Vivienne Leslie Bulstrode
Nazwisko matki: Flint
Miejsce zamieszkania: Gerrards Cross
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: dama, stała bywalczyni salonów, powierniczka sekretów przedstawicieli arystokracji, szeptacz rodu Bulstrode
Wzrost: sto sześćdziesiąt dwa centymetry
Waga: pięćdziesiąt jeden kilogramów
Kolor włosów: kasztanowy brąz z rudymi refleksami, zazwyczaj subtelnie spięte złotą klamrą
Kolor oczu: błękitne o czarnych, widocznych obwódkach
Znaki szczególne: nieliczne, rudawe piegi pokrywające twarz, ramiona i plecy; delikatna, wiśniowa czerwień pełnych warg, komponująca się z noszoną - niemalże zawsze - złotą biżuterią w rubiny
Wykonaną z wianowłostki, posiadającą jako rdzeń pióro memortka. Dość sztywną, mierzącą 12 cali.
Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie-Ravenclaw
lis
akromantula
zapach skropionych jesiennym deszczem traw, atrament przenikający przez stronice starych ksiąg, woń jaśminu zmieszanego z czarnym bzem, zapach zimowej sierści koni
siebie odzianą w czarną, okrywającą całe ciało suknię pośród gromady wszelkiej maści stworzeń
magizoologia, techniki manipulacji, literatura, taniec
Żadnej drużynie nie kibicuję
Oddaję się w objęcia muzyki i tańca; jeżdżę konno i spędzam czas w ogrodzie rodzimej rezydencji, zwodząc damy przesłodzonymi uśmiechami a lordów smukłą szyją
muzyki klasycznej, czasami jazzu
Grace Elizabeth
Głuchy tętent końskich kopyt niósł pośród mokrych łąk niespokojne wieści. Pościg nierównych oddechów i szaleńczych uderzeń najsilniejszych mięśni organizmu- wszystko za sprawą jednego, zziajanego przebytą drogą chłopaczyny, który kładąc drżące dłonie na prasowanej skórze siodła, wydał niemalże niemy osąd nad comiesięczną rozrywkę lorda Bulstrode. Rozrywkę, którą z czasem miał zaszczepić w najmłodszej latorośli, bo jazda konna była jedną z tych rozrywek, które umieścił w Vivienne na stałe. Wreszcie- po męskiej passie zakołysanych, pełnych dumy i światłej przyszłości żywotów synów, nastał czas na niemowlęcy krzyk rozpaczy. Przyszła na świat córka, drobna ptaszyna pośród dumnych, niczym ogrodowi towarzysze, pawi. Wyczekiwana, kobiet bowiem nie docenia tylko ten, kto nigdy nie doświadczył ich braku. Palce ojca, zmęczone usilnym ściskaniem przesuszonych wodą wodzy, powiodły po kruchym czole córki, która wraz z tym gestem, przyjęła na przekrzywioną boleścią wyjścia na świat twarzyczkę maskę. Maskę, którą zwykła nosić od wtedy już na zawsze, do końca dni, gdy stanie się prochem i ulegnie zapomnieniu na wieki wieków.
Była dziecięciem uwielbianym, małą perełką wśród niezjadliwych małży. Ledwie nauczyła się stawiać pierwsze, pewne kroki, gdy spłynęła na nią również nauka podstaw jestestwa kogoś wysoko urodzonego. Pytania, świadomość, że są ludzie żyjący w inny sposób i to, ilekroć słyszała jak się ich określa. Mugole, którzy nie wiedzą o ich istnieniu; czarodzieje, którzy niechlubnie zmieszali z nimi swą krew. Wszystko rozbudzało ciekawość, zwodziło myśli na tor łączenia faktów i ledwie subtelną chęć wyciągnięcia dłoni by dotknąć, spróbować tej różnicy. Ale była lepsza i świadomość tego, jakie są tworzące się w umyśle kontury ludzi, sprawiły, że nie postąpiła kroku w stronę niesforności. Byli jej zbędni, bo byli gorsi od wszystkich, którzy ją otaczali. Dorodne jabłko nie mogło przecież spocząć pośród odoru zgniłych, zarobaczonych owoców, które w życiu można jedynie przemielić i wykorzystać do użyźnienia ziemi dla tych, którzy godni są wyższych celów. Ona jest kimś, ona była jabłkiem, z którego wyrośnie dorodna jabłoń, rodząca idealne owoce. Takie, jak lśniący w dłoni ojca owoc, który chwilę po pierwszych łzach niezrozumienia otrzymała. Nie potrzebowała więcej jabłek, by rozumieć, że nie warto. Nie warto patrzeć, nie warto myśleć o nich- choćby jedna, samotna myśl w umyśle kogoś takiego jak ona, dla nic niewartych szczurów, jest błogosławieństwem. Jabłko z tej samej, uwielbianej przez ojca jabłoni, przyczyniło się do pierwszego objawu mocy skrywanej w drobnych rączkach. Przesłodki owoc rozprysł życiodajnym sokiem, brudząc różową sukienkę, a jednocześnie zabierając wszelki bród niepewności z jej właścicielki. Krok po kroku, była coraz większym przykładem wyższości.
