Mały pokój
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Mały pokój
Mały pokój na poddaszu ma jedno okno wychodzące na północ, które przeważnie przykryte jest szmaragdową zasłoną; po jego bokach piętrzą się regały obłożone eliksirami, księgami - atlasami anatomicznymi, mapami nieba, schematami magicznych przedmiotów, zielnikami - zaś na południowej ścianie znajduje się lichy kominek; to miejsce znajduje się dokładnie nad pracownią w piwnicy i kuchnią na parterze, zimą - jest najcieplejsze. Znajdujący się pośrodku okrągły stolik służy do pracy - rozdzielaniu ziół, siatkowaniu ingrediencji lub obrabianiu preparatów. Zapach kadzideł jest doskonale wyczuwalny. To mała domowa pracownia, w której Cassandra może oddać się rytuałom, mając na oku swoje dzieci.
bo ty jesteś
prządką
prządką
28.07?
Trudno było Elvirze pogodzić się z myślą, że przez tyle lat mieszkania na Pokątnej nie miała pojęcia o tym, że zaledwie kilka przecznic dalej - na Nokturnie - znajduje się pełnoprawnie funkcjonująca lecznica. Świadomość tego faktu wprawiała ją w poniżające poczucie ignorancji; dotąd naprawdę sądziła, że w stolicy można wyleczyć się jedynie na trzy sposoby. Samodzielnie, w szpitalu lub pod okiem prywatnego uzdrowiciela, tych jednak nie było wielu, miała okazję dostrzec to, gdy straciła pracę i była zmuszona śledzić popyt na zabiegi przeprowadzane w tajemnicy. Jeżeli wierzyć wszystkiemu, co usłyszała w kręgach sojuszników Rycerzy, Cassandrę Vablatsky można było nazywać uzdrowicielką prywatną, z tym, że była ona najwyraźniej wystarczająco uzdolniona, by nie tylko nadzorować własną lecznicę, ale i stanowić piekielnie istotną personę w rozgrywającej się wojnie. To u niej leczyli się Rycerze, nawet teraz, gdy fakt podbitej stolicy powinien otwierać im wolną drogę do przejęcia szpitala na własność. Ciężko było uwierzyć, że ci wszyscy szalenie dumni ludzie uznawali ten ciemny, sypiący się budynek za pewniejszy.
Myśl ta okazała się dla Elviry fascynująca, a wniosek nasunął sam: Cassandra musiała być wyjątkowa w swym fachu, zapewne również doświadczona latami samodzielności. Elvira sprzed roku zapewne zdecydowałaby nigdy nie postawić u niej stopy przez wzgląd na toksyczną zazdrość; sama przez większość życia zawsze sprawowała dyżury uzdrowicielskie pod pieczą kogoś innego, była zmuszona przestrzegać wytycznych, pisać sprawozdania dla dyrektora i tłumaczyć się przed ordynatorem. Teraz miała już za sobą pół roku pracy "na odpowiedzialność własną", zdawała sobie więc sprawę z jej ciężaru, z wysiłku jaki szedł za koniecznością pamiętania o wszystkim.
Dlatego pragnęła poznać Cassandrę - ponieważ dostrzegła w niej wzór zawodowej niezależności i była obsesyjnie wręcz ciekawa, jak wygląda jej lecznica. Znudziła się samotnością, chciała otoczyć się ludźmi wartościowymi, potężnymi; preferowała kobiety i wcale się tego nie wstydziła. Poza tym, jeżeli tutaj właśnie radzili sobie z ranami Rycerze, a miała dołączyć w ich szeregi jako uzdrowiciel, to gdzież indziej mogłaby pójść? Musiała poznać czarodziejki, które specjalizowały się w tym samym.
Nie była na Nokturnie po raz pierwszy, nie obawiała się więc wyruszyć samotnie, zwłaszcza, że dochodziło słoneczne południe. Z uwagi na temperaturę ubrała się raczej zwiewnie, choć nie zrezygnowała z narzucenia peleryny na włosy - dla odmiany nie wybrała czarnej, grubej i zatrzymującej ciepło, lecz tę wykonaną ze znacznie cieńszego materiału w kolorze zszarzałej bieli. Wyglądała specyficznie, najważniejsze jednak, że miała możliwość szybko ukryć twarz.
Budynek, pod który trafiła, wyglądał niepozornie i w niczym nie przypominał szpitala. Schody okazały się skrzypiące, zakurzone, okna oplatał bluszcz, w letnim wiaterku unosiła się mieszanka kilku niezbyt zachęcających woni. Dziwiła się jedynie przez krótki moment; owszem, w szpitalu to zawsze musiał być pedantyczny porządek, podłoga stara, ale wyszorowana do zdarcia, a powietrze rzadkie, chłodne i niemal żrące od smrodu mydła, środków czyszczących i dezynfekcyjnych. Nie dała się jednak zniechęcić, przecież nie spodziewała się zobaczyć na tej ulicy błyszczącej nowością kamienicy. Po to byli czarodziejami, by przy pomocy magii zadbać o sterylność tych miejsc, które naprawdę tego potrzebowały. Nie wiedziała, czy powinna zapukać, czy po prostu wejść - na ścianie ani na drzwiach nie mieściła się żadna tabliczka sugerująca, że jest to budynek publiczny.
Ostatecznie zdecydowała się zapukać, dla lepszego wrażenia. Później czekała, niecierpliwie postukując butem.
Otworzyła jej dziewczynka. Blada, niska, szczupła, o nieco niepokojącym spojrzeniu zbyt dojrzałym jak na stworzenie o jednocyfrowej liczbie lat. Elvira nie okazała zdziwienia, dowiedziała się już bowiem wcześniej, że poza imponującym zakresem obowiązków, Cassandra jest również matką. Pozwoliła zaprowadzić się w odpowiednie miejsce bez słowa, na odchodnym wtykając małej czekoladową żabę. Wyglądało to tak, jakby chciała jej w ten sposób podziękować za asystę, ale w rzeczywistości kupiła ją specjalnie, przygotowała się. Osobiście darzyła dzieci raczej niechęcią, jednak oczywistym pozostawało, że odpowiednie traktowanie tych małych potworków mogło zaowocować przychylnością matki. Przynajmniej tak było zazwyczaj.
- Witam. Pani Vablatsky? - przywitała się uprzejmie. - Nazywam się Elvira Multon - dodała na początek, zgodnie z prawdą i spokojnie.
Czekała na to, by dowiedzieć się, czy jej wizyta zostanie przyjęta, czy może jednak pojawiła się o nieodpowiedniej porze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Trudno było Elvirze pogodzić się z myślą, że przez tyle lat mieszkania na Pokątnej nie miała pojęcia o tym, że zaledwie kilka przecznic dalej - na Nokturnie - znajduje się pełnoprawnie funkcjonująca lecznica. Świadomość tego faktu wprawiała ją w poniżające poczucie ignorancji; dotąd naprawdę sądziła, że w stolicy można wyleczyć się jedynie na trzy sposoby. Samodzielnie, w szpitalu lub pod okiem prywatnego uzdrowiciela, tych jednak nie było wielu, miała okazję dostrzec to, gdy straciła pracę i była zmuszona śledzić popyt na zabiegi przeprowadzane w tajemnicy. Jeżeli wierzyć wszystkiemu, co usłyszała w kręgach sojuszników Rycerzy, Cassandrę Vablatsky można było nazywać uzdrowicielką prywatną, z tym, że była ona najwyraźniej wystarczająco uzdolniona, by nie tylko nadzorować własną lecznicę, ale i stanowić piekielnie istotną personę w rozgrywającej się wojnie. To u niej leczyli się Rycerze, nawet teraz, gdy fakt podbitej stolicy powinien otwierać im wolną drogę do przejęcia szpitala na własność. Ciężko było uwierzyć, że ci wszyscy szalenie dumni ludzie uznawali ten ciemny, sypiący się budynek za pewniejszy.
Myśl ta okazała się dla Elviry fascynująca, a wniosek nasunął sam: Cassandra musiała być wyjątkowa w swym fachu, zapewne również doświadczona latami samodzielności. Elvira sprzed roku zapewne zdecydowałaby nigdy nie postawić u niej stopy przez wzgląd na toksyczną zazdrość; sama przez większość życia zawsze sprawowała dyżury uzdrowicielskie pod pieczą kogoś innego, była zmuszona przestrzegać wytycznych, pisać sprawozdania dla dyrektora i tłumaczyć się przed ordynatorem. Teraz miała już za sobą pół roku pracy "na odpowiedzialność własną", zdawała sobie więc sprawę z jej ciężaru, z wysiłku jaki szedł za koniecznością pamiętania o wszystkim.
Dlatego pragnęła poznać Cassandrę - ponieważ dostrzegła w niej wzór zawodowej niezależności i była obsesyjnie wręcz ciekawa, jak wygląda jej lecznica. Znudziła się samotnością, chciała otoczyć się ludźmi wartościowymi, potężnymi; preferowała kobiety i wcale się tego nie wstydziła. Poza tym, jeżeli tutaj właśnie radzili sobie z ranami Rycerze, a miała dołączyć w ich szeregi jako uzdrowiciel, to gdzież indziej mogłaby pójść? Musiała poznać czarodziejki, które specjalizowały się w tym samym.
Nie była na Nokturnie po raz pierwszy, nie obawiała się więc wyruszyć samotnie, zwłaszcza, że dochodziło słoneczne południe. Z uwagi na temperaturę ubrała się raczej zwiewnie, choć nie zrezygnowała z narzucenia peleryny na włosy - dla odmiany nie wybrała czarnej, grubej i zatrzymującej ciepło, lecz tę wykonaną ze znacznie cieńszego materiału w kolorze zszarzałej bieli. Wyglądała specyficznie, najważniejsze jednak, że miała możliwość szybko ukryć twarz.
Budynek, pod który trafiła, wyglądał niepozornie i w niczym nie przypominał szpitala. Schody okazały się skrzypiące, zakurzone, okna oplatał bluszcz, w letnim wiaterku unosiła się mieszanka kilku niezbyt zachęcających woni. Dziwiła się jedynie przez krótki moment; owszem, w szpitalu to zawsze musiał być pedantyczny porządek, podłoga stara, ale wyszorowana do zdarcia, a powietrze rzadkie, chłodne i niemal żrące od smrodu mydła, środków czyszczących i dezynfekcyjnych. Nie dała się jednak zniechęcić, przecież nie spodziewała się zobaczyć na tej ulicy błyszczącej nowością kamienicy. Po to byli czarodziejami, by przy pomocy magii zadbać o sterylność tych miejsc, które naprawdę tego potrzebowały. Nie wiedziała, czy powinna zapukać, czy po prostu wejść - na ścianie ani na drzwiach nie mieściła się żadna tabliczka sugerująca, że jest to budynek publiczny.
Ostatecznie zdecydowała się zapukać, dla lepszego wrażenia. Później czekała, niecierpliwie postukując butem.
Otworzyła jej dziewczynka. Blada, niska, szczupła, o nieco niepokojącym spojrzeniu zbyt dojrzałym jak na stworzenie o jednocyfrowej liczbie lat. Elvira nie okazała zdziwienia, dowiedziała się już bowiem wcześniej, że poza imponującym zakresem obowiązków, Cassandra jest również matką. Pozwoliła zaprowadzić się w odpowiednie miejsce bez słowa, na odchodnym wtykając małej czekoladową żabę. Wyglądało to tak, jakby chciała jej w ten sposób podziękować za asystę, ale w rzeczywistości kupiła ją specjalnie, przygotowała się. Osobiście darzyła dzieci raczej niechęcią, jednak oczywistym pozostawało, że odpowiednie traktowanie tych małych potworków mogło zaowocować przychylnością matki. Przynajmniej tak było zazwyczaj.
- Witam. Pani Vablatsky? - przywitała się uprzejmie. - Nazywam się Elvira Multon - dodała na początek, zgodnie z prawdą i spokojnie.
