarzyczkę pośród gęsto okalających głowę rozpuszczonych ciemnych pasm włosów. Blade policzki i sine usta odebrały czar uroku sabatu, jakim mogły poszczycić się debiutujące damy. Nie poznał lady Black, dostrzegał w niej raczej zagubioną młodą kobietę, która ewidentnie posiadała zbyt drogą suknię, jak na standardy, które zapewniał rząd uboższej części społeczeństwa pachnącej morską przygodą. – Spokojnie, jestem tuż obok – zaczął, zdejmując z przedramienia płaszcz i otulając nim ramiona kobiety, starając się być, jak najbardziej ostrożnym i delikatnym. Nie chciał naruszać jej przestrzeni osobistej, która przysługiwała każdej kobiecie, niezależnie od jej pochodzenia. – Jest pani przemarznięta na kość – zauważył, gdy tylko zbliżył się do niej, zarzucając ciepły materiał jasnego i dobrze skrojonego płaszcza, chociaż wiele więcej mówiły sine usta i drżące ciało. – Proszę się nie obawiać, zaraz będzie pani cieplej, nie zrobię pani krzywdy – zapewnił jasno, chociaż stanowczo, niczym pewny siebie uzdrowiciel, chociaż wiele umiejętności ku temu mu brakowało. Przykładając różdżkę w okolice górnej części mostka kobiety, gdzie nie było koca, w jaki wtulała się nieznajoma, przekręcił delikatnie nadgarstek stosownie do zaklęcia. – Alti calor – wyszeptał, a drewno różdżki spowiła ciemność, by zaraz potem rozbłysnąć na ułamek sekundy ponownie zaklęciem leczniczym, które miało na celu podniesienie temperatury ciała pozornie nieznajomej towarzyszki. Następnie skierował różdżkę na oparcie fotela, stosując tym razem niewerbalną inkantację Lumos. Odchrząknął delikatnie, próbując dopatrzeć się, o co zaczepić mogła suknia, lecz pośród materiałów panował chaos, a on… nie chciał wchodzić żadnej kobiecie pod suknię, za wyjątkiem własnej żony. Zmarszczył lekko brwi, pochylając się nad oparciem i świecąc różdżką przy krawędzi fotela, szukał punktu zaczepienia, jednak wzrok niewiele mógł zdziałać. Powoli przesunął dłonią za oparciem, aż wreszcie natrafił na kawałek metalu, który musiał być winowajcą i defektem w obiciu fotela. – To chyba swego rodzaju… gwóźdź – zwrócił się do kobiety, pochylając nieco bardziej w kierunku oparcia i starając się zaświecić tam światłem różdżki. Jakim prostym było to wszystko problemem, tak naiwnie odległym od całości wydarzeń przecinających dni lorda. Zaledwie suknia i gwóźdź. – Dąb i ostrokrzew w parze nie chodzą. Połączone - nie dzieci lecz kłopoty rodzą. Za droga to suknia, jak na tak felerne obicia. Suknia z dębu, zaś fotel z ostrokrzewu – spróbował zażartować w typowym dla siebie humorze, chociaż najpewniej jego najmłodszy syn wówczas stwierdziłby, że tatuś nie miał poczucia humoru, nawet jeśli sięgał po cytaty z Baśni Barda Beedle'a, a może zwłaszcza wtedy.
Gwiazdy świeciły nad głowami gdy rozedrgany oddech stopniowo zwalniał, poważniejąc i rozluźniając spięte mięśnie ciągnące się od kręgosłupa aż do palców u stóp. Szczęka dygotała jej z zimna, gdy otuliła się kocem o zapachu ryb i morskiej bryzy, woń statku uderzyła w nos, ale skoro koc był jedynym, co miała, to trzymała się go kurczowo. Ciepły i głęboki głos zbliżał się w jej stronę, oświetlając się drogę różdżką. Jego nad wyraz kulturalny, pełen ogłady właściciel zdawał się podążać pewnym krokiem przed siebie. Czy naprawdę był dżentelmenem, czy był to jedynie efekt bliskiego spotkania z panem Fernsby i Trixie Beckett? Sekundy zmieniały się w minuty, a minuty w nieskończoność, gdy tak szukała wzrokiem jasnej mlecznej plamki, aby ta nie zagubiła się nagle pośród gąszcza foteli. Aquila pilnowała się więc by nie czknąć, by nie przeniosło jej znów w jakieś tragicznie smutne miejsce, albo co gorsza, potwornie niebezpieczne. Tu było ciepło, a wydawało się, że otrzyma niezbędną pomoc i to w mgnieniu oka. Oby tylko to wszystko nie okazało się koszmarem w ładnej powłoczce, który oberwie ją z nadziei. - To przez czkawkę. Nie wiem, dlaczego mnie to spotkało... Najpierw trafiłam do jakiejś paskudnej jaskini, w której podobno czaił się kuroliszek, a potem na statek, gdzie kilkoro mężczyzn próbowało stroić sobie ze mnie żarty, ale przynajmniej jeden dał mi koc - przerwała, przełykając głośniej ślinę. - A teraz jestem tu... - odparła zrezygnowanym tonem, gdy zapytał o powody wizyty. Z tych wszystkich miejsc obserwatorium, bo jak wspomniał, wyglądało na to, że to właśnie tam się znajdują, było najprzyjemniejsze i najbardziej porządne. O wiele lepsze niż łajba, albo jaskinia. Bez porównania! Kroki były coraz bliżej, a wraz z nimi zbliżał się do niej pikantny zapach męskich perfum, od początku wyczuwalnie drogich, przełamujących nawet woń taniego ginu i szprotek. Na ramionach poczuła ciężko opadający męski płaszcz, zdecydowanie zbyt duży. - Bardzo pan łaskawy - powiedziała nieco ciszej, dygocząc, jakby jej twarz smagał właśnie najzimniejszy z wiatrów, a sama stała bosymi stopami w zaspach śniegu, gdzieś na dalekiej północy. Skostniałe palce drżały, zaciskając się na różdżce z grenadilu. Nawet ona dzisiaj połyskiwała mniej, świadoma przygód i nieszczęścia, jakie targały losem biednej Aquili Black. Brudny koc od marynarza odrzuciła na jedno z siedzeń i chwyciła za kołnierz płaszcza, a następnie za linię guzików i owinęła go wokół siebie, zakrywając tym samym rozerwany bok sukni, który odsłaniał blade udo odziane w czarną pończochę, teraz pokryte gęsią skórką. Jedwab nie nadawał się już absolutnie do