Drżenie palca odwodziło przyjemność obserwacji osoby matki, która z gracją należytą damie, przechadzała się po spowitym półmrokiem salonie. Idealnie skrojona sylwetka lady. Nie była tylko kobietą- była aż kobietą, to zaś czyniło jej osobę podziwianą w cichych grymasach zazdrości. Matka, choć domenę miliona twarzy przyjęła dopiero po spleceniu losów z mężem, była najlepszym przykładem tego, czym nasiąkła w młodości Vivienne- operowała swym zachowaniem, będąc odbiciem pragnień skrywanych w gestykulacji i sposobie mówienia towarzystwa. Wtapiała się w tłum, jednocześnie lśniąc najjaśniej spośród gwiazd. Ciągnęła córeczkę w świat promiennych uśmiechów, unoszenia brody i wirowania na parkiecie w cichym stukocie pantofelków. Nauczyła wszystkiego, co wymagane od lady- od podstaw języka francuskiego, po śpiew i sposób ubioru, kształtowania każdego ruchu na swej ścieżce. Pokazała jej jak żyć, nie będąc sobą i jak być sobą, nie żyjąc w pełni. Jak ukryć wewnętrzne pragnienia i przelać je na zawarte w archetypach konieczności w istocie bycia kobietą. Pokazała też jak nosić się z dumą, gracją i pewnością siebie, które czynią kobietę najatrakcyjniejszą konkurencją w oczach innych kobiet; pokazała jak sprowadzić na policzki delikatne rumieńce dziewczęcości, powabność i kruchość unoszenia szczupłych palców do pokrytych różem ust, aby wzbudzić w lodowatych, męski sercach pragnienie troski. Ojciec natomiast pokazał jej coś, co śmiano zwać przywilejem. Przywilejem bycia docenioną, zauważoną i akceptowaną. Tego wymagały ciche szepty kierowane w stronę puszystego ciała, przekrzywiającego rzeczywistość o sto osiemdziesiąt stopni. Pomruki zadowolenia przeradzały się w wysublimowane duety splecionych ze sobą frazesów-zwierzęta pełne gracji i szyku, przekształcały w umyśle dziewczęcia swoje zwyczajne odgłosy w piękne słowa, zrozumiałe i - co ciekawsze - zdolne do odpowiedzenia. Była zwierzęcoustą. Otrzymała wyjątkowy dar po babce, umacniający przekonanie o wyższości magii, lecz nie mogła przekonywać się o tym zbyt często, najbliżej bowiem niecodziennym umiejętnościom było do drobnych kociąt, pełnych gracji kocic i leniwie wylegujących się na ogrodowym wypoczynku kocurów- wszystkie z nich były dennymi kompanami rozmówek, szczególnie gdy wystarczył jeden błysk światła na ścianie, by przełączały się z wyniosłości na głupotę. Och, tę głupotę dzieliły z połową znanych temu światu dam. Nic dziwnego, że i jedne, i drugie są dla niej tak proste.
