Kwatera główna aurorów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kwatera główna aurorów
"Winda ponownie ruszyła i po chwili drzwi się otworzyły, a głos oznajmił:
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
- Drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu.
Minęli róg korytarza, przeszli przez podwójne, ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu podzielonym na boksy, z których dochodziły szmery i rozmowy. Zaczarowane samolociki śmigały jak miniaturowe rakiety, a koślawa tabliczka na najbliższym boksie głosiła: KWATERA GŁÓWNA AURORÓW.
Aurorzy pokryli ściany portretami poszukiwanych czarodziejów, fotografiami swoich rodzin, plakatami ulubionych drużyn quidditcha i artykułami wyciętymi z „Proroka Codziennego”. Jedyną wolną przestrzeń zajmowała mapa świata upstrzona małymi czerwonymi pinezkami, jarzącymi się jak rubiny."
Odkąd Josephine podjęła się szaleńczej próby, a co więcej została przyjęta na wybrany kurs, jej życie przewróciło się do góry nogami, wypełnione wczesnymi pobudkami, gdy obolałe mięśnie wciąż odmawiały posłuszeństwa i niezliczoną ilością walk z własnymi myślami. Samozaparcie wygrało – dzisiaj mogła być dumna, w końcu wkroczyła w piąty miesiąc obranych postanowień. Kolejne trzydzieści dni. Ile pozostało jeszcze do końca? 943 dni, co daje 7554 godzin nieprzewidywalnej pracy, zapominając, że aurorowanie nigdy nie trwa od dziewiątej do siedemnastej. Przez miesiące odbytego szkolenia, zrozumiała, że obrała ścieżkę, która nigdy się nie kończy. Być może teraz, choć jeszcze jest całkowicie zielona, trwa najłatwiejsza część pracy, która powinna być powołaniem. Nie bierze za nikogo odpowiedzialności, zawsze komuś podlega z podejmowanymi decyzjami, a szkolenie obecnie bardziej przypomina czasy spędzone w bezpiecznych murach Hogwartu, tyle że na o wiele bardziej wymagającym poziomie, urozmaiconym o rozmaite próby wytrzymałości i charakteru. Ekscytowała się każdym dniem, próbowała dążyć do perfekcji, lecz pomimo to gdzieś z tyłu głowy słyszała podszepty wątpliwości. Gdy patrzyła na innych kursantów, widziała w nich zacięcie, u siebie też je odnajdywała – gdyby nie miała wystarczająco mocnej silnej woli, jak znaczy procent adeptów, odpadłaby już po pierwszym miesiącu wraz z nimi. Samozaparcie i chęć zemsty. To był jej przepis na sukces, brzmiący jak szaleńczy pomysł jakiegoś pisarza pod wpływem Rybki. Cóż, wcale nierzadko odbierała to jako wariactwo, z utęsknieniem patrząc w kierunku sal Wizengamotu, z cichą nadzieją, że kiedyś wróci do starej ścieżki, gdy na nowej podwinie jej się noga. Trwało to zaledwie mgnienie oka zanim myśli nie wróciły na właściwie tory. Jedno wspomnienie Gideona wystarczało, by odnaleźć siłę na nadchodzące dni, by się nie wahać i nie żałować; niezależnie ile to kosztowało wysiłku i odwagi, towarzyszyła jej myśl, że wszystko, co prawdziwe, jeszcze przed nią.
Drugie piętro Ministerstwa Magii było naprawdę pokaźne, aczkolwiek uporządkowane. Na samym początku znajdowała się poczekalnia, dalej długi korytarz rozgałęział się na dwie części – prawą do centrum dowodzenia aurorów i policji oraz lewą, do biur urzędników i całej administracji. Na wprost można było trafić do pomieszczeń badaczy, z wielkimi zbiorami ksiąg i przydatnego wyposażenia, o którym nie miała większego pojęcia. Dalej znajdowały się sale ćwiczeń dla adeptów – poznała je już wcześniej, w jednej z nich rzuciła idealną tarczę, w innej znów nie dawała rady swojemu przeciwnikowi, korzystając tylko z zaklęć i własnego refleksu. Kto by pomyślał, że preferowała zmianę ludzi w zwierzęta niżeli dynamiczną walkę. Wiedziała jednak, że sama transmutacja i dobre tarcze to stanowczo za mało, dlatego wiele wysiłku wkładała w ćwiczenie jeszcze po godzinach. Własna ambicja mówiła jej, że odpuszczając szybciej czy później znalazłaby się pod czerwoną kreską albo, co gorsza, na celowniku jakiegoś czarnoksiężnika. Nogi niosły ją jeszcze dalej, do najodleglejszych sal, w pobliżu pracowni alchemika i całkiem pokaźnej spiżarni z eliksirami. Z każdym krokiem czuła coraz to bardziej narastający ucisk w żołądku, którego pozbyła się rano wkładając dwa palce głęboko do gardła. Nie kochała eliksirów, myśl o warzeniu podlegającym ocenie wywoływała u niej dreszcze. W zaciszu własnego pokoju mogła eksperymentować do woli, zbytnio się nie przejmując efektami. Tutaj, w jednym z wyjątkowo ponurych pomieszczeń Ministerstwa, miała rozegrać się prawdziwa batalia. Zdanie końcowych egzaminów to nie wszystko – tutaj miała pokazać ile naprawdę umie, a motywowana pochmurnymi myślami, wiedziała, że nie zdziała dużo.
Weszła do sali za tłumem po kilku chwilach napiętego oczekiwania. Nie miało tutaj być przyjaznego profesora Slughorna – jakby mógł być, przecież nie żyje. Wzdrygnęła się lekko na tę myśl o kolejnej z ofiar niespokojnych czasów, ofiar, którą znała. Była jednak przekonana, że Horacy Slughorn nie zniknie wśród rosnącej listy nazwisk, stając się tylko anonimową pozycją. Nie. Go zapamiętają, był zbyt znany i ceniony, by o nim zapomnieć. Zajęła jedno ze stanowisk na uboczu pomieszczenia, by przypadkiem, w razie pomyłki nie zniszczyć więcej niż to konieczne. Już wiedziała, że będą warzyć i to samodzielnie – po co byłyby kociołki na pojedynczych stanowiskach? Wysłuchała wykładu profesora, którego ruchy wydawały się chaotyczne, wręcz nieodpowiednie do wykonywanej profesji. Pomimo to mężczyzna znał się na rzeczy, wyczuć to można było po jego tonie, gdy nielicznej grupie kursantów przybliżał działanie eliksiru kameleona. Wywar nie należał do tych najłatwiejszych, nie był przy tym wielce skomplikowany, jednakże miał pewien mankament – by zadziałał, należało go przygotować samodzielnie. Josie już wiedziała, że o wiele pewniej czułaby się maskując swoją obecność za pomocą zaklęć, jednak eliksir miał także swoje plus, dlatego posiadanie kilku fiolek we własnych zapasach było niezbędną częścią pracy każdego przedstawiciela magicznych służb porządkowych, w tym aurora. Tak przynajmniej twierdził wykładowca; wielu zapewne by się z nim kłóciło. Nie zamierzała latać z fiolką w kieszeni, bo akurat może na tej jednej z setek akcji okaże się potrzebna. Wierzyła w różdżkę i wierzyła w swoje zdolności z obrony, to na nich powinna bezwzględnie polegać, a nie zastanawiać się czy akurat dziś przy sobie ma potrzebny eliksir. Jednak wszystkie dyskusje odchodziły do strefy fantazji, gdy należało zdobyć zaliczenie. Podpadnięcie na pierwszych zajęciach równałoby się pożegnaniu z ukończeniem kursu, szczególnie że nie raz albo dwa uda się jej coś zepsuć albo i wysadzić kociołek. Zajęcia były jednak miłą odmianą, ostatnio zbyt dużą ilość czasu spędzała wśród chaotycznej biurokracji, marząc o swoim pierwszym patrolu, który nie wiadomo kiedy miał nadejść. Miała nadzieję, że w tym miesiącu coś ulegnie zmianie.
Tuż po rozpoczęciu części praktycznej z tablicy zniknęły dodatkowe komentarze do instrukcji analizowanej przez prawie godzinę. Jedyne, czym mogła się pocieszać, to fakt, że docelowo mają być aurorami, więc zapewne połowa osób na kursie nie ma zbyt wielkiego doświadczenia w eliksirach. Czarodzieje uzdolnieni w alchemii wybierają kursy alchemicze, ot co. Z tym pozytywnym akcentem przysunęła do siebie wszystkie potrzebne składniki i zabrała się do pracy.
Do zawieszonego nad paleniskiem kociołka trafiło 10 uncji wody, którą podgrzała, oczywiście, początkowo przesadzając z wielkością płomienia, zorientowała się dopiero przy krojeniu języka kameleona, więc zachowawczo dolała odrobinę cieczy, by wyrównać część, która wyparowała. W pierwszej kolejności do podgrzanej wody trafił włos jednorożca – esencja całego wywaru, część nie do zastąpienia, następnie krople soku wyciśniętego z owoców czarnej jagody, które delikatnie wymieszała pięć razy w kierunku zgodnym z biegiem wskazówek zegara. Woda w kociołku natychmiast przybrała barwę fioletową ze srebrzystym połyskiem, co Josie wzięła za dobry znak. Wywar bulgotał przez pięć minut, w między czasie zeskrobała odpowiednią ilość kory cynamonu, a przynajmniej tak mówiły szalki niezwykle czułej wagi. Do włosa jednorożca, soku z jagód oraz cynamonu dodała pokrojoną w drobną kostkę bulwę asfodelusa, która po przydługim procesie gotowania miała odpowiednio zmięknąć. Przez dłużącą się godzinę warzenia nie opuszczały ją wątpliwości, co do przygotowywanego eliksiru. Co jeśli prowadzący każe im go wypróbować? Co jeśli na jej głowie wyrosną czułki, włosy zamienią się w pióra albo, co gorsza, straci język? Słuchała uważnie części, w której mówiono o skutkach spożycia nieudanego eliksiru. Lubiła swój język, dzięki niemu dobrze czarowała. Co prawda uzdrowiciele uratowaliby ją przed męczarniami w postaci niewerbalnych walk, lecz pomyłka na oczach całej grupy… Nie, nie potrafiła o tym myśleć. Sprawdzała raz po raz zapisy instrukcji, rzucając w jej kierunku krótkie, gwałtowne spojrzenia. Zastanawiała się czy pomyłka z płomieniem na samym początku nie zniszczy jej całego wysiłku. Im dłużej myślała, tym bardziej nie była pewna, w jakiej kolejności dodawała składniki i czy ilość była właściwa. Odgarnęła włosy z czoła, zbyt sfrustrowana własnymi myślami. Po śmierci brata to one zdominowały jej umysł, a kurs wcale nie uwolnił jej od zadręczania się – wręcz przeciwnie! Straciła swój puchoński zapał, a uśmiech stał się znakiem zarezerwowanym, na który mogła sobie pozwolić od czasu do czasu. Dbając, by eliksir się nie przypalił, musiała wyglądać niczym bardzo stara, udręczona osoba, wyssana z sił witalnych. Na to być może pomoże jej wyjście na potańcówkę, w końcu zbliżał się weekend, a wraz z nim choć na chwilę znikną obowiązki. W końcu połączyła posiekany język kameleona ze stworzonym eliksirem. Składniki zwierzęce nigdy nie należały do najprzyjemniejszych dla oka, co dopiero mówiąc o bliższym kontakcie, by dokładnie je pokroić. Przetrwała. W jakiś magiczny sposób nie wysadziła kociołka, co więcej stworzone dzieło przypominało barwą docelowy produkt. Być może zyskała jeden z eliksirów, a co ważniejsze, nie została uznana za kalekę w dziedzinie alchemii, której nie powinno dopuszczać się do kociołka. Przed zakończeniem zajęć rozejrzała się jeszcze po sali, z niektórych kociołków buchały szare obłoki, w prawym kącie ktoś usilnie starał się pozbyć oparów. Z lekkim zadowoleniem, po usłyszeniu pozytywnej opinii prowadzącego, napełniła fiolkę eliksirem, którą przed wyjściem wrzuciła do kieszeni szaty.