niczego, suknię można było co najwyżej potargać i wyrzucić do śmieci. Skądś kojarzyła te oczy, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć, zbyt zajęta swoim własnym stanem. A jednak ciepłe i uczynne spojrzenie, rzucone na nią w mlecznym świetle rozpalonym z różdżki dało do myślenia. Wtem wycelował w nią, prosto w nieokryty niczym mostek, podatny na jakikolwiek czar. Mówił stanowczo, był pewny siebie i zdawał się dokładnie wiedzieć, co robi. Czy mogła zaufać obcemu człowiekowi? - Jest pan uzdrowicielem? - wyszeptała, gdy ciepło rozlało się po jej ciele. W końcu przestała drżeć z zimna i nawet przemoknięta skóra i sine usta wróciły do swojego typowego stanu. Och, niczym gorąca herbata stopniowo rozlewająca się po ciele w grudniowy wieczór, niczym wrząca kąpiel w porcelanowej wannie, niczym zagoszczenie za progiem własnego domu w pochmurny listopadowy dzień. W końcu było jej ciepło, w końcu spięte mięśnie od karku dół rozluźniły się w błogim spokoju. - Bardzo pan miły - powiedziała, gdy ten nurkował pomiędzy oparcie, a podłokietnik, niczym bohater pragnący wyswobodzić ją od... gwoździa? - Jarzębina plotkuje, kasztan leniuchuje, jesion jest uparty, orzech pojękuje - wyrecytowała, uśmiechając się lekko. Nie było to rozbawienie sytuacją, a zrezygnowanie, które powoli zaczynała czuć na własnych barkach. Widywała ten cytat w książkach. A co robił grenadil? Pakował się w kłopoty i to nie z własnej woli. - Byłam w rodowej bibliotece, gdy złapała mnie czkawka. A gdzie teraz jestem? - oby w bezpiecznym miejscu. - Och, przepraszam. Jestem lady Aquila Black. Nie zdążyłam panu jeszcze podziękować, panie...? - chyba nie dosłyszała jego nazwiska.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Utrzymanie kontaktu z nieznajomą było jednym z najważniejszych punktów planu, słyszał jej głos i dostrzegał blask różdżki. Cel majaczył na horyzoncie, a dotarcie do niego wymagało po prostu spokoju i uwagi. Nie był narwanym młodzikiem, który ruszyłby na skręcenie karku, przeskakując przez fotele, brawurowo pokazując swą inwencję twórczą w bohaterskim zjeździe między obiciami. Na to był zdecydowanie za stary, chociaż wychowanie najpewniej powstrzymałoby go, nawet jeśli byłby młodszy. Dlatego po prostu kroczył naokoło, dostojnie ze stosownym dystansem, który mimo wszystko wolał utrzymać, nim spotka właścicielkę głosu.
Wyjaśnienie bazujące na czkawce, było tym, które uznał za dosyć realne, o ile kobieta nie znalazła się tutaj celowo. Niemniej z każdym jej słowem, intuicyjnie przeczuwał, że było w tym wiele prawdy – lata w sędziowskiej ławie wyuczyły go odnajdywania sprzeczności w zeznaniach, rozkładając na czynniki pierwsze omawiane wydarzenia. Gdy mowa była o ciężkiej przypadłości, która przenosiła z miejsca w miejsce, ciężko było dopatrywać się również braku absurdu. Kuroliszek? Statek pełen marynarzy? To drugie było najbardziej realne, lecz pierwsze… Jak właściwie wyglądały te kuroliszki? Czy to były te mieszańce jaszczurki i koguta? Wielkie, opierzone i niemal niemożliwe do oswojenia? Wydawało mu się, że między woluminami w rodowej bibliotece, natknął się na to czym żywi się takie stworzenie i w jadłospisie brakowało człowieka, niestety nigdy nie można było traktować natury dosłownie, wszak ta bywała nieprzewidywalna. Rościła sobie własne prawa, więc zwierzę mogło jak najbardziej przypuścić atak, gdyby faktycznie się czaiło w odmętach jakiejś ponurej jaskini. Wysłuchał opowieści w milczeniu, nie podejmując żadnej próby przerwania, dopiero gdy upewnił się, że więcej słów już nie miało opuścić ust nieznajomej, zdecydował się na zabranie głosu. – Strojenie sobie żartów z kobiety w potrzebie, jest co najmniej karygodne – zaczął, przypominając sobie wielu takich, na których natknął się w życiu, a którzy podchodzili do płci pięknej z brakiem jakiegokolwiek poszanowania. Niby takie zachowanie było typowe dla portowych szubrawców i mętów społecznych, a jednak w pamięci zarysował mu się obraz pewnego szlachcica, który pozostawił bliznę między żebrami na ciele Abbotta. – Czyli to koc roztacza tę morską woń? – zapytał, gdy znalazł się już dostatecznie blisko. – Przez moment sądziłem, że teleportowała się tu przedstawicielka podwodnego społeczeństwa, a trytońskim niestety nie władam – zauważył, dosyć śmiało dostrzegając z jak młodą osobą miał do czynienia. W obliczu towarzystwa personom bliżej wieku jego syna czy córki czasami starał się popuszczać nieco wodze powagi, a teraz, gdy był pewien, że żadne niebezpieczeństwo nie zagrażało nikomu w orbitarium, nie szczędził komentarza. W istocie gdyby los zesłał mu jeszcze na głowę syrenę, z pewnością byłby w nie lada kłopotach. Jak miałby się z tego wytłumaczyć? Jak z nią porozumieć? Stwory szkockiego jeziora dawnej szkoły na zawsze były dla niego niezbadane, zaledwie czas dostrzegał ogony figlarnie wzlatujące nad wodą, lecz poza tym… nie znał się na nich. Były jeszcze legendy, historia spisywana na faktach, mity i pełen wachlarz opowieści, lecz dryfując po łbach stereotypów, nie można było dotrzeć daleko, prędzej czy później w łajbie znajdowały się kolejne dziury, trudne do załatania – możliwie, że sprowadzające okręt na dno. Czy tym nie było samo społeczeństwo obecnej Anglii? Zaledwie dryfującą ideą, pełną dziur – w to chciał wierzyć, że statek Cronusa Malfoya zatonie, nim zdąży rozbić się o brzegi innych państw.
