Poddasze
AutorWiadomość
Poddasze
Niegdyś służące za pracownię malarską poddasze jest przestronnym, jasnym pomieszczeniem, w którym znajduje się kilka drobiazgów należących do poprzednich mieszkańców domu. Strop jest równie wysoki na całej długości strychu i nawet wysoki mężczyzna bez problemu będzie mógł stać wyprostowany. Odkąd ponownie w domu zamieszkali ludzie, na poddaszu kręci się duch Alannah Vane, która z zaciekawieniem podpatruje młode pokolenie swojej rodziny. Na wejściu znajduje się stary żyrandol z czasów wiktoriańskich, ale nikt nie wie, jak się tam znalazł.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Dziękuję, że znalazłeś czas. To wyjątkowa sytuacja - wyjaśnił, gdy przechodzili z Williamem przez dom wypełniony dziećmi. Przyzwyczajony do tłumów, hałasu, szurania butów nie zwracał uwagi na fakt, iż Upper Cottage był pełen. Dla astronoma było to wszak codziennością w Hogwarcie - było to naturalne niczym oddychanie. Już wychodząc gościowi naprzeciw, Jayden miał u swego boku dwójkę drugoklasistów, którzy zaciekawieni całą okolicą, nie mogli sobie darować wyjścia do najbliższego miasteczka. W środku sporego budynku czekała kolejna szóstka kłócąca się o cytrynowe babeczki, nad którą próbował zapanować najstarszy z uczniów. Na piętrze przy jednym z pokoi pod ścianą siedziała piętnastoletnia dziewczyna, pochłaniając kolejne książki o historii magii i zdająca się nie zważać na gwarność tego miejsca. Wchodząc po schodach, obaj mężczyźni musieli uważać na zbiegającą po nich w tę i z powrotem gromadkę, niezważającą wcale na dwójkę dorosłych. Poza widokiem wciąż pozostawała Melanie oraz trójka synów Jaydena, jednak najprawdopodobniej spali w ojcowskiej sypialni pod okiem nie tylko ducha, lecz również rodzinnych obrazów. Zazwyczaj gdy coś się działo, prędko dawały astronomowi znać, nie bacząc na granice ram. To w pewnym sensie wydało się po prostu nierealne - jak wiele pomocy otrzymywał i to tak bezinteresownej. I to nie od ludzi, a od reszty magicznych istot. Po porodzie i odejściu Pomony zamieszkał z chłopcami w Hogwarcie, pilnując uczniów i ani na moment nie pozostawał bez wsparcia. Skrzaty, duchy, malowidła wyciągały ku niemu dłoń, nie zamierzając zostawiać go w tym wszystkim samego. Nie oczekiwał tego bijącego od nich dobra, bo przecież... Nie musieli. Tak samo jak Alannah - duch jego przodkini, który zamieszkiwał jego nowy dom. Początkowo wydawała się być nieznośna, ale gdy tylko pojawiły się dzieci, jakby ożyła. Zaczęła być bardzo uważna, wydawała polecenia, nieraz korygowała zachowanie świeżo upieczonego ojca. Nie żałowała karcenia, ale dzięki temu Vane mógł nauczyć się matczynego punktu widzenia na macierzyństwo. Każdego dnia się uczył. Każdego dnia odczuwał, jak bardzo potrzebował i tęsknił za obecnością drugiej osoby. Tej bardzo konkretnej i ukochanej.
Pojawienie się Billyego było przypomnieniem tamtych dni. Jego list wysłany w chwili gdy przeprowadzili się z Pomoną do Irlandii, pozostawał długo bez odpowiedzi, aż w końcu Jay o nim zapomniał. Dopiero całkiem niedawno mógł czytać słowa zwrotne wyrażające chęć współpracy - było to słodko-gorzkie zaskoczenie, które oczywiście zostało przyjęte z entuzjazmem. Bez względu na prywatne sprawy astronomowi zależało na remoncie Upper Cottage, którego to należało przygotować do zimy. Obaj czarodzieje umówili się więc na pierwszą wizytę, profesor doradził Moore'owi spotkanie w Killarney, z którego miał już go zabrać do siebie. Dom rodziny Vane znajdował się wszak ponad trzy godziny marszem od miasteczka między polami i pustkami - samodzielne trafienie było więc niemożliwe. Trenowanie w tworzeniu świstoklików i uczenie się numerologii jednak popłaciło, a długie dystanse nie stanowiły już dla naukowca problemu. Nie zamierzał też zamęczać swojego gościa, dlatego szybki skok przeniósł ich z miasteczka pod właściwy adres. Na miejscu astronom przeprowadzał czarodzieja przez większość pokoi, chcąc pokazać mu, co wyglądało na potrzebujące specjalistycznej ręki, aż w końcu zakończyli wędrówkę na poddaszu, gdzie głosy dzieci i ich krzyki ucichły, pozostając na dolnych partiach budynku. - Zrobiłem, co mogłem, ale kompletnie się na tym nie znam. - Jayden odezwał się jako pierwszy, wskazując brodą dziurę w dachu zabezpieczoną zaklęciami. Wiedział, że było to tylko tymczasowe i nie można było całe życie rzucać Caelum na swój sufit... Milczał jeszcze chwilę, dając czas Moore'owi na określenie szkód, na przemyślenie czy w ogóle miał się podjąć remontu całego domu, a jeśli tak, czego potrzebował. Stojąc z dłońmi w kieszeniach garniturowych spodni, czarodziejowi przemknęło przez myśl, że ostatnim razem widział Billyego u swoich rodziców. U swoich rodziców w Londynie... - I co myślisz? - spytał, nie odrywając spojrzenia od sylwetki swojego towarzysza.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeśli miałby być szczery sam ze sobą, to przez długi czas zwyczajnie nie myślał o otrzymanym kilka miesięcy wcześniej liście. Gdy do niego dotarł – chyba gdzieś początkiem marca, pamiętał, że na drzewach nachylających się nad wciąż remontowaną kuchnią zieleniły się już wiosenne liście – tkwił daleko poza granicami kraju, jeszcze naiwnie wierząc, że pozostawił Anglię na dobre za sobą. Czasami nie było to trudne – czasami byli szczęśliwi; kolejne dni zlewały się jedno, zlepiały w tygodnie, a tygodnie w miesiące, wypełnione pracą, próbami zbudowania życia na nowo i nadrobienia straconego czasu z Amelią. List Jaydena wydawał się w tym wszystkim echem przeszłości, nie tak dawnej, ale już pogrzebanej; zabarwionej zarówno sentymentem, jak i wyrzutami sumienia, częściej niż byłby skory przyznać przypominającymi mu, że zniknął z dnia na dzień bez słowa i bez śladu, pozostawiając za sobą puste mieszkanie na Heartlake Road i dziesiątki pytań pozbawionych odpowiedzi. Początkowo chciał odpisać – wyjaśnić, przynajmniej, dlaczego nie był w stanie pomóc w doprowadzeniu domu do ładu – ale otwarte przyznanie się do ucieczki wciąż wywoływało u niego palący wstyd. Ostatecznie schował więc list do szuflady i zapomniał o jego istnieniu – przypominając sobie o nim zaledwie parę dni temu, gdy porządkował swoje rzeczy w chacie w Oazie, chcąc zrobić więcej miejsca dla pomieszkującego tam Marcela. Sowy z odpowiedzią nie wysłał od razu, wahał się – minęło w końcu tyle miesięcy, Jayden z pewnością już dawno znalazł kogoś do wykonania budowlanych prac – koniec końców stwierdzając, że przynajmniej zapyta, co słychać.
I tak znalazł się tutaj.
– N-n-nie masz za co dziękować – odpowiedział szczerze, podążając za czarodziejem przez kolejne pomieszczenia, co chwilę rozpraszany dobiegającymi zewsząd głosami; dom tętnił życiem – wypełniony, jak się okazało, garstką uczniów Jaydena, na pewien sposób kojarzył mu się z głównym osiedlem mieszkalnym w Oazie, jednocześnie przywodząc na myśl jakieś stare i trudne do uchwycenia wspomnienie ogarniętego popołudniową wrzawą pokoju wspólnego w Hogwarcie. Było coś pogodnego i kojącego w tym chaosie, przypominającego o tym, że chociaż w Londynie świat zdawał się skończyć, to w innych miejscach trwał dalej, odmierzany szkolnymi semestrami, egzaminami i rozgrywkami czterech drużyn Quidditcha. Merlinie, tęsknił za Quidditchem. – Przepraszam cię, że tak d-d-długo się nie odzywałem, trochę się ostatnio p-p-przenosiłem z miejsca na miejsce – dodał, posyłając Jaydenowi przepraszające spojrzenie. Mieszkanie w Londynie przepadło, bez zarejestrowanej różdżki nie mógł tam wrócić – a ponowne stanięcie na nogi okazało się nie takie proste, jak pierwotnie sądził.
Zatrzymał się w wejściu na poddasze, podążając spojrzeniem za Jaydenem i zawieszając wzrok na ziejącej w dachu dziurze; podejrzewał, że musiała być jakoś zabezpieczona, bo letni wiatr nie wdzierał się do środka, ale i tak nie wyglądała zbyt estetycznie – choć musiał przyznać, że sam dom, pomimo swojej wiekowości i częściowego zaniedbania, miał w sobie coś magicznego. A może magiczna była cała okolica, którą miał okazję przez parę chwil obserwować – najpierw w okolicznym miasteczku, później tutaj; im dłużej tu przebywał, tym silniej myślał o tym, że być może mógłby zrobić to samo: znaleźć ukryty przed światem fragment ziemi i postawić na nim dom dla siebie i Amelii – prawdziwy, pozbawiony charakterystycznej dla Oazy aury tymczasowości.
Słowa Jaydena wyrwały go z zamyślenia. – Że w p-p-pierwszej kolejności zacząłbym od tego – odpowiedział trochę żartobliwie, wskazując brodą na sufit, a później zerkając w stronę czarodzieja. – Chyba, że oglądasz przez to g-g-gwiazdy. Ale to wciąż mało praktyczne – dodał, robiąc krok do przodu i uważając, by przez przypadek nie trącić imponującego żyrandola, który zwisał z sufitu. – A tak na p-p-poważnie, to to wszystko jest do zrobienia, tylko pewnie nie w t-t-tydzień, ani dwa. Osobiście zacząłbym od dachu i okien, bo t-t-to dobrze by było skończyć, zanim zrobi się zimno. Malowanie też, żeby farba mogła schnąć przy świeżym powietrzu, choć tu m-m-można odgrodzić remontowane pomieszczenie od reszty d-d-domu zaklęciami – powiedział z namysłem. – Są pokoje, k-k-którymi chciałbyś się zająć najpierw? – zapytał, spoglądając na Jaydena. Dom wydawał mu się w pełni funkcjonalny, ale możliwe, że wśród napraw było coś, co nie cierpiało zwłoki, a co Billy’emu mogło umknąć przy pobieżnych oględzinach.
I tak znalazł się tutaj.
– N-n-nie masz za co dziękować – odpowiedział szczerze, podążając za czarodziejem przez kolejne pomieszczenia, co chwilę rozpraszany dobiegającymi zewsząd głosami; dom tętnił życiem – wypełniony, jak się okazało, garstką uczniów Jaydena, na pewien sposób kojarzył mu się z głównym osiedlem mieszkalnym w Oazie, jednocześnie przywodząc na myśl jakieś stare i trudne do uchwycenia wspomnienie ogarniętego popołudniową wrzawą pokoju wspólnego w Hogwarcie. Było coś pogodnego i kojącego w tym chaosie, przypominającego o tym, że chociaż w Londynie świat zdawał się skończyć, to w innych miejscach trwał dalej, odmierzany szkolnymi semestrami, egzaminami i rozgrywkami czterech drużyn Quidditcha. Merlinie, tęsknił za Quidditchem. – Przepraszam cię, że tak d-d-długo się nie odzywałem, trochę się ostatnio p-p-przenosiłem z miejsca na miejsce – dodał, posyłając Jaydenowi przepraszające spojrzenie. Mieszkanie w Londynie przepadło, bez zarejestrowanej różdżki nie mógł tam wrócić – a ponowne stanięcie na nogi okazało się nie takie proste, jak pierwotnie sądził.
Zatrzymał się w wejściu na poddasze, podążając spojrzeniem za Jaydenem i zawieszając wzrok na ziejącej w dachu dziurze; podejrzewał, że musiała być jakoś zabezpieczona, bo letni wiatr nie wdzierał się do środka, ale i tak nie wyglądała zbyt estetycznie – choć musiał przyznać, że sam dom, pomimo swojej wiekowości i częściowego zaniedbania, miał w sobie coś magicznego. A może magiczna była cała okolica, którą miał okazję przez parę chwil obserwować – najpierw w okolicznym miasteczku, później tutaj; im dłużej tu przebywał, tym silniej myślał o tym, że być może mógłby zrobić to samo: znaleźć ukryty przed światem fragment ziemi i postawić na nim dom dla siebie i Amelii – prawdziwy, pozbawiony charakterystycznej dla Oazy aury tymczasowości.
Słowa Jaydena wyrwały go z zamyślenia. – Że w p-p-pierwszej kolejności zacząłbym od tego – odpowiedział trochę żartobliwie, wskazując brodą na sufit, a później zerkając w stronę czarodzieja. – Chyba, że oglądasz przez to g-g-gwiazdy. Ale to wciąż mało praktyczne – dodał, robiąc krok do przodu i uważając, by przez przypadek nie trącić imponującego żyrandola, który zwisał z sufitu. – A tak na p-p-poważnie, to to wszystko jest do zrobienia, tylko pewnie nie w t-t-tydzień, ani dwa. Osobiście zacząłbym od dachu i okien, bo t-t-to dobrze by było skończyć, zanim zrobi się zimno. Malowanie też, żeby farba mogła schnąć przy świeżym powietrzu, choć tu m-m-można odgrodzić remontowane pomieszczenie od reszty d-d-domu zaklęciami – powiedział z namysłem. – Są pokoje, k-k-którymi chciałbyś się zająć najpierw? – zapytał, spoglądając na Jaydena. Dom wydawał mu się w pełni funkcjonalny, ale możliwe, że wśród napraw było coś, co nie cierpiało zwłoki, a co Billy’emu mogło umknąć przy pobieżnych oględzinach.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Na wszystko miał przyjść czas w odpowiednim momencie i najwyraźniej na remont Upper Cottage również. Temat został poruszony nie tylko w chwili najbardziej dogodnej dla właściciela, ale również samego wykonawcy. Obaj czarodzieje mieli zupełnie inne sprawy na głowie, znajdując właściwą porę po kilku miesiącach ciszy. Ciszy, która rozmyła się między osobistymi bombardowaniami a ogólną przewrotnością losu. Rozmowa o remoncie z listami gończymi, odejściem żony, poczuciem winy, pierwszymi próbami rodzicielstwa w tle brzmiała surrealistycznie. Trywialnie, zbyt trywialnie i przyziemnie, by w ogóle mogła zaistnieć w podobnych warunkach. Opóźnienie jej więc o kilka miesięcy było najlepszą, naturalnie wytworzoną opcją. I chociaż echo zdarzeń wciąż mocno odbijało się wibracjami w okolicy, a na ciele astronoma zostawiało gęsią skórkę i nieprzyjemne mrowienie, normalność nie wydawała się aż taka przerażająca. Szczególnie gdy wokół kręciło się tak wiele rozpraszaczy - dzieci zajmowały większość wolnego czasu profesora, jeśli nie powiedzieć, że pochłaniały całą jego osobę. Podobnie jak badania prowadzone w chatce niedaleko domu. Dwie, najukochańsze przez Jaydena rzeczy - bycie opiekunem i bycie naukowcem scalały się w jedno, pozostawiając jednak wciąż ranę, której nie mogły zapełnić. Tej dla trzeciej wartości... Bycia mężem.
Przybycie Williama było kolejnym momentem odsunięcia od siebie świadomości tego wszystkiego i możliwością zagłębienia się w odmienną tematykę rozmyślań. Jay nigdy nie spodziewał się, że opowieści, które słyszał z ust Moore'a w rodzinnym domu kiedykolwiek będą miały odzwierciedlenie w jego własnym życiu, a jednak gdy stanął przed budynkiem, w którym mieszkali jego pradziadkowie, od razu pomyślał o dawnym znajomym. Ich relacja nigdy nie zaliczała się do głębokiej przyjaźni i mimo że kiedyś astronom wszystkich traktował w ten sposób, aktualnie dostrzegał to w realistyczny sposób. Już jako małe dziecko chętnie chodził do domu, gdzie wychowywały się mugolaki, by dowiedzieć się o nich więcej. Jego najlepsi przyjaciele z czasów szkolnych też pochodzili w końcu z niemagicznych rodzin - Evey i Cyrus towarzyszyli mu również w dorosłym życiu. Ich nieobecność była kolejnym ciężarem dla jaydenowego serca, lecz czy właśnie na tym nie polegała miłość? Na pozwalaniu odejść tym, których darzyło się ów uczuciem? To była naturalna kolej rzecz - że wybrali swoje własne ścieżki. W przypadku Pomony i jej odejścia nic nie było naturalnego. Musiał jednak żyć dalej. Wiedział, że bez względu na to, co się stało, chciałaby tego. Może i utracił wobec niej zaufanie, nie utracił wiary w ich dawną przyjaźń - że chciała dla niego dobrze. Zawsze. Nawet wtedy gdy próbował na własną rękę zabezpieczyć kulejące części domu.