| zt
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
16 lutego 1956
Zniknięcie Charlotte Rampling wstrząsnęło całym Hawkswick. Dotychczas miasteczko uchodziło za spokojne, w zasadzie poza aferą dotyczącą kradzieży sześciu królików nie wydarzyło się tu nic niepokojącego od czasów wojny. Zaginięcie kobiety tym bardziej zburzyło nastroje mieszkańców i przysporzyło miejscowej policji kłopotu, iż nie istniały żadne ślady, mogące wyjaśnić nagłe rozpłynięcie się Charlotte w powietrzu. Jakby dosłownie... wyparowała. Sprawa zapewne zostałaby umorzona, ale kilka tygodni później z niedalekiej wioski zaginął Christopher Lee. Podobnie jak w przypadku Charlotte – nie było żadnych świadków, najmniejszych poszlak, nitek, które doprowadziłyby do kłębka. Ledwie zaczęto dokumentować sprawę, a pod ziemię zapadł się Michael Caine, mieszkaniec Skipton. Zanim Ministerstwo Magii zdążyło zainteresować się mugolami znikającymi w rejonie dolin Yorkshire, jeszcze dwie osoby przepadły w niewyjaśnionych okolicznościach. I być może sprawa na zawsze pozostałaby owiana tajemnicą, po czasie wsiąkając gdzieś w policyjne archiwa, gdyby nie wielokrotne apele Gladys Cooper, skarżącej się na ghule szalejące w okolicach jej domostwa. Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami miał po dziurki w nosie zgłoszeń pani Cooper, głównie dlatego, że podczas kilku ekspedycji nie odnaleziono żadnych śladów świadczących o obecności ghuli. W międzyczasie Gladys została okrzyknięta pomyloną dziwaczką, nękającą biednych, zapracowanych urzędników. Przy siódmym zgłoszeniu już nikt nie chciał wybrać się do dolin Yorkshire, ale ktoś musiał spisać raport. Wiecie - wypełnić wszystkie urzędowe kolumienki, złożyć sygnaturę potwierdzającą, że wszystko jest cacy. Padło na stażystę, Cary'ego Granta, niezbyt bystrego nastolatka o przerośniętych ambicjach. Kiedy zaprezentował przełożonemu sprawozdanie, w departamencie zawrzało jak w kociołku. Grant twierdził, że w okolicy faktycznie nie natknął się na żadne ślady ghuli, ale po zmierzchu okoliczne łąki otulił jakiś głuchy świst, niby wiatru – z tym, że na drzewach nie drgała choćby najmniejsza gałązka. Zaintrygowany tym osobliwym zjawiskiem, wracał tam jeszcze przez kolejny tydzień, ale w ciągu tego czasu dźwięk powtórzył się tylko raz. Opisał go jako przeszywający do szpiku kości, nieprzyjemny, wręcz otępiający zmysły. Twierdził, jakby działała na niego jakaś magia, z którą nigdy wcześniej się nie spotkał. Trudno było zignorować taki raport, zwłaszcza, że do Ministerstwa zdążyło wpłynąć ósme zgłoszenie Gladys.
Tym razem urząd zadecydował wysłać do dolin wraz z Grantem bardziej doświadczonego kolegę z Ghulowego Zespołu Zadaniowego, ponadto policjanta, brygadzistę i parę aurorów – zadanie przydzielono mnie i Celii Johnson, kobiecie twardej jak skała i delikatnej jak pisklę rogogona.
- To jakiś żart, Fox. Wysyłają m n i e w teren na podstawie zeznań jakiejś pomylonej wiedźmy i kota będącego na poziomie rozwojowym gumochłona... Jeśli okaże się, że te śpiewki to tanie historyjki, osobiście dopilnuję, by ten cały Carrey wyleciał z ministerstwa na zbity pysk. - Cedzi rozjuszona, odpalając papierosa.
- Cary. - Poprawiam Celię z łebskim uśmiechem wymalowanym na twarzy, choć rozumiem jej oburzenie. Jest jedną z najbardziej doświadczonych osób w biurze aurorów, a tym samym jedną z najstarszych – choć oscylując w okolicach sześćdziesiątki wygląda, jakby dopiero co przekroczyła czterdziestkę.
Magia.
Przez chwilę mam wrażenie, że swoim ostrym jak brzytwa spojrzeniem próbuje przebić mi tętnicę, ale ostatecznie uchodzę z życiem. Funkcjonariusz magicznej policji daje znać, że świstoklik jest gotowy, i po chwili jesteśmy już na rozległych łąkach Yorkshire, jeszcze nieświadomi tego, że na przestrzeni ostatnich tygodni z okolic zniknęła piątka mugoli. Taki mamy klimat – Ministerstwo niechętnie interesuje się ich sprawami, spychając osoby niemagiczne na margines, co więcej... tworząc jakąś niezdrową propagandę. Ale to temat, którego żaden bystry auror nie powinien poruszać w swoich sprawozdaniach.
Rozdzieleni, szwendamy się po okolicach wskazanych przez Granta trochę jakby bez celu, a może trochę czekając na cud, czy też inne omeny zła, które zgodnie z zapewnieniami czają się gdzieś między zaroślami. Przyroda jest dość monotonna i ponura, ziemia skostniała od zimna, a Celia coraz mocniej poirytowana. Nic nie wskazuje na obecność osobliwej, nieznanej dotąd magii, choć doświadczenie podpowiada nam, by trzymać różdżki w pogotowiu. Mijamy ogołocone, leśne gąszcze, kilka niedużych jezior, aż w końcu jedno z nich przykuwa naszą uwagę na dłużej. Temperatura oscyluje w okolicach zera, jednak słupek rtęci na termometrach nadal wskazuje liczby na plusie, a pomimo tego tafla jest... zamarznięta. Wymieniamy z Celią zdawkowe spojrzenia, a na moje usta mimowolnie cisną się formułki zaklęć.
- Carpiene. Clario. Homenum Revelio. - Przy trzecim zaklęciu moja różdżka zaczyna delikatnie drgać. - Nie jesteśmy sami.
- Dziękuję ci, Fox, ale sama zdążyłam już to sprawdzić. - Johnson zdaje się opanowała magię niewerbalną na poziomie mistrzowskim. Uwielbiałem tę twardą babkę, ale czasami jej uber profesjonalizm i nonszalancja mnie paraliżowały. M n i e. W jej towarzystwie czułem się jak wieczny stażysta. - Musimy dostać się pod jezioro. Lód to tylko iluzja. - Dodaje po chwili, nie zmieniając swojego znudzonego tonu.
Wzywamy resztę ekipy, i dopiero wtedy decydujemy się przedostać przez pozornie skutą lodem barierę. Trudno stwierdzić, co czeka nas po drugiej stronie – a może raczej kto. Teren nie wydaje się jednak szczególnie silnie zabezpieczony, ale jeszcze za wcześnie na domysły i teorie. Razem z Johnson próbujemy wytworzyć przejście, ale jezioro dość szybko buntuje się przeciwko nam – lód zaczyna się kruszyć i ciskać odłamkami ostrymi jak sztylety. Nim udaje się nam wznieść wystarczająco silną tarczę, jedno z ostrzy wbija mi się w lewe udo. Czuję, jak cała noga powoli zaczyna mi drętwieć. Grant stoi obok, całkowicie sparaliżowany tym, co właśnie się dzieje. Policjant i brygadzista pomagają mi podtrzymać tarczę, podczas gdy Celia formuje ognistego ptaka, który rozprasza lodowe ostrza, tym samym torując nam drogę. W końcu możemy zejść do jeziora – i to dosłownie zejść – brodząc w lodowej mgle schodzimy po kolana, po pas, aż w końcu znajdujemy się po czubki głów w basenie jeziora. Dno zaczyna się formować jakby w korytarz, czy może raczej podłużny pokój, którego sufit świeci zieloną poświatą bijącą od wody, do złudzenia przypominając pokój wspólny Slytherinu. Kroczymy wilgotnym tunelem (ja niezbyt sprawnie, noga drętwieje, coraz bardziej utrudniając poruszanie się), wsłuchując się w głuchą ciszę, którą z każdym krokiem zaczynają rozpraszać przeciągłe jęki. Celia maszeruje pewnie na przodzie pochodu, a Grant plącze się gdzieś na końcu, najpewniej błagając, by to wszystko się już skończyło.
Nie wie, że to dopiero p o c z ą t e k.
U kresu wędrówki zastaje nas niezbyt przyjemna scenka. Jest jakby pracownia alchemiczna, ewidentnie porzucona w popłochu. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze okazują się źródła głuchych jęków. Z ciemności nagle wybiega kobieta, przeraźliwie krzycząc. Spogląda nas pustymi, zapłakanymi oczami, kiedy jednak próbuję się zbliżyć – ucieka. Dopiero po chwili policjantowi udaje się ją unieruchomić, jej stan psychiczny jest jednak na tyle słaby, iż nie możemy od niej wydobyć żadnych informacji. Skórę ma pokrytą czarnymi plamami, włosy przerzedzone. Po chwili z drugiego końca lochu dobiegają kolejne odgłosy – tym razem okazują się należeć do dwójki mężczyzn, choć zidentyfikowanie tego faktu zajmuje dłuższą chwilę. Skóra jednego z nich przypomina raczej mielonkę, a w okolicach brzucha majaczy otwarta rana, pełna trudnej do zidentyfikowania, białej mazi. Drugi natomiast jest spuchnięty niczym balon, z twarzą wygiętym w nieludzkim grymasie. Żaden z nich nie jest w stanie mówić, wysyłamy więc sygnał do magicznego pogotowia.
- Jeszcze tutaj. Dwa trupy. Równie zmodyfikowani, co poprzedni. - Informuje Celia, jakby mówiła o pogodzie, podczas gry Grant jest bliski zwrócenia treści swojego żołądka.
Ratownicy zabierają poszkodowanych na oddział pogotowia, a z pozostałymi członkami ekipy dogłębnie przeczesujemy loch. Rekwirujemy porzucone kociołki i kilka fiolek, bo nie znajdujemy nic więcej, co mogłoby pomóc w wyjaśnieniu tego, na co właściwie natrafiliśmy.
Prawda w kwestii grasujących ghuli okazała się dość brutalna, szybko przechodząc z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami do naszego wydziału. Noc trwała w pełni, kiedy kończyliśmy z Celią porządkować zebrane dowody. Nadal nie odzyskałem pełnego czucia w lewej nodze, ale uznałem, że równie dobrze będę mógł zająć się tym jutro.
- To jakiś chory naukowiec, Fox. Jeszcze nie wiem, jakie eliksiry wytwarzał, ale dałam kociołki do analizy i na liście potencjalnych składników widnieją same najrzadsze, najbardziej diabelskie ingrediencje. - Mówi z obrzydzeniem, choć bez emocji.