– Nie, znam zaledwie podstawy magii leczniczej – przyznał, odpowiadając tym samym na pytanie młodej kobiety. Przez chwilę rozważał rozwinięcie tematu, jednak opowiadanie o szwagrze mogło nie być najlepszym pomysłem, zresztą, podobnie, jak o innych uzdrowicielach, których przyszło mu poznać, chociażby w lecznicy Farleya. Każde z nich władało magią uzdrowicielską biegle, lecząc potrzebujących oraz poszkodowanych w wojnie, toczącej się już nie tylko na ulicach Londynu. Czy kobieta mogła być jedną z poszkodowanych tym wszystkim dusz? Oparł się kolanem wygodniej o podłokietnik, sięgając głębiej i usiłując odplątać materiał z kawałka metalu. Na uwagę o tym, że był miły, jedynie delikatnie się uśmiechnął i skinął w podzięce głową, chociaż uważał, że taka pomoc była raczej jego obowiązkiem, nic nie miała wspólnego z byciem miłym. Uśmiech jednak poszerzył się nieco, słysząc cytat ze znanej książki, z jakiej chwilę temu sam zaczerpnął garści słów. Wreszcie materiał zwinnie zsunął się z fotelu, uwolniony od przytrzymującego go kawałka metalu. Niewola sukni skończyła się, dając początek kolejnej tragedii, gorszej do tej, która chwilę temu pałętała się po myślach. Rodowa biblioteka zabrzmiała niepokojąco, jednak jeszcze nie, aż tak źle. Ile było dam, których mógł nie zapamiętać? Z każdą sekundą zdawała sobie sprawę, że w hrabstwach promugolskich… niewiele. Pierwsze postawione pytanie ukłuło czujne ciało igiełkami niepokoju – przecież wyjawił jej już nazwę miejsca, wcześniej. Dużo wcześniej. Może zdążyła zapomnieć z przejęcia całą sytuacją? Lady Aquila Black. Od dłuższej chwili stał już, bez wspierania się o fotel, trzymając światło różdżki na poziomie własnych ramion, lecz bliżej czarownicy – niezbyt nachalnie, raczej neutralnie. Studiował jej twarz, starając się dopasować jej rysy do tych z pamięci, odnajdując potwierdzenie, że w istocie stała przed nim zwierzchniczka polityki Cronusa Malfoya, a nie żadna aktorka w dodatku metamorfomag lub spokojna eliksirem wielosokowym dziewka. Odnajdywał te drobne gesty znamienne dla dobrze wychowanych dam, już wcześniej prezentowała się stosownie, więc najwyraźniej stał przed samą córką Polluxa Blacka. Wreszcie odchrząknął, poważniejąc – otulając się chłodną i zdystansowaną woalką znamienną na salach sądowych. – W irlandzkim orbitarium, lady Black. Planetarium Heweliusza konkretniej – odpowiedział, wiedząc, że niebawem będzie zmuszony się przedstawić. Nigdy nie nawykł do kłamstwa, brzydził się nim, aczkolwiek pojmował, że dla innych mogło stanowić ważną część bytu. On nigdy nie musiał, przecież urodzenie zapewniło mu ścieżkę, drogą, jaka podobała mu się, z której był dumny, mogąc dostąpić zaszczytu kroczenia nią. – Lord Romulus Galahad Abbott, lord Somerset – wypowiadając każde ze słów, wydawał się spoglądać na stojącą przed nim kobietę z jeszcze większym dystansem. – Lady wybaczy, że nie poznałem wcześniej – dodał w kurtuazyjnym geście, chociaż najwyraźniej i ona go już nie pamiętała. Ile to minęło? Ponad rok od szczytu… Powoli wciągnął powietrze, wydychając je jeszcze wolniej. Nie wiedział, co miał począć, byli na ziemi neutralnej, a wszelkie niegodziwe gesty wykraczały poza jego naturę. Miałby ją porwać? Skrzywdzić? Przesłuchać? Zostawić? Miast tego zaoferował ramię. – Spróbujmy znaleźć wyjście, lady Black – bo żadne z nas nie chce tkwić w tej niekomfortowej sytuacji. Nie było już uśmiechu, lecz była powinność i honor, którego nie zamierzał splamić. Jeśli w istocie miała czkawkę teleportacyjną, to równie dobrze mógłby próbować schwytać dirikraka, a jakiekolwiek użycie środków ku przesłuchaniu kobiety, przysporzyłoby więcej kłopotów niż pożytku. Co mogła wiedzieć? Jak wiele informacji względem posunięć wroga, mogło tkwić w tej drobnej główce, otoczonej bujnym gąszczem czarnych włosów? Scenariusze gromadziły się w głowie, próbując wykorzystać tę okazję. Tylko czy była to okazja? A może pułapka?