Akompaniament przesuwanych po strunach harfy palców matki, nadawał cichym podszeptywaniom rytm. W Gerrards Cross żadne dziecię, nie bacząc na płeć, nie mogło zostać pominięte w rozbudzaniu przekazywanych, dziedziczonych niemalże talentów. Na piedestale wychowania zawsze stał intelekt i logika każdego, najmniejszego stawianego w życiu korku. Tylko te dwie wartości nie były przeliczane na wartości dla rodziny, tylko one były osobistymi, pionierskimi maszynami zwodniczych umysłów. Działało to jednak w drugą stronę, wraz bowiem z pomrukami leżącego na kolanach zwierzęcia, znalazła rozwiązanie na wrodzoną nieudolność bycia odmienną. Twarz momentalnie przebrała pośród znanych sobie masek, przyodziewając delikatny, zawstydzony uśmiech. Ten jeden raz nie rozwiązała zagadki ojca, gdyż rozwiązała największy problem wytężonego słuchu i przełamania bariery języków. Dopiero po latach, w okresie wakacyjnych powrotów do domu, rozwijała i sprawdzała- zakreślone ograniczeniami umysłu kota- możliwości swojego daru. Przyjaciółki rodzicielki stawały się jej osobistymi obiektami badań; puszysta, szylkretowa kotka stanowiła kompankę i jedyne zwierzę, z którym potrafiła nawiązać tak silną i długotrwałą więź, trwającą dotąd. Z ruchów pyszczka, cichych pomruków i głębokich warczeń potrafiła czytać jak z książki, zdobywając informacje, których nie chciały zdradzić usta. Zmiana zapachu kobiety z ledwie krótkiego komunikatu, z czasem rozbudowała się o zapach krwawiącej bądź ciężarnej; słodkawe głosiki zaprzeczały jedynej prawdzie, znajdującej się w niepewności najbardziej towarzyskiego ze stworzeń. Tańczenie między kłamstwem, ułudą i zdobywaniem prawdy wreszcie stało się pasją, nie koniecznością odziedziczoną wraz z nałożoną przy urodzeniu maską herbu rodowego. Przekleństwo przełamania archetypu stało się znakiem rozpoznawczym pośród najbliższych, gdy wraz z podszeptywanymi poleceniami, zaczynała posługiwać się coraz większą gamą możliwości, jakie podsuwał jej ojciec. Ten, który miał niemalże boskie przyzwolenie na pokochanie córki i odejście, choć odrobinę od narzuconych konwenansów. Wszystko dlatego, że była jedyną. Jedyną, którą mógł sprzedać w ramach wzmocnienia relacji.
Z czasem, na przestrzeni widywania się w krótkich przerwach od szkoły, pozwalała starszym braciom, ojcu i nestorowi rodu dojrzeć w niej to, co pieczołowicie budowała. Możliwość do wtopienia się w szarość zaprzeszłych czynów; w poświatę podświadomości innych, którzy mieli tańczyć jak rodzina Bulstrode im zagra. Do tego trzeba informacji, wyprzedzenia współgracza o krok; stania się osobą, którą chciał widzieć u swojego boku. Ponosiła większe niebezpieczeństwo, niż mogłoby się wydawać. Stanowiła lustro pragnień tych, których uważnie obserwowała; zbierała następnie wszystkie sekrety, jak gdyby z maniakalną pasją spijała je z oddanych pod władanie zaufania warg. Nadszarpując milion innych, stworzonych kreacji, nadszarpnęłaby tą stałą siebie. O ile istnieje jakaś ona. O ile jest ktoś z krwi, kości i osobowości stworzony w magazynie pragnień innych ludzi, które doprowadzały jej rodzinę, już nie o krok, a o odległość ust od ucha do celu.
Szelest skrzydeł przyniósł w marcowy poranek wieść zaaprobowaną cichym wzruszeniem matki. Najmłodsze dzieło stworzenia, jedyna córka i oczko w głowie miało wreszcie udać się na podróż w kierunku najsłuszniejszym ze wszystkich. Drobne ciało w idealnie skrojonej szacie, różdżka z pięknie zdobioną rękojeścią, która niemalże przylgnęła namolnie do mlecznej skóry dłoni- to wszystko stanowiło obraz potęgi i wyższości, w której wzrastała od najmłodszych lat, a którą pieczołowicie dopełniała każdym czynem w murach Hogwartu. Miała wiele dni na przygotowanie, wiele rozmów i kiełkujących w umyśle obaw, które rozprysły wraz z nieprzyjemnym mierzwieniem kasztanowych włosów.