- Prześledziłem prasę, w tym również mugolską. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy z okolic zniknęło pięć osób. Dwie kobiety i trójka mężczyzn. To najprawdopodobniej ofiary z jeziora. - Pokazuję jej wycinki z gazet, w których zamieszczono również zdjęcia zaginionych – choć tak naprawdę zupełnie niepodobnych do piątki osób dotkniętych klątwami, czy może magią tak plugawą, z jaką jeszcze się nie spotkaliśmy. - Hipnotyzer zajął się kobietą, najprawdopodobniej jest to Charlotte Rampling. Być może będzie w stanie wyciągnąć z jej głowy jakieś wspomnienia.
- Sposób zabezpieczenia pracowni pasowałby do daty. - Przyznaje Celia. - Jezioro było zamarznięte, żeby upodobnić się do otoczenia. Podczas ucieczki nie przewidział, że pogoda się zmieni. - Milknie na chwile, jakby analizując swoje słowa. - Eksperymenty na mugolach. - Reasumuje z niesmakiem, rozsiadając się w fotelu naprzeciwko mnie i odpalając papierosa. - Dopadniemy drania. - Strzepuje popiół na podłogę, w głowie zapewne już układając plan wytropienia obłąkanego alchemika.
Siedzimy tak jeszcze przez chwilę w milczeniu, a w powietrzu wiszą niewypowiedziane słowa, gryząc mocniej, niż dym ulatniający się z papierosa Celii. Nastroje polityczne i narastająca antymugolska propaganda nie zachęcają do tego, by wdrażać się w sprawę, która bezpośrednio dotyczy świata niemagicznego. Zmieniające się jak obrazy w kalejdoskopie prawo nie dawało poczucia bezpieczeństwa nikomu – nawet tym, którzy to prawo mieli egzekwować.
Ale żadne z nas nie zamierzało się wycofać.
zt
Zniknięcie Charlotte Rampling wstrząsnęło całym Hawkswick. Dotychczas miasteczko uchodziło za spokojne, w zasadzie poza aferą dotyczącą kradzieży sześciu królików nie wydarzyło się tu nic niepokojącego od czasów wojny. Zaginięcie kobiety tym bardziej zburzyło nastroje mieszkańców i przysporzyło miejscowej policji kłopotu, iż nie istniały żadne ślady, mogące wyjaśnić nagłe rozpłynięcie się Charlotte w powietrzu. Jakby dosłownie... wyparowała. Sprawa zapewne zostałaby umorzona, ale kilka tygodni później z niedalekiej wioski zaginął Christopher Lee. Podobnie jak w przypadku Charlotte – nie było żadnych świadków, najmniejszych poszlak, nitek, które doprowadziłyby do kłębka. Ledwie zaczęto dokumentować sprawę, a pod ziemię zapadł się Michael Caine, mieszkaniec Skipton. Zanim Ministerstwo Magii zdążyło zainteresować się mugolami znikającymi w rejonie dolin Yorkshire, jeszcze dwie osoby przepadły w niewyjaśnionych okolicznościach. I być może sprawa na zawsze pozostałaby owiana tajemnicą, po czasie wsiąkając gdzieś w policyjne archiwa, gdyby nie wielokrotne apele Gladys Cooper, skarżącej się na ghule szalejące w okolicach jej domostwa. Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami miał po dziurki w nosie zgłoszeń pani Cooper, głównie dlatego, że podczas kilku ekspedycji nie odnaleziono żadnych śladów świadczących o obecności ghuli. W międzyczasie Gladys została okrzyknięta pomyloną dziwaczką, nękającą biednych, zapracowanych urzędników. Przy siódmym zgłoszeniu już nikt nie chciał wybrać się do dolin Yorkshire, ale ktoś musiał spisać raport. Wiecie - wypełnić wszystkie urzędowe kolumienki, złożyć sygnaturę potwierdzającą, że wszystko jest cacy. Padło na stażystę, Cary'ego Granta, niezbyt bystrego nastolatka o przerośniętych ambicjach. Kiedy zaprezentował przełożonemu sprawozdanie, w departamencie zawrzało jak w kociołku. Grant twierdził, że w okolicy faktycznie nie natknął się na żadne ślady ghuli, ale po zmierzchu okoliczne łąki otulił jakiś głuchy świst, niby wiatru – z tym, że na drzewach nie drgała choćby najmniejsza gałązka. Zaintrygowany tym osobliwym zjawiskiem, wracał tam jeszcze przez kolejny tydzień, ale w ciągu tego czasu dźwięk powtórzył się tylko raz. Opisał go jako przeszywający do szpiku kości, nieprzyjemny, wręcz otępiający zmysły. Twierdził, jakby działała na niego jakaś magia, z którą nigdy wcześniej się nie spotkał. Trudno było zignorować taki raport, zwłaszcza, że do Ministerstwa zdążyło wpłynąć ósme zgłoszenie Gladys.
Tym razem urząd zadecydował wysłać do dolin wraz z Grantem bardziej doświadczonego kolegę z Ghulowego Zespołu Zadaniowego, ponadto policjanta, brygadzistę i parę aurorów – zadanie przydzielono mnie i Celii Johnson, kobiecie twardej jak skała i delikatnej jak pisklę rogogona.
- To jakiś żart, Fox. Wysyłają m n i e w teren na podstawie zeznań jakiejś pomylonej wiedźmy i kota będącego na poziomie rozwojowym gumochłona... Jeśli okaże się, że te śpiewki to tanie historyjki, osobiście dopilnuję, by ten cały Carrey wyleciał z ministerstwa na zbity pysk. - Cedzi rozjuszona, odpalając papierosa.
- Cary. - Poprawiam Celię z łebskim uśmiechem wymalowanym na twarzy, choć rozumiem jej oburzenie. Jest jedną z najbardziej doświadczonych osób w biurze aurorów, a tym samym jedną z najstarszych – choć oscylując w okolicach sześćdziesiątki wygląda, jakby dopiero co przekroczyła czterdziestkę.
Magia.
Przez chwilę mam wrażenie, że swoim ostrym jak brzytwa spojrzeniem próbuje przebić mi tętnicę, ale ostatecznie uchodzę z życiem. Funkcjonariusz magicznej policji daje znać, że świstoklik jest gotowy, i po chwili jesteśmy już na rozległych łąkach Yorkshire, jeszcze nieświadomi tego, że na przestrzeni ostatnich tygodni z okolic zniknęła piątka mugoli. Taki mamy klimat – Ministerstwo niechętnie interesuje się ich sprawami, spychając osoby niemagiczne na margines, co więcej... tworząc jakąś niezdrową propagandę. Ale to temat, którego żaden bystry auror nie powinien poruszać w swoich sprawozdaniach.
Rozdzieleni, szwendamy się po okolicach wskazanych przez Granta trochę jakby bez celu, a może trochę czekając na cud, czy też inne omeny zła, które zgodnie z zapewnieniami czają się gdzieś między zaroślami. Przyroda jest dość monotonna i ponura, ziemia skostniała od zimna, a Celia coraz mocniej poirytowana. Nic nie wskazuje na obecność osobliwej, nieznanej dotąd magii, choć doświadczenie podpowiada nam, by trzymać różdżki w pogotowiu. Mijamy ogołocone, leśne gąszcze, kilka niedużych jezior, aż w końcu jedno z nich przykuwa naszą uwagę na dłużej. Temperatura oscyluje w okolicach zera, jednak słupek rtęci na termometrach nadal wskazuje liczby na plusie, a pomimo tego tafla jest... zamarznięta. Wymieniamy z Celią zdawkowe spojrzenia, a na moje usta mimowolnie cisną się formułki zaklęć.
- Carpiene. Clario. Homenum Revelio. - Przy trzecim zaklęciu moja różdżka zaczyna delikatnie drgać. - Nie jesteśmy sami.
- Dziękuję ci, Fox, ale sama zdążyłam już to sprawdzić. - Johnson zdaje się opanowała magię niewerbalną na poziomie mistrzowskim. Uwielbiałem tę twardą babkę, ale czasami jej uber profesjonalizm i nonszalancja mnie paraliżowały. M n i e. W jej towarzystwie czułem się jak wieczny stażysta. - Musimy dostać się pod jezioro. Lód to tylko iluzja. - Dodaje po chwili, nie zmieniając swojego znudzonego tonu.
Wzywamy resztę ekipy, i dopiero wtedy decydujemy się przedostać przez pozornie skutą lodem barierę. Trudno stwierdzić, co czeka nas po drugiej stronie – a może raczej kto. Teren nie wydaje się jednak szczególnie silnie zabezpieczony, ale jeszcze za wcześnie na domysły i teorie. Razem z Johnson próbujemy wytworzyć przejście, ale jezioro dość szybko buntuje się przeciwko nam – lód zaczyna się kruszyć i ciskać odłamkami ostrymi jak sztylety. Nim udaje się nam wznieść wystarczająco silną tarczę, jedno z ostrzy wbija mi się w lewe udo. Czuję, jak cała noga powoli zaczyna mi drętwieć. Grant stoi obok, całkowicie sparaliżowany tym, co właśnie się dzieje. Policjant i brygadzista pomagają mi podtrzymać tarczę, podczas gdy Celia formuje ognistego ptaka, który rozprasza lodowe ostrza, tym samym torując nam drogę. W końcu możemy zejść do jeziora – i to dosłownie zejść – brodząc w lodowej mgle schodzimy po kolana, po pas, aż w końcu znajdujemy się po czubki głów w basenie jeziora. Dno zaczyna się formować jakby w korytarz, czy może raczej podłużny pokój, którego sufit świeci zieloną poświatą bijącą od wody, do złudzenia przypominając pokój wspólny Slytherinu. Kroczymy wilgotnym tunelem (ja niezbyt sprawnie, noga drętwieje, coraz bardziej utrudniając poruszanie się), wsłuchując się w głuchą ciszę, którą z każdym krokiem zaczynają rozpraszać przeciągłe jęki. Celia maszeruje pewnie na przodzie pochodu, a Grant plącze się gdzieś na końcu, najpewniej błagając, by to wszystko się już skończyło.
Nie wie, że to dopiero p o c z ą t e k.
U kresu wędrówki zastaje nas niezbyt przyjemna scenka. Jest jakby pracownia alchemiczna, ewidentnie porzucona w popłochu. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze okazują się źródła głuchych jęków. Z ciemności nagle wybiega kobieta, przeraźliwie krzycząc. Spogląda nas pustymi, zapłakanymi oczami, kiedy jednak próbuję się zbliżyć – ucieka. Dopiero po chwili policjantowi udaje się ją unieruchomić, jej stan psychiczny jest jednak na tyle słaby, iż nie możemy od niej wydobyć żadnych informacji. Skórę ma pokrytą czarnymi plamami, włosy przerzedzone. Po chwili z drugiego końca lochu dobiegają kolejne odgłosy – tym razem okazują się należeć do dwójki mężczyzn, choć zidentyfikowanie tego faktu zajmuje dłuższą chwilę. Skóra jednego z nich przypomina raczej mielonkę, a w okolicach brzucha majaczy otwarta rana, pełna trudnej do zidentyfikowania, białej mazi. Drugi natomiast jest spuchnięty niczym balon, z twarzą wygiętym w nieludzkim grymasie. Żaden z nich nie jest w stanie mówić, wysyłamy więc sygnał do magicznego pogotowia.
- Jeszcze tutaj. Dwa trupy. Równie zmodyfikowani, co poprzedni. - Informuje Celia, jakby mówiła o pogodzie, podczas gry Grant jest bliski zwrócenia treści swojego żołądka.
Ratownicy zabierają poszkodowanych na oddział pogotowia, a z pozostałymi członkami ekipy dogłębnie przeczesujemy loch. Rekwirujemy porzucone kociołki i kilka fiolek, bo nie znajdujemy nic więcej, co mogłoby pomóc w wyjaśnieniu tego, na co właściwie natrafiliśmy.