- Przestań nawet o tym myśleć. Istotne, że dotarłeś. - Jay lekko zganił przepraszającego towarzysza. Nie chciał tłumaczyć o tym, że w ferworze zdarzeń sam zgubił myśl o remoncie i nawet nie wiedziałby, co odpisać na list Billyego, gdyby tego zjawił się prędzej. Wybacz, teraz nie mogę? Nie. Dobrze było, jak było teraz. Zresztą chciał, żeby to właśnie Moore zajął się oporządzaniem Upper Cottage i dlatego też między innymi nie szukał nikogo na zastępstwo. Ostatnie czego potrzebował to kogoś nieznajomego kręcącego się w pobliżu chłopców, Melanie i Roselyn. Zresztą w aktualnej sytuacji ciężko było komukolwiek zaufać. Nawet - a może głównie - oddając dom w czyjeś ręce. Czekał więc spokojnie na odpowiedź, a gdy ją dostał, nie potrafił nie uśmiechnąć się na zasłyszane słowa. - Na to w sumie nie wpadłem tak szczerze, ale jak widać - za późno na dzikie obserwacje - odpowiedział, jeszcze przez chwilę podtrzymując uniesione kąciki ust. Chyba zapomniał, jak dobrze było się uśmiechać. Słuchał z uwagą wszystkiego, o czym mówił Billy i nie przerywał, starając się zapamiętać wskazówki. Było ich sporo, ale nie spodziewał się, że będzie inaczej. - Rozumiem. Nie spieszy mi się z innymi rzeczami, ale - tak jak mówisz - przed końcem roku chciałbym zabezpieczyć te najważniejsze. W końcu idzie zima, a z tego co obserwuję na niebie, zapowiada się raczej nieprzyjemna - urwał na momenty, by zastanowić się nad pytaniem. Wiedział, że sypialnie potrzebowały w pierwszej kolejności zmian, jednak według słów Williama, mogły chwilę poczekać. - Na ten moment nic nie cierpi zwłoki prócz dachu, a jeśli chodzi o okna... To najlepiej byłoby zająć się pomieszczeniami najczęściej używanymi. Bo zająłbyś się wpierw wszystkimi oknami a później resztą czy widzisz to jako przenoszenie się z pokoju do pokoju? - dopytał, próbując sobie to wyobrazić. Bo jeśli miał patrzeć z tej drugiej perspektywy, musiał faktycznie postawić parter jako priorytet. Można było dostosować tamtejsze pokoje pod sypialnie, a piętro i poddasze mogły być wyłączone na jakiś czas z użytkowania. Szczególnie że czternaścioro dzieci nie miało być w Upper Cottage bez przerwy. A to nasuwało kolejne pytanie. - Kiedy mógłbyś zacząć?
Przybycie Williama było kolejnym momentem odsunięcia od siebie świadomości tego wszystkiego i możliwością zagłębienia się w odmienną tematykę rozmyślań. Jay nigdy nie spodziewał się, że opowieści, które słyszał z ust Moore'a w rodzinnym domu kiedykolwiek będą miały odzwierciedlenie w jego własnym życiu, a jednak gdy stanął przed budynkiem, w którym mieszkali jego pradziadkowie, od razu pomyślał o dawnym znajomym. Ich relacja nigdy nie zaliczała się do głębokiej przyjaźni i mimo że kiedyś astronom wszystkich traktował w ten sposób, aktualnie dostrzegał to w realistyczny sposób. Już jako małe dziecko chętnie chodził do domu, gdzie wychowywały się mugolaki, by dowiedzieć się o nich więcej. Jego najlepsi przyjaciele z czasów szkolnych też pochodzili w końcu z niemagicznych rodzin - Evey i Cyrus towarzyszyli mu również w dorosłym życiu. Ich nieobecność była kolejnym ciężarem dla jaydenowego serca, lecz czy właśnie na tym nie polegała miłość? Na pozwalaniu odejść tym, których darzyło się ów uczuciem? To była naturalna kolej rzecz - że wybrali swoje własne ścieżki. W przypadku Pomony i jej odejścia nic nie było naturalnego. Musiał jednak żyć dalej. Wiedział, że bez względu na to, co się stało, chciałaby tego. Może i utracił wobec niej zaufanie, nie utracił wiary w ich dawną przyjaźń - że chciała dla niego dobrze. Zawsze. Nawet wtedy gdy próbował na własną rękę zabezpieczyć kulejące części domu.
- Przestań nawet o tym myśleć. Istotne, że dotarłeś. - Jay lekko zganił przepraszającego towarzysza. Nie chciał tłumaczyć o tym, że w ferworze zdarzeń sam zgubił myśl o remoncie i nawet nie wiedziałby, co odpisać na list Billyego, gdyby tego zjawił się prędzej. Wybacz, teraz nie mogę? Nie. Dobrze było, jak było teraz. Zresztą chciał, żeby to właśnie Moore zajął się oporządzaniem Upper Cottage i dlatego też między innymi nie szukał nikogo na zastępstwo. Ostatnie czego potrzebował to kogoś nieznajomego kręcącego się w pobliżu chłopców, Melanie i Roselyn. Zresztą w aktualnej sytuacji ciężko było komukolwiek zaufać. Nawet - a może głównie - oddając dom w czyjeś ręce. Czekał więc spokojnie na odpowiedź, a gdy ją dostał, nie potrafił nie uśmiechnąć się na zasłyszane słowa. - Na to w sumie nie wpadłem tak szczerze, ale jak widać - za późno na dzikie obserwacje - odpowiedział, jeszcze przez chwilę podtrzymując uniesione kąciki ust. Chyba zapomniał, jak dobrze było się uśmiechać. Słuchał z uwagą wszystkiego, o czym mówił Billy i nie przerywał, starając się zapamiętać wskazówki. Było ich sporo, ale nie spodziewał się, że będzie inaczej. - Rozumiem. Nie spieszy mi się z innymi rzeczami, ale - tak jak mówisz - przed końcem roku chciałbym zabezpieczyć te najważniejsze. W końcu idzie zima, a z tego co obserwuję na niebie, zapowiada się raczej nieprzyjemna - urwał na momenty, by zastanowić się nad pytaniem. Wiedział, że sypialnie potrzebowały w pierwszej kolejności zmian, jednak według słów Williama, mogły chwilę poczekać. - Na ten moment nic nie cierpi zwłoki prócz dachu, a jeśli chodzi o okna... To najlepiej byłoby zająć się pomieszczeniami najczęściej używanymi. Bo zająłbyś się wpierw wszystkimi oknami a później resztą czy widzisz to jako przenoszenie się z pokoju do pokoju? - dopytał, próbując sobie to wyobrazić. Bo jeśli miał patrzeć z tej drugiej perspektywy, musiał faktycznie postawić parter jako priorytet. Można było dostosować tamtejsze pokoje pod sypialnie, a piętro i poddasze mogły być wyłączone na jakiś czas z użytkowania. Szczególnie że czternaścioro dzieci nie miało być w Upper Cottage bez przerwy. A to nasuwało kolejne pytanie. - Kiedy mógłbyś zacząć?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiwnął lekko głową w odpowiedzi na wyrozumiałe słowa Jaydena, posyłając mu uśmiech – pełen wdzięczności, choć zabarwiony zakłopotaniem, odbijającym się również w jasnym spojrzeniu. Po raz kolejny myślał o tym, jak dobrze było wrócić; pozbyć się wreszcie tego duszącego poczucia oderwania, które towarzyszyło mu po wyjeździe z kraju i później – gdy starał się na nowo odnaleźć w nim swoje miejsce, odnawiając stare znajomości i spotykając się z całą gamą reakcji na fakt, że jednak żył. Wielka Brytania nie była bezpieczna ani idealna, a ponowne postawienie stopy na jej terenie zapewne nie miało nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem: gęstniejące cienie wojny sprawiały, że odruchowo zaczynał oglądać się przez ramię, barwiły kolejne dni strachem o bliskich i częściej niż by tego chciał zmuszały go do kierowania różdżki w stronę innych czarodziejów, ale to wciąż był jego dom – i nie miał zamiaru tak łatwo dać się z niego wyrzucić. Już nie. – I cieszę się, że to zrobiłem, ok-k-kolica wydaje się wspaniała – przyznał, zerkając odruchowo w stronę okna, gdy przechodzili korytarzem prowadzącym na schody. – Ten dom należał do t-t-twojej rodziny, czy odkup-p-piłeś go od poprzedniego właściciela? – zagadnął, ciekaw, w jaki właściwie sposób Jayden odnalazł to miejsce. Wyglądało na odsunięte od innych zabudowań, ukryte przed ludzkimi spojrzeniami; był w stanie wyobrazić sobie osiedlenie się w podobnym: marzył o domu otoczonym starymi drzewami, z rzeką lub morzem szumiącym gdzieś niedaleko, z leśnymi ścieżkami, na których można było się zgubić; o długich wieczorach przy kominku, śmiechu przyjaciół odbijającym się od ścian, ciepłej przestrzeni, podarowaniu Amelii własnego pokoju. Zastanawiał się, czy rzeczywiście było to takie niemożliwe – i czy naiwnym było w ogóle myślenie o przyszłości, podczas gdy nawet jutro pozostawało niepewne.
Kąciki ust drgnęły mu w górę na widok rozjaśniającego twarz Jaydena uśmiechu. Wzruszył ramionami. – Zawsze możesz sobie tu wst-t-tawić okno – zasugerował, częściowo żartując, a częściowo nie; nie byłoby to właściwie problemem, o ile zadbałby o odpowiednią izolację i ocieplenie. Gdy czarodziej podsumował krótko swoje oczekiwania, skinął potakująco głową, bezwiednie zaplatając ramiona na klatce piersiowej; coś w jego słowach kazało mu jednak unieść wyżej brwi, a na twarzy odmalowało się zdumienie. – Zaraz, wyczytałeś to w g-g-gwiazdach? – zapytał, nie do końca pewien, czy Jayden sobie z niego żartował, czy też nie. Wiedział, że istniały dosyć mętne czary wykorzystywane do przewidywania pogody, ale traktował je zawsze z przymrużeniem oka; nie miał pojęcia, że nadchodzącą pogodę można było odczytać również spoglądając w niebo, nie licząc rzecz jasna sytuacji, w której zachodziło ciężkimi od deszczu chmurami. Zerknął jeszcze odruchowo w stronę widocznego przez ziejącą w dachu dziurę skrawka błękitu, co niejako pomogło mu na powrót skierować myśli na właściwe tory. – Okna można zab-b-bezpieczyć hurtem, i myślę, że tak byłoby najlepiej – jeśli oczywiście zakładamy zrobienie tego p-p-przed zimą. Tak na pierwszy rzut oka to wydaje mi się, że w-w-większość z nich wystarczy uszczelnić, może wymienić kilka p-p-pojedynczych szybek, które popękały albo się poluzowały – zaproponował, rzucając Jaydenowi pytające spojrzenie; chciał wiedzieć, czy takie rozwiązanie mu odpowiadało. – Resztę p-p-prac, tych w środku, można już wykonywać przechodząc z pokoju do pokoju, tak, żeby nie robić ci b-b-bałaganu w całym domu. – Wydawało mu się to najwygodniejsze; wyłączenie z użytku jednego pomieszczenia z pewnością miało być mniej uciążliwe dla lokatorów, niż zrobienie placu budowy z kilku jednocześnie.
Kiedy Jayden zapytał go o to, kiedy mógłby zacząć, uśmiechnął się, rozkładając ręce – jakby chciał objąć nimi poddasze, na którym się znajdowali. – Nawet dzisiaj, j-j-jeśli chcesz. Kilka dni temu skończyłem jedno większe z-z-zlecenie, więc mam teraz sporo wolnego czasu – odpowiedział. Po paru tygodniach udało mu się wreszcie dokończyć szklarnię, którą budował dla mieszkającej pod Londynem alchemiczki, i aktualnie znów szukał dla siebie czegoś, co zapewniłoby mu zajęcie na następne tygodnie. – Dziury od razu się nie p-p-pozbędziemy, trzeba naprawić łaty i położyć brakującą warstwę ocieplenia, izolacji i p-p-pokrycia – podejrzewał, że Jayden mógł nie mieć zgromadzonych tych materiałów na zapas – ale mógłbym wszystko p-p-pomierzyć i przygotować – zaproponował, zaraz potem się jednak zawahał. – Chyba, że wolałbyś p-p-poczekać, aż zrobi się u ciebie spokojniej – dodał z uśmiechem, przenosząc spojrzenie w stronę drzwi prowadzących na korytarz; chociaż tutaj, na poddaszu, dobiegające z dołu głosy były przytłumione, wciąż było je słychać. – To wszystko twoi uczniowie? – zapytał z zainteresowaniem. Dzieciaki wydawały się czuć u Jaydena swobodnie; musiał być dla nich naprawdę dobrym opiekunem.
Kąciki ust drgnęły mu w górę na widok rozjaśniającego twarz Jaydena uśmiechu. Wzruszył ramionami. – Zawsze możesz sobie tu wst-t-tawić okno – zasugerował, częściowo żartując, a częściowo nie; nie byłoby to właściwie problemem, o ile zadbałby o odpowiednią izolację i ocieplenie. Gdy czarodziej podsumował krótko swoje oczekiwania, skinął potakująco głową, bezwiednie zaplatając ramiona na klatce piersiowej; coś w jego słowach kazało mu jednak unieść wyżej brwi, a na twarzy odmalowało się zdumienie. – Zaraz, wyczytałeś to w g-g-gwiazdach? – zapytał, nie do końca pewien, czy Jayden sobie z niego żartował, czy też nie. Wiedział, że istniały dosyć mętne czary wykorzystywane do przewidywania pogody, ale traktował je zawsze z przymrużeniem oka; nie miał pojęcia, że nadchodzącą pogodę można było odczytać również spoglądając w niebo, nie licząc rzecz jasna sytuacji, w której zachodziło ciężkimi od deszczu chmurami. Zerknął jeszcze odruchowo w stronę widocznego przez ziejącą w dachu dziurę skrawka błękitu, co niejako pomogło mu na powrót skierować myśli na właściwe tory. – Okna można zab-b-bezpieczyć hurtem, i myślę, że tak byłoby najlepiej – jeśli oczywiście zakładamy zrobienie tego p-p-przed zimą. Tak na pierwszy rzut oka to wydaje mi się, że w-w-większość z nich wystarczy uszczelnić, może wymienić kilka p-p-pojedynczych szybek, które popękały albo się poluzowały – zaproponował, rzucając Jaydenowi pytające spojrzenie; chciał wiedzieć, czy takie rozwiązanie mu odpowiadało. – Resztę p-p-prac, tych w środku, można już wykonywać przechodząc z pokoju do pokoju, tak, żeby nie robić ci b-b-bałaganu w całym domu. – Wydawało mu się to najwygodniejsze; wyłączenie z użytku jednego pomieszczenia z pewnością miało być mniej uciążliwe dla lokatorów, niż zrobienie placu budowy z kilku jednocześnie.