Okrzyk szorstkiego głosu, salwa radości przy stole krukonów i szczęście, które zalało jedenastoletni umysł. Uściski, szczera radość- och, jak rzadko uśmiech na jej ustach był prawdziwy- zaś przede wszystkim pewność wyznawanych wartości. To dała ta chwila w szkole, gdy wszystkie następne rozmywały się pośród naukę, którą z miłości do rodziny musiała porzucić i prawdziwe doświadczenie, gdy błękitne spojrzenie odnajdywało kolejne ofiary swoich manipulacji.
Zaczynało się od wypowiadanych niepewnym głosem próśb, zakrawających o naturalną życzliwość. W tym wszystkim, choć zdawała się stanowić dodatek, odnajdywała powódki, dlaczego to właśnie ten dom został jej pisany. Lady, której podstawową miało być dobre zamążpójście; lady, która miała przyczynić się dobru rodziny. Do dobra i konsensusów z konwenansami zmierzały wszystkie cechy. Inteligencja, bystrość, kreatywność i roztropność. Życiowa mądrość i niekwestionowany zmysł manipulantki, które nigdy nie pozwoliły jej utopić się w morzu niemocy nadanej byciem kobietą. Odnaleźć drogę, którą jej rodzina stępuje od pokoleń, taką, w której nie ma podziałów- są tylko różne wykonania. Każdy bowiem ze szkoły wyciąga co innego, a wędrująca chłodnymi korytarzami, dojrzała w swojej roli Vivienne, wyciągnęła naukę niezawartą w ramieniu oświaty. Pośród cichej dezaprobaty pomruków będącego w dormitorium kuguara, znajdowała odpowiedź na niechęć do niektórych dziedzin, które nadal zdają jej się być abstrakcją, nawet jeśli witaniem księżyca i pakowaniem do głowy ogromnych ilości materiału, udawało jej się zaliczać egzaminy z wysokimi wynikami. Mimo hołdu pokładanego w osobie Roweny Ravenclaw, ze wszystkich cnót, nie stawiała na pierwszym miejscu mądrości i wiedzy, które w jej świecie były zbędne, nie bacząc na to, jak bardzo chciałaby sądzić inaczej. Pozycja w hierarchii, noszone z dumą nazwisko i wizja świetlanej przyszłości w cieniu męża, nadawały każdemu poczynaniu jednej, przewodniej myśli- musi robić wszystko, by to inni pragnęli myśleć za nią i dla niej.
Opanowywała tę sztukę do perfekcji, zjednując sobie ludzi upodobnieniem do wszystkich, którzy nosili kobalt na szacie. Szczupłe ciało przesiadywało zawsze w tym samym miejscu biblioteki, wtłaczając w umysł informacje tuż przed egzaminami, aby uzyskać z nich jak najlepsze oceny- cała wiedza miała ulecieć, bo gdy mowa o oddaniu rodzinie, jako jedyna córka nie miała prawa być kimś więcej niż damą. Oddawała się więc w ramię książek, które czytała z zapartym tchem, nigdy nie próbując zapamiętać zawartych w nich informacji. Zabawiała się pośród upatrzonych ofiar, kibicując na trybunach drużynie Quidditcha, którego zasad nigdy nie chciała poznać; tańczyła na usłanej kwiatami polanie, bawiąc się z tymi powabniejszymi Puchonkami, których bliskość znosiła z wewnętrzną pogardą, mając na uwadze czystość krwi. Stanowiła okaz ambicji i niechęci wobec inności, gdy idąc pod ramię z przedstawicielem Slytherinu, słuchała wywodów na temat podejścia jego rodziny do mugoli. Wszystko, każde szkolne poczynanie, miało prowadzić do jasno określonego celu, który finalnie udało jej się uzyskać.