Prawda w kwestii grasujących ghuli okazała się dość brutalna, szybko przechodząc z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami do naszego wydziału. Noc trwała w pełni, kiedy kończyliśmy z Celią porządkować zebrane dowody. Nadal nie odzyskałem pełnego czucia w lewej nodze, ale uznałem, że równie dobrze będę mógł zająć się tym jutro.
- To jakiś chory naukowiec, Fox. Jeszcze nie wiem, jakie eliksiry wytwarzał, ale dałam kociołki do analizy i na liście potencjalnych składników widnieją same najrzadsze, najbardziej diabelskie ingrediencje. - Mówi z obrzydzeniem, choć bez emocji.
- Prześledziłem prasę, w tym również mugolską. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy z okolic zniknęło pięć osób. Dwie kobiety i trójka mężczyzn. To najprawdopodobniej ofiary z jeziora. - Pokazuję jej wycinki z gazet, w których zamieszczono również zdjęcia zaginionych – choć tak naprawdę zupełnie niepodobnych do piątki osób dotkniętych klątwami, czy może magią tak plugawą, z jaką jeszcze się nie spotkaliśmy. - Hipnotyzer zajął się kobietą, najprawdopodobniej jest to Charlotte Rampling. Być może będzie w stanie wyciągnąć z jej głowy jakieś wspomnienia.
- Sposób zabezpieczenia pracowni pasowałby do daty. - Przyznaje Celia. - Jezioro było zamarznięte, żeby upodobnić się do otoczenia. Podczas ucieczki nie przewidział, że pogoda się zmieni. - Milknie na chwile, jakby analizując swoje słowa. - Eksperymenty na mugolach. - Reasumuje z niesmakiem, rozsiadając się w fotelu naprzeciwko mnie i odpalając papierosa. - Dopadniemy drania. - Strzepuje popiół na podłogę, w głowie zapewne już układając plan wytropienia obłąkanego alchemika.
Siedzimy tak jeszcze przez chwilę w milczeniu, a w powietrzu wiszą niewypowiedziane słowa, gryząc mocniej, niż dym ulatniający się z papierosa Celii. Nastroje polityczne i narastająca antymugolska propaganda nie zachęcają do tego, by wdrażać się w sprawę, która bezpośrednio dotyczy świata niemagicznego. Zmieniające się jak obrazy w kalejdoskopie prawo nie dawało poczucia bezpieczeństwa nikomu – nawet tym, którzy to prawo mieli egzekwować.
Ale żadne z nas nie zamierzało się wycofać.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
12 marca '56
Pojawiłam się w kwaterze głównej aurorów już dwa dni później. W paczuszce miałam zapakowaną i specjalnie zabezpieczoną fiolkę z jednym eliksirem. Było to dokładnie płynne szczęście, eliksir szczęścia, czy jak kto woli Felix Felicis. Byłam z siebie niezwykle dumna, ponieważ tylko naprawdę dobrze wykształceni alchemicy potrafią uwarzyć coś tak znakomitego. Coś, co dzięki swoim magicznym właściwościom potrafi przychylić nieba i sprawić, że wszystko staje się lepsze, szczęśliwsze i bardziej prawdopodobne, nawet najbardziej nieprawdopodobne rzeczy. Sama bym taki chciała i gdybym mogła, to bym go sobie zostawiła. Ale zlecenie, to zlecenie. Kiedyś sobie Felix Felicis uwarzę i na pewno wykorzystam. Ten póki co musiałam oddać.
Byłam pewna, że Felix Felicis został uwarzony odpowiednio. Miał idealną konsystencję, piękny, mieniący się złoty kolor. Wyglądał jak płynne złoto, jak sama jedna z nazw na to wskazywała, dzięki temu też wspaniale odbijał światło.
- Witam, wykonałam zlecenie - powiedziałam, podając zapakowaną paczuszkę. - Felix Felicis.
Po oddaniu eliksiru, co przyszło mi, nie ukrywam, z dużą niechęcią opuściłam mury Ministerstwa. Byłam jednak usatysfakcjonowana swoim osiągnięciem i nie mogłam powiedzieć, aby był to czas stracony.
zt
Pojawiłam się w kwaterze głównej aurorów już dwa dni później. W paczuszce miałam zapakowaną i specjalnie zabezpieczoną fiolkę z jednym eliksirem. Było to dokładnie płynne szczęście, eliksir szczęścia, czy jak kto woli Felix Felicis. Byłam z siebie niezwykle dumna, ponieważ tylko naprawdę dobrze wykształceni alchemicy potrafią uwarzyć coś tak znakomitego. Coś, co dzięki swoim magicznym właściwościom potrafi przychylić nieba i sprawić, że wszystko staje się lepsze, szczęśliwsze i bardziej prawdopodobne, nawet najbardziej nieprawdopodobne rzeczy. Sama bym taki chciała i gdybym mogła, to bym go sobie zostawiła. Ale zlecenie, to zlecenie. Kiedyś sobie Felix Felicis uwarzę i na pewno wykorzystam. Ten póki co musiałam oddać.
Byłam pewna, że Felix Felicis został uwarzony odpowiednio. Miał idealną konsystencję, piękny, mieniący się złoty kolor. Wyglądał jak płynne złoto, jak sama jedna z nazw na to wskazywała, dzięki temu też wspaniale odbijał światło.
- Witam, wykonałam zlecenie - powiedziałam, podając zapakowaną paczuszkę. - Felix Felicis.
Po oddaniu eliksiru, co przyszło mi, nie ukrywam, z dużą niechęcią opuściłam mury Ministerstwa. Byłam jednak usatysfakcjonowana swoim osiągnięciem i nie mogłam powiedzieć, aby był to czas stracony.
zt
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|12 marca 1956
To był słaby dzień, jeszcze słabsza noc. Westchnąłem i przekląłem pod nosem na samo wspomnienie. Zwykła przysługa, luźna rozrywka...ech, a wszystko skończyło się tak gówniano. Nie żebym nie miał dziwnego przeczucia, że coś dziś pójdzie nie tak. Drobne sygnały które wcześniej ignorowałem teraz stały się dla mnie tak bardzo dobitnie oczywiste, a świadomość tego tylko wpędzała mnie w rozdrażnienie. Powinienem był przewidzieć, że te zorganizowane poprzedniego wieczora walki tak się skończą. Byłem zły na Bruna. Co on w ogóle odpierdalał, że pozwolił by mundurowym tak go z inwigilować, by ci się panoszyli u niego, jak u siebie? Cholerny Jankes...jak długo dłubał w tym gównie, ile wiedział, czy mógł mnie powiązać z kimkolwiek, złapali Colina, o kogo w ogóle im chodziło, czy byłem w jego oczach zwykłym mięsem rzucanym na ring? Oby. Choć dalej nie zmieniało to faktu, że i bez tego szło przypisać mi kilka zarzutów. Myślałbym nad tym co i ile mogliby mi zaproponować w najgorszym wypadku, lecz w zbiorowej celi nie dało się myśleć. Akcja była bardzo dobrze zorganizowana, a więc i w ty momencie większość uczestników lub widzów była upchnięta wraz ze mną w jednej z cel. Powiedzieć, że było ciasno to mało. Wspomnieć, że część z części musiała okazywać swoje niezadowolenie z tytułu swej bytności w Tower to też mało. Ogólnie więc noc była bardzo wesoła - oka nie zmrużyłem i sam się sobie dziwię, że nikogo przez ten czas nie zabiłem. Z radością udałem się wraz ze strażnikami, którzy koło południa przyszli po mnie i po kliku takich. Teleportowali nas do Ministerstwa i przestało mi być tak wesoło gdy weszliśmy na wydział aurorów. No bo no...ja nawet kurwa różdżki swojej od dwóch dni nie miałem przy sobie, więc...o co tu do cholery chodziło? Nie podobało mi się to.
Po chwili znalazłem się w pokoju przesłuchań. Usadzono mnie przy jednym z krzeseł. Ciągle byłem skuty, ciągle nikt mnie nie zaopatrzył w jakąkolwiek koszulę. Pociecha w tym, że tu przynajmniej było cieplej tylko co dalej...?
To był słaby dzień, jeszcze słabsza noc. Westchnąłem i przekląłem pod nosem na samo wspomnienie. Zwykła przysługa, luźna rozrywka...ech, a wszystko skończyło się tak gówniano. Nie żebym nie miał dziwnego przeczucia, że coś dziś pójdzie nie tak. Drobne sygnały które wcześniej ignorowałem teraz stały się dla mnie tak bardzo dobitnie oczywiste, a świadomość tego tylko wpędzała mnie w rozdrażnienie. Powinienem był przewidzieć, że te zorganizowane poprzedniego wieczora walki tak się skończą. Byłem zły na Bruna. Co on w ogóle odpierdalał, że pozwolił by mundurowym tak go z inwigilować, by ci się panoszyli u niego, jak u siebie? Cholerny Jankes...jak długo dłubał w tym gównie, ile wiedział, czy mógł mnie powiązać z kimkolwiek, złapali Colina, o kogo w ogóle im chodziło, czy byłem w jego oczach zwykłym mięsem rzucanym na ring? Oby. Choć dalej nie zmieniało to faktu, że i bez tego szło przypisać mi kilka zarzutów. Myślałbym nad tym co i ile mogliby mi zaproponować w najgorszym wypadku, lecz w zbiorowej celi nie dało się myśleć. Akcja była bardzo dobrze zorganizowana, a więc i w ty momencie większość uczestników lub widzów była upchnięta wraz ze mną w jednej z cel. Powiedzieć, że było ciasno to mało. Wspomnieć, że część z części musiała okazywać swoje niezadowolenie z tytułu swej bytności w Tower to też mało. Ogólnie więc noc była bardzo wesoła - oka nie zmrużyłem i sam się sobie dziwię, że nikogo przez ten czas nie zabiłem. Z radością udałem się wraz ze strażnikami, którzy koło południa przyszli po mnie i po kliku takich. Teleportowali nas do Ministerstwa i przestało mi być tak wesoło gdy weszliśmy na wydział aurorów. No bo no...ja nawet kurwa różdżki swojej od dwóch dni nie miałem przy sobie, więc...o co tu do cholery chodziło? Nie podobało mi się to.
Po chwili znalazłem się w pokoju przesłuchań. Usadzono mnie przy jednym z krzeseł. Ciągle byłem skuty, ciągle nikt mnie nie zaopatrzył w jakąkolwiek koszulę. Pociecha w tym, że tu przynajmniej było cieplej tylko co dalej...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Macmillan znów wylądowała po uszy w papierkowej robocie. Nie było jej łatwo ostatnimi czasy znaleźć partnera lub partnerki do akcji, dlatego Rogers po raz setny już w ciągu kilku miesięcy z przepraszającą miną wskazał jej cholerne dokumenty dotyczące czyjejś sprawy. Oczywiście nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego jak dobrze, że nigdzie jej nie posyłano. Za pięć dni miała zostać oświecona przez uzdrowiciela i zrozumieć ile swojego życia przehandlowała za noc z Carterem. A właśnie. Nie klęła właściwie nigdy, ale jego nazwisko widoczne w dokumentacji wywołało u niej mieszaninę różnych uczuć. Z jednej strony oczywiście poczuła wyrzuty sumienia, w końcu to ona uciekła. Oprócz tego musiała przyznać, że szkoda jej było po prostu to zakończyć, miał swoje zalety. A poza tym była odrobinę wściekła. Wściekła, bo skurczybyk co chwilę biegał na akcje, aż kusiło ją by zmienić agencję. No ale też wiecznie był w niebezpieczeństwie. Nie, żeby się przejmowała.