Kiedy Jayden zapytał go o to, kiedy mógłby zacząć, uśmiechnął się, rozkładając ręce – jakby chciał objąć nimi poddasze, na którym się znajdowali. – Nawet dzisiaj, j-j-jeśli chcesz. Kilka dni temu skończyłem jedno większe z-z-zlecenie, więc mam teraz sporo wolnego czasu – odpowiedział. Po paru tygodniach udało mu się wreszcie dokończyć szklarnię, którą budował dla mieszkającej pod Londynem alchemiczki, i aktualnie znów szukał dla siebie czegoś, co zapewniłoby mu zajęcie na następne tygodnie. – Dziury od razu się nie p-p-pozbędziemy, trzeba naprawić łaty i położyć brakującą warstwę ocieplenia, izolacji i p-p-pokrycia – podejrzewał, że Jayden mógł nie mieć zgromadzonych tych materiałów na zapas – ale mógłbym wszystko p-p-pomierzyć i przygotować – zaproponował, zaraz potem się jednak zawahał. – Chyba, że wolałbyś p-p-poczekać, aż zrobi się u ciebie spokojniej – dodał z uśmiechem, przenosząc spojrzenie w stronę drzwi prowadzących na korytarz; chociaż tutaj, na poddaszu, dobiegające z dołu głosy były przytłumione, wciąż było je słychać. – To wszystko twoi uczniowie? – zapytał z zainteresowaniem. Dzieciaki wydawały się czuć u Jaydena swobodnie; musiał być dla nich naprawdę dobrym opiekunem.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przyjął porozumiewawczy uśmiech, który momentalnie przeniósł Jaydena do czasów dzieciństwa - do chwili, w której niewiele młodszy od niego chłopiec nieśmiało wychylał zza drzwi i zerkał na przybyłych gości stojących jeszcze w przedsionku. Tym razem przed Vanem znajdował się jednak mężczyzna, chociaż zakłopotanie wciąż odbijało się w jego twarzy dokładnie w ten sam sposób, co dwadzieścia lat wcześniej. Był to szczegół mogący nie mieć dla wielu żadnego znaczenia. Ba! Mogący im umykać, a mimo to w momencie dostrzeżenia w towarzyszącym mu czarodziejowi Billyego, chłopca państwa Moore, jakiś niewidzialny ciężar zsunął się z barków Jaya. Nie chodziło w żaden sposób o to, że nie poznawał postaci przed sobą. Nie. Chodziło o coś, co leżało głęboko ukryte przed wszystkimi. Obaj doskonale rozumieli, jak istotne było posiadanie znajomych. Szczególnie teraz i szczególnie takich, którym nie bało się zawierzyć. Oczywiście nie podejrzewał, by Billy ufał mu bezgranicznie - sam wszak miał problemy z pokładaniem stuprocentowej wiary w drugiej osobie, odkąd obudził się w domu całkiem sam, trzymając przy sobie jedynie trzy drobne ciałka - jednak nie byli dla siebie obcymi. Jayden nie czuł skrępowania czy dystansu w towarzystwie czarodzieja; nie bał się sprowadzić go do własnego domu wypełnionego aktualnie dziećmi. To mu wystarczało. Na skomplementowanie okolicy również odpowiedział delikatnym uśmiechem. - Jest w rękach rodziny od pokoleń, ale odkąd pradziadkowie zmarli, dom stał pusty. Pamiętam, że bawiłem się tu jako dziecko, ale to zamglone wspomnienia. Dawno zapomniane. Jakby nierzeczywiste - wyjaśnił, przyglądając się ścianom poddasza i łapiąc się na tym, że ostatnie ze słów wypowiedział z pewnego rodzaju wyczuwalną nostalgią. Czy i jego wnuki, później prawnuki i kolejne pokolenia miały znaleźć tu swoje miejsce, czy znów miała panować cisza przerywana jedynie pojękiwaniem duchów? Chciałby, żeby Upper Cottage był nie tylko wspominanym na rodzinnych spotkaniach miejscem - chciał, żeby Vane'owie na powrót znaleźli w nim dom i wykrzesali z niego życie towarzyszące przodkom. - Rozumiesz więc, dlaczego chcę go doprowadzić do porządku. Nie chciałbym też, żeby zajmował się nim ktoś inny. - Billy posiadał w sobie pewną wrodzoną delikatność i cierpliwość. Przynajmniej tak zapamiętał go Jayden, a to dawało mu podłoże do odnalezienia w budowniczym pokory, który na pewno miał traktować to miejsce z należytym szacunkiem.
Na uwagę o stworzeniu okna zamyślił się. - Zawsze byłby to powód, by częściej tu przychodzić. I dawałoby więcej światła - mruknął, pozwalając, by mimika odzwierciedlała zaintrygowanie pomysłem. - Byłoby je łatwo zrobić? - dodał, patrząc na swojego nowego wykonawcę. To w końcu Moore był specjalistą, wiedział, jak powinno było się do tego podejść i czy w ogóle było to wykonalne. Astronom nie chciał przecież dodawać mu zbyt dużo pracy, ale nie zamierzał się też zamykać na pomysły, sugestie czy innowacje. Widząc zaskoczenie przebiegające przez twarz Billyego, Jayden roześmiał się cicho. - Astronomia to nie tylko nauka o gwiazdach. Badamy wszystkie procesy, które oddziałują w jej atmosferze, wnętrzu lub na powierzchni. Nigdy nie zagłębiałem się zbytnio w samą meteorologię, ale to też należy do kręgu zainteresowań mojej nauki. Powiedzmy więc, że coś tam umiem odczytać - wyjaśnił, robiąc gest dłonią, który miał oznaczać mniejszą lub większą wiedzę na dany temat. Mniej więcej wiedział, na czym to polegało, ale większych szczegółów nigdy nie musiał poznawać. Zaraz po tym jednak umilkł, słuchając wypowiedzi drugiego mężczyzny. Nie przerywał, chcąc poznać zdanie na postawione przed Billym pomysły. Jak się okazało, nie byli w żadnym momencie niezgodni. - Świetnie. Pasuje mi wszystko naprawdę - skomentował jedynie pod koniec, widząc malujące się w oczach pytanie. W końcu, z czym miał się tu nie zgadzać? To Moore był specjalistą i cokolwiek powiedział, miał rację i Jayden zamierzał to zaakceptować, nie wchodząc mu w drogę.
Nie spodziewał się jednak tak prędkiej odpowiedzi w przypadku terminu. Nieme O ukształtowało się na ustach profesora, ale w żadnym wypadku nie było ono nacechowane negatywnie. Wręcz przeciwnie - było to jak najbardziej miłe zaskoczenie! Chyba że wolałbyś poczekać, aż zrobi się u ciebie spokojniej. Jayden analogicznie powędrował za spojrzeniem Williama, zerkającego na drzwi za plecami profesora, jakby nie rozumiał pytania, ale to dlatego, że wciąż był zaskoczony odpowiedzią. Zaraz jednak otrząsnął się i wydukał tylko:
- N-nie! Oczywiście, że nie mam nic przeciwko.
Znów jego twarz nabrała spokojnego i zadowolonego wyrazu, gdy pozbył się nieeleganckiego zdziwienia. Kolejny uśmiech wykrzywił jego usta, bo przecież była to lepsza wiadomość od oczekiwanej - martwił się tym, że musiałby przenieść się na zimę do Hogwartu, a przecież nie po to na nowo wprowadził się do rodzinnej posiadłości, żeby ją porzucać. - Pomóc ci w czymkolwiek? - spytał szczerze i chyba nazbyt ochoczo. Była to w końcu okazja do bycia przydatnym, do oderwania myśli od bombardujących go smutnych przemyśleń i do ruszenia się. Siedząc całe dnie w gabinecie lub obserwatorium Vane mógł czuć w kręgosłupie nieprzyjemne usztywnienie. Ruch nie zaszkodziłby mu wcale. Na pytanie o uczniów skinął głową. - Większość. Jest jeszcze córka przyjaciółki i... - urwał na moment, jakby nie potrafiąc wymówić tych kilku słów. Nie dlatego, że nie chciał mówić czy się tego wstydził. Po prostu... Po prostu od razu jego myśli wybiegły ku Pomonie... Uśmiechnął się jednak blado, zupełnie jakby chciał przełamać nieprzyjemne zawahanie i zerknął na Billyego przepraszająco. - Są jeszcze moi synowie. Urodzili się w połowie lipca - wyjaśnił, uciszając się na moment. W pewnej chwili przejechał jednak dłonią przez włosy, odrząkując. - Mieszka z nami jeszcze duch mojej praprababki. Odkąd pojawiły się tu dzieci, bywa mniej uciążliwa, ale potrafi być taka dla obcych. Jeśli będzie ci się narzucać, daj znać - porozmawiam z nią - dodał, znów dając się pochłaniać myślami. Mówienie o dzieciach sprawiło, że skierował się ku torom o wiele bardziej poważnym i innym od remontu. Innym od wszystkiego, co wcześniej znał. - A Amelia? - usłyszał swój głos. - Jak twoja córka, Billy? - I podniósł wzrok, by odnaleźć nim jasne oczy Moore'a. Z jego własnych przebijało się wszak zrozumienie, którego przez lata nie potrafił pojąć.
Na uwagę o stworzeniu okna zamyślił się. - Zawsze byłby to powód, by częściej tu przychodzić. I dawałoby więcej światła - mruknął, pozwalając, by mimika odzwierciedlała zaintrygowanie pomysłem. - Byłoby je łatwo zrobić? - dodał, patrząc na swojego nowego wykonawcę. To w końcu Moore był specjalistą, wiedział, jak powinno było się do tego podejść i czy w ogóle było to wykonalne. Astronom nie chciał przecież dodawać mu zbyt dużo pracy, ale nie zamierzał się też zamykać na pomysły, sugestie czy innowacje. Widząc zaskoczenie przebiegające przez twarz Billyego, Jayden roześmiał się cicho. - Astronomia to nie tylko nauka o gwiazdach. Badamy wszystkie procesy, które oddziałują w jej atmosferze, wnętrzu lub na powierzchni. Nigdy nie zagłębiałem się zbytnio w samą meteorologię, ale to też należy do kręgu zainteresowań mojej nauki. Powiedzmy więc, że coś tam umiem odczytać - wyjaśnił, robiąc gest dłonią, który miał oznaczać mniejszą lub większą wiedzę na dany temat. Mniej więcej wiedział, na czym to polegało, ale większych szczegółów nigdy nie musiał poznawać. Zaraz po tym jednak umilkł, słuchając wypowiedzi drugiego mężczyzny. Nie przerywał, chcąc poznać zdanie na postawione przed Billym pomysły. Jak się okazało, nie byli w żadnym momencie niezgodni. - Świetnie. Pasuje mi wszystko naprawdę - skomentował jedynie pod koniec, widząc malujące się w oczach pytanie. W końcu, z czym miał się tu nie zgadzać? To Moore był specjalistą i cokolwiek powiedział, miał rację i Jayden zamierzał to zaakceptować, nie wchodząc mu w drogę.
Nie spodziewał się jednak tak prędkiej odpowiedzi w przypadku terminu. Nieme O ukształtowało się na ustach profesora, ale w żadnym wypadku nie było ono nacechowane negatywnie. Wręcz przeciwnie - było to jak najbardziej miłe zaskoczenie! Chyba że wolałbyś poczekać, aż zrobi się u ciebie spokojniej. Jayden analogicznie powędrował za spojrzeniem Williama, zerkającego na drzwi za plecami profesora, jakby nie rozumiał pytania, ale to dlatego, że wciąż był zaskoczony odpowiedzią. Zaraz jednak otrząsnął się i wydukał tylko:
- N-nie! Oczywiście, że nie mam nic przeciwko.
Znów jego twarz nabrała spokojnego i zadowolonego wyrazu, gdy pozbył się nieeleganckiego zdziwienia. Kolejny uśmiech wykrzywił jego usta, bo przecież była to lepsza wiadomość od oczekiwanej - martwił się tym, że musiałby przenieść się na zimę do Hogwartu, a przecież nie po to na nowo wprowadził się do rodzinnej posiadłości, żeby ją porzucać. - Pomóc ci w czymkolwiek? - spytał szczerze i chyba nazbyt ochoczo. Była to w końcu okazja do bycia przydatnym, do oderwania myśli od bombardujących go smutnych przemyśleń i do ruszenia się. Siedząc całe dnie w gabinecie lub obserwatorium Vane mógł czuć w kręgosłupie nieprzyjemne usztywnienie. Ruch nie zaszkodziłby mu wcale. Na pytanie o uczniów skinął głową. - Większość. Jest jeszcze córka przyjaciółki i... - urwał na moment, jakby nie potrafiąc wymówić tych kilku słów. Nie dlatego, że nie chciał mówić czy się tego wstydził. Po prostu... Po prostu od razu jego myśli wybiegły ku Pomonie... Uśmiechnął się jednak blado, zupełnie jakby chciał przełamać nieprzyjemne zawahanie i zerknął na Billyego przepraszająco. - Są jeszcze moi synowie. Urodzili się w połowie lipca - wyjaśnił, uciszając się na moment. W pewnej chwili przejechał jednak dłonią przez włosy, odrząkując. - Mieszka z nami jeszcze duch mojej praprababki. Odkąd pojawiły się tu dzieci, bywa mniej uciążliwa, ale potrafi być taka dla obcych. Jeśli będzie ci się narzucać, daj znać - porozmawiam z nią - dodał, znów dając się pochłaniać myślami. Mówienie o dzieciach sprawiło, że skierował się ku torom o wiele bardziej poważnym i innym od remontu. Innym od wszystkiego, co wcześniej znał. - A Amelia? - usłyszał swój głos. - Jak twoja córka, Billy? - I podniósł wzrok, by odnaleźć nim jasne oczy Moore'a. Z jego własnych przebijało się wszak zrozumienie, którego przez lata nie potrafił pojąć.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uniósł spojrzenie w stronę sufitu, przemykając nim raz jeszcze po podpierających strop ścianach i zawieszonym nisko żyrandolu, zupełnie jakby słowa Jaydena sprawiły, że zaczął spoglądać na to wszystko nieco inaczej. Nie potrafił ubrać własnych myśli w zdania, ale było coś magicznego w domach zamieszkiwanych przez tę samą rodzinę przez kolejne pokolenia – nieuchwytnego, budzącego nostalgię; skłaniającego do zastanawiania się nad podchodzeniem drobnostek: zadrapań na podłodze i pęknięć na parapetach, inicjałów wydrapanych na ramie łóżka albo rozbitej szybki w oknie na piętrze, której z jakiegoś powodu nikt nie wymienił. Zawsze widział w tych śladach skrawki zatopionych w przeszłości historii, możliwych do rozczytania tylko przez tych, którzy je przeżyli – tak samo, jak tylko on i Lydia wiedzieli, kto ponosił winę za poluzowaną deskę w podłodze starej szopy stojącej pod ich rodzinnym domem. – Takie się wydają, n-n-nie? Te stare wspomnienia – przytaknął, mając wrażenie, że doskonale wiedział, co Jayden miał na myśli. – Po pewnym czasie człowiek nie wie, co p-p-pamięta naprawdę, a co tylko z opowieści – dodał w zamyśleniu. Chował w pamięci kilka takich wydarzeń, odległych, opowiadanych w czasie rodzinnych spotkań, zakorzenionych głęboko w jego dzieciństwie – jak groźny upadek z wysokich gałęzi rosnącej za domem jabłoni, po którym rzekomo odbił się od ziemi niczym piłka, nie doznając żadnej krzywdy – co do których nie był pewien, czy faktycznie je pamiętał – czy może zmieniające się dziwnie szczegóły były wynikiem obrazów wyrysowanych słowami matki, lubiącej czasami o tym wspominać.
Sam Jayden był częścią wspomnień prawdziwych, tych dosyć wyraźnych, choć jego wizyty w towarzystwie ojca zapadły Billy’emu w pamięć głównie ze względu na fakt, że mama zawsze się do nich przygotowywała: prasowała sukienkę, układała włosy, a dzień wcześniej piekła szarlotkę i ścierała kurz ze stolika w salonie, nucąc przy tym irlandzkie piosenki. Wtedy wydawało mu się, że chciała dobrze wypaść; dzisiaj wiedział, że w ten sposób dodawała sobie otuchy – sądząc, że uda jej się w ten sposób zakląć rzeczywistość, wpłynąć na mającą niechybnie nadejść diagnozę. Od sam nie dopatrywał się w tym niczego podejrzanego, zwyczajnie ciesząc się z odwiedzin nieznacznie starszego syna znajomych rodziców; Jayden wzbudził jego sympatię od razu, częściowo dlatego, że w przeciwieństwie do dzieciaków z mugolskiej szkoły nigdy nie śmiał się z jego jąkania – a częściowo ze względu na opowieści, którymi mogli się wymieniać, wtedy jeszcze nie wyobrażając sobie, że ktoś mógłby uznać ścieranie się czarodziejskiego i mugolskiego świata za niewłaściwe. – Zadbam, żeby nie st-t-tała mu się krzywda – przytaknął w odpowiedzi na słowa czarodzieja, bo rozumiał – i nie miał zamiaru zawieść powierzonego mu zaufania.
Podciągnął wyżej kącik ust, dostrzegając, że rzucony mimochodem pomysł o oknie zdawał się wyjść niepostrzeżenie poza ramy żartu – ale malujące się na twarzy Jaydena zaintrygowanie sprawiło, nie miał już zamiaru się wycofać. – Normalnie byłoby to dosyć p-p-problematyczne, ale dziurę już mamy – odpowiedział lekko, wskazując na ziejący w dachu otwór – a tę część i tak t-t-trzeba będzie wyjąć i wymienić, bo przez tyle czasu mogła podejść wilgocią – dodał, unosząc w górę ramiona i kreśląc w powietrzu niewidzialny prostokąt – chcąc zobrazować, jak duży fragment dachowego pokrycia musiała objąć naprawa. – Więc właściwie wst-t-tawienie tu okna nie będzie żadnym problemem – dokończył, zerkając w stronę czarodzieja. – Nie musisz decydować się teraz, d-d-dopóki nie przybiję łat, kwestia pozostaje otwarta. – Co dawało przynajmniej kilka dni na zastanowienie.
Słysząc śmiech Jaydena, zmieszał się odruchowo, bezwiednie sięgając dłonią karku i zastanawiając się, czy zapytał o coś oczywistego – czasami mu się to zdarzało – ale w odpowiedzi profesora nie doszukał się złośliwości, rozluźnił się więc dosyć szybko. – Hm, nie pamiętałem tego z astronomii – przyznał, raz jeszcze zerkając w stronę widocznego przez dziurę nieba. Jego wargi wygięły się w uśmiechu, trochę rozbawionym, trochę zabarwionym sentymentem. – Choć p-p-prawdę mówiąc większość czasu przeznaczonego na obserwacje nieba sp-p-pędziłem na zastanawianiu się, czy na szkolnej miotle udałoby się dolecieć do księżyca. I czy jakbym zrzucił przyrządy z wieży astronomicznej, to zd-d-dążyłbym je złapać, nim spadłyby na ziemię. A raz – przeniósł spojrzenie na Jaydena – dostałem tydzień szlab-b-banu, bo próbowałem za pomocą teleskopu podejrzeć trening Ślizgonów – dodał konspiracyjnie, zupełnie jakby zdradzał skrywany przez lata sekret – choć podejrzewał, że jeśli chodziło o szkolne historie, to uczący w Hogwarcie astronom miał ich do opowiedzenia znacznie więcej.