Czekała na to, by dowiedzieć się, czy jej wizyta zostanie przyjęta, czy może jednak pojawiła się o nieodpowiedniej porze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dym kłębił się nad kadzidłem, wypełniając wnętrze pokoju dusznym zapachem palonych drzew, opał trzaskał w palenisku, lekko kołysząc niedużym mosiężnym kociołkiem zakrytym pokrywą, w którym gotował się właśnie pospolity rumianek - którego subtelne nuty mieszały się z wonią kadzideł. Cassandra, przywdziana w długą czarną spódnicę i białą koszulę spiętą skórzanym pasem, wydawała się znużona. Pod jej przekrwionymi oczami rozciągały się sińce, dla uzdrowiciela w oczywisty sposób wynikające z przemęczenia, nie choroby. Spięte w gruby warkocz włosy opadały przez jej ramię, nie przeszkadzając w pracy. Stała bowiem nad blatem, na którym siatkowała i dzieliła kolejne zioła. Arnika, kozierdaka, mącznica, malwa, koper, anyż, szakłak, pokrzywa, mniszek, mięta, jej dłonie lawirowały ponad listkami, składając je w oddzielne bukiety, mieszając razem, upychając w skórzanych sakiewkach; mieszaniny ziół służyły różnym przypadłościom, a w układaniu podobnych pakunków najistotniejszym było pamiętać, że o tym, czy roślina jest lekiem, czy trucizną, decyduje jedynie dawka. Oddzielne na bóle miesięczne, oddzielne na bóle głowy, inne na spokojny sen, kolejne na skołatane nerwy. Wojna, związane z nią działania, zaangażowanie tak czarodziejów, jak postronnych, wymagały od zarówno ich ciał, jak umysłów, potężnego wysiłku - a ona dbała o to, by nie pozostawiła na nich trwałych blizn. Lub pozostawiła jak najmniejsze - wciąż istniały granice, których magomedycyna nie była w stanie przekroczyć. Słyszała kroki małej Lysandry, rozpoznałaby je w ciemnościach i z zamkniętymi oczami, nie potrafiła jednak rozpoznać tych, które jej towarzyszyły. Nie od razu uniosła spojrzenie, przyglądając się kobiecie u progu - bardzo młodej, jak wskazywała na to jej aparycja, niemal eterycznej. Za jej plecami dostrzegła Lysandrę, która trzymała w ręce słodki smakołyk. Nie zareagowała, przenosząc wzrok z powrotem na dziewczynę, która wypowiedziała jej imię. Rzadko pozwalała gościom wchodzić na piętra lecznicy, wpuszczała tu raczej zaufanych czarodziejów - ale mała Lysandra wiedziała, że Cassandra nie mogła odejść od pracy. A ta konkretna czarownica - nie wyglądała nazbyt podejrzanie, większej nieufności nauczyła dziewczynki w stosunku do mężczyzn.
- Nie używam tu swojego nazwiska - odpowiedziała jej spokojnie, wiążąc rzemyk na kolejnej sakiewce, mocno, aromat nie mógł ulecieć, a zioła nie mogły wywietrzeć. Jej słowa podpowiedziały jej, że nie jest to czarownica, która trafiła do niej przypadkiem - ot tak, z polecenia, szukając leku na krępującą dolegliwość lub rozwiązania niewygodnego problemu w łonie. Wtedy szukałaby pani Cassandry, nie Vablatsky. Jej koneksje sięgały gdzieś głębiej - ale jednocześnie ani jej imię, ani nazwisko, nie mówiło Cassandrze zbyt wiele. Przy pierwszym zetknięciu wydawała się mieć w sobie nieco kultury osobistej, a to stawiało ją ponad zdecydowaną większość odwiedzających ją zwłaszcza ostatnim czasem gości. - Wiem już, kto pyta, ale wciąż nie wiem, dlaczego. Co cię do mnie sprowadza, Elviro Multon? - Położyła gotową sakiewkę w pobliżu pozostałych, by wesprzeć się palcami dłoni na krańcu niedużego blatu ustawionego pośrodku pomieszczenia i skoncentrować spojrzenie na dziewczynie.
- Nie używam tu swojego nazwiska - odpowiedziała jej spokojnie, wiążąc rzemyk na kolejnej sakiewce, mocno, aromat nie mógł ulecieć, a zioła nie mogły wywietrzeć. Jej słowa podpowiedziały jej, że nie jest to czarownica, która trafiła do niej przypadkiem - ot tak, z polecenia, szukając leku na krępującą dolegliwość lub rozwiązania niewygodnego problemu w łonie. Wtedy szukałaby pani Cassandry, nie Vablatsky. Jej koneksje sięgały gdzieś głębiej - ale jednocześnie ani jej imię, ani nazwisko, nie mówiło Cassandrze zbyt wiele. Przy pierwszym zetknięciu wydawała się mieć w sobie nieco kultury osobistej, a to stawiało ją ponad zdecydowaną większość odwiedzających ją zwłaszcza ostatnim czasem gości. - Wiem już, kto pyta, ale wciąż nie wiem, dlaczego. Co cię do mnie sprowadza, Elviro Multon? - Położyła gotową sakiewkę w pobliżu pozostałych, by wesprzeć się palcami dłoni na krańcu niedużego blatu ustawionego pośrodku pomieszczenia i skoncentrować spojrzenie na dziewczynie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wnętrze lecznicy robiło znacznie lepsze wrażenie niż odbierający nadzieję widok zapuszczonej, nokturnowskiej kamienicy. Wciąż nie był to poziom szpitalnych oddziałów - pokoje, do których miała okazję zajrzeć po drodze przypominały raczej sypialnie przerobione na lazaret - ale mimo przeciętnych ścian, drewnianych podłóg i prostych łóżek, dało się dostrzec w tym wszystkim jakiś profesjonalizm. Przerobienie takiego budynku na lecznicę musiało wymagać determinacji, godnej podziwu zaciętości, a zakurzone półki, stoliki oraz ta coraz silniej rozpoznawalna woń medykamentów nadawały miejscu atmosfery zielarskiej chaty. Tak jakby była to apteka, szpital i punkt ratunkowy w jednym. Elvirze przypadła ta myśl do gustu, podobnie jak niemożliwy do uświadczenia w Mungu spokój. Nawet stawiać podeszwy na schodach starała się cicho, aby nie naruszyć klimatu gęstego jak Złoty eliksir.
Dziewczynka, na oko może dziesięcioletnia, zrobiła na Elvirze dobre wrażenie. Nie żałowała, że kupiła jej tę czekoladę, nawet na nią zasłużyła, co uzdrowicielka musiała przyznać mimo całej swojej niechęci do dzieci. Cassandra dobrze ją wytrenowała - mała pomocnica, pokorna, grzeczna i małomówna to było coś, co Elvira prawie byłaby w stanie zaakceptować we własnym domu. Prawie. Niestety, tresowanie dziecka było pracą żmudną i pełną niespodzianek, co nie raz widywała w szpitalu, gdy akurat fatum zesłało do niej niepełnoletniego pacjenta. No i pamiętała własne dzieciństwo. Nie narzekała na swobodę, jaką otrzymywała w rodzinnym domu, ale czuła, że na miejscu własnej matki w życiu nie pozwoliłaby tak sobie wejść na głowę.
Pani Vablatsky, czy tam pani Cassandra, jak sobie wyraźnie zażyczyła, nie zdawała się na pierwszy rzut oka ani przesadnie groźna ani zwodniczo łagodna. Od szarych cieni pod oczami do skrawka muskającej podłogę spódnicy oddawała obraz tego, jak Elvira wyobrażała sobie pracujące matki. Wiecznie zmęczone, zrezygnowane, wyprute z życiowego entuzjazmu, ale też silne, wyprostowane, gotowe do walki. Elvira nie wiedziała, ile dokładnie kobieta może mieć lat, ale wyglądała młodo. Z miejsca odczuła coś na kształt wykrzywionego współczucia.
Dobrze prosperująca lecznica, praca na własną odpowiedzialność, zapewne nie tylko w roli uzdrowicielki, ale i aptekarki (trudno było mieć wątpliwości, gdy widziało się stół zasypany ziołami)... to Elvira bez wahania nazwałaby sukcesem. Macierzyństwo jednak, zwłaszcza samotne, zdawało się najcięższą zmorą. O ile prostsze byłoby życie tej kobiety, o ile więcej mogłaby osiągnąć... no ale to przecież nie była jej sprawa.
- Proszę wybaczyć- powiedziała cicho, rozplątując sznurek białej peleryny i odwieszając ją na najbliższe krzesło. Skoro nie została z progu wypędzona, czuła, że może się rozgościć - Jak rozumiem, wystarczy Cassandra? Pani Cassandra? - Elvira preferowała przechodzenie na ty, oszczędzało czas, ale wpierw chciała rozeznać, co myśli o tym druga uzdrowicielka.
Pod peleryną Elvira miała lekką szatę w kolorze liliowym, z rękawami od łokcia półprzeźroczystymi. Dostała ją kiedyś od matki i nieczęsto zakładała.
- Przychodzę z krótką wizytą, aby się przedstawić - obwieściła i, przecząc jakoby własnym słowom o "krótkiej wizycie", usiadła na krześle, krzyżując nogi w kolanach. - Wygląda na to, że mamy teraz wspólnych znajomych. - Uśmiechnęła się bez większego entuzjazmu, przechodząc dalej, gdyż to nie było tak istotne. - Usłyszałam o twojej lecznicy i pomyślałam, że dobrze byłoby, gdybyśmy się poznały. Też jestem uzdrowicielką, dawniej pracowałam w Mungu. Chcę, byś wiedziała, że jeżeli będzie ci potrzebna pomoc, zawsze możesz mnie wezwać. - Jeżeli nawet zabrzmiało to arogancko, Elvira nie miała takiego zamiaru. Wciąż jeszcze zachowywała się nieporadnie, gdy przychodziło do zapoznawania się z nowymi ludźmi, poza tym zwykła zaczynać rozmowę od właściwych powodów i tym razem nie było inaczej.
- Uzdrowiciele powinni trzymać się razem - dodała nieco bardziej miękko. - Wiedźmy powinny trzymać się razem, zwłaszcza, gdy są po tej samej stronie.
Dziewczynka, na oko może dziesięcioletnia, zrobiła na Elvirze dobre wrażenie. Nie żałowała, że kupiła jej tę czekoladę, nawet na nią zasłużyła, co uzdrowicielka musiała przyznać mimo całej swojej niechęci do dzieci. Cassandra dobrze ją wytrenowała - mała pomocnica, pokorna, grzeczna i małomówna to było coś, co Elvira prawie byłaby w stanie zaakceptować we własnym domu. Prawie. Niestety, tresowanie dziecka było pracą żmudną i pełną niespodzianek, co nie raz widywała w szpitalu, gdy akurat fatum zesłało do niej niepełnoletniego pacjenta. No i pamiętała własne dzieciństwo. Nie narzekała na swobodę, jaką otrzymywała w rodzinnym domu, ale czuła, że na miejscu własnej matki w życiu nie pozwoliłaby tak sobie wejść na głowę.
Pani Vablatsky, czy tam pani Cassandra, jak sobie wyraźnie zażyczyła, nie zdawała się na pierwszy rzut oka ani przesadnie groźna ani zwodniczo łagodna. Od szarych cieni pod oczami do skrawka muskającej podłogę spódnicy oddawała obraz tego, jak Elvira wyobrażała sobie pracujące matki. Wiecznie zmęczone, zrezygnowane, wyprute z życiowego entuzjazmu, ale też silne, wyprostowane, gotowe do walki. Elvira nie wiedziała, ile dokładnie kobieta może mieć lat, ale wyglądała młodo. Z miejsca odczuła coś na kształt wykrzywionego współczucia.
Dobrze prosperująca lecznica, praca na własną odpowiedzialność, zapewne nie tylko w roli uzdrowicielki, ale i aptekarki (trudno było mieć wątpliwości, gdy widziało się stół zasypany ziołami)... to Elvira bez wahania nazwałaby sukcesem. Macierzyństwo jednak, zwłaszcza samotne, zdawało się najcięższą zmorą. O ile prostsze byłoby życie tej kobiety, o ile więcej mogłaby osiągnąć... no ale to przecież nie była jej sprawa.
- Proszę wybaczyć- powiedziała cicho, rozplątując sznurek białej peleryny i odwieszając ją na najbliższe krzesło. Skoro nie została z progu wypędzona, czuła, że może się rozgościć - Jak rozumiem, wystarczy Cassandra? Pani Cassandra? - Elvira preferowała przechodzenie na ty, oszczędzało czas, ale wpierw chciała rozeznać, co myśli o tym druga uzdrowicielka.
Pod peleryną Elvira miała lekką szatę w kolorze liliowym, z rękawami od łokcia półprzeźroczystymi. Dostała ją kiedyś od matki i nieczęsto zakładała.
- Przychodzę z krótką wizytą, aby się przedstawić - obwieściła i, przecząc jakoby własnym słowom o "krótkiej wizycie", usiadła na krześle, krzyżując nogi w kolanach. - Wygląda na to, że mamy teraz wspólnych znajomych. - Uśmiechnęła się bez większego entuzjazmu, przechodząc dalej, gdyż to nie było tak istotne. - Usłyszałam o twojej lecznicy i pomyślałam, że dobrze byłoby, gdybyśmy się poznały. Też jestem uzdrowicielką, dawniej pracowałam w Mungu. Chcę, byś wiedziała, że jeżeli będzie ci potrzebna pomoc, zawsze możesz mnie wezwać. - Jeżeli nawet zabrzmiało to arogancko, Elvira nie miała takiego zamiaru. Wciąż jeszcze zachowywała się nieporadnie, gdy przychodziło do zapoznawania się z nowymi ludźmi, poza tym zwykła zaczynać rozmowę od właściwych powodów i tym razem nie było inaczej.
- Uzdrowiciele powinni trzymać się razem - dodała nieco bardziej miękko. - Wiedźmy powinny trzymać się razem, zwłaszcza, gdy są po tej samej stronie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Skinęła lekko głową na przeprosiny i późniejsze pytanie Elviry, tak naprawdę nie rozwiązując jej wątpliwości, było jej tak naprawdę obojętne, jak dziewczyna będzie się do niej zwracać - ostatnie, do czego była przywiązana, to grzecznościowe tytuły. Obserwowała ją za to czujnie, kiedy zdjęła płaszcz i zaczęła się rozsiadać, nade wszystko oczekując wciąż odpowiedzi na swoje pytanie - którą to w końcu otrzymała. Mogła się w zasadzie tego domyślić, nie wyglądała na tutejszą i była zbyt pewna siebie, by uznać ją za przypadkowego gościa. Cassandra oberwała ostatnie listki z trzymanej w ręku gałązki, odkładając je na bok, by wesprzeć się o stolik dłońmi i skoncentrować swoją uwagę na gościu: przyglądając się mu w tym momencie jeszcze uważniej, niż wcześniej.