- Carter, Carter. Coś ty zmalował... - pokręciła głową, mrucząc pod nosem, kiedy wchodziła do pomieszczenia, gdzie przetrzymywany był uczestnik bijatyki.
Obróciła się w jego stronę, uświadamiając sobie przy tym, że zapomniała założyć szaty aurorskiej. Mogła się założyć, że za chwilę polecą jakieś żarty o sekretarkach, na szczęście panowanie nad sobą stanowiło jedną z jej silniejszych stron. Oczywiście wtedy, kiedy ten cholerny Carter jej nie prowokował. I znów do niego wracała, nawet jeśli we własnych myślach. Biedny, albo niekoniecznie, facet przed nią nie miał raczej spędzić miłych chwil w jej towarzystwie. Chwilę przyglądała się podejrzanemu, w końcu podejmując decyzję, że nie może go traktować poważnie, kiedy świecił przed nią klatką piersiową, jaka by nie była. Wróciła się do drzwi i nakazała jednemu ze strażników zdobyć jakiś kawałek ubrania. Kiedy odzienie się pojawiło, strażnik rozkuł mężczyznę na chwilę tak długą, by ten się ubrał. Macmillan cały czas mierzyła w niego różdżką w razie kłopotów. W końcu mogli zacząć.
- Dzień dobry Panie Bott - uśmiechnęła się tak, że w pokoju temperatura spadła o kilka stopni, czyli w pełni profesjonalnie - Przeprowadzę Pańskie przesłuchanie w sprawie nielegalnych walk prowadzonych przez niejakiego Johana Smitha. Domyślam się, że nazwisko jest panu znane - usiadła na krześle, akta kładąc przed sobą.
- Carter, Carter. Coś ty zmalował... - pokręciła głową, mrucząc pod nosem, kiedy wchodziła do pomieszczenia, gdzie przetrzymywany był uczestnik bijatyki.
Obróciła się w jego stronę, uświadamiając sobie przy tym, że zapomniała założyć szaty aurorskiej. Mogła się założyć, że za chwilę polecą jakieś żarty o sekretarkach, na szczęście panowanie nad sobą stanowiło jedną z jej silniejszych stron. Oczywiście wtedy, kiedy ten cholerny Carter jej nie prowokował. I znów do niego wracała, nawet jeśli we własnych myślach. Biedny, albo niekoniecznie, facet przed nią nie miał raczej spędzić miłych chwil w jej towarzystwie. Chwilę przyglądała się podejrzanemu, w końcu podejmując decyzję, że nie może go traktować poważnie, kiedy świecił przed nią klatką piersiową, jaka by nie była. Wróciła się do drzwi i nakazała jednemu ze strażników zdobyć jakiś kawałek ubrania. Kiedy odzienie się pojawiło, strażnik rozkuł mężczyznę na chwilę tak długą, by ten się ubrał. Macmillan cały czas mierzyła w niego różdżką w razie kłopotów. W końcu mogli zacząć.
- Dzień dobry Panie Bott - uśmiechnęła się tak, że w pokoju temperatura spadła o kilka stopni, czyli w pełni profesjonalnie - Przeprowadzę Pańskie przesłuchanie w sprawie nielegalnych walk prowadzonych przez niejakiego Johana Smitha. Domyślam się, że nazwisko jest panu znane - usiadła na krześle, akta kładąc przed sobą.
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myślałem o tym o co mogę być pytany i jak powinienem opowiadać. Problem polegał jednak na tym, że nie bardzo wiedziałem ile oni mogą wiedzieć. Na czym stoję. To było ważne, jeśli nie chciałem wpieprzyć się w coś bardziej niżbym chciał. Zastanawiałem się też czy będą wyciągać tą sprawę z '53 w której to trafiłem za kratki na rok za pobicie i zniesławienie - cokolwiek to drugie w kontekście tamtej przygody znaczyło. W pewny momencie moje myśli przestały galopować - do pokoju weszła kobieta. Zmierzyłem ją spojrzeniem i zmarszczyłem pytająco brwi.
- W czymś problem? - tak dziwnie się patrzyła, że nie mogłem się powstrzymać, a potem poszła i przyszła z jakimś pomagierem. Uśmiechnąłem się szerzej, gdy podano mi kawałek ubrania. - Mogę zachować? W Tower macie trochę przeciągów - zauważyłem żartobliwie, a potem trochę się skrzywiłem, gdy strażnik mimo wszystko zasugerował mi, że znów pragnie mnie zaobrączkować. Wywróciłem oczami gdy to się stało. Nie stawiałem jednak żadnego oporu.
- Bywały dużo lepsze - poprawiłem ją i przekręciłem głowę na drugi bok by zlustrować Panią Od Przesłuchań pod innym kątem - I stwierdzam, że dla ciebie mogę być po prostu Mattem - zaryzykowałem i szelmowsko się wyszczerzyłem bo trochę ta jej formalność drażniła. W twarzy, gestach i słowie. Pozwoli ją sobie ściągnąć z twarzy?
- Domyślam się, że jest tak samo znane co tobie nazwisko Jones - przedrzeźniałem ją, a potem westchnąłem - Co drugi właściciel piekarni czy menel pod mostem na na nazwisko Smith, a co trzeci Smith, ma na imię John więc proszę sobie z łaski swojej użyć wyobraźni i powiedzieć mi ile może mi ono mówić - nie szczędziłem ironii bo nie powiem byłem trochę rozdrażniony. To, że Smith było jednym z popularniejszych nazwisk w Anglii nieco i sprawę ułatwiało i pozwalało na pieprzenie jakichś bredni. To była już druga doba jak byłem na nogach. A sam Smith...? Strzeliłbym, że to jakiś człowiek Bruna. Ten pociągał za sznurki, a nigdy osobiście na żadnych walkach podczas ich trwania się nie pokazywał. Miał za to ludzi którzy za jego polecenia je organizowali. Smith mógł być jednym z nich choć ręki sobie za to uciąć bym sobie nie dał. Ja sam łapałem kontakt z Brownem jedynie przez Colina i nic więcej ponad to mnie nie interesowało. Colinowi udało się zbiec...?
- W czymś problem? - tak dziwnie się patrzyła, że nie mogłem się powstrzymać, a potem poszła i przyszła z jakimś pomagierem. Uśmiechnąłem się szerzej, gdy podano mi kawałek ubrania. - Mogę zachować? W Tower macie trochę przeciągów - zauważyłem żartobliwie, a potem trochę się skrzywiłem, gdy strażnik mimo wszystko zasugerował mi, że znów pragnie mnie zaobrączkować. Wywróciłem oczami gdy to się stało. Nie stawiałem jednak żadnego oporu.
- Bywały dużo lepsze - poprawiłem ją i przekręciłem głowę na drugi bok by zlustrować Panią Od Przesłuchań pod innym kątem - I stwierdzam, że dla ciebie mogę być po prostu Mattem - zaryzykowałem i szelmowsko się wyszczerzyłem bo trochę ta jej formalność drażniła. W twarzy, gestach i słowie. Pozwoli ją sobie ściągnąć z twarzy?
- Domyślam się, że jest tak samo znane co tobie nazwisko Jones - przedrzeźniałem ją, a potem westchnąłem - Co drugi właściciel piekarni czy menel pod mostem na na nazwisko Smith, a co trzeci Smith, ma na imię John więc proszę sobie z łaski swojej użyć wyobraźni i powiedzieć mi ile może mi ono mówić - nie szczędziłem ironii bo nie powiem byłem trochę rozdrażniony. To, że Smith było jednym z popularniejszych nazwisk w Anglii nieco i sprawę ułatwiało i pozwalało na pieprzenie jakichś bredni. To była już druga doba jak byłem na nogach. A sam Smith...? Strzeliłbym, że to jakiś człowiek Bruna. Ten pociągał za sznurki, a nigdy osobiście na żadnych walkach podczas ich trwania się nie pokazywał. Miał za to ludzi którzy za jego polecenia je organizowali. Smith mógł być jednym z nich choć ręki sobie za to uciąć bym sobie nie dał. Ja sam łapałem kontakt z Brownem jedynie przez Colina i nic więcej ponad to mnie nie interesowało. Colinowi udało się zbiec...?
Zacisnęła usta w wąską kreskę słysząc, jak przesłuchiwany mówi do niej na 'ty'. Uniosła brwi i rzuciła mu spojrzenie, od którego, gdyby miał nieco przyzwoitości, zamieniłby się w rzeźbę z lodu.
- Niekoniecznie, Panie Bott. - oj, nie miała dobrego humoru. Prawdopodobnie Matthew miałby lepiej, gdyby ta sprawa nie należała do Cartera.
Odetchnęła spokojnie, w myślach prosząc Salazara o cierpliwość i przyjąwszy do wiadomości słowa podejrzanego. Nie mogła się zdecydować, czy to była kwestia braku inteligencji, czy rzeczywistej niewiedzy. O jakiego Johna Smitha mogłaby pytać dzień po tym, jak trafił do celi po nielegalnych walkach? Postanowiła przynajmniej na jakiś czas przyjąć pierwsze założenie.
- Zacznijmy inaczej, Panie Bott - powiedziała z naciskiem na dwa ostatnie słowa - Ma Pan dwadzieścia sześć lat, pracuje Pan... u Borgina i Burke'a - według niej już to było powodem, żeby nie wierzyć w jego niewinność choć i sławetnym właścicielom sklepu nie udało się nigdy udowodnić żadnych powiązań z nielegalnym handlem. Zanotowała więc tylko w pamięci ten fakt, nie przerywając sobie.
- Jak zaczęła się Pańska przygoda z walką wręcz? - spytała, jej głos być może brzmiał mniej zimno, ale wyraz twarzy świadczył, że raczej sama Macmillan nie jest bardziej pozytywnie do niego nastawiona. Miała wręcz idealnie profesjonalną postawę, głos i wyraz twarzy, nawet jej mały palec u nogi nie zdradzał żadnych emocji.
Przypomniała jej się wzmianka o pierwszej walce między Bottem, a Carterem, która zakończyła się szybkim nokautem. Żałowała, że nie mogła tego zobaczyć, dobrze wiedziała jednak jak bardzo byłoby to niemożliwe, nawet gdyby wiedziała. Cień uśmiechu przemknął jednak przez jej usta, gdy pomyślała o tym, że Raiden jest teraz zapewne wrogiem numer jeden ich podejrzanego. Wygładziła akta przed sobą czekając na odpowiedź Matthew i cały czas patrzyła na niego badawczo, z tym nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Niekoniecznie, Panie Bott. - oj, nie miała dobrego humoru. Prawdopodobnie Matthew miałby lepiej, gdyby ta sprawa nie należała do Cartera.
Odetchnęła spokojnie, w myślach prosząc Salazara o cierpliwość i przyjąwszy do wiadomości słowa podejrzanego. Nie mogła się zdecydować, czy to była kwestia braku inteligencji, czy rzeczywistej niewiedzy. O jakiego Johna Smitha mogłaby pytać dzień po tym, jak trafił do celi po nielegalnych walkach? Postanowiła przynajmniej na jakiś czas przyjąć pierwsze założenie.
- Zacznijmy inaczej, Panie Bott - powiedziała z naciskiem na dwa ostatnie słowa - Ma Pan dwadzieścia sześć lat, pracuje Pan... u Borgina i Burke'a - według niej już to było powodem, żeby nie wierzyć w jego niewinność choć i sławetnym właścicielom sklepu nie udało się nigdy udowodnić żadnych powiązań z nielegalnym handlem. Zanotowała więc tylko w pamięci ten fakt, nie przerywając sobie.