Wyjaśnienie bazujące na czkawce, było tym, które uznał za dosyć realne, o ile kobieta nie znalazła się tutaj celowo. Niemniej z każdym jej słowem, intuicyjnie przeczuwał, że było w tym wiele prawdy – lata w sędziowskiej ławie wyuczyły go odnajdywania sprzeczności w zeznaniach, rozkładając na czynniki pierwsze omawiane wydarzenia. Gdy mowa była o ciężkiej przypadłości, która przenosiła z miejsca w miejsce, ciężko było dopatrywać się również braku absurdu. Kuroliszek? Statek pełen marynarzy? To drugie było najbardziej realne, lecz pierwsze… Jak właściwie wyglądały te kuroliszki? Czy to były te mieszańce jaszczurki i koguta? Wielkie, opierzone i niemal niemożliwe do oswojenia? Wydawało mu się, że między woluminami w rodowej bibliotece, natknął się na to czym żywi się takie stworzenie i w jadłospisie brakowało człowieka, niestety nigdy nie można było traktować natury dosłownie, wszak ta bywała nieprzewidywalna. Rościła sobie własne prawa, więc zwierzę mogło jak najbardziej przypuścić atak, gdyby faktycznie się czaiło w odmętach jakiejś ponurej jaskini. Wysłuchał opowieści w milczeniu, nie podejmując żadnej próby przerwania, dopiero gdy upewnił się, że więcej słów już nie miało opuścić ust nieznajomej, zdecydował się na zabranie głosu. – Strojenie sobie żartów z kobiety w potrzebie, jest co najmniej karygodne – zaczął, przypominając sobie wielu takich, na których natknął się w życiu, a którzy podchodzili do płci pięknej z brakiem jakiegokolwiek poszanowania. Niby takie zachowanie było typowe dla portowych szubrawców i mętów społecznych, a jednak w pamięci zarysował mu się obraz pewnego szlachcica, który pozostawił bliznę między żebrami na ciele Abbotta. – Czyli to koc roztacza tę morską woń? – zapytał, gdy znalazł się już dostatecznie blisko. – Przez moment sądziłem, że teleportowała się tu przedstawicielka podwodnego społeczeństwa, a trytońskim niestety nie władam – zauważył, dosyć śmiało dostrzegając z jak młodą osobą miał do czynienia. W obliczu towarzystwa personom bliżej wieku jego syna czy córki czasami starał się popuszczać nieco wodze powagi, a teraz, gdy był pewien, że żadne niebezpieczeństwo nie zagrażało nikomu w orbitarium, nie szczędził komentarza. W istocie gdyby los zesłał mu jeszcze na głowę syrenę, z pewnością byłby w nie lada kłopotach. Jak miałby się z tego wytłumaczyć? Jak z nią porozumieć? Stwory szkockiego jeziora dawnej szkoły na zawsze były dla niego niezbadane, zaledwie czas dostrzegał ogony figlarnie wzlatujące nad wodą, lecz poza tym… nie znał się na nich. Były jeszcze legendy, historia spisywana na faktach, mity i pełen wachlarz opowieści, lecz dryfując po łbach stereotypów, nie można było dotrzeć daleko, prędzej czy później w łajbie znajdowały się kolejne dziury, trudne do załatania – możliwie, że sprowadzające okręt na dno. Czy tym nie było samo społeczeństwo obecnej Anglii? Zaledwie dryfującą ideą, pełną dziur – w to chciał wierzyć, że statek Cronusa Malfoya zatonie, nim zdąży rozbić się o brzegi innych państw.
– Nie, znam zaledwie podstawy magii leczniczej – przyznał, odpowiadając tym samym na pytanie młodej kobiety. Przez chwilę rozważał rozwinięcie tematu, jednak opowiadanie o szwagrze mogło nie być najlepszym pomysłem, zresztą, podobnie, jak o innych uzdrowicielach, których przyszło mu poznać, chociażby w lecznicy Farleya. Każde z nich władało magią uzdrowicielską biegle, lecząc potrzebujących oraz poszkodowanych w wojnie, toczącej się już nie tylko na ulicach Londynu. Czy kobieta mogła być jedną z poszkodowanych tym wszystkim dusz? Oparł się kolanem wygodniej o podłokietnik, sięgając głębiej i usiłując odplątać materiał z kawałka metalu. Na uwagę o tym, że był miły, jedynie delikatnie się uśmiechnął i skinął w podzięce głową, chociaż uważał, że taka pomoc była raczej jego obowiązkiem, nic nie miała wspólnego z byciem miłym. Uśmiech jednak poszerzył się nieco, słysząc cytat ze znanej książki, z jakiej chwilę temu sam zaczerpnął garści słów. Wreszcie materiał zwinnie zsunął się z fotelu, uwolniony od przytrzymującego go kawałka metalu. Niewola sukni skończyła się, dając początek kolejnej tragedii, gorszej do tej, która chwilę temu pałętała się po myślach. Rodowa biblioteka zabrzmiała niepokojąco, jednak jeszcze nie, aż tak źle. Ile było dam, których mógł nie zapamiętać? Z każdą sekundą zdawała sobie sprawę, że w hrabstwach promugolskich… niewiele. Pierwsze postawione pytanie ukłuło czujne ciało igiełkami niepokoju – przecież wyjawił jej już nazwę miejsca, wcześniej. Dużo wcześniej. Może zdążyła zapomnieć z przejęcia całą sytuacją? Lady Aquila Black. Od dłuższej chwili stał już, bez