Głupi są ludzie, którzy za najważniejszy cel opatrują władzę. Głupi, gdy to jedyny ich promotor w działaniu, jedyne wyjście i możliwość. Popełniła błąd, zaniechując zdobycie prawdziwej wiedzy na rzecz rozległych kontaktów towarzyskich; z drugiej strony wiedziała, że za szacunek, wolność i rodzicielską miłość, jaką podarował jej ojciec, jest mu to winna. Dlatego wędrowała korytarzami Hogwartu, obdarzając setki uczniów gamą uśmiechów. Wspierała, podpowiadała, komplementowała i stanowiła wyuzdany okaz cnót Roweny- ona jedna wiedziała, czy szczerze, czy to kolejne kłamstwa. Droga nie była najprostsza, wymagała wielu rozmarzonych spojrzeń i uściśnięć dłoni, finalnie jednak doprowadziła do tego, co postawiło jej irracjonalną pasję i smykałkę na szali zwycięstwa. Została żeńskim prefektem naczelnym w kadencji 1954/55. Jeśli do czegoś w swojej edukacji przykładała się bardziej, to właśnie do utrzymania się w pamięci innych. Choć zamieni się w proch, ulegnie zapomnieniu- pragnęła, by z czegokolwiek ją, kobietę i damę, zapamiętano. Pragnęła być głosem uczniów- wszystkich, bo z bólem serca przyjmowała argumenty zza odoru szlam. Rola prefekta, rola kogoś reprezentatywnego była uśmiechem losu i potwierdzeniem talentu, który podobno drzemie w każdym. Jedni potrafią ważyć eliksiry, inni wybitnie pakują się w kłopoty- ona zna się na tym, jak wkładać słowa w usta innych, jak czerpać z nich korzyści, pozostając nietkniętą przepióreczką o nieskazitelnej duszy. Mawia się jednak, że przyjaciel wszystkich, to przyjaciel nikogo- w istocie, miała jedynie rodzinę, która mimo całej miłości, nie mogła być szczera wobec samych siebie. Choć, to i tak lepsze, niż wersja krocząca w murach Hogwartu, kształtująca na ustach uśmiech w stronę każdego, choć nigdy niebędąca szczerze uśmiechniętą do samej siebie. Dlatego ukończenie szkoły stanowiło ratunek i przepaść. Zakończył się rozwój, pozostała już jedynie destrukcja i zaprzepaszczenie tego, co dumnie piastowała domeną swojego domu. Pozostało ciało do rodzenia dzieci, natura fałszerza do zdobywania przychylności dla rodziny i pusta uroda, której nigdy nie dostrzegała, patrząc w lustro. Nigdy nie była szczera, bowiem wraz z opuszczeniem murów Hogwartu, wszystko pozostawało kłamstwem i ułudą. Pierwszy Sabat zdawał się być mniej widowiskowym niż spotkania kreowane w przekazywanych opowieściach, gdyż robiła to, co zawsze, czyli udawała zgodnie z tym koło kogo w danym momencie się znalazła; krótkie szepty rodziców dotyczące przyszłego zamążpójścia- to wszystko było nudnawym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Nawet stanowienie cichego, skrytego za plecami wsparcia w interesach ojca, który cenił sobie jej spostrzegawczość i naturalną umiejętność przekonywania do siebie ludzi, pozwoliło jej na rozwijanie talentu, który w niej drzemał, nadal jednak daleko było do zadowolenia z życia, które narzuciła damom historia, nawet jeśli innego nigdy poznać nie chciała bojąc się ryzyka i braku możliwości powrotu do znanej normalności.
Znudzone umysły piekielnie inteligentnych, często prowadzą do szaleństwa i odnalezienia szewskiej pasji w skrajnościach. W przesadnej niechęci i odnajdywaniu sensu w czczym gadaniu, które zabierało dech splugawionej krwi. Całą złość na los, który sama wybrała; całe przekonanie o hipokryzji i niemożności przelewała na wewnętrzne rozważania, dobitne wymiany zdań moralności i pragnienia ucieczki. Może dlatego skłaniała się w głębi serca do myślenia, że nie ma nic złego w poczynaniach ministerstwa. Wcale nie działała tak naturalna niechęć nad zatraceniem czystości krwi, a właśnie dawka niewyżytego umysłu prowadziła do cichych -bowiem w towarzystwie zwykła nie zabierać głosu w sprawie polityki- przekonań, jakoby toczące się, krwawe jatki były ze strony zakonu całkowicie niepotrzebne. Jeśli Ci wszyscy niegodni milczeliby i zaakceptowali swoje miejsce, na świecie dalej panowałby ład, który w jej rodzinie jest szczególnie kultywowany. Przynajmniej w taki sposób próbowała wybielać poczynania rycerzy, trochę dla wtopienia się w tłum, trochę dla własnej wygody i udawania, że chociażby oczyszczanie stolicy nie jest jedynie kolejnym elementem napędowym do rozbudzania wszechobecnego szaleństwa.