- Jak zaczęła się Pańska przygoda z walką wręcz? - spytała, jej głos być może brzmiał mniej zimno, ale wyraz twarzy świadczył, że raczej sama Macmillan nie jest bardziej pozytywnie do niego nastawiona. Miała wręcz idealnie profesjonalną postawę, głos i wyraz twarzy, nawet jej mały palec u nogi nie zdradzał żadnych emocji.
Przypomniała jej się wzmianka o pierwszej walce między Bottem, a Carterem, która zakończyła się szybkim nokautem. Żałowała, że nie mogła tego zobaczyć, dobrze wiedziała jednak jak bardzo byłoby to niemożliwe, nawet gdyby wiedziała. Cień uśmiechu przemknął jednak przez jej usta, gdy pomyślała o tym, że Raiden jest teraz zapewne wrogiem numer jeden ich podejrzanego. Wygładziła akta przed sobą czekając na odpowiedź Matthew i cały czas patrzyła na niego badawczo, z tym nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno mi było stwierdzić czy była zimną suką, czy tylko taką też zgrywała. Nie wątpliwie jednak nie była zadowolona ze sposobu jaki ją tytułowałem. Jakby mnie to obeszło. Jakbym kiedykolwiek przejmował się grzecznościami. Jakbym wierzył, że akurat uprzejmości w obecnej sytuacji mogły cokolwiek zmienić.
Niekoniecznie. Wzruszyłem ramionami. Potem może byłem trochę opryskliwy, może trochę bardziej niż bym chciał, lecz to nie był mój dzień. Byłem zmęczony i zirytowany tym wszystkim. Jednocześnie wcale nie śpieszyło mi się by wrócić do zbiorówki. Czy aby na pewno...? Westchnąłem słysząc, że podejdziemy do prawy inaczej. Uniosłem nieco w zaskoczeniu brew, a potem się trochę najeżyłem.
- Daj znać, słonko, jak znasz kogoś, kto chętnie zatrudnieni na legalu karanego - prycham, dając do zrumienia, że za dużej swobody wyboru w tej kwestii nie miałem, jeśli zależało mi na jakimś stałym, regularnym dochodzie. A miałem powody by zależało - Pan Bott też musi jeść - podkreśliłem wymownie wa pierwsze słowa i unosząc znacząco brwi. Zaczynało się robić przyjemniej.
Oczy mnie piekły ze zmęczenia. Miałem zamiar przetrzeć je dłonią, lecz w uniesieniu jej przeszkodziła mi druga do której była przykuta. Prawie zapotniałem o swoich obrączkach.
- Nie było żadnej przygody - powiedziałem na wydechu, czując jak tym samym uchodzi ze mnie kolejna porcja energii. To nie było nic, czemu poświęciłbym się dobrowolnie. Prawda - znajdowałem w tym przyjemność, lecz gdyby nie prośba przyjaciela to by mnie tam nie było - Słuchaj, jeżeli mam wybór iść do Wiwerny napić się i tak czy siak oberwać to wolę zrobić to samo i być może na tym zarobić. To nie jest żadna przygoda, a zwykła kalkulacja zysków i strat - kłamałem, a przynajmniej nie do końca mówiłem prawdę - I nie znam żadnego Johna Smitha. Chodzę na te cyrki od niecałych dwóch tygodni - To akurat była prawda - Nic nie wiem - zmrużyłem ślepia.
Niekoniecznie. Wzruszyłem ramionami. Potem może byłem trochę opryskliwy, może trochę bardziej niż bym chciał, lecz to nie był mój dzień. Byłem zmęczony i zirytowany tym wszystkim. Jednocześnie wcale nie śpieszyło mi się by wrócić do zbiorówki. Czy aby na pewno...? Westchnąłem słysząc, że podejdziemy do prawy inaczej. Uniosłem nieco w zaskoczeniu brew, a potem się trochę najeżyłem.
- Daj znać, słonko, jak znasz kogoś, kto chętnie zatrudnieni na legalu karanego - prycham, dając do zrumienia, że za dużej swobody wyboru w tej kwestii nie miałem, jeśli zależało mi na jakimś stałym, regularnym dochodzie. A miałem powody by zależało - Pan Bott też musi jeść - podkreśliłem wymownie wa pierwsze słowa i unosząc znacząco brwi. Zaczynało się robić przyjemniej.
Oczy mnie piekły ze zmęczenia. Miałem zamiar przetrzeć je dłonią, lecz w uniesieniu jej przeszkodziła mi druga do której była przykuta. Prawie zapotniałem o swoich obrączkach.
- Nie było żadnej przygody - powiedziałem na wydechu, czując jak tym samym uchodzi ze mnie kolejna porcja energii. To nie było nic, czemu poświęciłbym się dobrowolnie. Prawda - znajdowałem w tym przyjemność, lecz gdyby nie prośba przyjaciela to by mnie tam nie było - Słuchaj, jeżeli mam wybór iść do Wiwerny napić się i tak czy siak oberwać to wolę zrobić to samo i być może na tym zarobić. To nie jest żadna przygoda, a zwykła kalkulacja zysków i strat - kłamałem, a przynajmniej nie do końca mówiłem prawdę - I nie znam żadnego Johna Smitha. Chodzę na te cyrki od niecałych dwóch tygodni - To akurat była prawda - Nic nie wiem - zmrużyłem ślepia.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Słuchała historyjki niezrozumianego przez społeczeństwo łobuza i powstrzymywała się od uniesienia brwi. Nie podobała jej się jego postawa, nie podobały jej się też konkretne momenty przemowy, a choć była dobra w postrzeganiu kłamstwa, nie mogła wskazać, co dokładnie nie pasuje. Postanowiła jak na razie po prostu drążyć temat i liczyć, że się w końcu potknie. Szczególnie, że był zmęczony, a to znacząco osłabia umysł.
- Wiem jednak, że by trafić na takie walki nie wystarczy po prostu spacerować po dokach i trafić na odpowiedni magazyn, Panie Bott. Te cyrki, jak Pan to nazwał, są przez kogoś organizowane. I ten ktoś, ma kogoś kto zdobywa zawodników - miała czas, miała cierpliwość. Miała też dostęp do kawy, którego to dostępu Bott nie miał. Och, mogła mu zaproponować, może nawet zrobi to, jeśli uzyska coś w zamian. Musiała przyznać, że odrobinę kusiło ją by pić ten nektar bogów tuż obok niego, ale byłoby to niemal okrutne.
- Kto zdobył Pana? Podszedł po bójce w barze? - przyglądała się mężczyźnie uważnie, wyszukując wszelkich znaków, reakcji, czy nawet mrugnięć wychodzących poza normę.
- Jestem świadoma, że gdyby to Pan szukał ich, prędzej skończyłby Pan z Avadą w plecach, ewentualnie nożem. Siedzi tu Pan, czyli to ktoś znalazł Pana - czekała. Tak naprawdę mówienie mogło mu tylko pomóc, ale najwyraźniej potrzebował czasu by to sobie uświadomić. Bo kogo mógł kryć w tej kwestii?
- Wiem jednak, że by trafić na takie walki nie wystarczy po prostu spacerować po dokach i trafić na odpowiedni magazyn, Panie Bott. Te cyrki, jak Pan to nazwał, są przez kogoś organizowane. I ten ktoś, ma kogoś kto zdobywa zawodników - miała czas, miała cierpliwość. Miała też dostęp do kawy, którego to dostępu Bott nie miał. Och, mogła mu zaproponować, może nawet zrobi to, jeśli uzyska coś w zamian. Musiała przyznać, że odrobinę kusiło ją by pić ten nektar bogów tuż obok niego, ale byłoby to niemal okrutne.
- Kto zdobył Pana? Podszedł po bójce w barze? - przyglądała się mężczyźnie uważnie, wyszukując wszelkich znaków, reakcji, czy nawet mrugnięć wychodzących poza normę.
- Jestem świadoma, że gdyby to Pan szukał ich, prędzej skończyłby Pan z Avadą w plecach, ewentualnie nożem. Siedzi tu Pan, czyli to ktoś znalazł Pana - czekała. Tak naprawdę mówienie mogło mu tylko pomóc, ale najwyraźniej potrzebował czasu by to sobie uświadomić. Bo kogo mógł kryć w tej kwestii?
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kobieta aurorem - nie oczekiwałam po niej wiele, a jednak zaskoczyła mnie nieprzyjemnie swoją przenikliwością. Tak więc - cała niepokorna wesołość ze mnie uszła w jednej chwili. Nie miałem już ochoty do żartowania, a nawet jakbym miał to w głowie zbyt wiele trybików dumało nad tym co dalej. Pewnym było jednak, że nie mam zamiaru mówić, a co do dopiero - wyjawiać czyichś imion, nazwisk. Nie byłem kablem. Życie takich bardzo szybko kończyły wypadki, a ja swoje mimo wszystko ceniłem. Poza tym Bruno był mi przyjacielem. To on się do mnie zwrócił z prośbą bym wziął w tym udział i mu pomógł. Nigdy bym go nie sprzedał. Więc jeśli pyta się mnie czy ktoś podszedł do mnie po bójce...
- Coś w tym guście - odparłem od niechcenia - I cieszy mnie, że rozumiesz jak to mniej więcej wygląda. Dlatego na pewno wiesz, że jak już się trafia w takie towarzystwo to nie zadaje się pytań, nie docieka kto, po co, dlaczego i jak ma na imię. Dlatego też nic nie wiem. Skorzystałem z oferty, a potem się popieprzyło i możemy dzięki temu sobie tak tutaj marnować na wzajem swój czas. - mijałem się z prawdą jak pijany ze słupami w drodze do domu. Żebym to jeszcze robił zawodowo, a nie jak ostatni przegryw to by było bajeczne. Tyle dobrego, że nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, że nie brzmię zbyt wiarygodnie, a moja aparycja wcale mi tego nie ułatwia.
- Coś w tym guście - odparłem od niechcenia - I cieszy mnie, że rozumiesz jak to mniej więcej wygląda. Dlatego na pewno wiesz, że jak już się trafia w takie towarzystwo to nie zadaje się pytań, nie docieka kto, po co, dlaczego i jak ma na imię. Dlatego też nic nie wiem. Skorzystałem z oferty, a potem się popieprzyło i możemy dzięki temu sobie tak tutaj marnować na wzajem swój czas. - mijałem się z prawdą jak pijany ze słupami w drodze do domu. Żebym to jeszcze robił zawodowo, a nie jak ostatni przegryw to by było bajeczne. Tyle dobrego, że nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, że nie brzmię zbyt wiarygodnie, a moja aparycja wcale mi tego nie ułatwia.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Miała ochotę przewrócić oczami i trzepnąć go w kark za marnowanie jej czasu idiotycznych chodzeniem w kółko. Niestety, kobieta auror raczej nie powinna nikogo bić, co gorsza wolała się nie kompromitować na kimś, kto brał pieniądze za dostawanie po twarzy. Nie mogła też robić min, byłaby to oznaka słabości i znudzenia, niepotrzebna w tej sytuacji.
- Pomówmy o Pana spostrzeżeniach. W jaki sposób były organizowane walki? Jak dostawał Pan informacje o kolejnej? - usiłowała zacząć od rzeczy łatwych, by złapać go na jakimś przeoczeniu. Zdążyła już zauważyć, że jej przewagą nad podejrzanym jest spostrzegawczość, a także skupienie. Po nocy spędzonej w celi, w raczej mało przyjemnych warunkach, jego organizm nie pracował na najwyższych obrotach.