Wyglądała bardzo młodo, Cassandra zaczęła zastanawiać się, ile ta dziewczyna miała lat i czy nie za mało, żeby angażować się w podobne projekty. Z drugiej strony, z tyłu jej głowy świtały podane przez nią personalia, tak jakby słyszała je w uszach gdzieś w szkolnych czasach, czy to możliwe? Możliwe, a mogła pomylić je z innymi, mogła też nastąpić popularna zbieżność - choć tak nazwisko, jak imię, wydawały się raczej... rzadkie.
- Od jak dawna jesteś z nami? - zapytała, wciąż lustrując jej lico spojrzeniem; nie znała wszystkich sprzymierzonych czarodziejów, doskonale wiedziała, kto był wśród najważniejszych. Zdawało jej się, że skoro przyszła do niej w podobnym celu, musiała przekroczyć pewien poziom wtajemniczenia. - Kto cię wprowadził? Kto cię tu przysłał? - Krótkie pytanie kontrolne, nie widziała nigdy wcześniej jej twarzy, równie dobrze mogła mieć przed sobą szpiega, który będzie próbował wyciągnąć z niej informacje - musiała się przed tym odpowiednio zabezpieczyć. Upewnić się, że miała przed sobą kogoś, kto naprawdę wiedział, o czym mówił. Ryzykowała zbyt wiele, by nie być ostrożną, miała w lecznicy dwoje małych dzieci. Jej pytanie nie było zabarwione wrogością ni nieufnością, wybrzmiało jak wiedzione ciekawością, choć jej rzeczywiste intencje powinny być dla Elviry łatwe do odczytania. Kącik jej ust uniósł się nieznacznie wyżej, gdy usłyszała jej dalsze słowa, a zwłaszcza te ostatnie.
- Dawniej pracowałaś w Mungu? Co robisz teraz? - Sama Cassandra nie spędziła w tym miejscu zbyt dużo czasu, wyrzucono ją z kursu. Ale bez tego - nie zostałaby nigdy osobą, którą jest dzisiaj. - Opowiedz mi o swoim doświadczeniu - poprosiła miękko. Musiała wiedzieć, z kim właściwie rozmawia, na ile poważna była deklaracja Elviry i na ile mogła na nią liczyć. Mogła być uzdrowicielką o bogatym doświadczeniu lub ledwie początkującą kursantką, która nie miała do czynienia z żywym pacjentem. Młoda twarz nie podpowiadała zbyt wiele, oceniając czarownicę po fizjonomii nie spodziewała się po niej tak naprawdę zbyt wiele. Cassandra zawsze miała kontrolę nad tym, co działo się pod dachem jej lecznicy i musiała mieć pewność, że czyni słusznie, nim dopuści do swoich pacjentów kogokolwiek.
- Cieszę się, że się do mnie pofatygowałaś... - stwierdziła w końcu, z zastanowieniem, właściwie szczerze. Lubiła wiedzieć, z kim współpracuje.
Wyglądała bardzo młodo, Cassandra zaczęła zastanawiać się, ile ta dziewczyna miała lat i czy nie za mało, żeby angażować się w podobne projekty. Z drugiej strony, z tyłu jej głowy świtały podane przez nią personalia, tak jakby słyszała je w uszach gdzieś w szkolnych czasach, czy to możliwe? Możliwe, a mogła pomylić je z innymi, mogła też nastąpić popularna zbieżność - choć tak nazwisko, jak imię, wydawały się raczej... rzadkie.
- Od jak dawna jesteś z nami? - zapytała, wciąż lustrując jej lico spojrzeniem; nie znała wszystkich sprzymierzonych czarodziejów, doskonale wiedziała, kto był wśród najważniejszych. Zdawało jej się, że skoro przyszła do niej w podobnym celu, musiała przekroczyć pewien poziom wtajemniczenia. - Kto cię wprowadził? Kto cię tu przysłał? - Krótkie pytanie kontrolne, nie widziała nigdy wcześniej jej twarzy, równie dobrze mogła mieć przed sobą szpiega, który będzie próbował wyciągnąć z niej informacje - musiała się przed tym odpowiednio zabezpieczyć. Upewnić się, że miała przed sobą kogoś, kto naprawdę wiedział, o czym mówił. Ryzykowała zbyt wiele, by nie być ostrożną, miała w lecznicy dwoje małych dzieci. Jej pytanie nie było zabarwione wrogością ni nieufnością, wybrzmiało jak wiedzione ciekawością, choć jej rzeczywiste intencje powinny być dla Elviry łatwe do odczytania. Kącik jej ust uniósł się nieznacznie wyżej, gdy usłyszała jej dalsze słowa, a zwłaszcza te ostatnie.
- Dawniej pracowałaś w Mungu? Co robisz teraz? - Sama Cassandra nie spędziła w tym miejscu zbyt dużo czasu, wyrzucono ją z kursu. Ale bez tego - nie zostałaby nigdy osobą, którą jest dzisiaj. - Opowiedz mi o swoim doświadczeniu - poprosiła miękko. Musiała wiedzieć, z kim właściwie rozmawia, na ile poważna była deklaracja Elviry i na ile mogła na nią liczyć. Mogła być uzdrowicielką o bogatym doświadczeniu lub ledwie początkującą kursantką, która nie miała do czynienia z żywym pacjentem. Młoda twarz nie podpowiadała zbyt wiele, oceniając czarownicę po fizjonomii nie spodziewała się po niej tak naprawdę zbyt wiele. Cassandra zawsze miała kontrolę nad tym, co działo się pod dachem jej lecznicy i musiała mieć pewność, że czyni słusznie, nim dopuści do swoich pacjentów kogokolwiek.
- Cieszę się, że się do mnie pofatygowałaś... - stwierdziła w końcu, z zastanowieniem, właściwie szczerze. Lubiła wiedzieć, z kim współpracuje.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Brak protestu przed przejściem na ty, choćby w postaci okresowego załamania wyrazu uważnego spokoju na twarzy kobiety, był dla Elviry sygnałem, że może sobie na taką formę pozwolić. Nie zamierzała pytać po raz kolejny ani unosić się sztuczną grzecznością - nie było to w jej stylu. W cichym budynku jedynie co jakiś czas dobiegały do jej uszu skrzypnięcia desek podłogowych na niższych piętrach, odległe dźwięki głosów, chrząknięć. Upajała się tą ciszą, zastanawiając, czy dni wyglądały tu w ten sposób zawsze, czy może wyjątkowo lecznica Cassandry nie zapełniła się licznie rannymi. Elvira nie potrafiła sobie wyobrazić, by w nagłej sytuacji wciąż panowała tu zwodnicza stagnacja. Rany, choroby, krew, ropa, wymioty - to zawsze wiązało się z hałasem.
Wychyliła się nieco na krześle, nie kryjąc zainteresowania. Przyglądała się resztkom roślin na stole, próbując wydedukować, jakie dokładnie mieszanki uzdrowicielka przygotowywała tutaj na własną rękę. Jedynie raz na jakiś zwracała blade spojrzenie z powrotem na zmęczoną kobietę, kiwając w milczeniu głową, nie przerywając, czekając na swoją kolej i wciąż rozmyślając, ile dokładnie Cassandra może mieć lać. Choćby chciała, nie była w stanie po niczym jej skojarzyć.
- Od niedawna, od czerwca - przyznała bez zawahania, opierając ramię nonszalancko na oparciu krzesła. Kłamać nie zamierzała, podobnie ukrywać pojedynczych faktów. Tyle, ile usłyszała dotąd, wystarczyło, by poczuła się w lecznicy pewnie. Cassandra także nie zrobiła na niej wrażenia osoby niegodnej zaufania; była rzeczową, rozsądną i ostrożną kobietą, jak do tej pory Elvira nie miała jej nic do zarzucenia. - Drew Macnair. Nikt mnie nie przysłał, usłyszałam o tym miejscu od Zachary'ego Shafiqa, zdecydowałam się przybyć. To nie rozkaz, tylko moja decyzja. Moja wola bycia przydatną - mówiąc, starała się nie odrywać wzroku od ciemnych oczu Cassandry, jakby liczyła, że dostrzeże w nich jakąś zmianę, sygnalizującą wrogie nastawienie, może szerzej sięgającą nieufność. Ślad niezaliczonego testu wstępnego.
Zauważyła niewielki uśmiech na ustach uzdrowicielki, więc nie kryła własnego. Zapewne w tym łączyło je zrozumienie - że wiedźmy winny trzymać się razem. Po samej profesji i sposobie utrzymania szło zrozumieć, że Cassandra nie należała do tych stłamszonych, żyjących pod pańskim butem. I dobrze. Będzie im łatwiej współpracować.
Gdy przyszło do opowiadania o sobie, Elvira usiadła wygodniej, rozluźniła mięśnie - nietrudno było domyśleć się, że ten temat jest dla niej przyjemniejszy.
- Owszem, pracowałam w Mungu. Pięć lat na stażu, potem cztery zawodowo. Uzdrowiciel oddziału wewnętrznego, w trakcie specjalizacji chorób genetycznych. Prawie ukończonej. Podczas stażu pracowałam na każdym oddziale, w zawodzie głównie trafiali do mnie arystokraci, ale też czarodzieje przewlekle chorzy z innych powodów. - Lekko przewróciła oczami. Nie miała ochoty poruszać tematu swojego zwolnienia, nie zdawała sobie również sprawy z wątpliwości Cassandry odnośnie jej wieku. - Można powiedzieć, że pewniej sobie radzę z jednostkami chorobowymi, z leczeniem planowym, ale przez kilka ostatnich miesięcy pracowałam też jako uzdrowiciel na zlecenie i odświeżyłam wiedzę z zakresu pozaklęciówki i uzdrowicielstwa ratunkowego. Eliksiry warzę rzadko, tylko najprostsze. - Ostatnie zdanie przyznała niechętnie, ale w ten sposób wyglądała rzeczywistość; szpital miał od groma alchemików, łatwo było zapomnieć przepisy i zdać się na ich łaskę. - Teraz pracuję jako uzdrowiciel u Selwynów. Zajmuję się jedną lady ze Śmiertelną Bladością.
Na ostatnie słowa uznania jedynie grzecznie skinęła głową. Również się cieszyła, ponieważ przyszła tu dla siebie, dla zaspokojenia własnej ciekawości i niechęci bycia odstawioną na drugi plan, nie dla przyjemności tej uzdrowicielki. Wciąż, dobry kontakt był lepszy od napięcia oraz rywalizacji charakteryzującej szpital. Nie miała w zamiarze się kłócić ani spierać o kompetencje. W umiejętności Cassandry nie wątpiła i liczyła na to, że przy jej boku zdoła wprowadzić się lepiej w gałąź uzdrowicielstwa wojennego, które - niestety - nie leżało w zakresie realnych Elviry kwalifikacji.
Wychyliła się nieco na krześle, nie kryjąc zainteresowania. Przyglądała się resztkom roślin na stole, próbując wydedukować, jakie dokładnie mieszanki uzdrowicielka przygotowywała tutaj na własną rękę. Jedynie raz na jakiś zwracała blade spojrzenie z powrotem na zmęczoną kobietę, kiwając w milczeniu głową, nie przerywając, czekając na swoją kolej i wciąż rozmyślając, ile dokładnie Cassandra może mieć lać. Choćby chciała, nie była w stanie po niczym jej skojarzyć.
- Od niedawna, od czerwca - przyznała bez zawahania, opierając ramię nonszalancko na oparciu krzesła. Kłamać nie zamierzała, podobnie ukrywać pojedynczych faktów. Tyle, ile usłyszała dotąd, wystarczyło, by poczuła się w lecznicy pewnie. Cassandra także nie zrobiła na niej wrażenia osoby niegodnej zaufania; była rzeczową, rozsądną i ostrożną kobietą, jak do tej pory Elvira nie miała jej nic do zarzucenia. - Drew Macnair. Nikt mnie nie przysłał, usłyszałam o tym miejscu od Zachary'ego Shafiqa, zdecydowałam się przybyć. To nie rozkaz, tylko moja decyzja. Moja wola bycia przydatną - mówiąc, starała się nie odrywać wzroku od ciemnych oczu Cassandry, jakby liczyła, że dostrzeże w nich jakąś zmianę, sygnalizującą wrogie nastawienie, może szerzej sięgającą nieufność. Ślad niezaliczonego testu wstępnego.
Zauważyła niewielki uśmiech na ustach uzdrowicielki, więc nie kryła własnego. Zapewne w tym łączyło je zrozumienie - że wiedźmy winny trzymać się razem. Po samej profesji i sposobie utrzymania szło zrozumieć, że Cassandra nie należała do tych stłamszonych, żyjących pod pańskim butem. I dobrze. Będzie im łatwiej współpracować.