Zapach męskiej skóry, pocałunki bez krzty emocji i ciche, nieświadome przyzwolenie rodziny, która zabawiała resztę gości w sławetnym ogrodzie. Pachniał ciężką wodą kolońską, dojmującą blokowany rozsądkiem ścisk w podbrzuszu. Silna, męska dłoń przytrzymująca z troską drobną kobietę przy ścianie, gdy delikatny uśmiech przeradzał się w szczerą przyjemność bliskości drugiego człowieka. Niewidzialna bariera, niewypowiedziane zrozumienie o nieprzekraczalności. Tylko dłoń, delikatnie gładząca policzek, budująca obustronną więź. Więź, która rozerwała się na milion drobnych kawałków, gdy zdradziła, kim jest. Bękartem. Owocem zdrady i- co gorsze- półkrwi. Tworem, który zaburzył idealny podział na godnych i splugawionych. Wyrok najdotkliwszy, pierwszy raz bowiem przekroczyła granicę własnej moralności, emocji i pragnień. Zapragnęła poczuć coś więcej, wykorzystać odwzajemnienie uczuć i zacisnąć lodowatą pętlę wypowiedzianych prawd. Smutny uśmiech przeradzał się w szczere zadowolenie, odchodząca sylwetka mężczyzny stanowiła jej prywatne trofeum i tylko niezawodna wściekłość braci stanowiła opozycję do prawdziwej dumy ze zwycięstwa. To kim był, nie było ważne, gdy mowa o profesji; to kim był, wolało zostać niewypowiedziane dla innych. A ona, ona zbliżała się do skrajności bardziej niż wszyscy wielcy i znamienici, choć w istocie mogła to czynić jedynie podążając z nurtem wydarzeń. Wszystko jest przecież w jej umyśle- obrzydzenie do zaniechania krwi; ciche poparcie poczynań przeciw mugolom, nawet w subtelnym uśmiechu na wieść kolejnego wypadku spowodowanego przez nieśmiałki. Wszystko za cenę poczucia wyższości, wewnętrznej dumy, jedynego ratunku, bo gdy mowa o zaniechaniu samej siebie na tak kolosalną skalę aktorstwa, każdy element stały jest ratunkiem. Każdy dzień upodabniał się do siebie, tworząc wrażenie monotonii. Goście, uśmiechy, poruszanie tematów zgodnie z wewnętrzną intuicją, cichymi pomrukami kota i nikłymi informacjami, jakie zdobyła już wcześniej. Miesiące spędzone w rezydencji rodowej, liczne spotkania i unikanie jakichkolwiek, niebezpiecznych sytuacji. Żyła wśród tych, którzy mimo trwającej wojny, nadal spędzali większość czasu na udawaniu, że nic się nie dzieje. Jedyny problem stanowiły anomalie, które nie dotknęły jej bardzo dotkliwie, ale z pewnością stanowiły uciążliwość teleportowania się w niechciane miejsca czy ograniczenia korzystania z magii. Chociażby przeinaczały ją, jak w momencie, gdy zaklęcie zamiast naprawić suknię, doszczętnie zniszczyło materiał. Drobne szczegóły, drobne sprzeczności zamiarów i wykonania przyczyniło się do tego, że z obawy o siebie, ostatnie miesiące spędzała możliwie najostrożniej, w murach siedziby rodowej, oddając się próbie pisania poezji, która skończyła się kilkukrotnymi, przykrymi konsekwencjami, wszak była jednak i tak najbezpieczniejsza.