wspierania się o fotel, trzymając światło różdżki na poziomie własnych ramion, lecz bliżej czarownicy – niezbyt nachalnie, raczej neutralnie. Studiował jej twarz, starając się dopasować jej rysy do tych z pamięci, odnajdując potwierdzenie, że w istocie stała przed nim zwierzchniczka polityki Cronusa Malfoya, a nie żadna aktorka w dodatku metamorfomag lub spokojna eliksirem wielosokowym dziewka. Odnajdywał te drobne gesty znamienne dla dobrze wychowanych dam, już wcześniej prezentowała się stosownie, więc najwyraźniej stał przed samą córką Polluxa Blacka. Wreszcie odchrząknął, poważniejąc – otulając się chłodną i zdystansowaną woalką znamienną na salach sądowych. – W irlandzkim orbitarium, lady Black. Planetarium Heweliusza konkretniej – odpowiedział, wiedząc, że niebawem będzie zmuszony się przedstawić. Nigdy nie nawykł do kłamstwa, brzydził się nim, aczkolwiek pojmował, że dla innych mogło stanowić ważną część bytu. On nigdy nie musiał, przecież urodzenie zapewniło mu ścieżkę, drogą, jaka podobała mu się, z której był dumny, mogąc dostąpić zaszczytu kroczenia nią. – Lord Romulus Galahad Abbott, lord Somerset – wypowiadając każde ze słów, wydawał się spoglądać na stojącą przed nim kobietę z jeszcze większym dystansem. – Lady wybaczy, że nie poznałem wcześniej – dodał w kurtuazyjnym geście, chociaż najwyraźniej i ona go już nie pamiętała. Ile to minęło? Ponad rok od szczytu… Powoli wciągnął powietrze, wydychając je jeszcze wolniej. Nie wiedział, co miał począć, byli na ziemi neutralnej, a wszelkie niegodziwe gesty wykraczały poza jego naturę. Miałby ją porwać? Skrzywdzić? Przesłuchać? Zostawić? Miast tego zaoferował ramię. – Spróbujmy znaleźć wyjście, lady Black – bo żadne z nas nie chce tkwić w tej niekomfortowej sytuacji. Nie było już uśmiechu, lecz była powinność i honor, którego nie zamierzał splamić. Jeśli w istocie miała czkawkę teleportacyjną, to równie dobrze mógłby próbować schwytać dirikraka, a jakiekolwiek użycie środków ku przesłuchaniu kobiety, przysporzyłoby więcej kłopotów niż pożytku. Co mogła wiedzieć? Jak wiele informacji względem posunięć wroga, mogło tkwić w tej drobnej główce, otoczonej bujnym gąszczem czarnych włosów? Scenariusze gromadziły się w głowie, próbując wykorzystać tę okazję. Tylko czy była to okazja? A może pułapka?
Nie lubiła kłamać i to właśnie parszywego kłamstwa nikt szczególnie jej nie uczył, bo przeznaczenie prowadzenia życia w ułudzie nie było dla Aquili jakkolwiek zachęcające. Znacznie bardziej preferowała żywe dyskusje, podważane argumenty i przede wszystkim - wygrywanie w takowych. Uwielbiała być głosem i tego głosu używać w słusznym, według własnej moralności oczywiście, celu. Z tego też powodu nie byłaby w stanie zmyślić historii o kuroliszku w jaskini i kajucie marynarza, nawet jeśli wypowiedziane głośno brzmiały szczególnie niedorzecznie. Szczęściem jej było, że w okolicy znalazł się porządny mężczyzna, który bez nadwyrężania jej godności, zechciał okazać pomocną dłoń, a także okryć przemarzniętą damę własnym płaszczem. Zdawał się być nie tylko wyrozumiały, ale i majętny, wnioskując po jakości materiałów, a także znajomościach podstaw kultury osobistej, z czym nie mogła mierzyć się ani w przypadku pana Fernsby'ego, ani tym bardziej tej dziwaczki Trixie Beckett. - Najprawdopodobniej to właśnie on - odparła. - Przyznaję, że jest to sytuacja wyjątkowa - normalnie w życiu nie dotknęłaby niczego podobnego o zbliżonym zapachu. Liczyła tylko, że mężczyzna nie ocenia jej przez pryzmat owego odzienia. Zaśmiała się cichutko na komentarz o podwodnym środowisku, a może były to już zwykłe nerwy i absolutna bezradność? Tymczasem on był nie dość, że dżentelmenem, to jeszcze, na domiar tego dobrego, znał podstawy magii leczniczej. Kryzys zdawał się być zażegnany, a ona czuła się znacznie swobodniej, pozwalając sobie a przedstawienie się, w końcu nie mogła narzekać na jego brak kultury. Gdy poprzednim razem użyła swojego pełnego imienia i nazwiska, spotkała się ze śmiechem, którego nie sposób było zapomnieć. Mieli ją za portową dziewczynę, a nie rzeczywistą damę i tylko dzięki łutowi szczęścia uciekła stamtąd z pomocą potwornej przypadłości, jaką była czkawka teleportacyjna. Mogła zatem oczekiwać jedynie, że nie zaatakuje ona znowu i pozwoli Aquili spokojnie opuścić teren orbitarium. Nagle atmosfera zdała się być jakby inna, jakby coś zawisło w powietrzu i można było je ciąć siekierą. Mleczne światło rozświetlonej różdżki padało najpierw na dłonie, a potem na tors mężczyzny, gdy Aquila usłyszała jedynie cisze. Powoli wznosiła je w górę, aż wreszcie gdzieś ponad jej własną