Gdy przyszło do opowiadania o sobie, Elvira usiadła wygodniej, rozluźniła mięśnie - nietrudno było domyśleć się, że ten temat jest dla niej przyjemniejszy.
- Owszem, pracowałam w Mungu. Pięć lat na stażu, potem cztery zawodowo. Uzdrowiciel oddziału wewnętrznego, w trakcie specjalizacji chorób genetycznych. Prawie ukończonej. Podczas stażu pracowałam na każdym oddziale, w zawodzie głównie trafiali do mnie arystokraci, ale też czarodzieje przewlekle chorzy z innych powodów. - Lekko przewróciła oczami. Nie miała ochoty poruszać tematu swojego zwolnienia, nie zdawała sobie również sprawy z wątpliwości Cassandry odnośnie jej wieku. - Można powiedzieć, że pewniej sobie radzę z jednostkami chorobowymi, z leczeniem planowym, ale przez kilka ostatnich miesięcy pracowałam też jako uzdrowiciel na zlecenie i odświeżyłam wiedzę z zakresu pozaklęciówki i uzdrowicielstwa ratunkowego. Eliksiry warzę rzadko, tylko najprostsze. - Ostatnie zdanie przyznała niechętnie, ale w ten sposób wyglądała rzeczywistość; szpital miał od groma alchemików, łatwo było zapomnieć przepisy i zdać się na ich łaskę. - Teraz pracuję jako uzdrowiciel u Selwynów. Zajmuję się jedną lady ze Śmiertelną Bladością.
Na ostatnie słowa uznania jedynie grzecznie skinęła głową. Również się cieszyła, ponieważ przyszła tu dla siebie, dla zaspokojenia własnej ciekawości i niechęci bycia odstawioną na drugi plan, nie dla przyjemności tej uzdrowicielki. Wciąż, dobry kontakt był lepszy od napięcia oraz rywalizacji charakteryzującej szpital. Nie miała w zamiarze się kłócić ani spierać o kompetencje. W umiejętności Cassandry nie wątpiła i liczyła na to, że przy jej boku zdoła wprowadzić się lepiej w gałąź uzdrowicielstwa wojennego, które - niestety - nie leżało w zakresie realnych Elviry kwalifikacji.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Mieszanki ziół na stole Cassandry pachniały rumiankiem, ciemiernikiem i miętą, Elvira niewątpliwie mogła poznać, że były to zioła podawane wspomagająco, jedne na wzmocnienie, inne na dobry sen, inne z kolei na szybszą regenerację; łagodne magiczne wywary z ich wykorzystywaniem dawały chwilową ulgę i przyśpieszały gojenie, w mało inwazyjny sposób ułatwiając pracę organizmu. Nie było w nich nic skomplikowane, bardziej praktycznego. Wsłuchując się w słowa Elviry Cassandra jednak odłożyła zioła na bok, skupiając swoją uwagę na uzdrowicielce, w zasadzie zadowolona z jej słów. Subtelne drgnięcie ust uzdrowicielki mogło świadczyć o zdanym egzaminie, w jej słowach nie zjawiła się luka - szczerze wątpiła, by ktokolwiek wydał pannie Multon podobne polecenie, a Zachary w istocie był czarodziejem, który jako pierwszy mógł pomyśleć o medycznym wsparciu. Wplątanie w to Drew dodawało wiarygodności - był najświeższym pośród dowodzących, co zawężało krąg podejrzeń.
- Co tobą kierowało? - zapytała, już poza egzaminem, z czystej ciekawości - lubiła wiedzieć, z kim pracowała, a mogła już podejrzewać, że przyjdzie im sprzymierzyć siły niejeden raz. - Znaliście się z Macnairem wcześniej? - Pytania może były bezpośrednie, ale ton jej głosu nie brzmiał nachalnie, zostawiał pole na niedopowiedzenia lub zbycie tematu bez urazy dla samej Cassandry. Wysoce szanowała sobie własną prywatność - więc potrafiła również uszanować cudzą.
- Specjalizacja genetyczna nie jest najprzydatniejsza na linii frontu - stwierdziła spokojnie, bardziej zauważając fakt, niżeli oceniając. Ona sama o genetyce wiedziała niewiele, pochylała się tylko nad kilkoma przypadkami w Durham - sporo czasu poświęcając na nocne wertowanie ksiąg w poszukiwaniu odpowiedzi na wątpliwości i trapiące ją pytania. Może teraz będzie mogła zamiast tego zadać kilka pytać Elvirze, wbrew pierwszemu wrażeniu czarownica wyglądała na znacznie młodszą, niż była w rzeczywistości. Podane przez nią lata oznaczały co najmniej dziewięć lat pracy zawodowej. Imponujące, pewnie posiadała specyfiki urodowe od samej Morgany Selwyn. Fakt, że specjalizacja została przez nią niemal ukończona nie wzbudził u niej większej reakcji, nieszczególnie dbała o papierki - znacznie wyżej ceniąc doświadczenie. Na ile Elvira je miała, tego nie była w stanie i nie zamierzała oceniać po samej rozmowie. Nie miała wątpliwości co do tego, że pewnego dnia będzie jej dane zobaczyć to na własne oczy. Tymczasem, robiła na niej raczej dobre wrażenie. - Ale to tylko kwestia praktyki - odparła dlatego, gdy podkreślała mniejsze doświadczenie z zakresu magomedycyny pozaklęciowej - w tej Cassandra radziła sobie najlepiej. - Myślę, że będziesz dla nas cennym nabytkiem, Elviro Multon, a w przyszłości nieocenioną pomocą. Dziękuję ci, że przyszłaś mi to zaproponować. - W końcu usiadła i ona, wprawiając w ruch różdżkę, by woreczki z ziołami czy też powiązane razem pęki zsunęły się ze stołu i ułożyły jedno obok drugiego pod ścianą, na rozpostartym papierze wydartym ze stron starszych wydań Czarownicy. - Wina? - zapytała w końcu, spoglądając pytająco na kobietę.
- Zastanawia mnie - zaczęła, nachylając się lekko nad stolikiem, by wesprzeć się o niego łokciami i przyjrzeć się uważnie samej Elvirze. - Jaką panią jest lady doyenne Selwyn - zwróciła się do niej, szukając jej spojrzenia własnym.
- Co tobą kierowało? - zapytała, już poza egzaminem, z czystej ciekawości - lubiła wiedzieć, z kim pracowała, a mogła już podejrzewać, że przyjdzie im sprzymierzyć siły niejeden raz. - Znaliście się z Macnairem wcześniej? - Pytania może były bezpośrednie, ale ton jej głosu nie brzmiał nachalnie, zostawiał pole na niedopowiedzenia lub zbycie tematu bez urazy dla samej Cassandry. Wysoce szanowała sobie własną prywatność - więc potrafiła również uszanować cudzą.
- Specjalizacja genetyczna nie jest najprzydatniejsza na linii frontu - stwierdziła spokojnie, bardziej zauważając fakt, niżeli oceniając. Ona sama o genetyce wiedziała niewiele, pochylała się tylko nad kilkoma przypadkami w Durham - sporo czasu poświęcając na nocne wertowanie ksiąg w poszukiwaniu odpowiedzi na wątpliwości i trapiące ją pytania. Może teraz będzie mogła zamiast tego zadać kilka pytać Elvirze, wbrew pierwszemu wrażeniu czarownica wyglądała na znacznie młodszą, niż była w rzeczywistości. Podane przez nią lata oznaczały co najmniej dziewięć lat pracy zawodowej. Imponujące, pewnie posiadała specyfiki urodowe od samej Morgany Selwyn. Fakt, że specjalizacja została przez nią niemal ukończona nie wzbudził u niej większej reakcji, nieszczególnie dbała o papierki - znacznie wyżej ceniąc doświadczenie. Na ile Elvira je miała, tego nie była w stanie i nie zamierzała oceniać po samej rozmowie. Nie miała wątpliwości co do tego, że pewnego dnia będzie jej dane zobaczyć to na własne oczy. Tymczasem, robiła na niej raczej dobre wrażenie. - Ale to tylko kwestia praktyki - odparła dlatego, gdy podkreślała mniejsze doświadczenie z zakresu magomedycyny pozaklęciowej - w tej Cassandra radziła sobie najlepiej. - Myślę, że będziesz dla nas cennym nabytkiem, Elviro Multon, a w przyszłości nieocenioną pomocą. Dziękuję ci, że przyszłaś mi to zaproponować. - W końcu usiadła i ona, wprawiając w ruch różdżkę, by woreczki z ziołami czy też powiązane razem pęki zsunęły się ze stołu i ułożyły jedno obok drugiego pod ścianą, na rozpostartym papierze wydartym ze stron starszych wydań Czarownicy. - Wina? - zapytała w końcu, spoglądając pytająco na kobietę.
- Zastanawia mnie - zaczęła, nachylając się lekko nad stolikiem, by wesprzeć się o niego łokciami i przyjrzeć się uważnie samej Elvirze. - Jaką panią jest lady doyenne Selwyn - zwróciła się do niej, szukając jej spojrzenia własnym.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pół minuty skupienia, tyle wystarczyło, by wychylona na krześle Elvira zaczęła rozpoznawać poszczególne składniki w duszącej mieszance ziołowych zapachów. Znała zastosowanie każdego z nich, wiedziała jaka roślina wspomaga procesy regeneracyjne, które wzmacniają krew przewlekle chorujących kobiet oraz czego nie należało łączyć ze sobą lub podawać równolegle do specyficznego eliksiru, by nie zniwelować działania obydwu. To wszystko była jednakże wiedza kliniczna - uzdrowicielka przepisywała czasem zioła w formie leczenia dodatkowego, rozpisywała szlachciankom inhalacje, maści naturalne dla pacjentów z przewlekłymi ranami po klątwach, których po tygodniach leczenia na pozaklęciówce przez stabilny stan przerzucano na wewnętrzny.
Poza jedyną koniecznością rozumienia co i na co, Elvira nie wiedziała jednak, w jaki sposób hoduje się te rośliny ani jak uzyskać z nich susze o pożądanych właściwościach. Kiedy coś zlecała, przychodziło ze szpitalnej apteki i ani przygotowanie ani przechowanie nie leżało w jej gestii. Z zastanowieniem przyglądała się więc jak Cassandra układa woreczki na gazetach, nie zamierzając kryć się z pytaniami, jakie namnożyły się w jej głowie.
- Sama hodujesz zioła? Czy masz zaufanego dostawcę w pobliżu? - Elvirze wydało się to ważne; w tych czasach nie było pewności, kiedy dostawy do głównych aptek zaczną przychodzić w kratkę. Mogła nie znać się tak na zielarstwie, ale wiedziała, że niektóre gatunki wymagały niezwykle kosztownej pielęgnacji. Jeżeli czegokolwiek zacznie brakować, w pierwszej kolejności zaopatrzą szpital, to pewne. Kiedyś by ją to cieszyło. Obecnie wręcz przeciwnie.
Zadawane przez Cassandrę pytania stawały się z czasem intymniejsze, mniej natarczywe. Jeżeli wcześniej Elvira czuła, że krążenie wokół tematu mogłoby skończyć się nieporozumieniem, być może groźniej, teraz nie miała oporów przed odwróceniem głowy i wbiciem spojrzenia w ścianę, w sufit, we własne dłonie. Należała do tych, które mówiły albo dużo albo prawie wcale. Jeżeli podejmowała temat, robiła to bezwstydnie, bez krzty skromności. O niektórych rzeczach nie chciałaby jednak mówić nawet z bliskimi przyjaciółmi, gdyby jakichkolwiek posiadała.
- Nie wiem, czy to tak ważne. Gdybym nie miała powodów, nawet bym nie próbowała - uznała w końcu po chwili milczenia, szczerze. - Można powiedzieć... - urwała, przygryzając wargę mocno, aż poczuła w ustach metal. Ten stary trik stosowała, gdy chciała powstrzymać się przed wypowiedzeniem kilku zjadliwych słów za dużo. Czasem gniew można było kiełznać jedynie krwią. - Można powiedzieć, że szukałam swojego miejsca. I że je znalazłam. - Westchnęła cicho, chwytając się fałszywej nadziei, że jej policzki nie stały się różowsze, a oczy nie zdradzają niechętnego zawstydzenia. - Znaliśmy się - dodała, choć zabrzmiało to raczej jak pytanie.
Elvira nie wiedziała, co Cassandra definiuje jako znajomość; sama natomiast nie miała w ich nawiązywaniu większej wprawy. Utrzymywali ze sobą listowny kontakt, spotkali się parę razy i... tak, można było powiedzieć, że się znali.
Skrzywiła się lekko - nie mogła tego powstrzymać - gdy zwrócono uwagę na nikłą przydatność jej specjalizacji. Choć sama zdążyła już domyśleć się tego faktu, nigdy nie lubiła, gdy w ustach innych formowały się krytyczne dla niej wnioski. Elvira uznawała swoją specjalizację za niebywale interesującą, nie wybrałaby jej, gdyby tak nie było. Przygotowała się jednak mentalnie na naukę nowych rzeczy i powrót do starej wiedzy z okresu praktyk. Krótkie załamanie nastroju wyrównało się, kiedy Cassandra wkrótce potem zdecydowała się wyrazić na głos wdzięczność.