Widoczne zaskoczenie malujące się na twarzy czarodzieja wywołało u niego chwilową konsternację (czy powiedział coś nie tak?), rozpraszającą się dopiero po następnych słowach. – Na p-p-pewno? – upewnił się, nie chcąc, by Jayden z uwagi na uprzejmość skazał się na jakieś niedogodności – ale gdy mężczyzna zaoferował pomoc, Billy rozchmurzył się już zupełnie, kiwając głową. – No to świetnie. I j-j-jasne, jeśli tylko masz ochotę – przytaknął, szczerze ciesząc się z towarzystwa. Nie przeszkadzała mu samodzielna praca, przywykł do niej – miał zresztą w zwyczaju tracić wtedy poczucie czasu – ale zawsze wolał obecność innych od samotności; zwłaszcza, gdy w grę wchodzili jego znajomi i przyjaciele. – Masz tu gdzieś jakąś d-d-drabinę? Albo stołek, też będzie w porządku – zapytał, jednocześnie rozglądając się po poddaszu; dach był zbyt wysoko, by był w stanie podciągnąć się do niego bezpośrednio z podłogi, ale w jednym z kątów pomieszczenia zauważył drewniany taboret – ruszył więc w jego stronę, po drodze sprawdzając, czy w kieszeni wciąż miał kilka najpotrzebniejszych przedmiotów.
Chwilowe zawahanie Jaydena umknęło mu, gdy podstawiał stołek pod ziejącą w dachu dziurę, podobnie jak przepraszające spojrzenie; dostrzegł je dopiero, gdy poderwał nagle głowę, przyglądając się czarodziejowi z zaskoczeniem; w milczeniu przyswajając fakt, że wśród lokatorów domu nie wymienił swojej żony – i że dopiero co został ojcem. – O rety, Jay, n-n-nie miałem pojęcia, że masz synów. To wspaniale – powiedział, nie zastanawiając się nad słowami zbyt długo; wyprostował się, spoglądając na mężczyznę z uśmiechem. – To bliźnięta? – zapytał, nie spodziewając się, że liczba mnoga mogła oznaczać trójkę, nie dwójkę niemowląt. – I… Na Godryka, to jesteś p-p-pewien, że ci nie przeszkadzam? – Czy ktoś mu pomagał? Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, ile jego uwagi musiała pochłaniać opieka nad synami; dodawanie do tego wszystkiego remontu domu nie mogło być proste, choć teraz już Billy poniekąd rozumiał potrzebę zabezpieczenia wszystkiego przed zimą. – Jak mają na imię? – zapytał jeszcze, nie potrafiąc powstrzymać wypływającego na usta uśmiechu.
Słysząc o duchu, machnął ręką. – Myślę, że sobie p-p-poradzę – odpowiedział, w międzyczasie wspinając się na stołek; wyciągnął ręce, żeby uchwycić się jednej z krokwi, a później podciągnął się w górę, na moment połowicznie znikając w wychodzącym na zewnątrz otworze. Przysiadł na jednej z belek, po czym nachylił się, żeby odnaleźć spojrzeniem Jaydena. Chciał mu jeszcze wspomnieć o swojej ostatniej przygodzie z wściekłym wozakiem, ale pytanie o Amelię rozproszyło inne myśli. Otworzył usta, po czym zamknął je i otworzył ponownie, szukając odpowiednich słów. – Prawdę mówiąc nigdy do k-k-końca nie wiem – przyznał wreszcie, spoglądając na czarodzieja nieco niepewnie. – To znaczy – mam wrażenie, że radzi sobie z tym w-w-wszystkim zaskakująco dobrze, ale czasami myślę, że za d-d-dobrze. Że może tak naprawdę czegoś nie widzę – wyjaśnił, nie do końca wiedząc, jak miał ubrać swoje wątpliwości w słowa. Nie był też pewien, czy powinien – ale coś w sposobie bycia Jaydena, a może w fakcie, że właśnie został ojcem, sprawiało, że nie czuł potrzeby powstrzymywania słów.
Westchnął przeciągle, opierając się rękami o krawędź dachu. – To co? – zagadnął, zerkając na czarodzieja. – Masz ochotę p-p-pomóc? Naprawdę ładny stąd widok – powiedział, rzucając Jaydenowi zachęcające spojrzenie i wyciągając rękę w geście, który stanowił jednoznaczne zapewnienie, że w razie czego pomoże mu wspiąć się na górę. – Chcę pomierzyć odległości – wyjaśnił, wyciągając z kieszeni zwijaną miarę. W razie potrzeby poradziłby sobie z tym pewnie sam – ale co dwie pary rąk to nie jedna?
Sam Jayden był częścią wspomnień prawdziwych, tych dosyć wyraźnych, choć jego wizyty w towarzystwie ojca zapadły Billy’emu w pamięć głównie ze względu na fakt, że mama zawsze się do nich przygotowywała: prasowała sukienkę, układała włosy, a dzień wcześniej piekła szarlotkę i ścierała kurz ze stolika w salonie, nucąc przy tym irlandzkie piosenki. Wtedy wydawało mu się, że chciała dobrze wypaść; dzisiaj wiedział, że w ten sposób dodawała sobie otuchy – sądząc, że uda jej się w ten sposób zakląć rzeczywistość, wpłynąć na mającą niechybnie nadejść diagnozę. Od sam nie dopatrywał się w tym niczego podejrzanego, zwyczajnie ciesząc się z odwiedzin nieznacznie starszego syna znajomych rodziców; Jayden wzbudził jego sympatię od razu, częściowo dlatego, że w przeciwieństwie do dzieciaków z mugolskiej szkoły nigdy nie śmiał się z jego jąkania – a częściowo ze względu na opowieści, którymi mogli się wymieniać, wtedy jeszcze nie wyobrażając sobie, że ktoś mógłby uznać ścieranie się czarodziejskiego i mugolskiego świata za niewłaściwe. – Zadbam, żeby nie st-t-tała mu się krzywda – przytaknął w odpowiedzi na słowa czarodzieja, bo rozumiał – i nie miał zamiaru zawieść powierzonego mu zaufania.
Podciągnął wyżej kącik ust, dostrzegając, że rzucony mimochodem pomysł o oknie zdawał się wyjść niepostrzeżenie poza ramy żartu – ale malujące się na twarzy Jaydena zaintrygowanie sprawiło, nie miał już zamiaru się wycofać. – Normalnie byłoby to dosyć p-p-problematyczne, ale dziurę już mamy – odpowiedział lekko, wskazując na ziejący w dachu otwór – a tę część i tak t-t-trzeba będzie wyjąć i wymienić, bo przez tyle czasu mogła podejść wilgocią – dodał, unosząc w górę ramiona i kreśląc w powietrzu niewidzialny prostokąt – chcąc zobrazować, jak duży fragment dachowego pokrycia musiała objąć naprawa. – Więc właściwie wst-t-tawienie tu okna nie będzie żadnym problemem – dokończył, zerkając w stronę czarodzieja. – Nie musisz decydować się teraz, d-d-dopóki nie przybiję łat, kwestia pozostaje otwarta. – Co dawało przynajmniej kilka dni na zastanowienie.
Słysząc śmiech Jaydena, zmieszał się odruchowo, bezwiednie sięgając dłonią karku i zastanawiając się, czy zapytał o coś oczywistego – czasami mu się to zdarzało – ale w odpowiedzi profesora nie doszukał się złośliwości, rozluźnił się więc dosyć szybko. – Hm, nie pamiętałem tego z astronomii – przyznał, raz jeszcze zerkając w stronę widocznego przez dziurę nieba. Jego wargi wygięły się w uśmiechu, trochę rozbawionym, trochę zabarwionym sentymentem. – Choć p-p-prawdę mówiąc większość czasu przeznaczonego na obserwacje nieba sp-p-pędziłem na zastanawianiu się, czy na szkolnej miotle udałoby się dolecieć do księżyca. I czy jakbym zrzucił przyrządy z wieży astronomicznej, to zd-d-dążyłbym je złapać, nim spadłyby na ziemię. A raz – przeniósł spojrzenie na Jaydena – dostałem tydzień szlab-b-banu, bo próbowałem za pomocą teleskopu podejrzeć trening Ślizgonów – dodał konspiracyjnie, zupełnie jakby zdradzał skrywany przez lata sekret – choć podejrzewał, że jeśli chodziło o szkolne historie, to uczący w Hogwarcie astronom miał ich do opowiedzenia znacznie więcej.
Widoczne zaskoczenie malujące się na twarzy czarodzieja wywołało u niego chwilową konsternację (czy powiedział coś nie tak?), rozpraszającą się dopiero po następnych słowach. – Na p-p-pewno? – upewnił się, nie chcąc, by Jayden z uwagi na uprzejmość skazał się na jakieś niedogodności – ale gdy mężczyzna zaoferował pomoc, Billy rozchmurzył się już zupełnie, kiwając głową. – No to świetnie. I j-j-jasne, jeśli tylko masz ochotę – przytaknął, szczerze ciesząc się z towarzystwa. Nie przeszkadzała mu samodzielna praca, przywykł do niej – miał zresztą w zwyczaju tracić wtedy poczucie czasu – ale zawsze wolał obecność innych od samotności; zwłaszcza, gdy w grę wchodzili jego znajomi i przyjaciele. – Masz tu gdzieś jakąś d-d-drabinę? Albo stołek, też będzie w porządku – zapytał, jednocześnie rozglądając się po poddaszu; dach był zbyt wysoko, by był w stanie podciągnąć się do niego bezpośrednio z podłogi, ale w jednym z kątów pomieszczenia zauważył drewniany taboret – ruszył więc w jego stronę, po drodze sprawdzając, czy w kieszeni wciąż miał kilka najpotrzebniejszych przedmiotów.
Chwilowe zawahanie Jaydena umknęło mu, gdy podstawiał stołek pod ziejącą w dachu dziurę, podobnie jak przepraszające spojrzenie; dostrzegł je dopiero, gdy poderwał nagle głowę, przyglądając się czarodziejowi z zaskoczeniem; w milczeniu przyswajając fakt, że wśród lokatorów domu nie wymienił swojej żony – i że dopiero co został ojcem. – O rety, Jay, n-n-nie miałem pojęcia, że masz synów. To wspaniale – powiedział, nie zastanawiając się nad słowami zbyt długo; wyprostował się, spoglądając na mężczyznę z uśmiechem. – To bliźnięta? – zapytał, nie spodziewając się, że liczba mnoga mogła oznaczać trójkę, nie dwójkę niemowląt. – I… Na Godryka, to jesteś p-p-pewien, że ci nie przeszkadzam? – Czy ktoś mu pomagał? Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, ile jego uwagi musiała pochłaniać opieka nad synami; dodawanie do tego wszystkiego remontu domu nie mogło być proste, choć teraz już Billy poniekąd rozumiał potrzebę zabezpieczenia wszystkiego przed zimą. – Jak mają na imię? – zapytał jeszcze, nie potrafiąc powstrzymać wypływającego na usta uśmiechu.
Słysząc o duchu, machnął ręką. – Myślę, że sobie p-p-poradzę – odpowiedział, w międzyczasie wspinając się na stołek; wyciągnął ręce, żeby uchwycić się jednej z krokwi, a później podciągnął się w górę, na moment połowicznie znikając w wychodzącym na zewnątrz otworze. Przysiadł na jednej z belek, po czym nachylił się, żeby odnaleźć spojrzeniem Jaydena. Chciał mu jeszcze wspomnieć o swojej ostatniej przygodzie z wściekłym wozakiem, ale pytanie o Amelię rozproszyło inne myśli. Otworzył usta, po czym zamknął je i otworzył ponownie, szukając odpowiednich słów. – Prawdę mówiąc nigdy do k-k-końca nie wiem – przyznał wreszcie, spoglądając na czarodzieja nieco niepewnie. – To znaczy – mam wrażenie, że radzi sobie z tym w-w-wszystkim zaskakująco dobrze, ale czasami myślę, że za d-d-dobrze. Że może tak naprawdę czegoś nie widzę – wyjaśnił, nie do końca wiedząc, jak miał ubrać swoje wątpliwości w słowa. Nie był też pewien, czy powinien – ale coś w sposobie bycia Jaydena, a może w fakcie, że właśnie został ojcem, sprawiało, że nie czuł potrzeby powstrzymywania słów.
Westchnął przeciągle, opierając się rękami o krawędź dachu. – To co? – zagadnął, zerkając na czarodzieja. – Masz ochotę p-p-pomóc? Naprawdę ładny stąd widok – powiedział, rzucając Jaydenowi zachęcające spojrzenie i wyciągając rękę w geście, który stanowił jednoznaczne zapewnienie, że w razie czego pomoże mu wspiąć się na górę. – Chcę pomierzyć odległości – wyjaśnił, wyciągając z kieszeni zwijaną miarę. W razie potrzeby poradziłby sobie z tym pewnie sam – ale co dwie pary rąk to nie jedna?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Po pewnym czasie człowiek nie wie, co pamięta naprawdę, a co tylko z opowieści.
Wypowiedziane słowa w zupełnie innym tonie niż reszta wymienianych między nimi zdań kazała procesowi myślowemu zatrzymać się delikatnie, wyhamować, pochylić, zobaczyć, co kryło się dalej poza horyzontem. Nie było to coś, nad czym Jayden całkowicie panował, ale przekraczając próg nowego rozdziału w życiu, stając się dorosłym, zaczął postrzegać wiele spraw zupełnie w innym świetle. Takim, o którym nigdy nie posądziłby swojej własnej intuicji. W końcu od samego początku czerpał z aktualnej chwili, doceniając jej istotę oraz widząc cuda na każdym kroku - wschód słońca, popołudniowa herbata, gdy liście barwiły wrzątek na niebiesko, zjedzenie ulubionego ciastka. To wszystko było czymś wspaniałym, a kolejny zakręt mógł przynieść mu kolejne zachwycające oblicze rzeczywistości. Mało myślał o przeszłości w tamtych dniach. Aktualnie różniło go tak wiele od tego dużego dziecka, którym był, że czasami wciąż go to zaskakiwało - jak bardzo był... Inny. Sam dla siebie był opowieścią, o której mówił Billy. Nieznaną, jakąś niemożliwą do egzystowania, niechcianą karykaturą. Czy takie właśnie miało stać się i jego aktualne życie? Wspomnieniami wymieszanymi z opowieściami przeróżnej natury? Zamkniętymi w ładnej oprawie? Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym coraz pewniej twierdził, że nie. Nawet jeśli wszyscy mieli go odtrącić, wszyscy mieli pójść w różne strony, wciąż miał dla kogo się przeciwstawiać. Nie potrzebował, by historia jego życia była opowiadana, bo wcale mu na tym nie zależało. Chciał zapisać się jako figura będąca istotnym punktem w istnieniu swoich dzieci - niczego więcej nie potrzebował. Nawet nauki, chociaż mogłoby się wydawać, że to właśnie dla niej zrobiłby wszystko - nie. Już nie.
I chociaż mógł się nie zgadzać z wieloma aspektami przeszłości, Jay doceniał wspomnienia, które przez to posiadał. A stojący niedaleko czarodziej był ich częścią. O ile pamięć nie myliła astronoma, Moore i jego bliscy byli pierwszymi poznanymi przez niego czarodziejami związanymi ze światem mugoli. Mama zawsze mówiła małemu Vane'owi, by wykazywał się tolerancją, akceptacją, by szanował innych - delikatnie przypominała mu o tym zawsze, gdy szli w odwiedziny do domu Billyego i jego rodziny. Nie chciał nikogo skrzywdzić, dlatego starał się zbytecznie nie narzucać, chociaż ciekawość zżerała go od środka i czasami nie potrafił się powstrzymać. Być może dlatego nigdy nie odczuwał dystansu bijącego od młodszego chłopca - bo i on był ciekawy jego samego? Uczyli się od siebie na tyle, w jakim stopniu mogły to robić dzieci, a odmienność - nawet ta odbijająca się w wymowie małego Williama - fascynowała. Dla Jaydena nigdy nie stanowiło to problemu czy powodu do odrzucenia; w końcu każdy z nich był inny, a pojęcie ideału jako nienaruszonego nie istniało w jego słowniku. Być może to charakter Vane'a wpłynął na ów postrzeganie rzeczywistości. Być może widok przeróżnych pacjentów ojca z przeróżnymi problemami i defektami. Być może wychowanie. Być może wszystko złożyło się w jedną całość. Być może nic i była to jedynie dziecięca szczerość, która nie znała społecznego wskaźnika na ideał. Zresztą Billy był zawsze miły, opowiadał ciekawe rzeczy, nowe rzeczy, o których Jay nie miał pojęcia, do tego sam w sobie był zagadką - jakżeby więc można w ogóle być dla kogoś takiego nieuprzejmym? Jak w ogóle można było być nieuprzejmym? Patrząc na siebie z tamtego czasu, astronom łapał się na tym, że przecież to nie było wcale tak dawno temu. Kiedy stali obok siebie z Billym, opowiadając o planach na przyszłość...