głową, pojawiły się rysy tego człowieka. Znała je, och, oczywiście, że je znała. Lord Romulus Abbott, wybitny znawca historii, mówca, urzędnik, z d r a j c a. W płuca złapała oddech, zatrzymując go tam na dłuższą chwilę, aby trwać w ciszy. Pisk w uszach był nie do zniesienia, ale uniosła głowę wyżej, dumnie trzymając nos tak, aby posągowa twarz pozostała niewzruszona. Jeśli zabić ją miał właśnie tam w imię ich chorej ideologii, to niechaj zrobi to. Byle szybko. Ostatnim razem widziała go na Stonehenge, teraz zaś wydawał się być groźniejszy, ale trwała w tej własnej ostoi. - Nic nie szkodzi, lordzie Abbott - kiwnęła mu głową z szacunkiem, usiłując utrzymać wszelką etykietę, jakiej była uczona, chociaż ręka drgała, aby zacisnąć różdżkę mocniej na rękojeści i zamienić go w ropuchę. Nie zrobiła jednak tego i nie była nawet bliska. - Ja również w tym świetle nie poznałam lorda, widać nie sprzyja ono tak, jak te w Hampton Court - odpowiedziała miękko, spuszczając biały blask z grenadilu w dół. - Z najwyższą chęcią - wciąż usiłowała zachować czujność, gdy głowa pulsowała. Ani kuroliszek, ani nawet marynarze na statku, nie byli tak przerażający jak spotkanie oko w oko w lordem, który wyznawał poglądy promugolskie w czasie wojny. Ci ludzie byli szaleńcami, kto wie, do czego mogliby się posunąć. - Rozumiem, że to nie pułapka? - spytała, postępując kilka kroków do przodu, aby dostrzec wyjście z tego miejsca, ale jej oczom nie rzuciło się nic szczególnego, nie była najlepszym tropicielem, była przecież damą. Wzrok wyostrzył się od przebywania nosem w książkach, czytania przy zaledwie jednej świeczce, ale to nadal nie wystarczyło. - Proszę wybaczyć mi dociekliwość, ale spotkanie w tym samym dniu lorda, który opowiedział się po stronie terrorysty, szemranej opinii marynarza oraz szlamy, wydaje mi się nad wyraz dziwnym zbiegiem okoliczności - nie zawahała się, gotowa była nawet umrzeć, byleby bohatersko. Tak jak ojciec by tego oczekiwał w takiej sytuacji.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie myślał o tym, by pozostawić życie i oddać się morskim objęciom. Może dlatego zapach wydawał się na dłuższą metę drażniący? – Rozumiem. O, tak, sytuacja niespodziewana, a niemal równocześnie z panny przybyciem musiało wydarzyć się coś, co spowodowało ten brak światła – wyjaśnił, tym samym dając znać, że i on był zagubiony w tym zdarzeniu. Jakie były szanse, na taki zbieg okoliczności? Chociaż może przygody związane z czkawką były po prostu wybrykami – zawsze i bez wyjątku? Irracjonalnymi zbieżnościami dwóch lub większej liczby przypadłości? Nieznośne pojęcie chaosu, którego nie potrafił pogrupować, sklasyfikować – ułożyć w racjonalnej kolejności. Magia zawsze lubiła wymknąć się spomiędzy norm, a jednak naukowcy odnajdowali ramy, granice, stawiali wyznacznik ładu. Gdzie więc byli, gdy przychodziło do takich zderzeń?
Nie zdziwiła go jej reakcja, chociaż nie wiedzieć czemu spodziewał się krzyku i wygrażania różdżką – tak dla zasady, którą zdążyli pokazać antymugolscy szlachcice na Stonehenge. Skinął głową kurtuazyjnie w ramach odpowiedzi – skoro mógł oszczędzać w słowach, tak wolał, by przebiegło to spotkanie. Ruszył dalej w górę schodów, skąd wszedł wcześniej do wielkiej sali. Wydawało mu się, że również u dołu schodów widniały jakieś wrota, jednakże był człowiekiem zbyt stałym, aby porywać się w nieznane. Obietnica uchylenia wejścia do orbitarium stawała się coraz bardziej rzeczywista i nie pragnął niczego innego, jak zakończyć ciemność spowijającą przestrzeń. Zmarszczył więc brwi, wznosząc nieco wyżej różdżkę. – Lumos Maxima – i pomimo błysku kuli światła, sala wciąż była za wielka, by oświetlić ją w pełni. Rzucane cienie, wcale nie ułatwiały rozeznania się w przestrzeni.
– Sądzi lady, że istniały szanse, abym przewidział, że tu, właśnie dziś, zastanę przedstawicielkę rodu Blacków? – zapytał poważnie, będąc ciekawym, czy w rzeczywistości uważała, że mógł jej zagrozić. Owszem, gdyby tylko posiadał pod ręką jasnowidza, którego trzecie oko posłusznie wyśledziłoby tak niecodzienną sytuację, mógłby rozważyć przygotowanie pułapki. – Zaiste, fascynujący zbieg okoliczności. Być może los pragnie coś lady uświadomić – zauważył, rozglądając się za zarysem drzwi lub chociażby wieńczącą pomieszczenie ścianą zamiast nieprzeniknionej ciemności. Nie miał zamiaru odnosić się do trywialnych określeń, przynajmniej na głos. Zakon Feniksa dla osób o zdrowym rozsądku nie widniał, jako zbieranina terrorystów. To elitarna, antymugolska szlachta dokonała zamachu na prawowitego Ministra Magii, pozbawiając go władzy na rzecz pacynki czarnoksiężnika.