- Oczywiście - przyznała cicho, prawie do siebie, uśmiechając się pod nosem. Dla grzeczności dodała też: - I ja dziękuję ci, że znalazłaś dla mnie chwilę.
Alkoholu nie zwykła odmawiać, niezależnie od postaci, a wytrawne, czy półwytrawne wino należało do trunków, które pijała dla przyjemności, nie w celu urżnięcia się. Kiwnęła więc głową w odpowiedzi na pytanie, zadowolona, że rozmowa traci nieco ze sztucznie oficjalnego tonu.
- Nie wiem, jaką panią jest lady doyenne - odpowiedziała zgodnie z prawdą, bez zawahania sięgając po kielich. - Na pewno nie muszę narzekać na warunki pracy, zaopatrzenie w materiały, eliksiry... na zarobki. - Przysunęła brzeg pucharu do ust i uśmiechnęła się blado. - Lecz lady doyenne nie kontaktuje się ze mną bezpośrednio, a wyłącznie przez lorda Selwyna. Nie sądzę, by planowała w najbliższym czasie zawezwać mnie do siebie. - Wzruszyła ramieniem, nieprzejęta. - Lady, którą mam pod opieką, samodzielnie warzy większość eliksirów używanych w pałacu - wyznała po chwili, gdyż nieistotna pozornie informacja dużo mówiła o tym, jak wygląda życie w Boreham. Patriarchalizm zatruwał wszystko bez wyjątku, lecz lady doyenne z pewnością ufała swoim kobietom nieco bardziej niż zwykli robić to nestorzy innych rodów.
- Czy mi też wolno zadawać pytania? - wyrwało się wreszcie Elvirze, gdy przeciągający się spokój i ciepły posmak wina rozluźniły pozorowaną ostrożność. - Nie zrozum mnie źle, ja także jestem ciekawa twojej pracy. Od jak dawna prowadzisz tę lecznicę na własną rękę? Zawsze prowadziłaś ją sama? Dlaczego Nokturn? - Elvira nie była cierpliwa, sięgała po wszystko, co chciała wiedzieć jedno po drugim, zakładając wygodnie nogę na nogę.
Poza jedyną koniecznością rozumienia co i na co, Elvira nie wiedziała jednak, w jaki sposób hoduje się te rośliny ani jak uzyskać z nich susze o pożądanych właściwościach. Kiedy coś zlecała, przychodziło ze szpitalnej apteki i ani przygotowanie ani przechowanie nie leżało w jej gestii. Z zastanowieniem przyglądała się więc jak Cassandra układa woreczki na gazetach, nie zamierzając kryć się z pytaniami, jakie namnożyły się w jej głowie.
- Sama hodujesz zioła? Czy masz zaufanego dostawcę w pobliżu? - Elvirze wydało się to ważne; w tych czasach nie było pewności, kiedy dostawy do głównych aptek zaczną przychodzić w kratkę. Mogła nie znać się tak na zielarstwie, ale wiedziała, że niektóre gatunki wymagały niezwykle kosztownej pielęgnacji. Jeżeli czegokolwiek zacznie brakować, w pierwszej kolejności zaopatrzą szpital, to pewne. Kiedyś by ją to cieszyło. Obecnie wręcz przeciwnie.
Zadawane przez Cassandrę pytania stawały się z czasem intymniejsze, mniej natarczywe. Jeżeli wcześniej Elvira czuła, że krążenie wokół tematu mogłoby skończyć się nieporozumieniem, być może groźniej, teraz nie miała oporów przed odwróceniem głowy i wbiciem spojrzenia w ścianę, w sufit, we własne dłonie. Należała do tych, które mówiły albo dużo albo prawie wcale. Jeżeli podejmowała temat, robiła to bezwstydnie, bez krzty skromności. O niektórych rzeczach nie chciałaby jednak mówić nawet z bliskimi przyjaciółmi, gdyby jakichkolwiek posiadała.
- Nie wiem, czy to tak ważne. Gdybym nie miała powodów, nawet bym nie próbowała - uznała w końcu po chwili milczenia, szczerze. - Można powiedzieć... - urwała, przygryzając wargę mocno, aż poczuła w ustach metal. Ten stary trik stosowała, gdy chciała powstrzymać się przed wypowiedzeniem kilku zjadliwych słów za dużo. Czasem gniew można było kiełznać jedynie krwią. - Można powiedzieć, że szukałam swojego miejsca. I że je znalazłam. - Westchnęła cicho, chwytając się fałszywej nadziei, że jej policzki nie stały się różowsze, a oczy nie zdradzają niechętnego zawstydzenia. - Znaliśmy się - dodała, choć zabrzmiało to raczej jak pytanie.
Elvira nie wiedziała, co Cassandra definiuje jako znajomość; sama natomiast nie miała w ich nawiązywaniu większej wprawy. Utrzymywali ze sobą listowny kontakt, spotkali się parę razy i... tak, można było powiedzieć, że się znali.
Skrzywiła się lekko - nie mogła tego powstrzymać - gdy zwrócono uwagę na nikłą przydatność jej specjalizacji. Choć sama zdążyła już domyśleć się tego faktu, nigdy nie lubiła, gdy w ustach innych formowały się krytyczne dla niej wnioski. Elvira uznawała swoją specjalizację za niebywale interesującą, nie wybrałaby jej, gdyby tak nie było. Przygotowała się jednak mentalnie na naukę nowych rzeczy i powrót do starej wiedzy z okresu praktyk. Krótkie załamanie nastroju wyrównało się, kiedy Cassandra wkrótce potem zdecydowała się wyrazić na głos wdzięczność.
- Oczywiście - przyznała cicho, prawie do siebie, uśmiechając się pod nosem. Dla grzeczności dodała też: - I ja dziękuję ci, że znalazłaś dla mnie chwilę.
Alkoholu nie zwykła odmawiać, niezależnie od postaci, a wytrawne, czy półwytrawne wino należało do trunków, które pijała dla przyjemności, nie w celu urżnięcia się. Kiwnęła więc głową w odpowiedzi na pytanie, zadowolona, że rozmowa traci nieco ze sztucznie oficjalnego tonu.
- Nie wiem, jaką panią jest lady doyenne - odpowiedziała zgodnie z prawdą, bez zawahania sięgając po kielich. - Na pewno nie muszę narzekać na warunki pracy, zaopatrzenie w materiały, eliksiry... na zarobki. - Przysunęła brzeg pucharu do ust i uśmiechnęła się blado. - Lecz lady doyenne nie kontaktuje się ze mną bezpośrednio, a wyłącznie przez lorda Selwyna. Nie sądzę, by planowała w najbliższym czasie zawezwać mnie do siebie. - Wzruszyła ramieniem, nieprzejęta. - Lady, którą mam pod opieką, samodzielnie warzy większość eliksirów używanych w pałacu - wyznała po chwili, gdyż nieistotna pozornie informacja dużo mówiła o tym, jak wygląda życie w Boreham. Patriarchalizm zatruwał wszystko bez wyjątku, lecz lady doyenne z pewnością ufała swoim kobietom nieco bardziej niż zwykli robić to nestorzy innych rodów.
- Czy mi też wolno zadawać pytania? - wyrwało się wreszcie Elvirze, gdy przeciągający się spokój i ciepły posmak wina rozluźniły pozorowaną ostrożność. - Nie zrozum mnie źle, ja także jestem ciekawa twojej pracy. Od jak dawna prowadzisz tę lecznicę na własną rękę? Zawsze prowadziłaś ją sama? Dlaczego Nokturn? - Elvira nie była cierpliwa, sięgała po wszystko, co chciała wiedzieć jedno po drugim, zakładając wygodnie nogę na nogę.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Przerzuciła przez ramię warkocz, ściągając z niego rzemień i powoli rozwiązując jego splot, kończąc pracę z ziołami nie musiała już ich strzec, nie wydawała się również nadto skrępowana obecnością gościa - którego ciekawość sprawiała, że stawał się tylko bardziej interesujący.
- I tak i nie - odparła na pytanie Elviry po chwili zastanowienia. - Część z nich, zwłaszcza te mało wymagające, jak mięta, pokrzywa czy rumianek, mam w donicach, które przynajmniej przeważnie wystarczają na moje potrzeby. Kiedy potrzeby stają się nieco większe, powiększam zapasy w pobliskiej aptece - Mulpepperowie prowadzą ją niedaleko stąd, jest bardzo dobrze wyposażona. Gdybyś szukała miejsca, w którym można znaleźć zioła dobrej jakości, mogę ci je polecić z czystym sumieniem. Ale najwięcej ingrediencji mam z dostaw Burke'ów i Goyle'ów, przy czym oba te źródła dostarczają mi składników najwyższej jakości. - To też było ważne - dla niej, jako dla uzdrowicielki, nowej sojuszniczki Rycerzy Walpurgii. Musiała wiedzieć, na kogo mogła liczyć i od kogo mogła dostać niezbędne komponenty. Mówiła, że sama nie warzyła nawet niezbędnych eliksirów, ale może nadejść moment, w którym będzie musiała spróbować pochylić się choćby nad tymi najprostszymi. Mulpepper mógł zacząć mieć kłopoty, ale tak Goyle jak Burke'owie byli od nich wciąż dalecy - nie bała się przerwy w dostawach. Prawdopodobnie - z takim wsparciem - szansa na podobne problemy była u niej tak naprawdę niższa niż w Mungu. Przyglądała się jej z uwagą, kiedy zbierała myśli, żeby odpowiedzieć, zdawkowa wypowiedź nie zdradzała wcale odpowiedzi na pytanie Cassandry, ale nie zamierzała też tu i teraz przesłuchiwać Elviry. Uszanowała jej wolę, odpuszczając temat, choć przeszło jej przez myśl, że ku wojnie najczęściej ściąga właśnie zagubienie. Czemu, tego nie była wciąż pewna. Skinęła lekko głową, gdy podziękowała za czas, po czym poruszyła spokojnie różdżką, cichym accio przywołując ku sobie dwa kielichy i butelkę wina; otworzyła ją kolejnym drgnieniem różdżki, pozwalając winu przelać się między szkła. Do jednej trzeciej wysokości, bardziej na spróbowanie niżeli libację, mieszkając w lecznicy nie wychodziła z pracy nigdy - zatem dbała o trzeźwość własnego umysłu. Z zainteresowaniem wsłuchała się w opowieść o Morganie, jej siła nie przestawała jej imponować.
- Proszę, proszę... Wygląda na to, że cały ród Salamander słynie ze zdolnych kobiet - odparła spokojnie, w reakcji na wspomnienie o samodzielności lady znajdującej się pod opieką samej Elviry. Było w tym coś unikatowego jak na świat, w którym żyła. Cassandrze było wystarczająco ciężko, kiedy nikt po drodze nie mówił jej, co jej wolno, a czego nie. Życie ptaszka urodzonego w klatce nie sprzyjało mrzonkom o wolności. Ujęła kieliszek w dłoń, biorąc łyk wina, opierając się o krzesło nieco wygodniej. Elvira zdobyła jej uwagę i zainteresowanie - zamierzała poświęcić jej ten czas.
- To nie przesłuchanie - wyjaśniła w odpowiedzi na jej pytanie, choć pewnie szybko mogłaby tego pożałować. Dlaczego Nokturn. Słonko, dlatego, że nigdzie indziej odejść nie mogłam. Nikt nie wybrałby tego miejsca z własnej woli. Praca jest paskudniejsza niż w Mungu, rany przeważnie brutalniejsze, co gorsza najczęściej zasłużone. - To miejsce ma już parę lat, stworzyłam je sama i sama prowadzę je przez cały ten czas. Zdążyłam wyrobić sobie w tym miejscu pewną reputację, która sprawia, że uliczne draby choćby im dopłacono, będą wolały położyć się u mnie, niżeli w Mungu. To samo dotyczy co najmniej kilku naszych dzielnych rycerzy - Była z tego dumna. Do wszystkiego, co miała, doszła własną ciężką pracą. Nie tylko do złota i pieniędzy, przede wszystkim do pokładanego w niej zaufania. - Tego, co dzisiaj umiem, nauczyłam się na nich - Jeszcze przed laty, nim to miejsce powstało, kiedy pomagała w Mantykorze po ustawianych bójkach, ale o tym mówić nie zamierzała. Zamknięte rozdziały w jej życiu były jak książki, które nadawały się już tylko do zbierania kurzu. Nie miała żadnych dokumentów uprawniających ją do działalności uzdrowicielskiej. Ale znała swój talent, potrafiła więcej niż dyplomowani uzdrowiciele. - Powiedzmy, że... lubię żyć po swojemu - oznajmiła, spoglądając w oczy swojej towarzyszki; jakkolwiek nie zrozumiałaby tych słów, pewnie zrozumiałaby je prawidłowo. Więcej tłumaczyć nie zamierzała, Nokturn stał się jej domem wystarczająco dawno temu, by zamknąć również i ten rozdział.