- Skoro mówisz, że nie byłoby problematyczne - zawierzam twoim słowom. Przemyślę to na pewno. - Pracowania, którą zaczął sobie powoli urządzać i obserwatorium, które chciał mieć w chatce leprechauna, było jego prywatnym miejscem. Dom jednak też powinien mieć ślady pasji i możliwości - w końcu mógłby ze swoimi synami przebywać tu całe noce i uczyć ich miłości do nieba... Tylko to umiał, ale liczył na to, że oni sami w swojej przyszłej roztropności mieli dokonać wyboru najlepszej drogi. W końcu każdy miał swoją; trzeba było ją jedynie odkryć, co niestety w większości przypadków było niesamowicie trudne samo w sobie. - Długo się uczyłeś? Astronomii? - zagadnął, zahaczając o temat Hogwartu, gdy już wypłynął. Szczerze? Mało pamiętał ze swojej relacji z Billym z tamtych czasów. Należeli do innych domów, w szkole mieli inne grupy znajomych, różnica wieku też przebijała się na pierwszy plan. Pamiętał, że nigdy nie udawali, że się nie znali, czasami sobie pomagali, lecz rozmyli się, znajdując inne, własne pasje. Słysząc o rozmyślaniach Moore'a, pozwolił, by ramiona delikatnie zadrgały mu z rozbawienia. - Może wcale tak bardzo się jednak nie różnimy. Też chciałem się wybrać na Księżyc, chociaż zdecydowanie wolałem patrzeć w niebo z Wieży Astronomicznej niż w dół. - Nie dało się ukryć, że dosłownie wręcz chodził z głową w chmurach
Przytaknął, gdy sam Billy wydawał się zaskoczony jego zdziwieniem oraz odpowiedzią. Najwyraźniej nie miała być to tylko sztampowa wizyta, a nasycona różnymi emocjami, przez co Vane zaczął żałować, że zarzucił kontakt z Moorem, bo może mieliby zdecydowanie więcej dobrych wspomnień? Czarodziej był jednak z nim teraz, wszystko mogło być inne. - Może znów nauczysz mnie czegoś nowego - odpowiedział na wyrażoną zgodę, by udzielił pomocy. Niezdarnie, niezgrabnie, ale na pewno miał się starać nie przeszkadzać przynajmniej. I może dobrze, że Billy zajął się stołkiem niż samym astronomem. Kolejne zmieszanie nie było im potrzebne. Szybko jednak dostrzegł radość na twarzy przyjaciela z dawnych lat i sam skupił się na fakcie, że tak - że to było wspaniałe. Nie dało się tego ukryć, a kto lepiej mógł go zrozumieć jak nie ktoś, kto sam był ojcem? Zanim jednak odpowiedział na te wszystkie pytania, zanim kontynuowali temat Amelii, sam podszedł do stołka z jakąś niepewnością, wpatrując się w siedzącego wyżej czarodzieja. - Bycie zgrabnym to nie mój atut, ostrzegam - rzucił, łapiąc pewnie wyciągniętą dłoń i podciągając się w górę. Nie było to takie proste ani nie poszło mu to tak zwinnie jak Billyemu, ale w końcu siedział po drugiej stronie dziury, wpatrując się w otaczające ich tereny. Patrzenie z pagórków czy wzniesień to jedno, obserwacja z czubka własnego domu to zupełnie coś innego... Tego mógł być pewien. - Normalnie też siedzę na Wieży Astronomicznej, obserwując to, co jest na dole, ale... - urwał, łapiąc oddech po wspinaczce. - Dla takich momentów nie dziwię się, że to robisz. - Spojrzenie skierowane było na chwilę Billyego, by znów wrócić ku krajobrazom. W końcu mógł odpowiedzieć na to, co nie doczekało się zwrotu wcześniej. - Cassian, Arden, Samuel. Tak się nazywają moi synowie. Mam trójkę i nie martw się. Nie przeszkadzasz, bo właśnie dla nich chcę przygotować ten dom. - Przez dwa uderzenia serca panowała cisza, którą przerwał profesor. - Ich matka odeszła. Jest ciężko. Próbować opanować to w jedną osobę, ale nie jestem też sam. A nawet jeślibym był, nie przestałbym się starać. Wszyscy w końcu mamy jakieś swoje przeznaczenie - moim jest opieka nad nimi. - Pod koniec spojrzał z ciepłym i szczerym uśmiechem na siedzącego obok mężczyznę, wierząc w każde wypowiedziane przez siebie słowo. Nie mówił mu tego, by Billy go żałował, współczuł lub się zamartwiał. Jayden po prostu czuł taką potrzebę i chciał się tym podzielić. Wiedział też, że Moore nie miał go w żaden sposób osądzać, a ów komfort był luksusem, którego Vane dawno nie doświadczył. Nie precyzował też tego, co oznaczało odejście, zostawiając to w jakimś innym wymiarze i nie chcąc za bardzo w to wchodzić własnymi myślami. - A Amelia... Musi mieć już ile? Siedem lat? - zagadnął, przypominając sobie tę drobną figurkę jeszcze z czasów, gdy wszyscy żyli w Londynie. Czy poznałby ją na ulicy? Czy widziałby w niej odbicie jej ojca? - Jeszcze trochę i czeka ją Hogwart, co? Jak sobie w ogóle radzisz? - Złapał w międzyczasie drugą stronę taśmy, którą podał mu Billy i czekał na dalsze instrukcje. Miał to przyłożyć w tym rogu czy lepiej w tamtym? Jedyne co dotąd mierzył to odległości na globusach i mapach nieba... - Mów, co mam robić - oznajmił, nie bojąc się pouczeń. W końcu najistotniejszą częścią bycia nauczycielem było czucie się wciąż uczniem. - Zajmujesz się tym teraz na stałe?
Wypowiedziane słowa w zupełnie innym tonie niż reszta wymienianych między nimi zdań kazała procesowi myślowemu zatrzymać się delikatnie, wyhamować, pochylić, zobaczyć, co kryło się dalej poza horyzontem. Nie było to coś, nad czym Jayden całkowicie panował, ale przekraczając próg nowego rozdziału w życiu, stając się dorosłym, zaczął postrzegać wiele spraw zupełnie w innym świetle. Takim, o którym nigdy nie posądziłby swojej własnej intuicji. W końcu od samego początku czerpał z aktualnej chwili, doceniając jej istotę oraz widząc cuda na każdym kroku - wschód słońca, popołudniowa herbata, gdy liście barwiły wrzątek na niebiesko, zjedzenie ulubionego ciastka. To wszystko było czymś wspaniałym, a kolejny zakręt mógł przynieść mu kolejne zachwycające oblicze rzeczywistości. Mało myślał o przeszłości w tamtych dniach. Aktualnie różniło go tak wiele od tego dużego dziecka, którym był, że czasami wciąż go to zaskakiwało - jak bardzo był... Inny. Sam dla siebie był opowieścią, o której mówił Billy. Nieznaną, jakąś niemożliwą do egzystowania, niechcianą karykaturą. Czy takie właśnie miało stać się i jego aktualne życie? Wspomnieniami wymieszanymi z opowieściami przeróżnej natury? Zamkniętymi w ładnej oprawie? Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym coraz pewniej twierdził, że nie. Nawet jeśli wszyscy mieli go odtrącić, wszyscy mieli pójść w różne strony, wciąż miał dla kogo się przeciwstawiać. Nie potrzebował, by historia jego życia była opowiadana, bo wcale mu na tym nie zależało. Chciał zapisać się jako figura będąca istotnym punktem w istnieniu swoich dzieci - niczego więcej nie potrzebował. Nawet nauki, chociaż mogłoby się wydawać, że to właśnie dla niej zrobiłby wszystko - nie. Już nie.
I chociaż mógł się nie zgadzać z wieloma aspektami przeszłości, Jay doceniał wspomnienia, które przez to posiadał. A stojący niedaleko czarodziej był ich częścią. O ile pamięć nie myliła astronoma, Moore i jego bliscy byli pierwszymi poznanymi przez niego czarodziejami związanymi ze światem mugoli. Mama zawsze mówiła małemu Vane'owi, by wykazywał się tolerancją, akceptacją, by szanował innych - delikatnie przypominała mu o tym zawsze, gdy szli w odwiedziny do domu Billyego i jego rodziny. Nie chciał nikogo skrzywdzić, dlatego starał się zbytecznie nie narzucać, chociaż ciekawość zżerała go od środka i czasami nie potrafił się powstrzymać. Być może dlatego nigdy nie odczuwał dystansu bijącego od młodszego chłopca - bo i on był ciekawy jego samego? Uczyli się od siebie na tyle, w jakim stopniu mogły to robić dzieci, a odmienność - nawet ta odbijająca się w wymowie małego Williama - fascynowała. Dla Jaydena nigdy nie stanowiło to problemu czy powodu do odrzucenia; w końcu każdy z nich był inny, a pojęcie ideału jako nienaruszonego nie istniało w jego słowniku. Być może to charakter Vane'a wpłynął na ów postrzeganie rzeczywistości. Być może widok przeróżnych pacjentów ojca z przeróżnymi problemami i defektami. Być może wychowanie. Być może wszystko złożyło się w jedną całość. Być może nic i była to jedynie dziecięca szczerość, która nie znała społecznego wskaźnika na ideał. Zresztą Billy był zawsze miły, opowiadał ciekawe rzeczy, nowe rzeczy, o których Jay nie miał pojęcia, do tego sam w sobie był zagadką - jakżeby więc można w ogóle być dla kogoś takiego nieuprzejmym? Jak w ogóle można było być nieuprzejmym? Patrząc na siebie z tamtego czasu, astronom łapał się na tym, że przecież to nie było wcale tak dawno temu. Kiedy stali obok siebie z Billym, opowiadając o planach na przyszłość...
- Skoro mówisz, że nie byłoby problematyczne - zawierzam twoim słowom. Przemyślę to na pewno. - Pracowania, którą zaczął sobie powoli urządzać i obserwatorium, które chciał mieć w chatce leprechauna, było jego prywatnym miejscem. Dom jednak też powinien mieć ślady pasji i możliwości - w końcu mógłby ze swoimi synami przebywać tu całe noce i uczyć ich miłości do nieba... Tylko to umiał, ale liczył na to, że oni sami w swojej przyszłej roztropności mieli dokonać wyboru najlepszej drogi. W końcu każdy miał swoją; trzeba było ją jedynie odkryć, co niestety w większości przypadków było niesamowicie trudne samo w sobie. - Długo się uczyłeś? Astronomii? - zagadnął, zahaczając o temat Hogwartu, gdy już wypłynął. Szczerze? Mało pamiętał ze swojej relacji z Billym z tamtych czasów. Należeli do innych domów, w szkole mieli inne grupy znajomych, różnica wieku też przebijała się na pierwszy plan. Pamiętał, że nigdy nie udawali, że się nie znali, czasami sobie pomagali, lecz rozmyli się, znajdując inne, własne pasje. Słysząc o rozmyślaniach Moore'a, pozwolił, by ramiona delikatnie zadrgały mu z rozbawienia. - Może wcale tak bardzo się jednak nie różnimy. Też chciałem się wybrać na Księżyc, chociaż zdecydowanie wolałem patrzeć w niebo z Wieży Astronomicznej niż w dół. - Nie dało się ukryć, że dosłownie wręcz chodził z głową w chmurach
Przytaknął, gdy sam Billy wydawał się zaskoczony jego zdziwieniem oraz odpowiedzią. Najwyraźniej nie miała być to tylko sztampowa wizyta, a nasycona różnymi emocjami, przez co Vane zaczął żałować, że zarzucił kontakt z Moorem, bo może mieliby zdecydowanie więcej dobrych wspomnień? Czarodziej był jednak z nim teraz, wszystko mogło być inne. - Może znów nauczysz mnie czegoś nowego - odpowiedział na wyrażoną zgodę, by udzielił pomocy. Niezdarnie, niezgrabnie, ale na pewno miał się starać nie przeszkadzać przynajmniej. I może dobrze, że Billy zajął się stołkiem niż samym astronomem. Kolejne zmieszanie nie było im potrzebne. Szybko jednak dostrzegł radość na twarzy przyjaciela z dawnych lat i sam skupił się na fakcie, że tak - że to było wspaniałe. Nie dało się tego ukryć, a kto lepiej mógł go zrozumieć jak nie ktoś, kto sam był ojcem? Zanim jednak odpowiedział na te wszystkie pytania, zanim kontynuowali temat Amelii, sam podszedł do stołka z jakąś niepewnością, wpatrując się w siedzącego wyżej czarodzieja. - Bycie zgrabnym to nie mój atut, ostrzegam - rzucił, łapiąc pewnie wyciągniętą dłoń i podciągając się w górę. Nie było to takie proste ani nie poszło mu to tak zwinnie jak Billyemu, ale w końcu siedział po drugiej stronie dziury, wpatrując się w otaczające ich tereny. Patrzenie z pagórków czy wzniesień to jedno, obserwacja z czubka własnego domu to zupełnie coś innego... Tego mógł być pewien. - Normalnie też siedzę na Wieży Astronomicznej, obserwując to, co jest na dole, ale... - urwał, łapiąc oddech po wspinaczce. - Dla takich momentów nie dziwię się, że to robisz. - Spojrzenie skierowane było na chwilę Billyego, by znów wrócić ku krajobrazom. W końcu mógł odpowiedzieć na to, co nie doczekało się zwrotu wcześniej. - Cassian, Arden, Samuel. Tak się nazywają moi synowie. Mam trójkę i nie martw się. Nie przeszkadzasz, bo właśnie dla nich chcę przygotować ten dom. - Przez dwa uderzenia serca panowała cisza, którą przerwał profesor. - Ich matka odeszła. Jest ciężko. Próbować opanować to w jedną osobę, ale nie jestem też sam. A nawet jeślibym był, nie przestałbym się starać. Wszyscy w końcu mamy jakieś swoje przeznaczenie - moim jest opieka nad nimi. - Pod koniec spojrzał z ciepłym i szczerym uśmiechem na siedzącego obok mężczyznę, wierząc w każde wypowiedziane przez siebie słowo. Nie mówił mu tego, by Billy go żałował, współczuł lub się zamartwiał. Jayden po prostu czuł taką potrzebę i chciał się tym podzielić. Wiedział też, że Moore nie miał go w żaden sposób osądzać, a ów komfort był luksusem, którego Vane dawno nie doświadczył. Nie precyzował też tego, co oznaczało odejście, zostawiając to w jakimś innym wymiarze i nie chcąc za bardzo w to wchodzić własnymi myślami. - A Amelia... Musi mieć już ile? Siedem lat? - zagadnął, przypominając sobie tę drobną figurkę jeszcze z czasów, gdy wszyscy żyli w Londynie. Czy poznałby ją na ulicy? Czy widziałby w niej odbicie jej ojca? - Jeszcze trochę i czeka ją Hogwart, co? Jak sobie w ogóle radzisz? - Złapał w międzyczasie drugą stronę taśmy, którą podał mu Billy i czekał na dalsze instrukcje. Miał to przyłożyć w tym rogu czy lepiej w tamtym? Jedyne co dotąd mierzył to odległości na globusach i mapach nieba... - Mów, co mam robić - oznajmił, nie bojąc się pouczeń. W końcu najistotniejszą częścią bycia nauczycielem było czucie się wciąż uczniem. - Zajmujesz się tym teraz na stałe?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedną z rzeczy, które w budowaniu i remontowaniu lubił najbardziej – tuż obok samej satysfakcji z obserwowania czegoś namacalnego, co wzniosło się własnymi rękami – była świadomość, że niemal wszystko można było mniejszym lub większym nakładem pracy odmienić. Połać gładkiego dachu mogła przekształcić się w wychodzące na nocne niebo okno, dodatkową ścianą można było przedzielić pokój na dwa mniejsze, a nieużywany od dawna strych – przerobić na gabinet, sypialnię, pracownię, wypełniając puste dotąd ściany życiem i wspomnieniami. Była w tym jakaś wolność i swoboda, którą trudno było mu jednoznacznie określić, opisać słowami – ale która sprawiała, że każdego, nawet najdrobniejszego zlecenia podejmował się z chęcią, dostrzegając w nim okazję do przeistoczenia starego w nowe. Może oszukiwał trochę w ten sposób, uciekając (pozornie) od problemów, których naprawić nie potrafił – ale koniec końców istniały znacznie gorsze sposoby radzenia sobie z przygniatającą ramiona rzeczywistością. – W razie czego daj znać, czy zbijać r-r-ramę i wstawiać szybę – odpowiedział z uśmiechem na słowa Jaydena, w myślach zastanawiając się już, skąd mógłby zdobyć potrzebne materiały, i jak dużo czasu zajęłoby ich przetransportowanie; w samej Irlandii nie znał zbyt wielu dostawców, wciąż czuł się tu raczej obco; jego rodzina – mimo że na irlandzkiej ziemi miała swoje korzenie – nie postawiła na niej stopy od bardzo dawna. Podobno było to związane ze starym przesądem, swoje źródło mającym w powtarzanej czasami historii o przymusowej ucieczce przed Wielkim Głodem, ale sam Billy niezbyt temu zawierzał, nie przywiązując wagi do starych legend.