Szlama. Jeszcze paskudniej określenie wybrzmiewało, gdy padało z ust kobiety. Mężczyźni mogli być brutalni, ale damom przysługiwało inne słownictwo. Może dlatego z takim niesmakiem spojrzał na lady Black, gdy obelga opuściła jej gardło. Wzrokowy, niewerbalny komentarz, wskazujący pogardę dla tak karygodnego zachowania dla damy. Rozmowy nie miały jednak sensu, skoro korzenie rodu zatruły jej byt toksyną propagandy. Nie był to proces do odczynienia, takie ptaszyny jak ona, kształtowano już w łonie matki. Sam zresztą doskonale zdawał sobie sprawę, jak wychowywał dzieci, jak wiele wkładał sił, aby nauczyły się samodzielnie myśleć. Zaś jeśli druga strona konfliktu, przykładała równie wiele sił, by latorośl nie myślała, a zaledwie dążyła wyrytym szlakiem… Westchnął, wspinając się po kolejnym stopniu i spojrzał na rząd, z którego wydawało mu się, że wyszedł na poszukiwania wówczas jeszcze nieznajomej panny. – Nie miałem stosownej okazji, lady Black, lecz proszę przyjąć moje kondolencje z powodu śmierci lorda Alpharda Blacka – wypowiedział dostojnie, zerknąwszy na kobietę, aby odnaleźć jej oczy. Black był politykiem, piekielnie dobrym w swoich fachu, lecz skierował siły na zgubę oraz zatracenie. Nie znał szczegółów jego śmierci, jednak etykieta wymagała pewnych słów. Cisza eskalowała napięcie sytuacji, które najwyraźniej im obojgu mogło odbić się paskudną stęchlizną wspomnień. – Słyszałem, że zawzięcie lady kontynuuje dzieło brata – dodał, odnosząc się do akcji charytatywnej, o jakiej wspominał mu Urien, a także, o jakim prawiły ulotki, mające najpewniej odstraszyć ludność od posiłku. Szlachcic nie pochlebiał, ani nie ganił jej uczynku, zaledwie stwierdził fakt, ciekaw czy w ten sposób, kolokwialnie mówiąc, pociągnie damę za język do jakiejkolwiek obszerniejszej wypowiedzi. Oczywiste jednak było, że gardził działaniami na rzecz Czarnego Pana, niemniej jednak karmienie ludności w zamian za ukorzenie się przed propagandą miało swój sens – chory i pokrętny, lecz z perspektywy polityki, jak najbardziej zasadny. Wtem wydawało mu się, że dostrzegł błyśnięcie, światło musiało odbić się od metalu przy ścianie. Zmrużył więc oczy, dostrzegając w blasku różdżki bijącej z dłoni lady Black framugę. Nie powiedział ostatecznie żadnego słowa względem odkrycia, miast tego zatrzymał się, rozważając, co powinien zrobić z kobietą.
Nie zdziwiła go jej reakcja, chociaż nie wiedzieć czemu spodziewał się krzyku i wygrażania różdżką – tak dla zasady, którą zdążyli pokazać antymugolscy szlachcice na Stonehenge. Skinął głową kurtuazyjnie w ramach odpowiedzi – skoro mógł oszczędzać w słowach, tak wolał, by przebiegło to spotkanie. Ruszył dalej w górę schodów, skąd wszedł wcześniej do wielkiej sali. Wydawało mu się, że również u dołu schodów widniały jakieś wrota, jednakże był człowiekiem zbyt stałym, aby porywać się w nieznane. Obietnica uchylenia wejścia do orbitarium stawała się coraz bardziej rzeczywista i nie pragnął niczego innego, jak zakończyć ciemność spowijającą przestrzeń. Zmarszczył więc brwi, wznosząc nieco wyżej różdżkę. – Lumos Maxima – i pomimo błysku kuli światła, sala wciąż była za wielka, by oświetlić ją w pełni. Rzucane cienie, wcale nie ułatwiały rozeznania się w przestrzeni.
– Sądzi lady, że istniały szanse, abym przewidział, że tu, właśnie dziś, zastanę przedstawicielkę rodu Blacków? – zapytał poważnie, będąc ciekawym, czy w rzeczywistości uważała, że mógł jej zagrozić. Owszem, gdyby tylko posiadał pod ręką jasnowidza, którego trzecie oko posłusznie wyśledziłoby tak niecodzienną sytuację, mógłby rozważyć przygotowanie pułapki. – Zaiste, fascynujący zbieg okoliczności. Być może los pragnie coś lady uświadomić – zauważył, rozglądając się za zarysem drzwi lub chociażby wieńczącą pomieszczenie ścianą zamiast nieprzeniknionej ciemności. Nie miał zamiaru odnosić się do trywialnych określeń, przynajmniej na głos. Zakon Feniksa dla osób o zdrowym rozsądku nie widniał, jako zbieranina terrorystów. To elitarna, antymugolska szlachta dokonała zamachu na prawowitego Ministra Magii, pozbawiając go władzy na rzecz pacynki czarnoksiężnika.
Szlama. Jeszcze paskudniej określenie wybrzmiewało, gdy padało z ust kobiety. Mężczyźni mogli być brutalni, ale damom przysługiwało inne słownictwo. Może dlatego z takim niesmakiem spojrzał na lady Black, gdy obelga opuściła jej gardło. Wzrokowy, niewerbalny komentarz, wskazujący pogardę dla tak karygodnego zachowania dla damy. Rozmowy nie miały jednak sensu, skoro korzenie rodu zatruły jej byt toksyną propagandy. Nie był to proces do odczynienia, takie ptaszyny jak ona, kształtowano już w łonie matki. Sam zresztą doskonale zdawał sobie sprawę, jak wychowywał dzieci, jak wiele wkładał sił, aby nauczyły się samodzielnie myśleć. Zaś jeśli druga strona konfliktu, przykładała równie wiele sił, by latorośl nie myślała, a zaledwie dążyła wyrytym szlakiem… Westchnął, wspinając się po kolejnym stopniu i spojrzał na rząd, z którego wydawało mu się, że wyszedł na poszukiwania wówczas jeszcze nieznajomej panny. – Nie miałem stosownej okazji, lady Black, lecz proszę przyjąć moje kondolencje z powodu śmierci lorda Alpharda Blacka – wypowiedział dostojnie, zerknąwszy na kobietę, aby odnaleźć jej oczy. Black był politykiem, piekielnie dobrym w swoich fachu, lecz skierował siły na zgubę oraz zatracenie. Nie znał szczegółów jego śmierci, jednak etykieta wymagała pewnych słów. Cisza eskalowała napięcie sytuacji, które najwyraźniej im obojgu mogło odbić się paskudną stęchlizną wspomnień. – Słyszałem, że zawzięcie lady kontynuuje dzieło brata – dodał, odnosząc się do akcji charytatywnej, o jakiej wspominał mu Urien, a także, o jakim prawiły ulotki, mające najpewniej odstraszyć ludność od posiłku. Szlachcic nie pochlebiał, ani nie ganił jej uczynku, zaledwie stwierdził fakt, ciekaw czy w ten sposób, kolokwialnie mówiąc, pociągnie damę za język do jakiejkolwiek obszerniejszej wypowiedzi. Oczywiste jednak było, że gardził działaniami na rzecz Czarnego Pana, niemniej jednak karmienie ludności w zamian za ukorzenie się przed propagandą miało swój sens – chory i pokrętny, lecz z perspektywy polityki, jak najbardziej zasadny. Wtem wydawało mu się, że dostrzegł błyśnięcie, światło musiało odbić się od metalu przy ścianie. Zmrużył więc oczy, dostrzegając w blasku różdżki bijącej z dłoni lady Black framugę. Nie powiedział ostatecznie żadnego słowa względem odkrycia, miast tego zatrzymał się, rozważając, co powinien zrobić z kobietą.