- I tak i nie - odparła na pytanie Elviry po chwili zastanowienia. - Część z nich, zwłaszcza te mało wymagające, jak mięta, pokrzywa czy rumianek, mam w donicach, które przynajmniej przeważnie wystarczają na moje potrzeby. Kiedy potrzeby stają się nieco większe, powiększam zapasy w pobliskiej aptece - Mulpepperowie prowadzą ją niedaleko stąd, jest bardzo dobrze wyposażona. Gdybyś szukała miejsca, w którym można znaleźć zioła dobrej jakości, mogę ci je polecić z czystym sumieniem. Ale najwięcej ingrediencji mam z dostaw Burke'ów i Goyle'ów, przy czym oba te źródła dostarczają mi składników najwyższej jakości. - To też było ważne - dla niej, jako dla uzdrowicielki, nowej sojuszniczki Rycerzy Walpurgii. Musiała wiedzieć, na kogo mogła liczyć i od kogo mogła dostać niezbędne komponenty. Mówiła, że sama nie warzyła nawet niezbędnych eliksirów, ale może nadejść moment, w którym będzie musiała spróbować pochylić się choćby nad tymi najprostszymi. Mulpepper mógł zacząć mieć kłopoty, ale tak Goyle jak Burke'owie byli od nich wciąż dalecy - nie bała się przerwy w dostawach. Prawdopodobnie - z takim wsparciem - szansa na podobne problemy była u niej tak naprawdę niższa niż w Mungu. Przyglądała się jej z uwagą, kiedy zbierała myśli, żeby odpowiedzieć, zdawkowa wypowiedź nie zdradzała wcale odpowiedzi na pytanie Cassandry, ale nie zamierzała też tu i teraz przesłuchiwać Elviry. Uszanowała jej wolę, odpuszczając temat, choć przeszło jej przez myśl, że ku wojnie najczęściej ściąga właśnie zagubienie. Czemu, tego nie była wciąż pewna. Skinęła lekko głową, gdy podziękowała za czas, po czym poruszyła spokojnie różdżką, cichym accio przywołując ku sobie dwa kielichy i butelkę wina; otworzyła ją kolejnym drgnieniem różdżki, pozwalając winu przelać się między szkła. Do jednej trzeciej wysokości, bardziej na spróbowanie niżeli libację, mieszkając w lecznicy nie wychodziła z pracy nigdy - zatem dbała o trzeźwość własnego umysłu. Z zainteresowaniem wsłuchała się w opowieść o Morganie, jej siła nie przestawała jej imponować.
- Proszę, proszę... Wygląda na to, że cały ród Salamander słynie ze zdolnych kobiet - odparła spokojnie, w reakcji na wspomnienie o samodzielności lady znajdującej się pod opieką samej Elviry. Było w tym coś unikatowego jak na świat, w którym żyła. Cassandrze było wystarczająco ciężko, kiedy nikt po drodze nie mówił jej, co jej wolno, a czego nie. Życie ptaszka urodzonego w klatce nie sprzyjało mrzonkom o wolności. Ujęła kieliszek w dłoń, biorąc łyk wina, opierając się o krzesło nieco wygodniej. Elvira zdobyła jej uwagę i zainteresowanie - zamierzała poświęcić jej ten czas.
- To nie przesłuchanie - wyjaśniła w odpowiedzi na jej pytanie, choć pewnie szybko mogłaby tego pożałować. Dlaczego Nokturn. Słonko, dlatego, że nigdzie indziej odejść nie mogłam. Nikt nie wybrałby tego miejsca z własnej woli. Praca jest paskudniejsza niż w Mungu, rany przeważnie brutalniejsze, co gorsza najczęściej zasłużone. - To miejsce ma już parę lat, stworzyłam je sama i sama prowadzę je przez cały ten czas. Zdążyłam wyrobić sobie w tym miejscu pewną reputację, która sprawia, że uliczne draby choćby im dopłacono, będą wolały położyć się u mnie, niżeli w Mungu. To samo dotyczy co najmniej kilku naszych dzielnych rycerzy - Była z tego dumna. Do wszystkiego, co miała, doszła własną ciężką pracą. Nie tylko do złota i pieniędzy, przede wszystkim do pokładanego w niej zaufania. - Tego, co dzisiaj umiem, nauczyłam się na nich - Jeszcze przed laty, nim to miejsce powstało, kiedy pomagała w Mantykorze po ustawianych bójkach, ale o tym mówić nie zamierzała. Zamknięte rozdziały w jej życiu były jak książki, które nadawały się już tylko do zbierania kurzu. Nie miała żadnych dokumentów uprawniających ją do działalności uzdrowicielskiej. Ale znała swój talent, potrafiła więcej niż dyplomowani uzdrowiciele. - Powiedzmy, że... lubię żyć po swojemu - oznajmiła, spoglądając w oczy swojej towarzyszki; jakkolwiek nie zrozumiałaby tych słów, pewnie zrozumiałaby je prawidłowo. Więcej tłumaczyć nie zamierzała, Nokturn stał się jej domem wystarczająco dawno temu, by zamknąć również i ten rozdział.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Lepiej Cassandrze było bez warkocza, doszła do wniosku Elvira, gdy zobaczyła, że kobieta rozplątuje wreszcie ciasny splot i pozwala gęstym lokom swobodnie spłynąć na ramiona. Choć potrzeba wiązania włosów wysoko, jak najdalej od parujących oparów z gotowych mieszanek i broczących krwią pacjentów, nie była blondynce obca, nie mogłaby nie dostrzec jak wiele do wizerunku dawała Cassandrze ciemna woalka, częściowo skrywająca twarz. Wyglądała jakoś młodziej, pewniej, a Elvira, rozsiadając się wygodnie z kostką podpartą na kolanie drugiej nogi, pozwoliła sobie przez moment kontemplować tę cichą siłę koleżanki po fachu.
Kiedy wróciła do siebie - z szybkim mrugnięciem, ucieczką spojrzenia w ciemny kąt pokoju - zaczęła milcząco wsłuchiwać się w odpowiedź, przykładając z zastanowieniem dłoń do ust.
- Dziękuję. To cenne informacje - odparła w końcu, z zaskoczeniem dochodząc do wniosku, że właściwie mówi... szczerze.
Nie wiedziała, czego się spodziewała, lecz raczej nie pełnej, uprzejmej odpowiedzi, której nie musiała sobie wpierw wyciągnąć siłą, fragment po fragmencie. Rozmowa z Nokturnową uzdrowicielką zdała jej się aż zbyt przyjemna - ciężko było Elvirze uwierzyć w to, że może zamienić z drugim człowiekiem tyle zdań i ani razu nie odczuć znajomej ochoty odwrócenia się na pięcie i ucieczki jak najdalej w ciszę.
Kieliszek wina przyjęła, lecz zapewne nie zdołała w pełni zamaskować wyrazu zdziwienia, gdy uniosła go lekko pod światło i przyjrzała się zawartości. Powiodła wzrokiem za znikającą butelką winą, zastanawiając się, czy to możliwe, żeby kobiety zwykle sobie w ten sposób szczędziły. Chyba nie zwariowała - sama dbała, by trunku zawsze starczało choć na piętnaście minut relaksu, a z tego, co dostała, nawet nie zdoła w pełni zwilżyć gardła. Czy to Cassandra była nadzwyczaj skąpa, czy Elvira piła ponad umiar?
Może to wino było po prostu wyjątkowo wytrawne i kobieta starała się je oszczędzać? No bo co innego, Elvira nie była wszak jakimś zepsutym alkoholikiem i wiedziała, ile to jest akurat dość.
Ostatecznie wzruszyła ramieniem i uniosła rękę do toastu. Czyj dom, tego zasady.
- I nie tylko on - wymamrotała na komentarz dotyczący Wendeliny oraz jej rodu, ale ciężko było ocenić, czy słowa te w niewielkim pomieszczeniu wybrzmiały słyszalnie.
Gdy Cassandra odpowiadała na jej pytania, ofiarowała jej pełnię skupienia, utrzymując kontakt wzrokowy i milcząco kiwając głową. Dobrze z jej strony, że nie zdecydowała się na formę przesłuchania; choć lecznica należała do Cassandry, Elvirze trudno byłoby pokojowo pracować z kimś, kto tak bezczelnie stawia się nad nią w pozycji dominacji. Blondynkę korciło nieco, by głębiej pogmerać w jej życiorysie, w końcu w rzeczywistości niewiele o niej wiedziała, a była ciekawa choćby tego, czy przemykająca tu w cieniach dziewczynka ma w ogóle żyjącego ojca. Ostatecznie jednak ugryzła się w język. Skoro sama nie miała chęci odpowiadać na osobiste pytania, nie był to czas na podobną dociekliwość.
- Nauczyłaś się na nich? - dopytała cicho, uczepiając się tego tematu wyjątkowo. - Nie odbyłaś wcześniej praktyki? Nie masz dyplomu? - W tonie Elviry nie dało się doszukać ironii; ciekawiło ją to, a jeżeli dobrze odgadła, wzbudziłoby to w niej tym większy podziw. Rozwinięcie umiejętności w dziedzinie takiej jak medycyna wymagało nie tylko olbrzymiej inteligencji i mocy, ale też odwagi. Najwidoczniej szachowanie ludzkim życiem nie było Cassandrze obce.
Korzystając z chwili milczenia, przyłożyła kielich do ust i przechyliła. Wino było rzeczywiście dobre, trochę słodkie, rozgrzewało. Elvira z niemałym zaskoczeniem spostrzegła, że wypiła wszystko na jeden raz i teraz mogła tylko z żalem przyglądać się pozostałym na dnie czerwonym kroplom. Westchnęła, odstawiła szkło na bok i złożyła dłonie na kolanach.
- W tym się nie różnimy. Ja też lubię żyć po swojemu - wyznała enigmatycznie.
Siedziała swobodnie, lecz podrygiwała przy tym lekko nogą, mając świadomość, że choć wiele z tego spotkania wyniesie, nie mogła zostać zbyt długo. Obie były zapracowane, choć zapewne z zupełnie różnych powodów.
Elvira liczyła na to, że ta pierwsza rozmowa wyda się Cassandrze równie korzystna, co jej - i że kobieta nie będzie wahać się przed przyzywaniem jej na wsparcie, którego była bardziej niż chętna, by udzielać.
Kiedy wróciła do siebie - z szybkim mrugnięciem, ucieczką spojrzenia w ciemny kąt pokoju - zaczęła milcząco wsłuchiwać się w odpowiedź, przykładając z zastanowieniem dłoń do ust.
- Dziękuję. To cenne informacje - odparła w końcu, z zaskoczeniem dochodząc do wniosku, że właściwie mówi... szczerze.
Nie wiedziała, czego się spodziewała, lecz raczej nie pełnej, uprzejmej odpowiedzi, której nie musiała sobie wpierw wyciągnąć siłą, fragment po fragmencie. Rozmowa z Nokturnową uzdrowicielką zdała jej się aż zbyt przyjemna - ciężko było Elvirze uwierzyć w to, że może zamienić z drugim człowiekiem tyle zdań i ani razu nie odczuć znajomej ochoty odwrócenia się na pięcie i ucieczki jak najdalej w ciszę.
Kieliszek wina przyjęła, lecz zapewne nie zdołała w pełni zamaskować wyrazu zdziwienia, gdy uniosła go lekko pod światło i przyjrzała się zawartości. Powiodła wzrokiem za znikającą butelką winą, zastanawiając się, czy to możliwe, żeby kobiety zwykle sobie w ten sposób szczędziły. Chyba nie zwariowała - sama dbała, by trunku zawsze starczało choć na piętnaście minut relaksu, a z tego, co dostała, nawet nie zdoła w pełni zwilżyć gardła. Czy to Cassandra była nadzwyczaj skąpa, czy Elvira piła ponad umiar?
Może to wino było po prostu wyjątkowo wytrawne i kobieta starała się je oszczędzać? No bo co innego, Elvira nie była wszak jakimś zepsutym alkoholikiem i wiedziała, ile to jest akurat dość.
Ostatecznie wzruszyła ramieniem i uniosła rękę do toastu. Czyj dom, tego zasady.
- I nie tylko on - wymamrotała na komentarz dotyczący Wendeliny oraz jej rodu, ale ciężko było ocenić, czy słowa te w niewielkim pomieszczeniu wybrzmiały słyszalnie.
Gdy Cassandra odpowiadała na jej pytania, ofiarowała jej pełnię skupienia, utrzymując kontakt wzrokowy i milcząco kiwając głową. Dobrze z jej strony, że nie zdecydowała się na formę przesłuchania; choć lecznica należała do Cassandry, Elvirze trudno byłoby pokojowo pracować z kimś, kto tak bezczelnie stawia się nad nią w pozycji dominacji. Blondynkę korciło nieco, by głębiej pogmerać w jej życiorysie, w końcu w rzeczywistości niewiele o niej wiedziała, a była ciekawa choćby tego, czy przemykająca tu w cieniach dziewczynka ma w ogóle żyjącego ojca. Ostatecznie jednak ugryzła się w język. Skoro sama nie miała chęci odpowiadać na osobiste pytania, nie był to czas na podobną dociekliwość.