Scenariuszy spotkań były miliony, podobnie jak miliony masek chowała pod pazuchą bycia sobą. Łagodne damy słyszały historię o uratowaniu kota z paszczy rozwścieczonego psa, co sprawiło, że ich wieź jest aż tak silna. Chwilę po niej zawsze następowało wzruszenie, lekkie drgnięcia brwi i złączenie rąk w geście zachwytu nad ukrytej się w sercu dobroci Vivienne. Każdy element, każda opowiedziana historia, wypowiedziana aprobata czy wyszeptała dezaprobata- wszystko miało jeden cel, gdy sprawne oko łowcy odnajdowało pięty achillesowe, gotowe do wykorzystania przy odpowiedniej dozie oddania zaufania tej chwilowej, wykreowanej na potrzeby danego spotkania masce o imieniu Vivienne. Ludzie, szczególnie Ci wysoko urodzeni, nie zdają sobie sprawę z własnej samotności. Lgnął do wykreowanych, upragnionych wizji innych- szukają odpowiedzi w gestykulacji i mimice innych, zdradzając coraz większe fragmenty siebie. Nie zdają sobie sprawy, że informacja o uderzeniu w policzek przez męża czy skrywanej miłości do półkrwistej czarownicy może być znacząca na tak wielką skalę, gdy mają obok siebie przyjaciółkę. W odpowiednich rękach każda informacja jest przydatna. Vivienne i cała gałąź rodziny Bulstrode to wyrafinowani kłamcy, manipulanci, ale i obserwatorzy. Takie osoby wiedzą jak wykorzystać te informacje, jak zjednać sobie ludzi. Czasami miała wrażenie, że z całej rodziny to ona doświadczyła najdotkliwszej prawdy- urodzony kłamca, nie może być szczery wobec samego siebie.
Wspomnienie błękitu nieba, stanowczej dłoni, która utuliło zmarznięty policzek do ciepłej skóry matczynej klatki. Bliskość rodzinnych emocji i jedyny moment, gdy przyjęta maska perfekcji uległa destrukcji, ukazując to, czego naprawdę pragnęła. Dumy, chwały i docenienie intelektu, jedynego w swoim rodzaju, wybranego przez Rowenę. Duma z przyznania na głos, że dom w Hogwarcie, o którym zawsze marzyła, otworzył przed nią swoje wrota.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 10 | 4 (różdżka) | |
Uroki: | 15 | 1 (różdżka) | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Uzdrawianie: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 0 | 0 | |
Alchemia: | 0 | 0 | |
Sprawność: | 4 | Brak | |
Zwinność: | 12 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
język angielski | II | 0 | |
język francuski | I | 1 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Anatomia | I | 2 | |
Kokieteria | II | 10 | |
Historia Magii | I | 2 | |
Kłamstwo | II | 10 | |
ONMS | I | 2 | |
Perswazja | II | 10 | |
Spostrzegawczość | II | 10 | |
Skradanie | I | 2 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Savoir-vivre | II | 0 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Rozpoznawalność (arystokratka) | II | 0 | |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 | |
Literatura (tworzenie poezji) | I | 0.5 | |
Muzyka (śpiew) | I | 0.5 | |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Pływanie | I | 0.5 | |
Taniec balowy | II | 7 | |
Jazda konna | I | 0.5 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Zwierzęcioustny | - | 6 (+12) | |
Reszta: 8,5 |
Ostatnio zmieniony przez Vivienne Bulstrode dnia 20.09.20 18:11, w całości zmieniany 14 razy
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzała Deirdre
[07.01.21] Komponenty magiczne (lipiec/wrzesień)
[28.01.21] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): + 1 PB
[08.08.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +0,5 PB
[22.01.21] Aktualizacja postaci
[28.01.21] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): + 60 PD
[27.02.21] Sowa; -50 PD
[23.07.21] Spokojnie jak na wojnie: +20 PD, +1 PB organizacji
[02.08.21] Darmowa zmiana wizerunku
[08.08.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +30 PD
[14.10.21] Aktualizacja: wyrównanie opłaty za zwierzęcoustość, osiągnięcie (Ofiara roku adminów); -200 PD