Rozjerzała się jeszcze po pomieszczeniu, oprócz gwiazd na niebie nie dostrzegając niczego. - Jeśli jesteśmy w obrbitarium, to zapewne właśnie w tym momencie rozpoczął się seans - odpowiedziała, nieco ściszając głos, tak żeby nie przeszkodzić żadnemu nieobecnemu tu gościowi. Widać wynikiem stresu i dzisiejszych przygód działała już przede wszystkim instynktownie, tak więc nie mogła okazać braku kultury, przeszkodzić niewidzialnym obserwatorom. Nie miała natomiast pojęcia na temat wszelkich zależności otoczenia względem czkawki, to wydawało się być zawsze problematyczne, ale równocześnie lady Black nie miała wystarczającego doświadczenia, aby potwierdzić lub zaprzeczyć tej tezie. W końcu trafiła już do swoistej jaskini, owszem, trafiła na statek, a teraz znalazła się w ramionach lorda Abbotta. Trzymała jednak wciąż twarz w górze, nos dumnie unosząc do przodu, tak jak była uczona, tak zamierzała stawić czoła tej sytuacji. Bała się, oczywiście, że tak, nawet jeśli słowa mężczyzny brzmiały nad wyraz logicznie, jakoby nie miał szans przewidzieć jak pojawienia się tutaj. Nie raz przecież buntownicy okazywali się być przebiegli, a i jasnowidzenie nie było niczym szalenie trudno dostępnym w tych czasach. Czarodzieje rodzili się z różnymi talentami i nikogo nie powinno to już dziwić, że organizacja terrorystyczna potrafiła z nich korzystać. Aquila więc nieco posępnie i szczególnie nieufnie przyglądała się przez kotarę mroku zarysowi sylwetki mężczyzny. Potężny błysk światła rozjaśnił czerń, a ona przymknęła przyzwyczajone już do innej rzeczywistości oczy. - Mniemam, że magia oferuje nam dziesiątki sposobów na manipulacje przypadkami - odpowiedziała twardo, bez krzty niepewności w głosie. - Jeśli lord nie zapomniał o istnieniu takowej przy okazji bratania się z mugolami - pokręciła głową z dezaprobatą, choć w środku drżała z niepewności, zachowawczo nie postępując ni kroku w jego stronę, usiłując nawet ten mały dystans wydłużyć w swej głowie do maksimum. Był jej wrogiem, człowiekiem zapewne nieobliczalnym, patrząc na to jakiego ataku dopuścili się stojący za Longbottomem terroryści w czasie szczytu na Stonehenge. Widziała jego wzrok pełen niesmaku i oceny, jak śmiał traktować ją w ten sposób, gdy to przecież oni byli jedynym zagrożeniem w tym pięknym czystym już kraju. Uniosła wyżej brwi przygryzając policzki. Butna, nienawistna i zmęczona, pragnąca tylko ciepła własnego łoża i miękkiej pierzyny, a w zamian za to zaciskała gardło, choć nie wiedziała czy ze stresu, czy jedynie po to, aby nie uwolniło się z niej czknięcie. Chociaż być może nie był to najgorszy pomysł? Kto mógł wiedzieć co w rzeczywistości szykował dla niej człowiekiem choć kulturalny, to jednak pochłonięty chorą ideologią, zapewne będący w stanie posunąć się do wszystkiego, byleby tylko zniszczyć czarodziejską społeczność, która dopiero teraz dochodziła do siebie po latach uciśnień. Kiwnęła głową przyjmując kondolencje, gdy cisza rozerwała orbitarium, a oni stanęli w niej wyczekując co nastąpi. - Dziękuję, lordzie Abbott - odpowiedziała spokojnie, marszcząc brwi na kolejne zdanie. Nie dziwiło skąd wiedział, zastanawiało co wiedział. - Ależ tak. Moim pragnieniem jest pokój i dostatek dla całej czarodziejskiej rasy - nie oderwała spojówek od błękitu oczu Romulusa. - Marzę jedynie, aby każdemu prawemu czarodziejowi żyło się dobrze i spokojnie, aby każde dziecko miało dostęp do edukacji, a każda wdowa ciepły obiad - mówiła płynnie, wyuczona, delektując się każdym słowem, tak jakby spisała je wcześniej. Przez ramiona przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz, ale ciężki płaszcz lorda Abbotta dodał nieco ciepła, uspokajając przemarznięte ciało. - Wierzę, że te cele nie są obce również panu, tym bardziej nie rozumiem, jak można w imię ideologii dopuszczać do tego, aby sprawiedliwości NIE stała się zadość - głosem manipulowała w ten sam sposób w jaki robił to jej ojciec, skrupulatnie ucząc i spajając z ust jego każde słowo. - Szanuję twoją wiedzę, sir - powiedziała zgodnie z prawdą. - Czarny Pan prowadzi nas do potęgi i życzę panu, lordzie Abbott, aby miał pan sposobność zawierzyć jego czynom, bowiem... - nie skończyła, nie usłyszała też odpowiedzi, gdy koc przesiąknięty morzem pozostał daleko na siedzeniu, a płaszcz towarzysza pognał w nieznane razem z nią. Nieprzyjemne uczucie, które szarpało pępkiem zjawiło się po raz kolejny i już jej nie było.
HEP!
zt
HEP!
zt
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Orbitarium
Szybka odpowiedź