Słysząc pytanie o astronomię, zawahał się. – Hm, nie. T-t-tylko do SUM-ów – odpowiedział szczerze, wzruszeniem ramionami strącając z siebie lekkie zakłopotanie, choć może nie było ku niemu powodów; mimo oczywistych i widocznych na pierwszy rzut oka różnic, w obecności Jaydena nie czuł się skrępowany – ani teraz, ani w przeszłości, gdy niewiedza na temat czarodziejskiego świata niejednokrotnie sprawiała, że dziwił się rzeczom dla innych czarodziejów naturalnym. Już wtedy wiedział zresztą, że los nie obdarował go naukowym zacięciem; wspomnienie mugolskiej szkoły do dzisiaj potrafiło wywołać u niego serię nieprzyjemnych wzdrygnięć, a zapach naftaliny – nawet ledwie wyczuwalny – bez trudu wyciągał z pamięci obraz zakurzonej kredowym pyłem klasy oraz ściągniętej w wyrazie dezaprobaty twarzy nauczycielki, spoglądającej na niego zza okrągłych okularów bez oprawek. Gdyby spróbował, wciąż byłby w stanie odtworzyć dokładny rytm, jaki wystukiwał jej obcas, obijający się raz po raz o świeżo wypastowaną posadzkę.
Hogwart był inny – ale i tak zapamiętał z niego głównie chwile spędzona poza zamkiem, na szkolnym boisku lub przy zalanym słońcem jeziorze; ze śmiechem przyjaciół odbijającym się od błyszczącej tafli i podekscytowanym głosem komentatora ogłaszającym wynik meczu z górnych rzędów trybun. – To możliwe? Wylecieć na K-k-księżyc? – zagadnął, częściowo żartobliwie, częściowo poważnie – wierząc, że jeśli ktokolwiek był w stanie rozwiać dla niego ten dylemat, to był to właśnie Jayden. I może miał rację – może tak naprawdę nie różnili się od siebie tak bardzo – i może dlatego bez trudu znajdowali miejsca, w których nad ziejącą między nimi wyrwą dało się przerzucić wygodne kładki. Ta związana z ojcostwem wydawała się wśród nich szczególnie solidna.
– Obiecuję nie zm-m-muszać cię do biegania po gzymsie – odpowiedział z rozbawieniem na uwagę o niezgrabności, spojrzeniem śledząc jednak poczynania Jaydena uważnie, żeby w razie czego pomóc mu w wyratowaniu się z podbramkowej sytuacji. – Drugą ręką złap się t-t-tutaj – podpowiedział, wskazując na jedną z krokwi, o którą wygodnie można było się podeprzeć; sam zaparł się nogami o sąsiednią, wykorzystując ciężar własnego ciała do podciągnięcia mężczyzny w górę – puszczając jego wyciągniętą rękę dopiero, gdy znalazł się bezpiecznie (i względnie stabilnie) po drugiej stronie wyrwy. – O właśnie tak. W p-p-porządku? – upewnił się, ale wyglądało na to, że tak; uśmiechnął się więc szeroko, wciągając do płuc ciepłe, sierpniowe powietrze, z zainteresowaniem zerkając w stronę Jaydena. – Można sp-p-pojrzeć na wszystko z innej perspektywy, nie? – zagadnął, starając się podążyć spojrzeniem za wzrokiem astronoma i zgadnąć, na co dokładnie patrzył. – Z miotły są jeszcze lep-p-psze widoki, ale tak też jest całkiem nieźle – skomentował, z cichym sentymentem dźwięczącym między głoskami; chociaż po części pogodził się już z niechybnym zakończeniem kariery gracza Quidditcha, to były momenty – niespodziewane, krótkie jak uderzenie serca albo pojedyncze dmuchnięcie wiatru – kiedy brakowało mu tego prawie boleśnie, a na klatce piersiowej zaciskała się niewidzialna obręcz. Teraz też tam była, pozbył się jej jednak szybko, biorąc kilka głębszych wdechów – i skupiając się na tym, co miał obok siebie tu i teraz.
Głos Jaydena skutecznie ściągnął go zresztą na ziemię (czy w tym przypadku – na dach), brzmiąc szczerością, której nie do końca się spodziewał. Zamilkł na chwilę, przenosząc spojrzenie na czarodzieja i starając się poskładać w całość wypowiadane przez niego słowa. Trochę słodko-gorzkie, trochę bliskie; wiedział, jak to smakowało – wylądowanie samotnie w głębokiej wodzie, stanie się z dnia na dzień opiekunem, strażnikiem, ojcem. Nie pytał, co miał na myśli mówiąc, że jego żona odeszła, wyciągając z tego najważniejsze – że nie było jej tutaj; i że dźwigał na barkach znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. – Przykro mi – odezwał się po chwili, zwyczajnie – gdzieś po drodze orientując się, że może to nie były odpowiednie słowa. – Że t-t-tak to się ułożyło – doprecyzował. Później uśmiechnął się jednak. – Nie mam p-p-pojęcia, jak radzisz sobie z całą trójką, ale mają szczęście, że t-t-trafili akurat na ciebie. – Nie miał co do tego wątpliwości, Jayden miał być dla swoich synów wspaniałym ojcem – słyszał to w jego głosie, a nad dobrocią serca zastanawiać się nie musiał; świadczyły o niej dobiegające z dołu głosy uczniów, przytłumione, ale obecne. – A o p-p-przygotowanie domu się nie martw – dodał, w tym mógł i miał zamiar pomóc, rozumiejąc kryjącą się za tym potrzebę lepiej, niż mogłoby się wydawać. Wyciągnął z kieszeni miarę, rozwijając ją i wyciągając w stronę czarodzieja. – Będziesz mógł im potem op-p-powiedzieć o tym, jak wszystko przygotowałeś. Trzymaj – powiedział, wskazując brodą na koniec tasiemki z podziałką. Jednocześnie podparł się drugą ręką o krokiew, poprawiając pozycję – podciągając nogi w górę, tak, że stopami opierał się o drewnianą belkę, przykucając na niej ostrożnie. Koniec miary przyłożył do powierzchni dachu, w miejscu, gdzie zbiegały się dwie łaty. – Niedługo skończy siedem – przytaknął, czując lekkie ukłucie w klatce piersiowej; zawsze żałował, gdy uświadamiał sobie, jak wiele z życia córki go ominęło – i ile istotnych dla niej momentów miał poznać jedynie z opowieści. Nie mówiąc o tych, których miało mu nie być dane poznać wcale.
Przesunął się kawałek dalej, upewniając się, że tasiemka przylegała płasko do dachu, choć przez chwilę wcale jej nie widział – zamiast tego myśląc o Hogwarcie, mimo że cztery lata, jakie dzieliły Amelię od otrzymania listu, wydawały mu się nieskończonością; odkąd zaangażował się w wojnę, żył raczej z dnia na dzień – bojąc się planować; wiedząc, że wystarczył jeden błąd, pojedyncza nieudana misja, by wszystkie te marzenia rozpierzchły się w nicości. – Szczerze? Nie mam p-p-pojęcia – odpowiedział wreszcie, tym razem nie podnosząc jednak spojrzenia. Czy sobie radził? Czasami wydawało mu się, że tak, częśćiej – że wszystko robił źle. – Przez większość czasu po p-p-prostu improwizuję. Jeśli jest jakiś p-p-podręcznik, który mówi o tym, jak wychować córkę, to chyba nie dostałem mojej k-k-kopii – dodał żartobliwie, choć nie do końca niepoważnie; zdarzało się, że potrzebował pomocy, choć nie do końca wiedział, jak o nią poprosić – innym razem zwyczajnie marzył o tym, żeby ktoś powiedział mu, co powinien zrobić. – A ty? Jak d-d-dajesz radę? – zapytał, odnajdując wzrokiem twarz Jaydena, a później opuszczając go w dół, na trzymaną przez niego linkę. – Przyłóż ją na k-k-krawędzi między łatami. To znaczy, między tymi d-d-dwoma drewnianymi belkami – poinstruował, wskazując palcem odpowiednie miejsce. – Początek podziałki p-p-powinien wypaść na wewnętrznej krawędzi, potrzebuję wiedzieć, ile jest między jedną, a d-d-drugą – wyjaśnił, czekając, aż czarodziej spełni jego prośbę. – Jeszcze trochę w lewo, d-d-dosuń do krawędzi. O tak, świetnie – mówił, starając się nakierować go na odpowiednie tory; gdy miara biegła już równolegle, znów zmienił pozycję, tak, żeby przytrzymać ją po swojej stronie kolanem – a później, balansując na samych stopach, sięgnął do kieszeni po niewielki notes i ołówek. Ten drugi wetknął w zęby, żeby nachylić się nad podziałką i odczytać z niej odległość, a później ją zapisać. – Dobra, teraz w drugą st-t-tronę – powiedział, przekładając notes i ołówek do jednaj dłoni, a drugą chwytając za tasiemkę. Wciąż kucając, zaczął przemieszczać się w stronę prostopadłej krawędzi dziury.
Musiał przez chwilę się zastanowić, zanim odpowiedział na kolejne pytanie. – Na stałe jak na st-t-tałe – odparł w końcu, wzruszając ramionami. – Bardziej od zlecenia do zlecenia, ale t-t-tak, głównie to teraz robię – przytaknął. – Gra w Quidditcha st-t-tała się dla takich jak ja nielegalna – dodał z wetkniętą pomiędzy sylaby goryczą, przełykając ją jednak szybko; nie przyszedł tutaj po to, żeby się nad sobą użalać. – Dasz radę p-p-przyłożyć ją w drugim rogu? – zapytał, gdy już udało mu się ułożyć odpowiednio swój koniec miary; palcem wskazał miejsce, o które mu chodziło.
Słysząc pytanie o astronomię, zawahał się. – Hm, nie. T-t-tylko do SUM-ów – odpowiedział szczerze, wzruszeniem ramionami strącając z siebie lekkie zakłopotanie, choć może nie było ku niemu powodów; mimo oczywistych i widocznych na pierwszy rzut oka różnic, w obecności Jaydena nie czuł się skrępowany – ani teraz, ani w przeszłości, gdy niewiedza na temat czarodziejskiego świata niejednokrotnie sprawiała, że dziwił się rzeczom dla innych czarodziejów naturalnym. Już wtedy wiedział zresztą, że los nie obdarował go naukowym zacięciem; wspomnienie mugolskiej szkoły do dzisiaj potrafiło wywołać u niego serię nieprzyjemnych wzdrygnięć, a zapach naftaliny – nawet ledwie wyczuwalny – bez trudu wyciągał z pamięci obraz zakurzonej kredowym pyłem klasy oraz ściągniętej w wyrazie dezaprobaty twarzy nauczycielki, spoglądającej na niego zza okrągłych okularów bez oprawek. Gdyby spróbował, wciąż byłby w stanie odtworzyć dokładny rytm, jaki wystukiwał jej obcas, obijający się raz po raz o świeżo wypastowaną posadzkę.
Hogwart był inny – ale i tak zapamiętał z niego głównie chwile spędzona poza zamkiem, na szkolnym boisku lub przy zalanym słońcem jeziorze; ze śmiechem przyjaciół odbijającym się od błyszczącej tafli i podekscytowanym głosem komentatora ogłaszającym wynik meczu z górnych rzędów trybun. – To możliwe? Wylecieć na K-k-księżyc? – zagadnął, częściowo żartobliwie, częściowo poważnie – wierząc, że jeśli ktokolwiek był w stanie rozwiać dla niego ten dylemat, to był to właśnie Jayden. I może miał rację – może tak naprawdę nie różnili się od siebie tak bardzo – i może dlatego bez trudu znajdowali miejsca, w których nad ziejącą między nimi wyrwą dało się przerzucić wygodne kładki. Ta związana z ojcostwem wydawała się wśród nich szczególnie solidna.
– Obiecuję nie zm-m-muszać cię do biegania po gzymsie – odpowiedział z rozbawieniem na uwagę o niezgrabności, spojrzeniem śledząc jednak poczynania Jaydena uważnie, żeby w razie czego pomóc mu w wyratowaniu się z podbramkowej sytuacji. – Drugą ręką złap się t-t-tutaj – podpowiedział, wskazując na jedną z krokwi, o którą wygodnie można było się podeprzeć; sam zaparł się nogami o sąsiednią, wykorzystując ciężar własnego ciała do podciągnięcia mężczyzny w górę – puszczając jego wyciągniętą rękę dopiero, gdy znalazł się bezpiecznie (i względnie stabilnie) po drugiej stronie wyrwy. – O właśnie tak. W p-p-porządku? – upewnił się, ale wyglądało na to, że tak; uśmiechnął się więc szeroko, wciągając do płuc ciepłe, sierpniowe powietrze, z zainteresowaniem zerkając w stronę Jaydena. – Można sp-p-pojrzeć na wszystko z innej perspektywy, nie? – zagadnął, starając się podążyć spojrzeniem za wzrokiem astronoma i zgadnąć, na co dokładnie patrzył. – Z miotły są jeszcze lep-p-psze widoki, ale tak też jest całkiem nieźle – skomentował, z cichym sentymentem dźwięczącym między głoskami; chociaż po części pogodził się już z niechybnym zakończeniem kariery gracza Quidditcha, to były momenty – niespodziewane, krótkie jak uderzenie serca albo pojedyncze dmuchnięcie wiatru – kiedy brakowało mu tego prawie boleśnie, a na klatce piersiowej zaciskała się niewidzialna obręcz. Teraz też tam była, pozbył się jej jednak szybko, biorąc kilka głębszych wdechów – i skupiając się na tym, co miał obok siebie tu i teraz.
Głos Jaydena skutecznie ściągnął go zresztą na ziemię (czy w tym przypadku – na dach), brzmiąc szczerością, której nie do końca się spodziewał. Zamilkł na chwilę, przenosząc spojrzenie na czarodzieja i starając się poskładać w całość wypowiadane przez niego słowa. Trochę słodko-gorzkie, trochę bliskie; wiedział, jak to smakowało – wylądowanie samotnie w głębokiej wodzie, stanie się z dnia na dzień opiekunem, strażnikiem, ojcem. Nie pytał, co miał na myśli mówiąc, że jego żona odeszła, wyciągając z tego najważniejsze – że nie było jej tutaj; i że dźwigał na barkach znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. – Przykro mi – odezwał się po chwili, zwyczajnie – gdzieś po drodze orientując się, że może to nie były odpowiednie słowa. – Że t-t-tak to się ułożyło – doprecyzował. Później uśmiechnął się jednak. – Nie mam p-p-pojęcia, jak radzisz sobie z całą trójką, ale mają szczęście, że t-t-trafili akurat na ciebie. – Nie miał co do tego wątpliwości, Jayden miał być dla swoich synów wspaniałym ojcem – słyszał to w jego głosie, a nad dobrocią serca zastanawiać się nie musiał; świadczyły o niej dobiegające z dołu głosy uczniów, przytłumione, ale obecne. – A o p-p-przygotowanie domu się nie martw – dodał, w tym mógł i miał zamiar pomóc, rozumiejąc kryjącą się za tym potrzebę lepiej, niż mogłoby się wydawać. Wyciągnął z kieszeni miarę, rozwijając ją i wyciągając w stronę czarodzieja. – Będziesz mógł im potem op-p-powiedzieć o tym, jak wszystko przygotowałeś. Trzymaj – powiedział, wskazując brodą na koniec tasiemki z podziałką. Jednocześnie podparł się drugą ręką o krokiew, poprawiając pozycję – podciągając nogi w górę, tak, że stopami opierał się o drewnianą belkę, przykucając na niej ostrożnie. Koniec miary przyłożył do powierzchni dachu, w miejscu, gdzie zbiegały się dwie łaty. – Niedługo skończy siedem – przytaknął, czując lekkie ukłucie w klatce piersiowej; zawsze żałował, gdy uświadamiał sobie, jak wiele z życia córki go ominęło – i ile istotnych dla niej momentów miał poznać jedynie z opowieści. Nie mówiąc o tych, których miało mu nie być dane poznać wcale.
Przesunął się kawałek dalej, upewniając się, że tasiemka przylegała płasko do dachu, choć przez chwilę wcale jej nie widział – zamiast tego myśląc o Hogwarcie, mimo że cztery lata, jakie dzieliły Amelię od otrzymania listu, wydawały mu się nieskończonością; odkąd zaangażował się w wojnę, żył raczej z dnia na dzień – bojąc się planować; wiedząc, że wystarczył jeden błąd, pojedyncza nieudana misja, by wszystkie te marzenia rozpierzchły się w nicości. – Szczerze? Nie mam p-p-pojęcia – odpowiedział wreszcie, tym razem nie podnosząc jednak spojrzenia. Czy sobie radził? Czasami wydawało mu się, że tak, częśćiej – że wszystko robił źle. – Przez większość czasu po p-p-prostu improwizuję. Jeśli jest jakiś p-p-podręcznik, który mówi o tym, jak wychować córkę, to chyba nie dostałem mojej k-k-kopii – dodał żartobliwie, choć nie do końca niepoważnie; zdarzało się, że potrzebował pomocy, choć nie do końca wiedział, jak o nią poprosić – innym razem zwyczajnie marzył o tym, żeby ktoś powiedział mu, co powinien zrobić. – A ty? Jak d-d-dajesz radę? – zapytał, odnajdując wzrokiem twarz Jaydena, a później opuszczając go w dół, na trzymaną przez niego linkę. – Przyłóż ją na k-k-krawędzi między łatami. To znaczy, między tymi d-d-dwoma drewnianymi belkami – poinstruował, wskazując palcem odpowiednie miejsce. – Początek podziałki p-p-powinien wypaść na wewnętrznej krawędzi, potrzebuję wiedzieć, ile jest między jedną, a d-d-drugą – wyjaśnił, czekając, aż czarodziej spełni jego prośbę. – Jeszcze trochę w lewo, d-d-dosuń do krawędzi. O tak, świetnie – mówił, starając się nakierować go na odpowiednie tory; gdy miara biegła już równolegle, znów zmienił pozycję, tak, żeby przytrzymać ją po swojej stronie kolanem – a później, balansując na samych stopach, sięgnął do kieszeni po niewielki notes i ołówek. Ten drugi wetknął w zęby, żeby nachylić się nad podziałką i odczytać z niej odległość, a później ją zapisać. – Dobra, teraz w drugą st-t-tronę – powiedział, przekładając notes i ołówek do jednaj dłoni, a drugą chwytając za tasiemkę. Wciąż kucając, zaczął przemieszczać się w stronę prostopadłej krawędzi dziury.