- Nauczyłaś się na nich? - dopytała cicho, uczepiając się tego tematu wyjątkowo. - Nie odbyłaś wcześniej praktyki? Nie masz dyplomu? - W tonie Elviry nie dało się doszukać ironii; ciekawiło ją to, a jeżeli dobrze odgadła, wzbudziłoby to w niej tym większy podziw. Rozwinięcie umiejętności w dziedzinie takiej jak medycyna wymagało nie tylko olbrzymiej inteligencji i mocy, ale też odwagi. Najwidoczniej szachowanie ludzkim życiem nie było Cassandrze obce.
Korzystając z chwili milczenia, przyłożyła kielich do ust i przechyliła. Wino było rzeczywiście dobre, trochę słodkie, rozgrzewało. Elvira z niemałym zaskoczeniem spostrzegła, że wypiła wszystko na jeden raz i teraz mogła tylko z żalem przyglądać się pozostałym na dnie czerwonym kroplom. Westchnęła, odstawiła szkło na bok i złożyła dłonie na kolanach.
- W tym się nie różnimy. Ja też lubię żyć po swojemu - wyznała enigmatycznie.
Siedziała swobodnie, lecz podrygiwała przy tym lekko nogą, mając świadomość, że choć wiele z tego spotkania wyniesie, nie mogła zostać zbyt długo. Obie były zapracowane, choć zapewne z zupełnie różnych powodów.
Elvira liczyła na to, że ta pierwsza rozmowa wyda się Cassandrze równie korzystna, co jej - i że kobieta nie będzie wahać się przed przyzywaniem jej na wsparcie, którego była bardziej niż chętna, by udzielać.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jej usta drgnęły lekko, gdy przyłapała ją na zapatrzeniu się... w co? Wyraźnie spoglądała na nią, uwaga kobiet nie była Cassandrze obca - ani też tajemna - choć w tym momencie nie zdradziła się tym niczym prócz ledwie dostrzegalnej iskry w oku. Skinęła za to głową na podziękowania Elviry, jeśli miała ją wspomóc swoimi umiejętnościami, musiała wiedzieć, gdzie, co i jak, musiała znać ich źródła, zrozumieć sens nazwisk stojących za Czarnym Panem. Każde z nich miało wszak swoją rolę i swoje przeznaczenie, z tymi - była tego pewna - panna Multon prędzej czy później skrzyżuje własne. Wciąż nie była pewna, co o niej sądziła i zapewne tej pewności nie nabierze, póki nie ujrzy jej w akcji. Na ten moment znajdowała tę rozmowę jako przyjemna i odprężającą. Czarodzieje zrzeszeni przy Czarnym Panu bywali doprawdy różni, wielu z nich zwyczajnie brakowało rozsądku, a wielu zgubiła arogancja, a wielu uznawało, że zasady grzeczności ich nie dotyczą. Elvira uszanowała pozycję Cassandry, a to na samej wiedźmie robiło słuszne wrażenie i dawało widoki na rozwinięcie tej znajomości.
Uniesiony ku światłu kieliszek zinterpretowała na przekór jakby do czynienia miała z wytrawną somelierką, której nos szukał bukietowych kompozycji. Drobina wina na zwilżenie gardła była prawidłową ilością podczas swobodnych rozmów, a ona sama nie zamierzała pozwolić przyćmiewać sobie umysłu w pracy. Z pracy - nie wychodziła w zasadzie nigdy.
- Nie tylko... - przytaknęła jej słowom, krótko, zdawkowo, ale wymownie; siła kobiet zbyt często bywała niedoceniana, choć wśród nich tak Deirdre jak Sigrun zdawały się przedzierać szlaki. Kąciki jej ust uniosły się nieco wyżej na zaskoczone pytanie Elviry, choć uśmiech ten nie sięgnął oczu ani reszty twarzy. Przez chwilę przyglądała jej się z niekrytym zaciekawieniem, nim odpowiedziała, ostatecznie decydując się na szczerość - nie miała się czego wstydzić. Potrafiła znacznie więcej, niż niejeden dyplomowany uzdrowiciel.
- Nie - nie, nie posiadała, ton jej głosu był spokojny, ten temat wyraźnie nijak jej nie drażnił. - To nie do końca tak, przeszłam przez część szkolenia w szpitalu św. Munga, ale wkrótce los rzucił mnie tutaj. - Jako sojuszniczka Elvira była nieszkodliwa. Wiesza o tym, że Cassandra w ogóle nie powinna prowadzić lecznicy była u niej bezużyteczna. Wydawał się zbyt błahym powodem, by narazić się na śmierć - to miejsce dla rycerzy nabrało niemal strategicznego znaczenia i z pewnością nie pozwolą, by je utraciło. Znacznie bardziej drażliwym tematem były dla niej przyczyny tego stanu rzeczy: o tych jednak mówić dzisiaj nie zamierzała. - Miałam okazję przetestować teoretyczną wiedzę w prawdziwie praktycznych warunkach, dość szybko rewidując w sobie opinię odnośnie podobnie nonsensownych szkoleń. Uważam, że szkoda na nie czasu - wyznała równie spokojnie, kilka osób zmarło za to, by nauczyła się tego, co potrafiła dzisiaj, nie wszystkich zdołała ocalić. Nie zwykła się tym jednak przechwalać, nie będąc wcale dumną z własnych porażek. Ich los nie był jej obojętny, robiła, co mogła. Dzisiaj potrafiła bardzo dużo i to wystarczało, by czuła się pewnie. Uniosła lekko w górę brew, kiedy Elvira przechyliła kielich wina jednym haustem, racząc się w tym czasie skromnym łykiem.
- To świadczy tylko o twoim rozsądku - skwitowała krótko, błądząc wzrokiem po jej twarzy. Zastanawiała się nad tym, jak łatwo Czarny Pan przyciągał zagubione dusze - i jak łatwo te zagubione dusze poddawały się jego idei. Wkrótce z piętra niżej dobiegł trzask drzwi, moment później cichy pomruk trolla. Rozpoznawała wypowiedziane przez niego słowa, miała pacjenta. Owinęła palce wokół rzemienia, którym jeszcze przed momentem splatała włosy, sięgając ich ponownie. - Ktoś mnie potrzebuje - wyjaśniła krótko. - Chodź ze mną na dół, stamtąd trafisz do wyjścia. Zapewne jeszcze zdążymy się spotkać - wyjaśniła, wiążąc włosy, mijając czarownice przystając przy niej w oczekiwaniu, aż również powstanie - rozstała się z nią w sieni, odprowadzając spojrzeniem do drzwi wyjściowych.
/ zt x2
Uniesiony ku światłu kieliszek zinterpretowała na przekór jakby do czynienia miała z wytrawną somelierką, której nos szukał bukietowych kompozycji. Drobina wina na zwilżenie gardła była prawidłową ilością podczas swobodnych rozmów, a ona sama nie zamierzała pozwolić przyćmiewać sobie umysłu w pracy. Z pracy - nie wychodziła w zasadzie nigdy.
- Nie tylko... - przytaknęła jej słowom, krótko, zdawkowo, ale wymownie; siła kobiet zbyt często bywała niedoceniana, choć wśród nich tak Deirdre jak Sigrun zdawały się przedzierać szlaki. Kąciki jej ust uniosły się nieco wyżej na zaskoczone pytanie Elviry, choć uśmiech ten nie sięgnął oczu ani reszty twarzy. Przez chwilę przyglądała jej się z niekrytym zaciekawieniem, nim odpowiedziała, ostatecznie decydując się na szczerość - nie miała się czego wstydzić. Potrafiła znacznie więcej, niż niejeden dyplomowany uzdrowiciel.
- Nie - nie, nie posiadała, ton jej głosu był spokojny, ten temat wyraźnie nijak jej nie drażnił. - To nie do końca tak, przeszłam przez część szkolenia w szpitalu św. Munga, ale wkrótce los rzucił mnie tutaj. - Jako sojuszniczka Elvira była nieszkodliwa. Wiesza o tym, że Cassandra w ogóle nie powinna prowadzić lecznicy była u niej bezużyteczna. Wydawał się zbyt błahym powodem, by narazić się na śmierć - to miejsce dla rycerzy nabrało niemal strategicznego znaczenia i z pewnością nie pozwolą, by je utraciło. Znacznie bardziej drażliwym tematem były dla niej przyczyny tego stanu rzeczy: o tych jednak mówić dzisiaj nie zamierzała. - Miałam okazję przetestować teoretyczną wiedzę w prawdziwie praktycznych warunkach, dość szybko rewidując w sobie opinię odnośnie podobnie nonsensownych szkoleń. Uważam, że szkoda na nie czasu - wyznała równie spokojnie, kilka osób zmarło za to, by nauczyła się tego, co potrafiła dzisiaj, nie wszystkich zdołała ocalić. Nie zwykła się tym jednak przechwalać, nie będąc wcale dumną z własnych porażek. Ich los nie był jej obojętny, robiła, co mogła. Dzisiaj potrafiła bardzo dużo i to wystarczało, by czuła się pewnie. Uniosła lekko w górę brew, kiedy Elvira przechyliła kielich wina jednym haustem, racząc się w tym czasie skromnym łykiem.
- To świadczy tylko o twoim rozsądku - skwitowała krótko, błądząc wzrokiem po jej twarzy. Zastanawiała się nad tym, jak łatwo Czarny Pan przyciągał zagubione dusze - i jak łatwo te zagubione dusze poddawały się jego idei. Wkrótce z piętra niżej dobiegł trzask drzwi, moment później cichy pomruk trolla. Rozpoznawała wypowiedziane przez niego słowa, miała pacjenta. Owinęła palce wokół rzemienia, którym jeszcze przed momentem splatała włosy, sięgając ich ponownie. - Ktoś mnie potrzebuje - wyjaśniła krótko. - Chodź ze mną na dół, stamtąd trafisz do wyjścia. Zapewne jeszcze zdążymy się spotkać - wyjaśniła, wiążąc włosy, mijając czarownice przystając przy niej w oczekiwaniu, aż również powstanie - rozstała się z nią w sieni, odprowadzając spojrzeniem do drzwi wyjściowych.
/ zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
To nie był szczególnie istoty w kalendarzu dzień, ale o dziwo pamiętał — jak mógłby zapomnieć. Czarodziej, który go wychował zadbał o to, by nie wyczekiwał daty swoich urodzin. Nigdy nie miała przynieść ze sobą niczego istotnego, ani morza drogocennych prezentów, ani matczynego wyznania miłości i uścisku ani otwarcia dotąd zamkniętych drzwi, gdy osiągnie już pełnoletność. Dla niego był to dzień jak każdy inny, nigdy nie zauważył różnicy. A jednak pamiętał. Czuł się w obowiązku, by pamiętać tę datę i odwiedzić kobietę, dla której w przeciwieństwie do niego mogła — nie był pewien czy była — istotna. Dzień, który miał jej przypomnieć o tym, że się starzała, czas uciekał jej przez palce, a życie, nawet jeśli z roku na rok coraz łatwiejsze, wygodniejsze i dla niej bardziej komfortowe wciąż jej nie rozpieszczało. Również z jego winy. O tym też pamiętał i prawdopodobnie to właśnie napisana ich dłońmi historia tej znajomości sprawiała, że chcąc zyskać jak najwięcej, zaskarbić sobie na powrót jej przyjaźń i oddanie, musiał wykazać się tym, czym niegdyś zupełnie nie zawracał sobie głowy. Dawniej wydawało mu się, że sama jego obecność wystarczyła, by dostać to, czego chciał. Wspomnienia jednak dbały o to, by wiedział, że tamte lata miał już dawno za sobą, a podjęte decyzje — i te, których nie żałował i te, których drugi raz by nie podjął, naznaczały piętnem konsekwencji każdy kolejny dzień.
Przygotował się do tego lepiej niż dawniej. Pijąc poranną herbatę przy zawalonym woluminami biurku zerkał na małe puzderko. Pracował tego dnia w domu, wertując zgromadzone notatki, przeglądając wszystkie zapiski o nekromancji i przywracaniu życia tym, którzy już dawno się z nim pożegnali. Pochylony nad tematem życia i śmierci mimochodem uciekał myślami do niej, jakby każda anatomiczna wzmianka przypominała mu o tym, że powinien już iść.