- Może zauważył Pan jak przebiegał obrót pieniędzmi? Z zakładów, z wygranych. Ile dostawał zawodnik, ile pośrednicy? - pytania mogły wydawać się niewinne, ale nietrudno przy nich było wymienić nazwisko. Zresztą i bez tego interesowało ją, jak długa droga od zawodnika prowadziła do bezpośrednich podejrzanych, czy w ogóle pojawiali się na walkach. Bott zapewne nie miał pojęcia o tym, że Artis nie dostała wytycznych co do przesłuchania, a informacje, które posiadała, nie pomagały jej za bardzo. Usiłowała więc dowiedzieć się czegokolwiek przydatnego, co oznaczało przede wszystkim dotarcie do organizatorów.
Nie miała problemu by siedzieć w tej sali jeszcze długo. Nie miewała bólów pleców, jej postawa nie miała szans być zmącona przez znudzenie. Mogła jeszcze tak długo pytać go o najbardziej błahe sprawy, że w końcu sam prosiłby o zapisywanie tego, czego wcześniej nie chciał wyjawić. Ta świadomość sprawiała, że choć jej twarz wciąż nie zmieniła wyrazu, w jej oczach błyszczała stalowa nuta.
- Pomówmy o Pana spostrzeżeniach. W jaki sposób były organizowane walki? Jak dostawał Pan informacje o kolejnej? - usiłowała zacząć od rzeczy łatwych, by złapać go na jakimś przeoczeniu. Zdążyła już zauważyć, że jej przewagą nad podejrzanym jest spostrzegawczość, a także skupienie. Po nocy spędzonej w celi, w raczej mało przyjemnych warunkach, jego organizm nie pracował na najwyższych obrotach.
- Może zauważył Pan jak przebiegał obrót pieniędzmi? Z zakładów, z wygranych. Ile dostawał zawodnik, ile pośrednicy? - pytania mogły wydawać się niewinne, ale nietrudno przy nich było wymienić nazwisko. Zresztą i bez tego interesowało ją, jak długa droga od zawodnika prowadziła do bezpośrednich podejrzanych, czy w ogóle pojawiali się na walkach. Bott zapewne nie miał pojęcia o tym, że Artis nie dostała wytycznych co do przesłuchania, a informacje, które posiadała, nie pomagały jej za bardzo. Usiłowała więc dowiedzieć się czegokolwiek przydatnego, co oznaczało przede wszystkim dotarcie do organizatorów.
Nie miała problemu by siedzieć w tej sali jeszcze długo. Nie miewała bólów pleców, jej postawa nie miała szans być zmącona przez znudzenie. Mogła jeszcze tak długo pytać go o najbardziej błahe sprawy, że w końcu sam prosiłby o zapisywanie tego, czego wcześniej nie chciał wyjawić. Ta świadomość sprawiała, że choć jej twarz wciąż nie zmieniła wyrazu, w jej oczach błyszczała stalowa nuta.
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pytania, pytania, pytania...działały na mnie, jak płachta na byka lub jasne światło na pijanego - zniechęcającym wstrętem. Co mam powiedzieć by mnie odesłała, by już nie otwierała ust, by się nie odzywała...? Bym nie musiał wysilać na bajki? By nie musieć słuchać jej głosu dudniącego w czaszce. W geście zrezygnowania oraz zmęczenia uniosłem i opuściłem barki.
- Brzmisz jak stara rura - już pomijam ten jej roszczeniowy ton głosu, lecz przez tą chłodną formalność miałem wrażenie, że cofnąłem się do czasów, gdzie siedziałem w hogwardzkiej ławce, a ta jędzowata profesor Stricory bombarduje mnie pytaniami odnośnie poprzedniej lekcji. Zupełnie jakieś jakby dejavu. Gdy mnie irytowała po prostu wychodziłem z sali mówiąc uprzednio coś głupiego i cóż...
- Zapytajcie sobie swojego człowieka. Tego jebanego Jankesa bo mi już się nie chce strzępić ryja - mało mnie interesowały ich procedury, obowiązki i powinności. Właściwie to dupie je mam i nic o nich nie wiem, niech sobie wypytują kogoś innego, ja miałem dość. Niech sobie radzą.
- Kto chce mnie odprowadzić? - spytałem się złośliwie dając do zrozumienia całym sobą, że nie chce mi się już tu być, a jakby ktoś chciał się o tym przekonać to byłem gotowy zbywać każde pytanie głupim tekstem.
|zrób nam zt <3
- Brzmisz jak stara rura - już pomijam ten jej roszczeniowy ton głosu, lecz przez tą chłodną formalność miałem wrażenie, że cofnąłem się do czasów, gdzie siedziałem w hogwardzkiej ławce, a ta jędzowata profesor Stricory bombarduje mnie pytaniami odnośnie poprzedniej lekcji. Zupełnie jakieś jakby dejavu. Gdy mnie irytowała po prostu wychodziłem z sali mówiąc uprzednio coś głupiego i cóż...
- Zapytajcie sobie swojego człowieka. Tego jebanego Jankesa bo mi już się nie chce strzępić ryja - mało mnie interesowały ich procedury, obowiązki i powinności. Właściwie to dupie je mam i nic o nich nie wiem, niech sobie wypytują kogoś innego, ja miałem dość. Niech sobie radzą.
- Kto chce mnie odprowadzić? - spytałem się złośliwie dając do zrozumienia całym sobą, że nie chce mi się już tu być, a jakby ktoś chciał się o tym przekonać to byłem gotowy zbywać każde pytanie głupim tekstem.
|zrób nam zt <3
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Dała mu koszulę, traktowała z szacunkiem i co? Oczywiście nic. Jak zwykle. Określeniem, która najlepiej opisywałoby jej pracę byłoby frustrująca. Ciągłe trafianie na idiotów na pewno stanowiło sporą część tego, obojętne czy byli podejrzanymi czy jej współpracownikami. Teraz patrzyła na faceta przed sobą zastanawiając się nad najlepszymi zaklęciami, którymi mogłaby go skrzywdzić. Nie miała takiej możliwości, ale zawsze ją to uspokajało. Chyba przede wszystkim dzięki temu nigdy nie traciła opanowania.
Słysząc o Carterze zacisnęła usta, ale poza tym nijak nie dała po sobie poznać, że cokolwiek ją zirytowało.
- Nie omieszkam zapytać, panie Bott - po moim trupie, dokończyła w myślach, dobrze wiedząc, że jakikolwiek kontakt z niejakim Jankesem, tylko pogorszy jej sytuację. Wystarczyło już zawirowań w jej życiu.
- Cudownie, w takim wypadku żegnam i życzę miłego zadomawiania się w celi - posłała mu lodowaty uśmiech, a potem zawołała strażników, dając im znać, że mogą być tak brutalni jak mają ochotę. Wychodząc z pokoju przy akompaniamencie stuku jej obcasów, słyszała jeszcze jak Bottowi wykręcane są ręce, by skuć je za jego plecami. Zdecydowanie nie w delikatny sposób. Uśmiechając się pod nosem ruszyła robić raport z tego kompletnie nieowocnego przesłuchania. Wolała nie myśleć o tym, w jak złym świetle to ją stawiało. Była to kolejna rzecz do zamartwiania się, którą należało zignorować.
/ztx2
Słysząc o Carterze zacisnęła usta, ale poza tym nijak nie dała po sobie poznać, że cokolwiek ją zirytowało.
- Nie omieszkam zapytać, panie Bott - po moim trupie, dokończyła w myślach, dobrze wiedząc, że jakikolwiek kontakt z niejakim Jankesem, tylko pogorszy jej sytuację. Wystarczyło już zawirowań w jej życiu.
- Cudownie, w takim wypadku żegnam i życzę miłego zadomawiania się w celi - posłała mu lodowaty uśmiech, a potem zawołała strażników, dając im znać, że mogą być tak brutalni jak mają ochotę. Wychodząc z pokoju przy akompaniamencie stuku jej obcasów, słyszała jeszcze jak Bottowi wykręcane są ręce, by skuć je za jego plecami. Zdecydowanie nie w delikatny sposób. Uśmiechając się pod nosem ruszyła robić raport z tego kompletnie nieowocnego przesłuchania. Wolała nie myśleć o tym, w jak złym świetle to ją stawiało. Była to kolejna rzecz do zamartwiania się, którą należało zignorować.
/ztx2
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3 kwietnia?
Poziom drugi. Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Iście szumna nazwa. Szkoda tylko, że z rzeczywistością nie mająca za wiele wspólnego. Bo – jakimś dziwnym zrządzeniem losu – do rewidowania tego prawa dopuszczano osoby, które zdecydowanie miały jakieś licho za uszami. W strukturach ministerstwa musiała rozwijać się paskudna zaraza, skoro do służby przyjmowano przybłędy z Nokturnu, a takim jak ja (no dobra, nie byłem bez skazy, ale przynajmniej nie nazywałem się Mulciber. Nie to, żeby Malfoy brzmiało bardziej szlachetnie, ale na każdym kroku z lubością podkreślałem, że nic nie łączy mnie z rodziną – nadal ciekawi was, dlaczego nie mogłem się dostać na kurs przez sześć czy tam siedem lat?), rzucano pod nogi najcięższe kłody, byleby tylko odwieść od pomysłu zostania aurorem. Co gorsza – do służby przywracano także tych, wokół których rozrastała się aura pełna sprzeczności i niejasności. Od kiedy biuro aurorów było instytucją charytatywną, przystającą na kaprysy niesubordynowanych pracowników? Byłem jeszcze na kursie, Brendan zresztą też, kiedy wokół Russella wybuchła niemała afera, podważająca jego kompetentność. Jak zwykle brak dowodów. Ale czy ktoś, kto prał się odszukiwaniem zatartych śladów, sam nie mógł stać się mistrzem w tym fachu?
No dobra, o co ja się w ogóle pluję. Nie od dziś wiadomo, że Ministerstwo Magii to zabawna instytucja, za nic mająca kodeksy, które sama ustanawia. Na szczęście istniał Zakon Feniksa. Nielegalne stowarzyszenie do sprzątania brudów w biurokracji. Czyli, jakby nie było – wszystko na swoim miejscu.
I kiedy taki Russell dostaje sprawę, która jest niczym brakujący element układanki, a akta niespodziewanie przestają być dostępne dla osób niewdrożonych, trudno nie węszyć spisku. Naprawdę nie chciałem widzieć wroga w każdym, kto nie nosił na palcu pierścienia Zakonu, jakby były jedynymi wyznacznikami moralności, jednak posępny labirynt nieścisłości skłaniał raczej do oszczędnego dysponowania własnym zaufaniem.
- To poroniony pomysł. - Rzuciłem, strzelając oczami to na Brendana, to na Pomonę. I o ile rankiem, kiedy narodziła się idea, abym ukradł twarz Russela po to, aby wynieść z własnej pracy kilka papierów, byłem przekonany co do świetności i bezbłędności takiego postępowania, tak parę godzin później dopadły mnie wątpliwości. Trzeba było iść od razu, a nie czekać do przerwy lunchowej, bo przecież będzie mniej świadków. Nie ma co, ktoś tu miał wór pełen fantastycznych pomysłów i szastał nimi bez opamiętania. - Wyleją nas. - Przyznałem pogodnie, a moja twarz rozciągnęła się w niepokojącym uśmiechu, choć trudno było mówić o mojej twarzy. Włosy miałem bowiem ciemne, gładko ułożone, żuchwę szeroką, a uśmiechowi nie towarzyszyły charakterystyczne zagłębienia w policzkach, ani też zawadiackie pieprzyki. Jedynie oczy pozostały przy swojej chłodnej barwie, sprawiając, że mój wizerunek nie był kompletny.