Musiał przez chwilę się zastanowić, zanim odpowiedział na kolejne pytanie. – Na stałe jak na st-t-tałe – odparł w końcu, wzruszając ramionami. – Bardziej od zlecenia do zlecenia, ale t-t-tak, głównie to teraz robię – przytaknął. – Gra w Quidditcha st-t-tała się dla takich jak ja nielegalna – dodał z wetkniętą pomiędzy sylaby goryczą, przełykając ją jednak szybko; nie przyszedł tutaj po to, żeby się nad sobą użalać. – Dasz radę p-p-przyłożyć ją w drugim rogu? – zapytał, gdy już udało mu się ułożyć odpowiednio swój koniec miary; palcem wskazał miejsce, o które mu chodziło.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wyobraźnia Jaydena o oknie w dachu szła o wiele dalej, niż mogło się wydawać. Nie był specjalistą od konstrukcji, ale wyobraźnię od dziecka miał wielką i nikt nie mówił mu, by wstrzymywał jej wodze, gdy za bardzo się rozpędzał. Wręcz przeciwnie - zachęcano go do gonienia za czymś, co mogło początkowo się wydawać dalekosiężne, ale nie niemożliwe. Jako dziecko urodzone w rodzinie nastawionej silnie na naukę, otaczał się od zawsze ludźmi sięgającymi dalej, niż sięgał horyzont, odważnych i niebojących się sądów społeczeństwa. Często padających ofiarą bycia modernistycznych, odrzucających konserwatywne, ważne zasady, lecz Vane'owie nigdy się ich nie wyrzekali. Jaydenowi zawsze wydawało się, że znajdowali świetny balans między tym co nowoczesne a co tradycyjne. Potrafili wszak być przykładnymi obywatelami czarodziejskiego społeczeństwa z niekonwencjonalną myślą nieraz wyprzedzającą współczesne sobie czasy. Astronomowi daleko było do ich wiedzy oraz doświadczenia, jednak odziedziczył bujną wyobraźnię, która - miał nadzieję - przypadnie również jego synom. Patrząc na sufit, przez myśl mężczyzny przemknęło coś znacznie wykraczającego poza zwykłe okno. Nie tylko chodziło o uzyskanie efektu dla samych obserwacji, ale co jeśli chciałby, żeby cały dach się rozsuwał na dwie części, podczas gdy on mógłby sprawić sobie porządny teleskop? Lub gdyby mogli z Ardenem, Cassianem, Samuelem i - kto wie - może małą Melanie leżeć na drewnianych deskach obserwując rozpościerające się ponad nimi już tylko piękne niebo usiane gwiazdami? Zawsze mogli wyjść na dwór to prawda, ale wyobraźnia nie musiała być specjalnie logiczna. Była wszak ważniejsza ponad logiczną wiedzę. Dla wielu brzmiało to paradoksalnie, jednak dla samego Jaydena wcale. To właśnie wiedza w połączeniu z wyobraźnią była podstawą kreatywności, do której, aby się rozwijała, winno dodać wolność. Klimat wolności rozwijał wszak wiedzę i wzbogacał wyobraźnię. Niestety ten pierwszy czynnik aktualnie zagrażał wszystkim, którzy jej szukali...
A mimo to astronom znalazł jej odrobinę na to, by spojrzeć dalej poza zamknięty dach własnego domu. To było piękne marzenie, ale może na początek udałoby się sprawić chociaż okrągłe okno? Małym kroczkami... Pośpiech czasami nie był wskazany. Tak jak z podróżą na Księżyc... - Kiedyś chciałem się dowiedzieć, ale teraz... Teraz dobrze mi na ziemi - odparł, wzruszając ramionami i uśmiechając się delikatnie do siebie. Mogę cię tu zatrzymać. I dał się zatrzymać, nie odlatując zbyt daleko i ucząc się czuć w pełni swobodnie. Nie marząc już tak mocno o wzniesieniu się w niebo i zniknięciu. Nie chcąc nawet. W końcu ziemia była dobrą opcją, gdy właśnie ona trzymała go za rękę. Zaraz jednak wspomnienia o żonie zostały przerwane, gdy profesorowi udało się wejść na dach, wykonując wszystkie polecenia, które słyszał. Nie miał lęku wysokości - tyle dobrze - chociaż jako profesor mający swój gabinet na wieży, a wcześniej stażysta Wieży Astrologów zapewne byłoby to mocno ironiczne, gdyby miał awersję do wysokości. Usadowił więc wygodnie tyłek, nie chcąc przy okazji niczego zniszczyć i nie martwiąc się, że od ziemi dzieliło ich trochę metrów. Czy było w porządku? - W porządku. Jak zlecę, zostaniesz z osiemnaściorgiem dzieci, więc lepiej nie pozwól mi spaść - odparł, śmiejąc się lekko. Nie był w stanie się powstrzymać przed próbą wyobrażenia sobie biednego Billyego na jego miejscu, starającego się opanować ten chaos. Dla kogoś, kto normalnie nie przebywał i nie pracował z taką ilością - i większą - dzieci, mogło się to wydawać niemożliwe do osiągnięcia. Aktualnie jednak Jayden nie miał żadnego sposobu na zapanowanie nad małym tłumem buszującym po jego domu - po prostu pozwalał im robić to, na co miały ochotę. Nie był kobietą, która zamartwiałaby się przesadnie o wszystko, ale nie oznaczało to też, że się nie interesował. Magicznym sposobem jeszcze nic się nie załamało pod tym względem, ale chwila wytchnienia u boku bliskiego znajomego z lat dziecięcych było przyjemnym momentem oderwania. - Wiesz, że dawno nie latałem na miotle? Nie wiem nawet, czy jeszcze potrafię - odparł z jakimś lekkim wstydem kryjącym się w głosie, bo przecież naprawdę nie miał pojęcia, kiedy trzymał w dłoniach miotłę... Może podczas anomalii? Później nie była mu już do niczego potrzebna. W szkole nigdy nie był orłem, ale zajęcia zaliczył, niczego sobie nie łamiąc, mimo że nauczyciel mówił, że zwinności nie miał wcale. Cóż... Miał trochę racji.
Przykro mi. Że tak to się ułożyło.
- Mnie też - odetchnął, odsłaniając się bardziej, niż podejrzewał. Nie planował tego, nie planował też niczym obarczać Billyego, ale mógł naiwnie wierzyć, że tak się nie miało stać. W końcu problemy miał każdy i okropnym egoizmem byłoby sądzić, że własne cierpienia były cięższe od innych. Liczył jednak na to, że Moore nie odbierał jego zwierzeń w ten sposób. Obaj wszak dawali sobie przestrzeń do mówienia i nieosądzania. A chyba właśnie tego potrzebowali. Pokiwał głową w zrozumieniu. - Nikt nas nie uczył bycia ojcem. Szczególnie nie mając drugiej strony. - Nie bał się tego. Mówienia tak dosadnie. W końcu miał prawo wypowiadać się o rzeczach, które przeżywał i które go tak silnie dotyczyły. Wcześniej nie byłby w stanie w żaden sposób utożsamiać się z dawnym zawodnikiem quidditcha pod tym względem, ale aktualnie ich sytuacja wyglądała w ten sposób i nie mogli się jej wyprzeć. - Najważniejsze, że jesteście razem - skwitował, wierząc w to całym sobą. A on? Jak sobie radził? Cóż... Dobre pytanie. A odpowiedź uderzająco podobna do tej, którą wcześniej otrzymał od swojego towarzysza. - Sam nie wiem. Staram się. W Hogwarcie dużo mi pomagają skrzaty, nawet Krwawy Baron ich nie straszy, czasami gdy jestem w domu i chłopcy są ze mną, moja przyjaciółka próbuje mnie odciążyć. Obrazy też się przydają. Jakoś to leci - odpowiedział, nie wiedząc tak naprawdę, jak mu się udało przeżyć. Jak jego dzieciom udało się przeżyć, że żyły z nim? Oby pozostawało dalej bez większych ekscesów już do końca. Zamiast jednak na wielkich rozmyślaniach skupił się zadaniu powierzonym mu przez Billyego, starając się najlepiej, jak mógł wykonywać to, o co go prosił drugi z czarodziejów. To było przyjemne - odciąć myśli tak bardzo, by wciągnąć się w nowe doświadczenie, którego wcześniej nie miał okazji spróbować. Mogło się wydawać, że Jayden był jedynie zafiksowany na swojej astronomii, ale prawda była inna. Uwielbiał holistycznie patrzeć na świat, uczyć się, doznawać i nie przestawać doświadczać. I nawet coś tak błahego jak trzymanie taśmy mierniczej wydawało się go ekscytować w jakimś stopniu, bo przecież robił to w dobrym towarzystwie, na dachu własnego domu i z myślą o przyszłości swoich synów. Jak można było nie czuć wzbierającej przez to w nim energii? Dlatego przyłożył - najlepiej jak umiał - miarę w róg, o którym mówił Billy. Nie dało się również nie usłyszeć żalu w jego głosie, gdy mówił o quidditchu. - Nieważne co mówią - nikt nie zabroni ci latać - rzucił, nie podnosząc spojrzenia na towarzysza, ale słowa wypowiedziane przez profesora niosły w sobie wiele szczerości i butności względem aktualnie rozgrywających się zdarzeń. Gdyby ktoś zakazał mu nauczać, nie byłby w stanie tak po prostu się poddać. Musieliby go pozbawić wolności, by z tego zrezygnował. - I co? Koniec? To może coś zjesz? - spytał po dłuższej chwili mierzenia, podnosząc spojrzenie na Billyego z wdzięcznością za ten krótki moment. Nie tylko pomiarów, ale i rozmowę. Może szczególnie za nią...
A mimo to astronom znalazł jej odrobinę na to, by spojrzeć dalej poza zamknięty dach własnego domu. To było piękne marzenie, ale może na początek udałoby się sprawić chociaż okrągłe okno? Małym kroczkami... Pośpiech czasami nie był wskazany. Tak jak z podróżą na Księżyc... - Kiedyś chciałem się dowiedzieć, ale teraz... Teraz dobrze mi na ziemi - odparł, wzruszając ramionami i uśmiechając się delikatnie do siebie. Mogę cię tu zatrzymać. I dał się zatrzymać, nie odlatując zbyt daleko i ucząc się czuć w pełni swobodnie. Nie marząc już tak mocno o wzniesieniu się w niebo i zniknięciu. Nie chcąc nawet. W końcu ziemia była dobrą opcją, gdy właśnie ona trzymała go za rękę. Zaraz jednak wspomnienia o żonie zostały przerwane, gdy profesorowi udało się wejść na dach, wykonując wszystkie polecenia, które słyszał. Nie miał lęku wysokości - tyle dobrze - chociaż jako profesor mający swój gabinet na wieży, a wcześniej stażysta Wieży Astrologów zapewne byłoby to mocno ironiczne, gdyby miał awersję do wysokości. Usadowił więc wygodnie tyłek, nie chcąc przy okazji niczego zniszczyć i nie martwiąc się, że od ziemi dzieliło ich trochę metrów. Czy było w porządku? - W porządku. Jak zlecę, zostaniesz z osiemnaściorgiem dzieci, więc lepiej nie pozwól mi spaść - odparł, śmiejąc się lekko. Nie był w stanie się powstrzymać przed próbą wyobrażenia sobie biednego Billyego na jego miejscu, starającego się opanować ten chaos. Dla kogoś, kto normalnie nie przebywał i nie pracował z taką ilością - i większą - dzieci, mogło się to wydawać niemożliwe do osiągnięcia. Aktualnie jednak Jayden nie miał żadnego sposobu na zapanowanie nad małym tłumem buszującym po jego domu - po prostu pozwalał im robić to, na co miały ochotę. Nie był kobietą, która zamartwiałaby się przesadnie o wszystko, ale nie oznaczało to też, że się nie interesował. Magicznym sposobem jeszcze nic się nie załamało pod tym względem, ale chwila wytchnienia u boku bliskiego znajomego z lat dziecięcych było przyjemnym momentem oderwania. - Wiesz, że dawno nie latałem na miotle? Nie wiem nawet, czy jeszcze potrafię - odparł z jakimś lekkim wstydem kryjącym się w głosie, bo przecież naprawdę nie miał pojęcia, kiedy trzymał w dłoniach miotłę... Może podczas anomalii? Później nie była mu już do niczego potrzebna. W szkole nigdy nie był orłem, ale zajęcia zaliczył, niczego sobie nie łamiąc, mimo że nauczyciel mówił, że zwinności nie miał wcale. Cóż... Miał trochę racji.
Przykro mi. Że tak to się ułożyło.
- Mnie też - odetchnął, odsłaniając się bardziej, niż podejrzewał. Nie planował tego, nie planował też niczym obarczać Billyego, ale mógł naiwnie wierzyć, że tak się nie miało stać. W końcu problemy miał każdy i okropnym egoizmem byłoby sądzić, że własne cierpienia były cięższe od innych. Liczył jednak na to, że Moore nie odbierał jego zwierzeń w ten sposób. Obaj wszak dawali sobie przestrzeń do mówienia i nieosądzania. A chyba właśnie tego potrzebowali. Pokiwał głową w zrozumieniu. - Nikt nas nie uczył bycia ojcem. Szczególnie nie mając drugiej strony. - Nie bał się tego. Mówienia tak dosadnie. W końcu miał prawo wypowiadać się o rzeczach, które przeżywał i które go tak silnie dotyczyły. Wcześniej nie byłby w stanie w żaden sposób utożsamiać się z dawnym zawodnikiem quidditcha pod tym względem, ale aktualnie ich sytuacja wyglądała w ten sposób i nie mogli się jej wyprzeć. - Najważniejsze, że jesteście razem - skwitował, wierząc w to całym sobą. A on? Jak sobie radził? Cóż... Dobre pytanie. A odpowiedź uderzająco podobna do tej, którą wcześniej otrzymał od swojego towarzysza. - Sam nie wiem. Staram się. W Hogwarcie dużo mi pomagają skrzaty, nawet Krwawy Baron ich nie straszy, czasami gdy jestem w domu i chłopcy są ze mną, moja przyjaciółka próbuje mnie odciążyć. Obrazy też się przydają. Jakoś to leci - odpowiedział, nie wiedząc tak naprawdę, jak mu się udało przeżyć. Jak jego dzieciom udało się przeżyć, że żyły z nim? Oby pozostawało dalej bez większych ekscesów już do końca. Zamiast jednak na wielkich rozmyślaniach skupił się zadaniu powierzonym mu przez Billyego, starając się najlepiej, jak mógł wykonywać to, o co go prosił drugi z czarodziejów. To było przyjemne - odciąć myśli tak bardzo, by wciągnąć się w nowe doświadczenie, którego wcześniej nie miał okazji spróbować. Mogło się wydawać, że Jayden był jedynie zafiksowany na swojej astronomii, ale prawda była inna. Uwielbiał holistycznie patrzeć na świat, uczyć się, doznawać i nie przestawać doświadczać. I nawet coś tak błahego jak trzymanie taśmy mierniczej wydawało się go ekscytować w jakimś stopniu, bo przecież robił to w dobrym towarzystwie, na dachu własnego domu i z myślą o przyszłości swoich synów. Jak można było nie czuć wzbierającej przez to w nim energii? Dlatego przyłożył - najlepiej jak umiał - miarę w róg, o którym mówił Billy. Nie dało się również nie usłyszeć żalu w jego głosie, gdy mówił o quidditchu. - Nieważne co mówią - nikt nie zabroni ci latać - rzucił, nie podnosząc spojrzenia na towarzysza, ale słowa wypowiedziane przez profesora niosły w sobie wiele szczerości i butności względem aktualnie rozgrywających się zdarzeń. Gdyby ktoś zakazał mu nauczać, nie byłby w stanie tak po prostu się poddać. Musieliby go pozbawić wolności, by z tego zrezygnował. - I co? Koniec? To może coś zjesz? - spytał po dłuższej chwili mierzenia, podnosząc spojrzenie na Billyego z wdzięcznością za ten krótki moment. Nie tylko pomiarów, ale i rozmowę. Może szczególnie za nią...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słysząc odpowiedź Jaydena, zaśmiał się – cicho, bezgłośnie, jedynie wypuszczając powietrze przez nos – i spoglądając w górę, jakby spodziewał się na błękitnym niebie dostrzec zarys Księżyca, o którym mówili, choć rzecz jasna było to niemożliwe. Zastanowił się przez moment, czy jemu też było dobrze na ziemi; czy gdyby mógł znaleźć się gdzieś indziej, daleko od wojny, od strachu o jutro, od czyhających za rogiem niebezpieczeństw, to zdecydowałby się zostawić wszystko za sobą. Kiedyś odpowiedziałby, że tak – dzisiaj wydawało mu się, że nie – i to nie tylko dlatego, że złożył obietnicę Hannah. Doświadczenie nauczyło go, że od pewnych rzeczy nie dało się uciec – bez względu na to, ile przebyłoby się mil.