W końcu, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi opuścił mieszkanie na Pokątnej, by odwiedzić Aleję Śmiertelnego Nokturnu. Bruk był suchy, wokół unosił się kurz i dym, powietrze było ciepłe i nagrzane latem, a przez to wokół unosił się smród spalonych kociołków i warzonych nieopodal trucizn. Jemu zaś towarzyszył zapach wody kolońskiej bazującej na skórze, pieprzu, cytrusach i tytoniu. Papierosa wypalił po drodze, szybko, niedopałek wyrzucając gdzieś w bok, kiedy stawiał pierwsze kroki na stopniach prowadzących do otwartej lecznicy. I wewnątrz było ciepło, parno. Otwarte drzwi miały prawdopodobnie zachęcić powietrze do przewietrzenia ciemnych i wypełnionych zapachem medykamentów i ziół pomieszczeń. Nie było jej nigdzie. Na dole minął szybko i cicho trolla, który zajęty był pałaszowaniem resztek z wielkiego kotła, choć wiedział, że na schodach go dojrzy, a jego wrogi pomruk go zdradzi. Ruszył schodami na górę, cicho, niemalże na palcach, skradając się do pokoju. Sypialnia okazała się jednak pusta. Dalej, w pokoju Lysandry zastał odwróconą tyłem dziewczynkę plotącą wiązankę z suszonej trawy lub ziół, których nie potrafił rozpoznać. Zaszedł więc do przedostatniego pokoju. Przez uchylone drzwi dostrzegł jej dłonie przekładające fiolki z kosza na regał. Przesunął się w próg, popychając drzwi dalej, a lekko zaciśnięta pięść zawisła w powietrzu w zamiarze zapukania, kiedy głowa siedzącego na ziemi i gryzącego materiał maminej spódnicy chłopca zwróciła się w jego stronę. Do jego nozdrzy wdarł się aromat szałwii, kopru i lukrecji. Zapukał raz, nie odrywając spojrzenia od oczu chłopca — mógłby przysiąc, że nabierały zielonkawego koloru.
| Rzucam na wizję, k100 + wybór wątku: 1.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k6' : 4
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k6' : 4
Bielejące liście mięty ściskała w dłoniach, uwalniając ich aromat, który wypełniaj przestrzeń; szałwia leżała w glinianych naczyniach, wpół spopielona, tląc się żarem, potarte korzenie lukrecji leżały rozsypane na stole, pozwalając mieszać się trzem silnym zapachom. Koper włoski gotował się w małym kociołku, razem z rumiankiem, a kłębiący się dym mieszał się z pozostałymi aromatami. Szklane wielobarwne buteleczki zawierały olejki niezbędne do dopełnienia rytuału wspomagającego, których krople płonęły w wosku trzech świec ułożonych wokół stolika. Między nimi, w miedzianym naczyniu o misternych zdobieniach, miał dojrzeć wywar życia. Kilka rozrzuconych wokół niego kości o wyrytych prostych runach pełniły zadanie ochronne; dobre moce musiały skupić się na zawartości naczynka. Wewnątrz w gorącej wodzie odmaczały się ziarna rzadkiej magicznej rośliny, którą zamierzała przesiekać na silną ingrediencję. Delikatnie poruszała jego ściankami, cicho śpiewając przy tym dziecięcą piosenkę - na którą żywo reagował jej syn. Calchas rósł, lecz jego usposobienie nie ulegało zmianie. Wydawał się cichy, zbyt milczący jak na dziecko. W jego oczach widziała, że był bystry - jego szczególny charakter nie wynikał ze szczególnego rozwoju, a z krwi skażonej Mrocznym Znakiem. A przez to - przez to martwiła się o jego przyszłość w sposób, w jaki nigdy nie musiała martwić się o dziecko, bo już teraz wiedziała, że nie będzie miała nad nim władzy. Ściągnęła spojrzenie poniżej stołu, na dziecko, kiedy szarpnęło jej spódnicę, z zaskoczeniem dostrzegając, że mełł jej materiał w ustach.
- Calchas - upomniała go, ni to czule, ni groźnie, z obojętnością, chwytając między długie palce ciemny czarny korzeń roślinny, który lekko ścisnęła między palcami, był wystarczająco miękki, by go zająć, a jednocześnie wystarczająco duży, by nie był w stanie go połknąć. Podała mu go, należał do rośliny o prozdrowotnych właściwościach, którą można było żuć na surowo, a która nie mogła zaszkodzić dziecku. Miał dość interesujący łagodny smak, który miał szansę go zaciekawić. Jak już musiał coś gryźć, powinien gryźć coś, na czym przynajmniej nie było brudu. Badawcze spojrzenie jego oczu przyglądało się przez chwilę nowej zabawce, lecz zaraz pomknęło w kierunku drzwi, jakby ujrzało tam ducha - Cassandra odwróciła się przez ramię, w momencie, w którym rozległo się pukanie. - Ramsey - powitała go półsłówkiem. - Przyszedłeś w odpowiedniej chwili, podejdź tu - zaprosiła go, dmuchając ogień rozpalonych świec, knoty zgasły, a silniejszy zapach spalonego przebił się na moment przez ziołowe aromaty; ujęła suszoną wiązankę niezidentyfikowanych ziół, których liście podpaliła, dogaszając ogień chuchnięciem i wsunęła mu ją do rąk, nim zdążył zaoponować. - Potrzymaj, niech to nie zgaśnie - mruknęła, gestem dłoni przyciągając do siebie unoszący się dym. Odeszła, by przelać zawartość miedzianego naczynia do wody z koprem gotującym się w kociołku, powoli, przelewając wywar po kilka kropel. - Zgubiłeś drogę? - zapytała, skupiona wciąż na mętniejącym wywarze.
- Calchas - upomniała go, ni to czule, ni groźnie, z obojętnością, chwytając między długie palce ciemny czarny korzeń roślinny, który lekko ścisnęła między palcami, był wystarczająco miękki, by go zająć, a jednocześnie wystarczająco duży, by nie był w stanie go połknąć. Podała mu go, należał do rośliny o prozdrowotnych właściwościach, którą można było żuć na surowo, a która nie mogła zaszkodzić dziecku. Miał dość interesujący łagodny smak, który miał szansę go zaciekawić. Jak już musiał coś gryźć, powinien gryźć coś, na czym przynajmniej nie było brudu. Badawcze spojrzenie jego oczu przyglądało się przez chwilę nowej zabawce, lecz zaraz pomknęło w kierunku drzwi, jakby ujrzało tam ducha - Cassandra odwróciła się przez ramię, w momencie, w którym rozległo się pukanie. - Ramsey - powitała go półsłówkiem. - Przyszedłeś w odpowiedniej chwili, podejdź tu - zaprosiła go, dmuchając ogień rozpalonych świec, knoty zgasły, a silniejszy zapach spalonego przebił się na moment przez ziołowe aromaty; ujęła suszoną wiązankę niezidentyfikowanych ziół, których liście podpaliła, dogaszając ogień chuchnięciem i wsunęła mu ją do rąk, nim zdążył zaoponować. - Potrzymaj, niech to nie zgaśnie - mruknęła, gestem dłoni przyciągając do siebie unoszący się dym. Odeszła, by przelać zawartość miedzianego naczynia do wody z koprem gotującym się w kociołku, powoli, przelewając wywar po kilka kropel. - Zgubiłeś drogę? - zapytała, skupiona wciąż na mętniejącym wywarze.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Uderzył w niego intensywny zapach zgaszonej świecy, przebił się na chwilę przez mieszaninę tego wszystkiego. Było tego tak wiele, że na moment zakręciło mu się w głowie. Oparł się o framugę na chwilę lub dwie przeciągając moment wejścia do pokoju. Skupiając się na sobie i na tym otumaniającym wrażeniu nie zastanawiał się, jak ona wytrzymywała to wszytko, jak to małe dziecko, poczwara nie większa od psa, nie przyzwyczajona jeszcze do podobnego życia znosiła opary palonych przez nią ziół, warzonych eliksirów, mieszanek, których zastosowań nie chciał znać. Ruszył się po chwili, zbliżając do miejsca jej pracy i nim w ogóle zapytał o zastosowanie otrzymał coś, co na sekundę rozpłonęło niczym maleńka pochodnia, a później otuliło ich gęstym, drażniącym dymem. Nie bez przyczyny kojarzyła mu się z aromatem suszonych ziół. Ona, zielonooka wieszczka, matka jego syna, kobieta, która doprowadzała lód do wrzenia i prowokowała do zaglądania w siebie, zastanawiania nad tym, co czuł, cokolwiek czuł. Budząca w nim tym samym złość na samego siebie. Robiła z niego głupca, raz za razem.
Zmarszczył brwi, spoglądając na rozpaloną wiązankę, wydzielającą intensywny aromat i poruszał nią na prawo i lewo, kadząc, jakby to miało utrzymać stan, o który prosiła. To nawet było zabawne, wymachiwanie garstką suszonych roślin dookoła nich. Jeśli to miała być część skomplikowanej alchemii to może powinien przypomnieć sobie zapomniane i znienawidzone eliksiry dla czystej rozrywki.
— Odpędzamy duchy? — spytał nonszalancko, nie będąc pewnym do czego to w ogóle miało służyć. Jej wiedźmie rytuały były mu obce, ale nie sądził, by unoszący się dym miał właściwości halucynogenne, trujące lub złowrogie. Pod jej nogami plątało się dziecko, którego w życiu nie naraziłaby ten sposób. Nie przerywając poruszania bukietem ziół spojrzał na niezbyt zachęcająco wyglądający wywar. Obszedł ją, a także chłopca wciąż siedzącego na podłodze, zatrzymując się przy regale z fiolkami i ingrediencjami, skupiając wzrok na woluminach — atlasach astronomicznych, które prezentowały się znacznie ciekawiej niż mętniejące eliksiry.
— Nie — odparł od razu, przechylając nieco głowę, by odczytać tytuły wydarte na grzbietach. Palcami drugiej dłoni przeciągnął po nim delikatnie, jakby chciał poczuć naruszoną oprawę na własnej skórze.— Spodziewałem się lukrowanego tortu, kielichów ze skrzacim winem przygotowanych do świętowania — ale była zajęta. Nie krył w swoim głosie zawodu. Wraz z głośnym westchnieniem włożył w ton go tyle, ile tylko potrafił. Spytałby, czy zamierzała pracować do samego wieczora, ale nie był aż takim hipokrytą. Dla niego praca była przyjemnością, nie powinien jej odciągać od niej, szczególnie, jeśli przygotowywała coś, co mogło przysłużyć się wspólnej sprawie. Coś, co miało wesprzeć Rycerzy Walpurgii. — Nie zajmę ci wiele czasu, Cassandro. Wpadłem tylko na chwilę, z podarkiem dla ciebie. Zapewniam cię, że nie został zaklęty, nie uczyni ci żadnej krzywdy i nie ściągnie na ciebie krzywdy.— To bowiem zarzuciła mu rok wcześniej, podczas festiwalu lata. Od tamtej pory wszystko komplikowało się coraz bardziej. Chłód otulał ich oboje, dystans rósł, tak jak ostrożność, z którą przestawał chcieć walczyć. — Ulotnię się od razu, chyba, że pozwolisz mi na jeden toast.— Zerknął na nią przez ramię i uniósł brew. Spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy. Mógłby przysiąc, że z każdym rokiem ubywało jej lat.
Zmarszczył brwi, spoglądając na rozpaloną wiązankę, wydzielającą intensywny aromat i poruszał nią na prawo i lewo, kadząc, jakby to miało utrzymać stan, o który prosiła. To nawet było zabawne, wymachiwanie garstką suszonych roślin dookoła nich. Jeśli to miała być część skomplikowanej alchemii to może powinien przypomnieć sobie zapomniane i znienawidzone eliksiry dla czystej rozrywki.
— Odpędzamy duchy? — spytał nonszalancko, nie będąc pewnym do czego to w ogóle miało służyć. Jej wiedźmie rytuały były mu obce, ale nie sądził, by unoszący się dym miał właściwości halucynogenne, trujące lub złowrogie. Pod jej nogami plątało się dziecko, którego w życiu nie naraziłaby ten sposób. Nie przerywając poruszania bukietem ziół spojrzał na niezbyt zachęcająco wyglądający wywar. Obszedł ją, a także chłopca wciąż siedzącego na podłodze, zatrzymując się przy regale z fiolkami i ingrediencjami, skupiając wzrok na woluminach — atlasach astronomicznych, które prezentowały się znacznie ciekawiej niż mętniejące eliksiry.
— Nie — odparł od razu, przechylając nieco głowę, by odczytać tytuły wydarte na grzbietach. Palcami drugiej dłoni przeciągnął po nim delikatnie, jakby chciał poczuć naruszoną oprawę na własnej skórze.— Spodziewałem się lukrowanego tortu, kielichów ze skrzacim winem przygotowanych do świętowania — ale była zajęta. Nie krył w swoim głosie zawodu. Wraz z głośnym westchnieniem włożył w ton go tyle, ile tylko potrafił. Spytałby, czy zamierzała pracować do samego wieczora, ale nie był aż takim hipokrytą. Dla niego praca była przyjemnością, nie powinien jej odciągać od niej, szczególnie, jeśli przygotowywała coś, co mogło przysłużyć się wspólnej sprawie. Coś, co miało wesprzeć Rycerzy Walpurgii. — Nie zajmę ci wiele czasu, Cassandro. Wpadłem tylko na chwilę, z podarkiem dla ciebie. Zapewniam cię, że nie został zaklęty, nie uczyni ci żadnej krzywdy i nie ściągnie na ciebie krzywdy.— To bowiem zarzuciła mu rok wcześniej, podczas festiwalu lata. Od tamtej pory wszystko komplikowało się coraz bardziej. Chłód otulał ich oboje, dystans rósł, tak jak ostrożność, z którą przestawał chcieć walczyć. — Ulotnię się od razu, chyba, że pozwolisz mi na jeden toast.— Zerknął na nią przez ramię i uniósł brew. Spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy. Mógłby przysiąc, że z każdym rokiem ubywało jej lat.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 1 z 2 • 1, 2
Mały pokój
Szybka odpowiedź