Plan był prosty. Pomona pilnuje, czy nikt nam nie przeszkadza, a ja i Brendan zajmujemy się łamaniem kodeksu aurora. Wyśmienicie. Akcja dopieszczona w najdrobniejszych detalach.
Poziom drugi. Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Iście szumna nazwa. Szkoda tylko, że z rzeczywistością nie mająca za wiele wspólnego. Bo – jakimś dziwnym zrządzeniem losu – do rewidowania tego prawa dopuszczano osoby, które zdecydowanie miały jakieś licho za uszami. W strukturach ministerstwa musiała rozwijać się paskudna zaraza, skoro do służby przyjmowano przybłędy z Nokturnu, a takim jak ja (no dobra, nie byłem bez skazy, ale przynajmniej nie nazywałem się Mulciber. Nie to, żeby Malfoy brzmiało bardziej szlachetnie, ale na każdym kroku z lubością podkreślałem, że nic nie łączy mnie z rodziną – nadal ciekawi was, dlaczego nie mogłem się dostać na kurs przez sześć czy tam siedem lat?), rzucano pod nogi najcięższe kłody, byleby tylko odwieść od pomysłu zostania aurorem. Co gorsza – do służby przywracano także tych, wokół których rozrastała się aura pełna sprzeczności i niejasności. Od kiedy biuro aurorów było instytucją charytatywną, przystającą na kaprysy niesubordynowanych pracowników? Byłem jeszcze na kursie, Brendan zresztą też, kiedy wokół Russella wybuchła niemała afera, podważająca jego kompetentność. Jak zwykle brak dowodów. Ale czy ktoś, kto prał się odszukiwaniem zatartych śladów, sam nie mógł stać się mistrzem w tym fachu?
No dobra, o co ja się w ogóle pluję. Nie od dziś wiadomo, że Ministerstwo Magii to zabawna instytucja, za nic mająca kodeksy, które sama ustanawia. Na szczęście istniał Zakon Feniksa. Nielegalne stowarzyszenie do sprzątania brudów w biurokracji. Czyli, jakby nie było – wszystko na swoim miejscu.
I kiedy taki Russell dostaje sprawę, która jest niczym brakujący element układanki, a akta niespodziewanie przestają być dostępne dla osób niewdrożonych, trudno nie węszyć spisku. Naprawdę nie chciałem widzieć wroga w każdym, kto nie nosił na palcu pierścienia Zakonu, jakby były jedynymi wyznacznikami moralności, jednak posępny labirynt nieścisłości skłaniał raczej do oszczędnego dysponowania własnym zaufaniem.
- To poroniony pomysł. - Rzuciłem, strzelając oczami to na Brendana, to na Pomonę. I o ile rankiem, kiedy narodziła się idea, abym ukradł twarz Russela po to, aby wynieść z własnej pracy kilka papierów, byłem przekonany co do świetności i bezbłędności takiego postępowania, tak parę godzin później dopadły mnie wątpliwości. Trzeba było iść od razu, a nie czekać do przerwy lunchowej, bo przecież będzie mniej świadków. Nie ma co, ktoś tu miał wór pełen fantastycznych pomysłów i szastał nimi bez opamiętania. - Wyleją nas. - Przyznałem pogodnie, a moja twarz rozciągnęła się w niepokojącym uśmiechu, choć trudno było mówić o mojej twarzy. Włosy miałem bowiem ciemne, gładko ułożone, żuchwę szeroką, a uśmiechowi nie towarzyszyły charakterystyczne zagłębienia w policzkach, ani też zawadiackie pieprzyki. Jedynie oczy pozostały przy swojej chłodnej barwie, sprawiając, że mój wizerunek nie był kompletny.
Plan był prosty. Pomona pilnuje, czy nikt nam nie przeszkadza, a ja i Brendan zajmujemy się łamaniem kodeksu aurora. Wyśmienicie. Akcja dopieszczona w najdrobniejszych detalach.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nigdy dotąd nie działał wbrew prawu.
Prawo było przecież ważne: Brendan w nie wierzył głęboko, gdzieś po drodze przeoczając moment, w którym owe prawo przestawało nadal w swojej istocie być prawem. Najstarsi mawiali, że prawo jest sztuką czynienia tego, co dobre i sprawiedliwe. Ostatnie dekrety Ministerstwa nie były ani dobre ani sprawiedliwe a najnowsze przeboje pod postacią przeobrażeń w departamentach i powołania do życia irracjonalnej już na poziomie swoich fundamentów formacji zwanej policją antymugolską było już zarówno z dobrem jak i sprawiedliwością w całej swojej rozciągłości zwyczajnie sprzeczne. Większości aurorom właściwie ufał, większość znał dobrze - Fred, Sam, Garry; ale oprócz takich jak oni, tych, którzy naprawdę przyjęli ten tytuł z powołania, istnieli... cóż, istnieli inni. Na ten przykład, aż trzech Mulciberów - do dziś nie potrafił zrozumieć, czego właściwie tutaj szukali ani dlaczego przełożeni - bo na pewno nie Brendan - tolerowali ich obecność.
Fred słusznie klasyfikował Russella do tej samej kategorii, kategorii ludzi, którym należało się przyglądać czujnym, podejrzliwym okiem. Zakon Feniksa jako formacja skupiał w swoich szeregach większość aurorów, nie bez powodu - ich cele były zwyczajnie zbieżne. Zakon potrzebował ludzi takich jak oni, oddanych i gotowych poświęcić się sprawie, wprawionych w boju i zahartowanych do walki z tymi, którzy posługują się najokrutniejszą spośród dziedzin magii: czarnomagiczną. On - najmłodszy - dołączył jako ostatni. Wszyscy inni - wydawali mu się podejrzani.
Metamorfomagia Freda wydawała się dobrym planem, przynajmniej dopóki nie stanęli u wejścia na odpowiednie piętro. Być może Fox wyglądał jak Russell, ale nie zachowywał się ani nie mówił jak on. Poza tym, to Brendan świecił własną gębą, nie mając dostępu do podobnych sztuczek. Ale tak właśnie trzeba było: przejść przez to piętro niezauważenie, nie zwracając na siebie uwagi, wziąć co trzeba, skopiować dokumenty i ewakuować się, zanim prawdziwy Russell pojawi się na miejscu. Ostatecznie w samym centrum rojowiska aurorów ktoś mógł się okazać na tyle bystry, by rozpoznać oczy Foxa lub przynajmniej rzucić cień podejrzenia na jego ruchy odstające od dotychczasowych ruchów Crispina. Trzyletnie mordercze szkolenie, jakie przeszli, uczyło naprawdę wielu umiejętności, między innymi wyczulenia na eliksir wielosokowy.
Również - ukrywania się w tłumie. Kamuflażu, maskowania. Był dobrym aurorem. Fred też - cholernie dobrym. A Pomona, był pewien, równie dobrze była w stanie odwrócić uwagę ich ministerialnych kolegów.
- To nie pomaga, Fox - stwierdził po krótkiej chwili milczenia. Poroniony czy nie, jedyny jaki mieli - a w tym momencie było już zdecydowanie za późno, żeby się z niego wycofać. Jeśli gdzieś po drodze był czas na wątpliwości, najwyraźniej ten czas przegapili, teraz - powinno liczyć się już tylko zadanie. - Stracimy robotę tylko, jeśli się nie uda - dodał analitycznie, jakby rozsupłał przed momentem skomplikowaną strategię. - Więc postaraj się być tym chrzanionym Russellem najlepiej, jak potrafisz - Ostatecznie to nie mogło być takie trudne, choć Brendan zdawał sobie sprawę z tego, że mowy motywacyjne nigdy nie były jego mocną stroną. - Gotowa? - Obejrzał się na Pomonę, ona jedna nie znała układu tych pomieszczeń ani pracowników biurowych kwatery aurorów.
Prawo było przecież ważne: Brendan w nie wierzył głęboko, gdzieś po drodze przeoczając moment, w którym owe prawo przestawało nadal w swojej istocie być prawem. Najstarsi mawiali, że prawo jest sztuką czynienia tego, co dobre i sprawiedliwe. Ostatnie dekrety Ministerstwa nie były ani dobre ani sprawiedliwe a najnowsze przeboje pod postacią przeobrażeń w departamentach i powołania do życia irracjonalnej już na poziomie swoich fundamentów formacji zwanej policją antymugolską było już zarówno z dobrem jak i sprawiedliwością w całej swojej rozciągłości zwyczajnie sprzeczne. Większości aurorom właściwie ufał, większość znał dobrze - Fred, Sam, Garry; ale oprócz takich jak oni, tych, którzy naprawdę przyjęli ten tytuł z powołania, istnieli... cóż, istnieli inni. Na ten przykład, aż trzech Mulciberów - do dziś nie potrafił zrozumieć, czego właściwie tutaj szukali ani dlaczego przełożeni - bo na pewno nie Brendan - tolerowali ich obecność.
Fred słusznie klasyfikował Russella do tej samej kategorii, kategorii ludzi, którym należało się przyglądać czujnym, podejrzliwym okiem. Zakon Feniksa jako formacja skupiał w swoich szeregach większość aurorów, nie bez powodu - ich cele były zwyczajnie zbieżne. Zakon potrzebował ludzi takich jak oni, oddanych i gotowych poświęcić się sprawie, wprawionych w boju i zahartowanych do walki z tymi, którzy posługują się najokrutniejszą spośród dziedzin magii: czarnomagiczną. On - najmłodszy - dołączył jako ostatni. Wszyscy inni - wydawali mu się podejrzani.
Metamorfomagia Freda wydawała się dobrym planem, przynajmniej dopóki nie stanęli u wejścia na odpowiednie piętro. Być może Fox wyglądał jak Russell, ale nie zachowywał się ani nie mówił jak on. Poza tym, to Brendan świecił własną gębą, nie mając dostępu do podobnych sztuczek. Ale tak właśnie trzeba było: przejść przez to piętro niezauważenie, nie zwracając na siebie uwagi, wziąć co trzeba, skopiować dokumenty i ewakuować się, zanim prawdziwy Russell pojawi się na miejscu. Ostatecznie w samym centrum rojowiska aurorów ktoś mógł się okazać na tyle bystry, by rozpoznać oczy Foxa lub przynajmniej rzucić cień podejrzenia na jego ruchy odstające od dotychczasowych ruchów Crispina. Trzyletnie mordercze szkolenie, jakie przeszli, uczyło naprawdę wielu umiejętności, między innymi wyczulenia na eliksir wielosokowy.
Również - ukrywania się w tłumie. Kamuflażu, maskowania. Był dobrym aurorem. Fred też - cholernie dobrym. A Pomona, był pewien, równie dobrze była w stanie odwrócić uwagę ich ministerialnych kolegów.
- To nie pomaga, Fox - stwierdził po krótkiej chwili milczenia. Poroniony czy nie, jedyny jaki mieli - a w tym momencie było już zdecydowanie za późno, żeby się z niego wycofać. Jeśli gdzieś po drodze był czas na wątpliwości, najwyraźniej ten czas przegapili, teraz - powinno liczyć się już tylko zadanie. - Stracimy robotę tylko, jeśli się nie uda - dodał analitycznie, jakby rozsupłał przed momentem skomplikowaną strategię. - Więc postaraj się być tym chrzanionym Russellem najlepiej, jak potrafisz - Ostatecznie to nie mogło być takie trudne, choć Brendan zdawał sobie sprawę z tego, że mowy motywacyjne nigdy nie były jego mocną stroną. - Gotowa? - Obejrzał się na Pomonę, ona jedna nie znała układu tych pomieszczeń ani pracowników biurowych kwatery aurorów.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kwatera główna aurorów
Szybka odpowiedź