Czasami zresztą wystarczyło oderwać się od stabilnego podłoża na chwilę – wsiadając na miotłę, albo wdrapując się na dach. – Nawet nie p-p-próbuj tego robić – odpowiedział, siląc się na poważny ton, gdy Jayden zasugerował, że w razie jego upadku będzie musiał zająć się osiemnaściorgiem dzieci. Kącik ust drgnął mu jednak zdradziecko; nie to, żeby planował pozwolić, by czarodziejowi stała się krzywda, w razie potrzeby z pewnością zdołałby go złapać – ale z jakiegoś powodu roztoczona przez niego wizja wcale nie przeraziła go tak bardzo. Odkąd zaczął pomagać dzieciakom z Oazy we wspięciu się na wyżyny sportowej formy (czyli po prostu udzielając im paru wskazówek, gdy organizowali podwórkowe mecze Quidditcha na żabim mokradle), odkrył, że przebywanie z dziećmi nie tyle go wykańcza, co dodaje mu energii. Było coś wspaniałego i satysfakcjonującego w czuciu się potrzebnym; zwłaszcza w miejscu, które tyle już widziało bezsilności i cierpienia. – Jeśli złamiesz n-n-nogę, będę cię po prostu nosił na barana, gdy będziesz ich wszystkich p-p-pilnował – zastrzegł, jego głos drżał jednak w rozbawieniu – a po chwili sam też uśmiechnął się szeroko, podciągając się wyżej i zaczynając balansować na stopach, przemieszczając się dookoła mierzonej dziury. Przez cały czas słuchał jednak słów Jaydena, nie czując się w żadnym stopniu rozproszony; lata spędzone na boisku pomogły mu wyrobić w sobie podzielność uwagi, tam pozwalającą na szukanie znicza przy jednoczesnym uciekaniu przed tłuczkami i śledzeniu wyniku, tutaj – na prowadzenie swobodnej rozmowy i zapisywanie w notesie słupków cyfr i jednostek, opisanych na tyle starannie, na ile był w stanie to zrobić opierając dłoń na kołyszącym się kolanie.
W odpowiedzi na kolejne słowa czarodzieja uniósł wyżej brwi, zerkając na niego znad pergaminu. Wyciągnął ołówek spomiędzy zębów, żeby dało się go zrozumieć. – Na pewno p-po-potrafisz, tego się nie zapomina – odparł z niezbitą pewnością; nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej – by pewnego dnia wsiadł na miotłę i nie wiedział, jak utrzymać na niej równowagę. – Ale jeśli chcesz, to możemy p-p-poćwiczyć. Masz tu świetny teren do latania, dużo p-p-przestrzeni, mało domów. – A więc i niewielkie prawdopodobieństwo, że dostrzegą ich mugole; wetknął notes do kieszeni, prostując się i rozglądając raz jeszcze; potrafiłby wskazać przynajmniej trzy potencjalne miejsca, które nadawałyby się do wzniesienia prowizorycznego boiska do gry.
Później jego myśli pobiegły jednak w zupełnie w innym kierunku, tym razem – kołyszącym się znacznie bliżej powierzchni ziemi. Zerknął w stronę Jaydena, na moment krzyżując z nim spojrzenie, z lekkim zdziwieniem orientując się, jak bardzo brakowało mu kogoś, z kim mógłby zwyczajnie o tym porozmawiać. Gdy pod jego opiekę trafiła Amelia, jego przyjaciele rzecz jasna od razu zaoferowali pomoc, lecz mimo najszczerszych chęci, nikt tak naprawdę nie rozumiał do końca tej mieszaniny radości i przerażenia, która od tamtej chwili towarzyszyła mu prawie nieustannie; tej milczącej potrzeby rozłożenia ciężaru odpowiedzialności pomiędzy siebie, a kogoś jeszcze; fantomowej pustki gdzieś za mostkiem, w miejscu, w którym powinien się znajdować. Odetchnął, wypuszczając powoli powietrze z płuc i uśmiechając się – tym razem bez wesołości, a z jakąś cichą wdzięcznością. – Nie – przytaknął, kiwając krótko głową. – Mam nadzieję, że Amelia w-w-wybaczy mi kiedyś te wszystkie potknięcia – dodał, opuszczając spojrzenie na trzymają w dłoniach taśmę. Przy nauce na błędach, popełnianie pomyłek było z definicji nieuniknione; pozostawało mu liczyć na to, że żadna z nich nie okaże się nieodwracalna.
Ale może Jayden miał rację; może rzeczywiście najważniejsze było to, że byli razem. – Zastanawiałem się, czy nie p-p-powinienem zostawić jej z ojcem. Za granicą – przyznał; początkowo wrócił do Anglii sam, bardzo szybko ściągnął jednak Amelię ze sobą; nie chciał, żeby myślała, że porzucił ją po raz kolejny – ani, bardziej egoistycznie, nie chciał zgubić kolejnych miesięcy z jej życia; już i tak stracił ich mnóstwo. – Ale myślę, że m-m-masz rację – dodał. Słysząc, że Jaydenowi nie brakowało chętnych do pomocy, uśmiechnął się. – Gdybyś czegoś p-p-potrzebował, to wiesz. Wystarczy, że nap-p-piszesz – zapewnił. Nie zapomniał o pomocy, którą otrzymał od jego rodziców, gdy jeszcze mieszkał w Londynie; ani o tej, którą wciąż otrzymywał – od przyjaciół, rodziny. – Też miałem sp-p-poro pomocy – przyznał, myśląc o Lydii, Hannah; i o wszystkich mieszkańcach Oazy, którzy zgadzali się mieć oko na Amelię, gdy on sam nie mógł jej pilnować – pracując lub patrolując ulice Londynu.
Cisza, która na dłuższą chwilę między nimi zapanowała, gdy skupił się na pomierzeniu reszty dachu, wbrew pozorom wcale nie była ciężka ani niezręczna; przerywał ją jedynie od czasu do czasu, prosząc Jaydena, żeby coś dla niego odczytał albo przyłożył miarę w odpowiednim miejscu – po czym jeszcze kilkakrotnie upewnił się, że sprawdził wszystko, co było mu potrzebne. Nie chciałby zawracać czarodziejowi głowy niepotrzebnie, gdyby po fakcie okazało się, że w roztargnieniu o czymś zapomniał, zwłaszcza, że ze Szkocji do Irlandii był kawał drogi. – No p-p-pewnie, że nie – odezwał się po chwili, zwijając z powrotem taśmę i wciskając ją do kieszeni. – Jeszcze im wszystkim p-p-pokażę – dodał, choć w jego głosie pewność siebie mieszała się z jakąś nostalgią; wiedział doskonale, że jego czas minął – że nawet, jeśli wojna się skończy, to on prawdopodobnie będzie już za stary na zawodową grę – ale stopniowo zaczynał rozumieć, że znacznie bardziej liczyły się dla niego inne rzeczy.
– Yhm, daj mi jeszcze tylko m-m-moment – przytaknął, gdy Jayden zapytał, czy już skończyli; przysiadł jeszcze na krokwi, na spokojnie spoglądając w notatnik i mrucząc do siebie pod nosem – sprawdzając, czy zapisał wszystkie wymiary, i jeszcze na szybko dorysowując prowizoryczny rysunek. Gdy miał już pewność, że wszystko było na swoim miejscu, kiwnął głową – trochę sam do siebie, trochę do siedzącego po przeciwnej stronie czarodzieja – i podniósł spojrzenie. – Dobra, mam wszystkie wymiary, m-m-możemy schodzić. Dasz radę? – zagadnął, unosząc brew w geście życzliwym, ale trochę kryjącym też w sobie nieme wyzwanie. Sam uchwycił się belki, żeby osunąć się w dół, zawisnąć na chwilę na ramionach, a potem wylądować miękko na posadzce. Otrzepał dłonie, zadzierając głowę. – I jasne, jeśli p-p-proponujesz. Mogę pomóc – zaoferował; może i nie był najlepszym kucharzem, ale coś tam potrafił. – W końcu bez ciebie z-ze-zeszłoby mi dwa razy dłużej – dodał, wyciągając rękę, żeby w razie czego pomóc Jaydenowi złapać równowagę.
W najgorszym wypadku mógł też wylewitować go na dół.
| zt x2
Czasami zresztą wystarczyło oderwać się od stabilnego podłoża na chwilę – wsiadając na miotłę, albo wdrapując się na dach. – Nawet nie p-p-próbuj tego robić – odpowiedział, siląc się na poważny ton, gdy Jayden zasugerował, że w razie jego upadku będzie musiał zająć się osiemnaściorgiem dzieci. Kącik ust drgnął mu jednak zdradziecko; nie to, żeby planował pozwolić, by czarodziejowi stała się krzywda, w razie potrzeby z pewnością zdołałby go złapać – ale z jakiegoś powodu roztoczona przez niego wizja wcale nie przeraziła go tak bardzo. Odkąd zaczął pomagać dzieciakom z Oazy we wspięciu się na wyżyny sportowej formy (czyli po prostu udzielając im paru wskazówek, gdy organizowali podwórkowe mecze Quidditcha na żabim mokradle), odkrył, że przebywanie z dziećmi nie tyle go wykańcza, co dodaje mu energii. Było coś wspaniałego i satysfakcjonującego w czuciu się potrzebnym; zwłaszcza w miejscu, które tyle już widziało bezsilności i cierpienia. – Jeśli złamiesz n-n-nogę, będę cię po prostu nosił na barana, gdy będziesz ich wszystkich p-p-pilnował – zastrzegł, jego głos drżał jednak w rozbawieniu – a po chwili sam też uśmiechnął się szeroko, podciągając się wyżej i zaczynając balansować na stopach, przemieszczając się dookoła mierzonej dziury. Przez cały czas słuchał jednak słów Jaydena, nie czując się w żadnym stopniu rozproszony; lata spędzone na boisku pomogły mu wyrobić w sobie podzielność uwagi, tam pozwalającą na szukanie znicza przy jednoczesnym uciekaniu przed tłuczkami i śledzeniu wyniku, tutaj – na prowadzenie swobodnej rozmowy i zapisywanie w notesie słupków cyfr i jednostek, opisanych na tyle starannie, na ile był w stanie to zrobić opierając dłoń na kołyszącym się kolanie.
W odpowiedzi na kolejne słowa czarodzieja uniósł wyżej brwi, zerkając na niego znad pergaminu. Wyciągnął ołówek spomiędzy zębów, żeby dało się go zrozumieć. – Na pewno p-po-potrafisz, tego się nie zapomina – odparł z niezbitą pewnością; nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej – by pewnego dnia wsiadł na miotłę i nie wiedział, jak utrzymać na niej równowagę. – Ale jeśli chcesz, to możemy p-p-poćwiczyć. Masz tu świetny teren do latania, dużo p-p-przestrzeni, mało domów. – A więc i niewielkie prawdopodobieństwo, że dostrzegą ich mugole; wetknął notes do kieszeni, prostując się i rozglądając raz jeszcze; potrafiłby wskazać przynajmniej trzy potencjalne miejsca, które nadawałyby się do wzniesienia prowizorycznego boiska do gry.
Później jego myśli pobiegły jednak w zupełnie w innym kierunku, tym razem – kołyszącym się znacznie bliżej powierzchni ziemi. Zerknął w stronę Jaydena, na moment krzyżując z nim spojrzenie, z lekkim zdziwieniem orientując się, jak bardzo brakowało mu kogoś, z kim mógłby zwyczajnie o tym porozmawiać. Gdy pod jego opiekę trafiła Amelia, jego przyjaciele rzecz jasna od razu zaoferowali pomoc, lecz mimo najszczerszych chęci, nikt tak naprawdę nie rozumiał do końca tej mieszaniny radości i przerażenia, która od tamtej chwili towarzyszyła mu prawie nieustannie; tej milczącej potrzeby rozłożenia ciężaru odpowiedzialności pomiędzy siebie, a kogoś jeszcze; fantomowej pustki gdzieś za mostkiem, w miejscu, w którym powinien się znajdować. Odetchnął, wypuszczając powoli powietrze z płuc i uśmiechając się – tym razem bez wesołości, a z jakąś cichą wdzięcznością. – Nie – przytaknął, kiwając krótko głową. – Mam nadzieję, że Amelia w-w-wybaczy mi kiedyś te wszystkie potknięcia – dodał, opuszczając spojrzenie na trzymają w dłoniach taśmę. Przy nauce na błędach, popełnianie pomyłek było z definicji nieuniknione; pozostawało mu liczyć na to, że żadna z nich nie okaże się nieodwracalna.
Ale może Jayden miał rację; może rzeczywiście najważniejsze było to, że byli razem. – Zastanawiałem się, czy nie p-p-powinienem zostawić jej z ojcem. Za granicą – przyznał; początkowo wrócił do Anglii sam, bardzo szybko ściągnął jednak Amelię ze sobą; nie chciał, żeby myślała, że porzucił ją po raz kolejny – ani, bardziej egoistycznie, nie chciał zgubić kolejnych miesięcy z jej życia; już i tak stracił ich mnóstwo. – Ale myślę, że m-m-masz rację – dodał. Słysząc, że Jaydenowi nie brakowało chętnych do pomocy, uśmiechnął się. – Gdybyś czegoś p-p-potrzebował, to wiesz. Wystarczy, że nap-p-piszesz – zapewnił. Nie zapomniał o pomocy, którą otrzymał od jego rodziców, gdy jeszcze mieszkał w Londynie; ani o tej, którą wciąż otrzymywał – od przyjaciół, rodziny. – Też miałem sp-p-poro pomocy – przyznał, myśląc o Lydii, Hannah; i o wszystkich mieszkańcach Oazy, którzy zgadzali się mieć oko na Amelię, gdy on sam nie mógł jej pilnować – pracując lub patrolując ulice Londynu.
Cisza, która na dłuższą chwilę między nimi zapanowała, gdy skupił się na pomierzeniu reszty dachu, wbrew pozorom wcale nie była ciężka ani niezręczna; przerywał ją jedynie od czasu do czasu, prosząc Jaydena, żeby coś dla niego odczytał albo przyłożył miarę w odpowiednim miejscu – po czym jeszcze kilkakrotnie upewnił się, że sprawdził wszystko, co było mu potrzebne. Nie chciałby zawracać czarodziejowi głowy niepotrzebnie, gdyby po fakcie okazało się, że w roztargnieniu o czymś zapomniał, zwłaszcza, że ze Szkocji do Irlandii był kawał drogi. – No p-p-pewnie, że nie – odezwał się po chwili, zwijając z powrotem taśmę i wciskając ją do kieszeni. – Jeszcze im wszystkim p-p-pokażę – dodał, choć w jego głosie pewność siebie mieszała się z jakąś nostalgią; wiedział doskonale, że jego czas minął – że nawet, jeśli wojna się skończy, to on prawdopodobnie będzie już za stary na zawodową grę – ale stopniowo zaczynał rozumieć, że znacznie bardziej liczyły się dla niego inne rzeczy.
– Yhm, daj mi jeszcze tylko m-m-moment – przytaknął, gdy Jayden zapytał, czy już skończyli; przysiadł jeszcze na krokwi, na spokojnie spoglądając w notatnik i mrucząc do siebie pod nosem – sprawdzając, czy zapisał wszystkie wymiary, i jeszcze na szybko dorysowując prowizoryczny rysunek. Gdy miał już pewność, że wszystko było na swoim miejscu, kiwnął głową – trochę sam do siebie, trochę do siedzącego po przeciwnej stronie czarodzieja – i podniósł spojrzenie. – Dobra, mam wszystkie wymiary, m-m-możemy schodzić. Dasz radę? – zagadnął, unosząc brew w geście życzliwym, ale trochę kryjącym też w sobie nieme wyzwanie. Sam uchwycił się belki, żeby osunąć się w dół, zawisnąć na chwilę na ramionach, a potem wylądować miękko na posadzce. Otrzepał dłonie, zadzierając głowę. – I jasne, jeśli p-p-proponujesz. Mogę pomóc – zaoferował; może i nie był najlepszym kucharzem, ale coś tam potrafił. – W końcu bez ciebie z-ze-zeszłoby mi dwa razy dłużej – dodał, wyciągając rękę, żeby w razie czego pomóc Jaydenowi złapać równowagę.
W najgorszym wypadku mógł też wylewitować go na dół.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Poddasze
Szybka odpowiedź